E-book
13.65
Póki my żyjemy

Bezpłatny fragment - Póki my żyjemy


Objętość:
498 str.
ISBN:
978-83-8221-452-9

10.04.2012 Węgry Hidvégardó mała wioska w górach

Na skraju lasu, kilkaset metrów od ostatnich zabudowań górskiej wioski Hidvégardó, przy kopczyku ziemi z małym krzyżem klęczy para niepozornych staruszków — Leszek, kiedyś Prezydent średniej wielkości europejskiego kraju i jego małżonka Maryla.

— Amen — przeżegnała się kobieta i wybuchnęła płaczem — to straszne, tyle ludzi zginęło, nawet biedny Pan Krzysztof w końcu nie przeżył, cały czas o tym myślę i nie mogę sobie z tym poradzić…

— Daj spokój Marylko, nie myśl już o tym. Dalej nawet nie wiemy czy to był faktycznie zamach czy to ta cholerna mgła — odezwał się mężczyzna z trudem wstając z kolan — to dwa czy trzy lata już minęły? Miesza mi się wszystko przez to odosobnienie.


— Dwa — załkała — ponad rok też, jak zabili Martę…

— Marta — starszemu panu zaszkliły się oczy — dziecko moje…

Gdzie my jesteśmy, co się porobiło, dramat… te Węgry, ta wieś — pomyślał


Miał rację, to nie było wymarzone miejsce na spędzenie reszty życia…

Wieś Hidvégardó na pograniczu węgiersko słowackim spokojnie określać mogły słowa — „gdzie diabeł mówi dobranoc”… Była to raptem jedna droga z kilkoma odnogami i centralnym placykiem i kilkadziesiąt domów dookoła zamieszkanych przez kilkuset przeważnie starszych Węgrów. Całości dopełniały puste po horyzont krajobrazy w typie naszych Bieszczad


Miejsce ładne, spokojne i dobre na odpoczynek od zgiełku dużych miast jednak bynajmniej nie na zamieszkanie na stałe.

Tym bardziej dla nich, dla dojrzałych ludzi z szerokimi zainteresowaniami i pasjami, mieszkających całe życie w dużych miastach, obracających się wśród elity intelektualnej dużego europejskiego kraju, nie wspominając o doświadczeniu wielu lat pracy na najbardziej eksponowanych stanowiskach i mieszkaniu w prawdziwym pałacu w centrum Warszawy…


A tu mały domek, raptem 60 metrów kwadratowych, ot kuchnia i trzy pokoje, parterowy ze spadzistym dachem, oraz oczywiście do tego nieśmiertelna w tej części Europy komórka na drewno i drobne narzędzia…


Dla nich było to niczym zesłanie na Sybir


Zadomowili się tu już trochę w sumie przez te lata, ale tęsknota za Polską, za ludźmi z którymi szli przez życie doskwierała im bardzo.


Tym bardziej, że ze względów bezpieczeństwa kontakt ze światem zewnętrznym ograniczał się tylko do kilku osób: Jarka czyli brata bliźniaka mężczyzny, Antoniego dzięki któremu znaleźli tu azyl oraz nieocenionego Pana Kazimierza, który bywał u nich najczęściej. Przywoził im z kraju zaopatrzenie, książki, gazety i to on, choć mało się odzywał był ich łącznikiem ze światem


Poczucie odosobnienia potęgował jeszcze fakt, że choć od dwóch lat w tym miejscu to nawet podstaw języka nie znali, bowiem pomimo wielu próśb nie doczekali się słownika, ani nawet rozmówek węgierskich, podobno z powodów bezpieczeństwa.

Ale ileż można?!

Ileż można oglądać zaśnieżoną telewizję po węgiersku nie rozumiejąc z niej nic a nic!

Nawet Marylka ze swoją biegłością do języków w takich okolicznościach poddała się.


— Tego się w ten sposób nie da nauczyć, to nie ludzki język jest chyba — mawiała w chwilach złości.


Złości jak najbardziej uprawnionej, czuli bowiem, że świat im ucieka, że życie przecieka im przez palce a pomimo tego, że zachowali głęboką wiarę, wiedzieli tak naprawdę, że życie ma się tylko jedno.

Sytuację ratowały trochę gazety, dostarczane jednak bardzo nieregularnie i z opóźnieniem, ale w tej sytuacji kto by narzekał…


Nieoceniona „Gazeta Polska” i „Nasz Dziennik”, z tych mniej lubianych „Newsweek” i czasem „Polityka”, naprawdę rzadko coś lżejszego dla Marylki, jakaś „Pani Domu” czy inna babska gazeta…


To z nich czerpali swoją wiedzę o Polsce i o świecie, one były ich oknem na świat, przy nich mogli mieć namiastkę życia w cywilizacji. Nawet internet został im zakazany, ale skoro można za jego pomocą łatwo ich znaleźć (jak im kiedyś długo tłumaczył Pan Kazimierz), to lepiej nie ryzykować.

Zawsze lepiej żyć bez internetu niż zginąć z rąk siepaczy rosyjskich…


Więc poza czytaniem gazet cóż im pozostało…


Leszek zajmował się kominkiem, do którego odkrył tutaj pasję graniczącą z uwielbieniem, a Marylka gotowaniem, takie to ich były codzienne wieczorem zajęcia…


Na koniec dnia jak zawsze siedli razem do stołu.

— Dziś druga rocznica a ja nawet na mszę nie mogłam dać w intencji tego biednego chłopaka, który uratował nam życie — westchnęła Marylka — choć z tego, co pamiętam, jak opowiadał Jarek, to w Warszawie obchodzone są jakieś miesięcznice w intencji zmarłych w tej katastrofie.

— Choć to dziwny zwyczaj, nie uważasz? Rocznica to rozumiem ale miesięcznica?

— To chyba nic złego, że ludzie chcą co miesiąc uczcić pamięć tych, co zginęli…

— Leszku wybacz, ale mam wrażenie, że to jest coś bardzo złego, a oni tym ludziom wciskają na siłę te kity o bombach, wybuchach i Bóg wie czym jeszcze, cały Jarek…

— Jarek Moja Droga walczy o Polskę, o to, żeby była dalej Polską… — Leszek wierzył w brata prawie jak w Pana Boga…

— Tak… o Polskę… — Maryla miała swoje od lat ugruntowane zdanie o szwagrze


Muszę stąd wyjść, do ludzi, bo zwariuję — od jakiegoś czasu rysował jej się w głowie pewien plan.


Jeszcze będzie normalnie Marylko, zobaczysz, obiecuję — Leszek choć do końca nie był przekonany do tego co mówił, przytulił małżonkę.


Od dwóch lat, zamykając oczy wieczorem w łóżku jedno miał przed oczami…

10.04.2010 Rosja Smoleńsk Lotnisko Siewiernyj

— Marylaaaaaa!!! Marylaaaaaa!!! — Leszek był przerażony, podczas zderzenia żona zniknęła mu z oczu.

— Panie Krzyśku co się dzieje??? Gdzie jest Maryla??? — Leszek dojrzał we mgle oficera BOR-u

— Panie Prezydencie rozbiliśmy się w tej cholernej mgle… mam wrażenie, że strzelają do nas… ma pan w nodze dużą ranę, proszę leżeć spokojnie, zrobię Panu opaskę uciskową, bo się Pan wykrwawi na śmierć.

— Maaarylka!!! Zostaw tą nogę, idź, szukaj mojej żony!!!

— Jeszcze chwila Panie Prezydencie to naprawdę nie są żarty… Panią Marylę widziałem chyba za tą blachą, zaraz tam pójdę, już kończę.

— Idź tam natychmiast!!!


Nagle BOR-owiec zaczął strzelać

— Chyba do nas strzelają!!! — proszę się schować Pani Prezydencie..

— Leszek!!! Leszek!!! — z mgły wyłoniła się zakrwawiona Maryla — co z Twoją nogą?? Strzelają do nas?! Dlaczego Pan Krzysiek strzela?!

— Marylko już dobrze… — Leszek usiłował osłonić własnym ciałem Marylę przed pociskami

— Panie Prezydencie musimy uciekać, ci ludzie nie wyglądają przyjaźnie — wezmę Pana na ramiona, może Pani iść Pani Mario?

— Tak, dam radę — proszę się zająć Prezydentem — Maryla choć roztrzęsiona nie wymagała pomocy fizycznej


— Co się dzieje, co się dzieje??!!! — kołatało się w głowie przerażonego Leszka — po co ktoś miałby do nas strzelać, dlaczego się rozbiliśmy? Jak cholernie boli ta noga…

— Marylko, nadążasz? Może Ciebie poniesie Pan Krzysiek…

— Oszalałeś? To Ty nie masz kawałka nogi przecież… idziemy, idziemy — przerażona Maryla poganiała Pana Krzyśka…

— Póki co, powinniśmy być tu bezpieczni — Pan Krzysiek po godzinie kluczenia w lesie znalazł bezpieczne w jego mniemaniu miejsce.

— Niestety zła wiadomość jest taka, że nie mogę się z nikim skontaktować, ani przez radio, ani przez telefon. Dalej nie wiemy, co się stało ani co nam grozi, instrukcja przewiduje…

— Mam telefon;))))) — przerwała mu Marylka grzebiąc w kieszeni płaszcza — zapomniałam o nim, wzięłam, żeby zadzwonić do Marty jak wylądujemy.

— Ekran rozbity — Leszek potrząsnął telefonem, coś tam w środku się przemieszczało — pewnie nie działa, zobaczmy…


— Panie Prezydencie rozejrzę się trochę, zostańcie tu — Pan Krzysiek był w końcu zawodowcem na służbie.

— Niech Pan idzie — Leszek próbował uruchomić telefon, choć nie miał pojęcia, do kogo mógłby zadzwonić.


Zobaczmy po kontaktach — myśli przelatywały mu przez głowę szybko, jak zawsze w stresie


Mało było widać na rozbitym ekranie ale mniej więcej pamiętał początek swojej listy kontaktów


— Aneta nie…, Ania nie…, Antoni…

— Ooo… Antoni miał lecieć z nami, ale pojechał pociągiem, musi być gdzieś w pobliżu — działa, jest sygnał: ))))

— Antoni??? Dzięki Bogu — ogromna ulga pojawiła się na twarzy Prezydenta.

— Leszek? Panie Prezydencie? Żyjesz? Ufffff, nie udało się tym mordercom!!!

— Jakim mordercom?

— Donaldowi i Putinowi, przecież chcieli Was zabić.

— Boże Święty za co??? Dlaczego??? To dlatego strzelali do nas, musieliśmy uciekać…

— Strzelali do Was? Bydlaki… gdzie jesteście? Ukryliście się? Chyba nikt nie przeżył albo dobijali rannych — Antoni na bieżąco przekuwał swoje domysły w pewniki.

— Dobijali rannych??? — Leszek zbladł, choć wydawałoby się to już bardziej niemożliwe — mordercy!


— Leszek dodzwoniłeś się? Boże jesteśmy uratowani: )))) — Marylka dopiero teraz dosłyszała rozmowę.

— Ponoć dobijali rannych Marylko, raczej nikt nie przeżył oprócz nas… wygląda na to, że chcieli nas pozabijać wszystkich.

— Co Ty mówisz? Kto?


Leszek w szoku kręcił głową, nie był w stanie wydusić z siebie słowa

— Choć to strzelanie do nas które Pan Krzysiek widział… — Maryla sama sobie odpowiadała na pytania — to co robimy? Musimy się ukryć… BOR przyjedzie i nas ochroni?

— Marylko, BOR nas nie ochroni, Antoni mówi, że to Donald razem z Putinem… — Prezydent odzyskał zdolność mówienia.

— Że Donald? Oszalałeś? Że to Putin to jeszcze mogłabym uwierzyć, ale nasz Premier razem z nim? Dlaczego?

— Nikt nie wie dlaczego, dla pewności musimy pozostać w ukryciu, przyjedzie po nas ktoś zaufany od Antoniego, pewnie ten jego kierowca…

— Boże a Pan Krzysiek? Przecież jest z BOR-u… skoro mieli nas zabić, to po co miałby nas ratować? — pytania a właściwie stwierdzenia Maryli brzmiały logicznie

— Kochanie pewnie nie cały BOR, tylko wybrani ludzie…


— Wydaje się to nieprawdopodobne, ale nie możemy ryzykować, poczekamy na człowieka od Antoniego — dokończył Leszek, ściszając głos na widok wyłaniającego się z krzaków BOR-owca.


— Wydaje się, że zgubiliśmy ich, na razie… w promieniu 300 metrów nie widzę nikogo… jak tam telefon Panie Prezydencie? Udało się uruchomić?

— Na razie nic, nie daje znaku życia… mam prośbę Panie Krzysztofie — proszę mi pokazać jak mam obchodzić się z pistoletem, w razie czego.

— Oczywiście Panie Prezydencie już pokazuję, proszę go wziąć do ręki, tak się odbezpiecza…

Tak? — Leszek wziął niewprawnie ręką, od dzieciństwa nie lubił bawić się pistoletami.


— Tak właśnie, proszę uważać, teraz jest odbezpieczony… — BOR-owiec miał mieszane uczucia, czy to dobry pomysł dawać cywilowi odbezpieczoną broń.

— Dobrze… to teraz ręce za głowę i na kolana!!! — kierując lufę w stronę oficera Leszek bardzo chciał, żeby brzmiało to stanowczo…

— Co? — BOR-owiec nie zrozumiał, do kogo to było — ktoś za mną stoi? — obrócił się.

— Do Ciebie mówię Oficerze!!! — Powiedziałem na kolana!!! — Leszkowi pistolet strasznie się trząsł w dłoni, nie nadawał się na złego policjanta.

— Panie Prezydencie??? Proszę uważać, jest odbezpieczony, Pani Mario co się dzieje?


Maria siedziała na trawie, patrząc przerażona na męża. Nie znała go z tej strony, nie widziała go nigdy z żadną bronią wycelowaną w człowieka…

— Leszek? Co Ty robisz??? — wydusiła z siebie.

Na kolana!!! Trzeci raz nie będę powtarzał!!! Marylka skuj go… — Prezydent chciał zabrzmieć pewnie, jak na filmach.

— Co? Zwariowałeś? Przecież to jedyny człowiek, który może nas ochronić — Marylka kompletnie nie rozumiała zamiarów męża.

— Tego nie wiemy, skuj go — tym razem wyszło dobrze, pewnie.

— Panie Prezydencie co się dzieje? — Pan Krzysztof usiłował protestować.


Ale zakładać Nelsona Pani Prezydentowej? — ochroniarz gorączkowo myślał — czy to wypada? Czy wypada zasłonić się jej ciałem? — dylematy moralne Oficera ułatwiały Marylce skucie mu rąk.


— Zaraz to sobie wyjaśnimy Panie Krzysztofie, wszystko sobie wyjaśnimy — Leszek nigdy nie celował do człowieka z broni, był cały mokry.

— Telefon działa, dodzwoniliśmy się, gdzie trzeba… i dowiedzieliśmy się pewnych rzeczy…

— Pan Premier Tusk razem z Putinem najprawdopodobniej chcieli nas zabić, w samolocie była bomba a po wybuchu już na ziemi dobijano rannych — te słowa przychodziły mu z trudem.

— Siłą rzeczy wśród oficerów BOR też ktoś musiał być w to zamieszany — sam nie do końca wierzył w to, co mówił, ale tak to wyglądało — dlatego nie możemy Panu już zaufać Panie Krzysztofie… bardzo mi przykro.


— Panie Prezydencie — zimno odezwał się Krzysztof — nie wiem skąd ma Pan takie informacje — niewprawnie założone kajdanki uciskały go bardziej, niż powinny — ale wyglądają one na, za przeproszeniem, stek bzdur.


— Po cóż nasz Premier miałby to robić? — pytanie oficera zawisło w powietrzu.


— To proste Panie Krzysztofie — Leszek, nagle olśniony myślą odpowiedział — żeby nie dopuścić do mojej reelekcji, przecież lecieliśmy tu tak naprawdę zacząć kampanię wyborczą, wie Pan o tym doskonale.


BOR-owiec nie powstrzymał cichego śmiechu, konwenanse w tej sytuacji schodziły na dalszy plan.

— Panie Prezydencie z całym szacunkiem, nie chciałbym Pana obrażać, ale serio? — zdziwiona mina Pana Krzyśka mówiła wszystko.

— Ale zakładając, że Pan Premier oszalał i tak się bał Pańskiej reelekcji, że zaplanował zamach, to kogo namówiłby żeby wsiadł do samolotu, wiedząc, że wybuchnie w nim bomba? Idiotę? Szaleńca? W Biurze Ochrony Rządu ciężko o takich raczej.

— Człowieku, ja mam 30 lat, żonę i dwoje dzieci i choć zgodziłem się na pracę w bezpośredniej ochronie to nie po to, żeby ginąć, a już na pewno nie po to, żeby zabijać Prezydenta — Pan Krzysztof pozwolił sobie na pewną poufałość, pomyślał, że to zbliży stanowiska.

— Po co niosłem Pana na plecach godzinę? Żeby zabić na uboczu? — kontynuował spokojnie, widząc reakcje Leszka i Maryli…

Z całym szacunkiem Panie Prezydencie to się całkiem, za przeproszeniem…


— Tak wiem… przerwał mu w końcu Leszek — kupy nie trzyma…

— Marylko, rozkuj Pana Krzyśka, ma rację to bez sensu.

— Przepraszam Panie Kapitanie, proszę mnie zrozumieć, wszyscy jesteśmy kłębkiem nerwów, przepraszam bardzo — Leszkowi było bardzo głupio, faktycznie nie przemyślał tego do końca, działał jednak pod wpływem ogromnych emocji, podsyconych jeszcze przez Antoniego.

— Nic się nie stało Panie Prezydencie, może jednak wezmę ten pistolet — Krzysiek na zewnątrz tego nie pokazywał, ale nerwy miał napięte do granic możliwości.


— Aaaaa tak, proszę bardzo i jeszcze raz przepraszam — Prezydent oddał pistolet z nieukrywanym obrzydzeniem.

— Jedno jest pewne, poczekamy na zaufanego człowieka i wyjedziemy stąd po kryjomu… Pan oczywiście pojedzie z nami — niby to był rozkaz, ale wiadomo, że nie było innego wyjścia.

— Skoro nie ufamy służbom, to na razie tak będzie chyba najlepiej — Pan Krzysztof też miał mętlik w głowie, nie rozumiał, co się dzieje… dlaczego ktoś do nich strzelał, zamiast ich ratować, widział to przecież na własne oczy.


Jednak wersja z Putinem i Premierem jakoś do niego nie przemawiała…

10.04.2010 Granica Polsko-Białoruska

Pociąg specjalny relacji Warszawa — Smoleńsk wiozący ludzi, którzy nie zmieścili się do samolotu przeszedł wszystkie odprawy graniczne i ruszał do Smoleńska.

Antoni znalazł w końcu ustronne miejsce.


— Poproszę z Panem Prezesem — dodzwonił się do ochroniarza Jarka.

— Tak Antek? — Jarek pomyślał, że Antoni wybrał sobie nieszczególny moment na dzwonienie, nie otrząsnął się przecież jeszcze po pierwszych doniesieniach z lotniska Sewiernyj.

— Dzwonił do mnie Leszek.

— Kto? — Jarek myślał gorączkowo — jaki Leszek?

— Leszek, Twój brat… żyją… ocaleli razem z Marylką i jakimś BOR-owcem — Antoni sam nie mógł w to uwierzyć. brzmiało to dziwnie nawet dla niego, choć przecież sam rozmawiał z Leszkiem przed chwilą, nie wymyślił sobie przecież tego…

Coooooooo??? — Jarek był zszokowany


Co ten Antoni oszalał? Ktokolwiek mógł tam ocaleć? — kilka opisów tego, jak to wygląda miejsce katastrofy dotarło już do Jarka.


— Dzwonił przecież Sikorski i mówił, że wszyscy zginęli… — poinformował Antoniego załamanym głosem.

— Nie wszyscy, ci co przeżyli byli dobijani strzałami… — Antoni nie byłby sobą, już dodał swoje trzy grosze,

— Co Ty mówisz??? Skąd takie informacje??? — Jarka zatkało…


— Leszek widział, najprawdopodobniej siepacze od Putina i kto wie, czy nie nasi też maczali w tym palce, ponoć był wybuch w samolocie… — Antoni pomyślał, że przecież musiał być jakiś wybuch, jak spadają samoloty, to zawsze jest jakiś wybuch…


— Boże Święty, to skurwysyny!!! — Jarek wrzasnął na cały głos, nie miał w zwyczaju kląć ale jak człowiek słyszy takie rzeczy to nie panuje nad sobą do końca.

— Leszek z Marylką i tym BOR-owcem uciekli i ukryli się w lesie. Trzeba ich stamtąd wywieźć, po kryjomu. Do służb nie dzwońmy, bo nie wiadomo, może nasi zrobili to razem z Ruskimi… — Antoni w swojej maniakalnej spiskowości oczywiście wiedział już wszystko.

— Masz rację Antek, ale jest jeszcze ten BOR-owiec, on może nas zdradzić przecież — Jarek usiłował myśleć racjonalnie pomimo emocji.

Żyją… żyją… żyją… — dźwięczało mu w głowie jak najpiękniejsza melodia.


— On chyba nie był wtajemniczony, Leszek mówił, że uratował ich dwoje, niósł go na plecach prawie kilometr.

— Dobrze, ale kogo po nich wyślemy? — Jarek, już troszeczkę uspokojony, wracał do analitycznego myślenia.

— Podjadę, jestem przecież najbliżej… dzwoniłem już do Kazimierza, jedzie już z Warszawy. Jest tylko problem granicy, potrzebujemy dyplomatycznych papierów, żeby ją przejechać z powrotem niezauważeni, musisz coś wymyślić.


— Hmmmmm, chyba tylko jeszcze Adrian nam może wystawić takie kwity dyplomatyczne niezauważenie — Jarek szukał w myślach, kogo tam z Pałacu nie było w tym feralnym samolocie.

— Racja, przecież jeszcze nie weszli do Pałacu — Antoni myślał też cały czas o swoich papierach w BBN… byłoby niedobrze, jakby się ktoś do nich dorwał.


— Ok jedź do nich, załatwię to jak najszybciej — Jarek już miał plan.

10.04.2010 Warszawa Nowogrodzka Gabinet Prezesa

— Adrian, potrzebuję glejtu dyplomatycznego na przejazd przez granicę — ton Jarka w słuchawce nie należał raczej do proszących, hierarchia partyjna była dla niego zawsze najważniejsza, on był przecież Szefem.

— Ja już chyba nie mogę nic wystawiać, dzwonili z Kancelarii Sejmu — Adrian, jak zawsze, kiedy trzeba było wziąć za coś odpowiedzialność, to uciekał.

— Idioto, jakbyśmy chcieli normalnie, to bym do Ciebie nie dzwonił — Jarkowi opadły ręce — co za gamoń — pomyślał.


Skąd my go wzięliśmy? — Jarek nie potrafił sobie przypomnieć… — aaaaa… no tak… cholera — już wiedział.


— Skoro mam łamać prawo to chciałbym wiedzieć, o co chodzi… — Adrian chciał być stanowczy, ale nie wychodziło to najlepiej.

— Chodzi o czas, muszę to mieć już — Jarek irytował się coraz bardziej, dużo mu już do wybuchu wściekłości nie trzeba było, najgorsze, że na odległość, twarzą w twarz, załatwiłby to już dawno…

— Dobra powiem Ci — pomyślał, że to zadziała najszybciej — może ktoś przeżył w tym cholernym Smoleńsku i trzeba go będzie wyciągnąć stamtąd po kryjomu.


— O kurwa — wyrwało się Adrianowi — trzeba było tak od razu mówić Panie Prezesie — to w końcu podziałało na Adriana, jak należy.

— Z datą wczorajszą wystaw — Jarek pomyślał, że jak tego temu idiocie nie powie, to ten nie pomyśli i będą kłopoty… a tych na granicy akurat w tak delikatnej sprawie nie potrzebowali.

— Ale to jest antydatowanie, paragrafy, w systemie trzeba zmieniać — Adrian jak to on, zaczął kluczyć.


— Wystawiaj, nie denerwuj mnie, gówno mnie obchodzi, że datowanie, że w systemie, to są ważniejsze sprawy, chyba że jesteś za głupi, żeby to pojąć… — Jarek naprawdę już był baaaaaardzo zdenerwowany, nie tak miała ta rozmowa wyglądać, była już za długa.


Irytowało go strasznie, że ten palant z Pałacu nie rozumie powagi sytuacji, a on nie może mu wykrzyczeć do słuchawki o co tak naprawdę chodzi


— Oczywiście, że nie jestem Panie Prezesie, już robimy — Adrian wolał się jednak Prezesowi nie narażać — trzeba myśleć o przyszłości, cholera wie, co to teraz będzie, Boże taka tragedia…

Tymczasem Prezes działał dalej

Dzwońmy do Antka, że też trafiło na tego mitomana — pomyślał w międzyczasie, zanim zgłosił się Antoni.


— Tak Jarku?

— Mój zapasowy kierowca będzie czekał na Ciebie na granicy z papierami o których mówiliśmy


— Ja muszę jechać, zidentyfikować ciało… Leszka — potem myślimy co dalej, gdzie ich zabrać — Jarek jeszcze nie miał pojęcia, jak zapewnić bezpieczeństwo bratu i szwagierce i co najważniejsze, jak to utrzymać w tajemnicy… to była w końcu Para Prezydencka, znana każdemu Polakowi z telewizji.


— Mam pewien pomysł, ale muszę zadzwonić w jedno miejsce — Antoni też o tym trochę myślał

— Dobrze, będziemy w kontakcie, daj znać, jak ich znajdziesz — Jarek dalej jednak troszkę w to wszystko nie wierzył, było to zbyt piękne, żeby było prawdziwe.

— Oczywiście, tylko dobrze tam identyfikuj … i nie martw się — pozwolił sobie na taką radę, nie wiadomo po co Antoni.

10.04.2010 Granica Polsko -Białoruska po południu

Antoni czeka w samochodzie na umyślnego z glejtem dyplomatycznym od Adriana.

— To może być mój powrót do pierwszej ligi, a nie jakiś BBN czy popychadło u tego tfu! Sikorskiego. Oczywiście nie już, teraz, zaraz, ale w rozsądnym czasie — myśli o tym, jak wykorzystać tę sytuację nie dawały mu spokoju.


Już jednorazowe usunięcie tylu bezpośrednich konkurentów w partii to wspaniała sprawa, zwalnia się przedpole do działań… a teraz jeszcze ten Leszek: ))) — coś niesamowitego — Bóg jednak istnieje, że to właśnie do mnie zadzwonił nie wiedzieć czemu… — Antoni nie skojarzył oczywiście swojej szansy z tym, że był w telefonie Leszka pod literą A.


Co nie zrobię, to wygrałem — przez tyle lat w polityce nigdy nie był w takiej komfortowej sytuacji — nadchodzą złote czasy, tylko trzeba dobrze to rozegrać — podsumował swoje myśli na zimno.

— Antoni los się znowu do Ciebie uśmiecha: )))) — sam się też uśmiechnął do siebie pod nosem — ale dobra, trzeba załatwić kryjówkę — oby Laszlo mógł coś na szybko zadziałać — to była ostatnia część planu powstałego na szybko, pomiędzy tymi wszystkimi rozmowami.


(rozmowa telefoniczna po rosyjsku)

— Laszlo?

— Antoni? Jak miło, że dzwonisz … — Laszlo nie słyszał Antoniego mniej więcej od roku…

— Laszlo mam prośbę, nie na telefon mogę do Ciebie podjechać wieczorem? — Antoni nie bawił się w jakieś powitalne uprzejmości, sprawa była zbyt poważna na takie tracenie czasu.

— Do mnie? Do Hidvégardó? — niecodzienna prośba zdziwiła, ale i ucieszyła Laszlo…

— Tak właśnie, do Hivde, do Hidve, do Higde… do Ciebie — Antoni za żadne skarby nie był w stanie wymówić nazwy miejscowości w której mieszkał przyjaciel.

— Oczywiście stary druhu — zapraszam — uśmiechnął się Węgier.

— Tak, przygotuj jakiś nocleg dla 3 osób, najlepiej w jakimś ustronnym miejscu, pogadamy, jak przyjadę, sprawa niestety nie jest na telefon…

— Oczywiście Antoni, będę czekał — Laszlo już nie mógł się doczekać żony, żeby jej przekazać radosną nowinę o wieczornych gościach z Polski.

10.04.2010 Smoleńsk Lotnisko Sewiernyj Samochód Jarka, wieczorem

— Dlaczego stoimy? — Jarek zamyślony, teraz dopiero zwrócił na to uwagę.

— Musimy przepuścić Premiera — kierowca karnie stał przed rosyjskim żołnierzem wymachującym lizakiem.

— Przecież to mój brat zginął, a nie jego…

— Musimy, Rosjanie nas nie puszczają — kierowca bezradnie rozłożył ręce.

— Dogadali się skurwysyny, swołocz nawet bardziej pasuje… — Jarkowi nie takie epitety cisnęły się na usta, ale przy swoich kierowcach się hamował.


— Panie Prezesie dzwoni Antoni…

Antek? — Jarek czekał z utęsknieniem na ten telefon, zastanawiał się co zrobić w kostnicy, jeśli Antoni mu nie potwierdzi wcześniej, że Leszek żyje.

— Tak, wszystko prawie w porządku. — głos Antoniego dobiegał jakby z oddali…

— Jak to prawie??? — Jarek zamarł

— Są wszyscy, tylko jakby nie do końca kompletni, ale damy radę — Antek jak dalece mógł, starał się uspokoić Jarka, nie chciał mówić otwartym tekstem.


— To dobrze, już dobrze, potem porozmawiamy — powiedział — bo może podsłuchują kacapy — to już pomyślał — Jarek się zorientował w sytuacji, dlaczego Antoni wymyśla jakieś grypsy.

— Stańcie gdzieś po drodze, wrócę, to się zastanowimy, gdzie umieścić paczkę… — miał pewien pomysł na dzień lub dwa, potem się coś zorganizuje.

— Już załatwiłem, jest miejsce, pogadamy, jak się spotkamy.

— Ok, to my jedziemy na tą identyfikację, na razie.

— Na razie — Jarek odetchnął głęboko

10.04.2010 Smoleńsk Kostnica, późnym wieczorem

— Wchodźmy, nie przedłużajmy — zwrócił się do Rosjan, którzy nie chcąc go popędzać, czekali przed wejściem do kostnicy.

Rosyjski lekarz odsłonił prześcieradło i ich oczom ukazał się leżący mężczyzna, faktycznie podobny posturą do Leszka, niski, krępy mężczyzna po sześćdziesiątce ze zmasakrowaną twarzą.


Jarkowi serce zabiło szybciej — może to faktycznie Leszek a ten Antoni po prostu zwariował od tego wszystkiego??? — bił się z myślami, uważnie oglądając człowieka i zastanawiając się kim, jeśli nie Leszkiem mógłby być… znał przecież osobiście większość pasażerów tego nieszczęsnego samolotu.


— Czy to jest Pański Brat? — po dłuższej chwili raczej stwierdził, niż zapytał Rosjanin.

— Tak … — Jarek nabrał pewności, że to nie Leszek, mężczyzna nie miał pewnych charakterystycznych znamion na lewej ręce.

— Moje kondolencje — beznamiętnym tonem rosyjski doktor wypowiedział frazę, która była integralną częścią jego pracy.

— Dziękuję — Jarek gorączkowo zastanawiał się, co zrobić, żeby nie odkryli pomyłki.

— Proszę Jego ciało zalutować w trumnie i już nie otwierać — to było jedyne, co mu przyszło teraz na myśl — potem się będziemy martwić, najważniejsze, żeby teraz nie szukali Leszka — myślał logicznie.


Lekarze, przyzwyczajeni do płaczów i spazmów, w końcu taka praca w kostnicy, byli pod wrażeniem.

— Popatrz jaki opanowany, nawet mu brewka nie drgnęła, a niby bliźniacy są zawsze tak blisko.

— Słyszałem, że to taki gość… — drugi lekarz miał rodzinę w Polsce, słyszał o Jarku to i owo.

10.04.2010 Smoleńsk Lotnisko Sewiernyj Samochód Jarka późnym wieczorem

— Panie Prezesie, Premier dzwoni — kierowca, szarpiąc się z garniturem, wyciągnął w końcu z kieszeni wibrujący od dłuższego czasu aparat.


— Daj — westchnął Jarek — jeszcze ten mi tu potrzebny — pomyślał.


— Słucham — odezwał się służbowo, bez emocji, w środku jednak kipiąc — morderco, nie będziesz miał tej satysfakcji, że Ci płaczę w rękaw, po to pewnie dzwonisz, żeby usłyszeć, jak zawodzę, niedoczekanie twoje…


— Jarek moje najszczersze kondolencje, Putin mówi, że zrobi wszystko, żeby pomóc to wyjaśnić — głos Donalda był autentycznie zbolały, w końcu on też stracił w tym samolocie kilku kolegów i współpracowników.

— Dziękuję — Jarek był bardzo oficjalny (Putin już zrobił wszystko, wystarczy, a Ty skurwysynu jeszcze mi za to zapłacisz, zgnijesz w pierdlu… — dodał w myślach)

— Wybacz, muszę kończyć — wolał skończyć, żeby nie wykrzyczeć mu, co o nim myśli — jeszcze nie teraz, ale przyjdzie czas…


— Oczywiście rozumiem, dobranoc — Donald też to chciał mieć z już z głowy… miał takich telefonów jeszcze dzisiaj dużo do wykonania, choć ten był chyba najważniejszy.

10/11. 04. 2010 Węgry Hidvégardó noc

Dwa samochody wjeżdżają na podwórko Burmistrza Hidvégardó.

Laszlo, węgierski opozycjonista z czasów komuny był starym znajomym Antoniego jeszcze z czasów, kiedy wspólnie z czeskimi i węgierskimi antykomunistami spotykali się czasem w górach.


Już w wolnych czasach nadal utrzymywali kontakty, odwiedzali się czasami i robili sobie drobne przysługi.


W tej chwili dla Antoniego nie była to drobna przysługa, ale kwestia jego być albo nie być, wiadomo, tej sprawy nie mógł zawalić.


— Antoni… nareszcie: ))) witaj stary druhu: )) — po rosyjsku, serdecznie zaczął Laszlo.

— Laszlo witaj, miło Cię widzieć — Antoni pamiętał ten język nadspodziewanie dobrze.

— Wchodźcie, gość w dom, Bóg w dom: ))) — Laszlo kojarzył trochę polskie przysłowia, dużo wieczorów spędził w górskich schroniskach z Polakami.

— Gdzie ten nocleg? — Antoni wiedział, że Leszek, Marylka i Pan Krzysztof są w kiepskim stanie i muszą odpocząć, rana Leszka zresztą wymagała natychmiast zmiany opatrunku.

— Tutaj na końcu wsi jest dom, ale wejdźcie na kolację, potem pojedziemy do domu — żona Laszlo, ucieszona niespodziewaną wizytą kolegi męża z Polski wydała nieomal przyjęcie powitalne…


— Zawieziemy znajomych najpierw, niech odpoczną, potem porozmawiamy i ja muszę wracać — Antoni wiedział, że dziś nie ma czasu na przyjęcia.

— Wracać? Teraz? Nie zostaniesz, choć do rana?

— Nie mogę, słyszałeś jaka tragedia nas spotkała.

— Coś tam słyszałem, naprawdę wszyscy zginęli?

— Naprawdę…

— Cholera jasna…

— Ano, muszę jechać, pozamykać sprawy, bo wchodzą jutro do mojego biura w Pałacu…

— Rozumiem — Laszlo też by nie chciał, żeby mu ktoś bez jego wiedzy wchodził do biura.

— Wybacz, zawiozę ich na tą kwaterę i zaraz do Ciebie przyjdę — Antoni wziął klucze — ten dom na końcu po lewej?

— Tak, może podjadę z Wami — Laszlo chciał być uczynny.

— Nie trzeba druhu, damy radę — Antoni jeszcze się zastanawiał, co mu powiedzieć, chciał mieć jeszcze trochę czasu, zanim Laszlo zobaczy jego podopiecznych.


— Co tu mamy za problem? — po godzinie, kiedy siedli w końcu przy szybkiej kawie, Laszlo w końcu mógł zapytać — domyślam się, że jak to u Ciebie…

— Dobrze się domyślasz drogi przyjacielu, tajne przez poufne — Antoni wiedział, że to załatwia sprawę, jeśli chodzi o dyskrecję węgierskiego przyjaciela… no i nie trzeba za dużo tłumaczyć.


— Ludzie są po wypadku, troszkę ranni, ale dadzą radę bez lekarza, zostali opatrzeni, To jest sprawa tajna, rodzina naszych agentów z Rosji, nikt nie powinien ich widzieć, małżeństwo z synem — Antoni jednym tchem wygłosił historyjkę, którą przygotował dla Laszlo.


— Nie mogę ich u nas nigdzie umieścić, bo był przeciek i nie wiem, co kto wie… — zrobisz to dla mnie? — to było bardziej stwierdzenie niż pytanie Antoniego.

— Antoni, wiesz przecież, że dla Ciebie nie takie rzeczy — Laszlo był przyzwyczajony do Antoniego i jego z pozoru nieprawdopodobnych historii.


— Dzięki, pozałatwiam sprawy i przyjadę, to pogadamy.

— A do nich przyjedzie w ciągu paru dni Pan Kazimierz, pamiętasz, znasz…

— Tak oczywiście.

— Chciałbym, aby tylko on miał do nich dostęp — to było na razie kluczowe dla powodzenia tej sprawy.

— Zrobi się, to koniec świata będą tu bezpieczni — Laszlo zdawał sobie sprawę, że ich mała miejscowość miała wady, które teraz okazywały się zaletami. Czyli była głęboką prowincją prowincji małego prowincjonalnego kraju

— W takim razie trzymaj się druhu, dziękuje — Antoni naprawdę był wdzięczny, bardziej niż Laszlo mógł przypuszczać.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.