E-book
14.7
drukowana A5
52.28
Póki jeszcze pamiętam…

Bezpłatny fragment - Póki jeszcze pamiętam…

1. WILEŃSKIE WSPOMINKI

Objętość:
284 str.
ISBN:
978-83-8126-198-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 52.28

Od Autorki

Rozruch był trudny, początki szły bardzo powoli, z długimi przerwami. W zasadzie większość tekstu to plon ostatnich dwóch lat. Bardzo pomógł mi doping ze strony młodego pokolenia — dzieci, siostrzenic, wnuków. Bo okazało się z brutalną jasnością, że jestem ostatnią osobą w kręgu rodziny, która jeszcze tak wiele pamięta. Przestałam więc myśleć o układzie tekstu, stylu, kompozycji. Chodziło o to, żeby zapisać jak najwięcej „póki jeszcze pamiętam…”. Tak powstał ten zapis.

Moja młodość nie była bohaterska. Nie ma w niej jakichś fascynujących przygód. Byłam zwykłą dziewczyną, która żyła w trudnych czasach z Historią toczącą się w tle. Są więc w tym tekście rzeczy ważne i bardzo powszednie — zwykła codzienność. Tak właśnie jak w życiu, w każdym życiu.

I. Rodzina

Ojciec. Jaki był? Tak trudno dziś go opisać. A przecież wciąż go żywo pamiętam — jego postać, sposób mówienia, głos, uśmiech, ruchy — aż po ostatnie spotkanie przez więzienną kratę. To wszystko, co mi zostało w pamięci, było jednak widziane oczyma dziecka. Nigdy nie było między nami prawdziwej rozmowy, stawiania ważnych pytań, słuchania opowieści. Mój obraz ojca jest zbitką dziecinnej pamięci i tego, co nałożyło się na tę pamięć z różnych późniejszych okruchów — rozmów dorosłych, jakichś zasłyszanych zdań czy bardzo już późnych opowieści mamy. Boleję nad tym, że za mało pytałam ją o rodzinę ojca, chociaż ona nie umiałaby pewnie udzielić wyczerpujących odpowiedzi. Moje niedawne poszukiwania w Centralnym Archiwum Wojskowym w Rembertowie, choć dostarczyły mi wielu wzruszeń i dały sporo informacji, też nie wyjaśniły wszystkiego. Są wreszcie zdjęcia, zwłaszcza kijowskie albumy z młodości. Może to dużo — może mało. Wszystko to składa się na sylwetkę ojca zarysowaną w mojej pamięci bardzo wyraziście.

Więc jaki był? — wysoki, przystojny, wysportowany, pogodny, szalenie towarzyski. Nie psuje tego obrazu siwizna — kiedy się żenił, był już szpakowaty. Jego sprawności fizycznej nie umniejszał fakt, że krótko przed wojną zaczął chodzić z laseczką. Wiązało się to z nękającym go czasem gwałtownym bólem w nodze, może jakimś rodzajem skurczu. Dzisiaj stwierdzono by pewnie niedobór składników mineralnych albo witamin. Lecz w tamtych czasach badania analityczne nie były jeszcze tak powszechne, a chodzenie z laseczką zdarzało się nawet młodym panom. Czasami po prostu dla elegancji.

W młodości uprawiał sporty, był też chyba silny. Pamiętam, że na wakacjach w Posolczy zaimponował Jurkowi Kobylińskiemu demonstrowaniem ćwiczeń gimnastycznych, których ten, młody i sprawny wówczas chyba 18-latek, nie był w stanie wykonać. Ojciec potrafił też doskonale sprostać wszelkim pracom wymagającym manualnej zręczności. Dziś powiedziano by pewnie, że był złotą rączką. Ale ja widziałam po prostu, że „tatuś wszystko potrafi!”. Chyba lubił domowe majsterkowanie. Pamiętam np. zrobiony przez tatę z grubej sklejki przepiękny karmnik dla ptaków. Wyglądał jak ażurowa altanka z wzorami wyciętymi precyzyjnie laubzegą. To właśnie wtedy — w głębokim dzieciństwie — zobaczyłam, co można zrobić taką piłką i że to się właśnie tak nazywa. Być może pamięć tatowego majsterkowania i obecność różnych narzędzi w rodzinnym domu sprawiła, że w moim dorosłym życiu nie buntowałam się nigdy przed narastającymi latami zasobami mężowskiej „grajberni”. Pamiętam ciągle moje dziecięce dialogi z ojcem: „Skąd tatuś to potrafi?” — „Wiesz, terminowałem sześć lat u stolarza”. Innym razem: „Terminowałem sześć lat u ślusarza”, kiedyś znowu: „Terminowałem sześć lat u elektryka”. Chyba jeszcze wtedy nie chodziłam do szkoły lub ledwie ją zaczynałam, ale widocznie umiałam już liczyć, bo zaczęłam sumować te lata i zapytałam: „Kiedy tatuś zdążył odbyć tyle terminów?”. Wszyscy się roześmiali, a ja okropnie się zawstydziłam. Chyba dlatego to pamiętam. Dzieci nie zawsze znają się na żartach.

Zdolności taty do robót ręcznych dotyczyły także typowo kobiecych prac. Mama nie miała wielkiego zamiłowania do tzw. robótek, ale było to modne i czasem coś się jej podobało — chciała wtedy to zrobić dla siebie albo komuś na prezent. Czasem były to jakieś hafty, czasem roboty na kanwie. I to właśnie tata przenosił wybrany wzór na płótno czy kanwę, nieraz go powiększając, co wymagało pewnych wyliczeń. Pomagał też zaczynać trudniejsze fragmenty, a mama wypełniała resztę. Do dzisiaj zachował się duży „gobelin”, nad którym rodzice pracowali chyba przez cały rok, i kilka innych robótek.

Wszystko wskazuje na to, że tata był człowiekiem zdolnym. Znał kilka języków, ale raczej nie był humanistą. Lubił przedmioty ścisłe, zwłaszcza matematykę. Zanim poszedł do wojska, zaczął studia medyczne. Potem już do nich nie wrócił. Miał pewne zdolności rysunkowe, podobnie jak jego brat. Po wojsku myślał trochę o studiach plastycznych i też do nich nie doszło. Bo kryzys, bo rodzina, bo wreszcie wojna.

Często pamiętam go z książką w ręku, ale sądzę, że były to raczej czytadła. Był człowiekiem inteligentnym, ale chyba bez szerszych zainteresowań intelektualnych. Mam nadzieję, że nie krzywdzę go tą opinią. Natomiast miał w sobie ogromną pogodę ducha i bardzo dużo prawdziwej dobroci. Był lubiany przez wszystkich i błyskotliwy towarzysko. Myślę, że musiał bardzo podobać się kobietom. Kiedy rodzice się pobierali, koledzy ojca zapytywali mamę, czy nie boi się wiązać z takim szaławiłą. Jednak ich małżeństwo okazało się trwałe i udane. Ale to właśnie mama była w domu osobą dominującą. Ojciec kochał ją bałwochwalczo i znosił jej wszelkie kaprysy, a także ataki zazdrości, którymi go zadręczała. Jestem pewna, że prawdziwych powodów do tej zazdrości nie było, ale miłość mamy była w jakiś sposób zaborcza. Nawet niewinna kawa w cukierni z najbliższą jej przyjaciółką, panią Wiktorią, była powodem do sceny. Tata to znosił pogodnie. Jeszcze dziś brzmi mi w uszach jego ciepły głos — mówił do mamy „Reniątko”. A mama, w przeciwieństwie do taty, była zapalczywa, łatwo wpadała w gniewne podniecenie, nie panowała nad emocjami. Szczęśliwie po burzy szybko nie zostawało ani śladu. Nie była pamiętliwa.

Był też chyba tata człowiekiem cokolwiek naiwnym czy lepiej — łatwowiernym. W odległej pamięci swarów między rodzicami brzmią mi w uszach wymówki mamy o jakieś kłopoty finansowe wynikłe z zawierzenia niewłaściwym ludziom. Może chodziło o jakieś nierozważne pożyczki czy żyrowanie weksli. Nie było też w ojcu życiowego sprytu czy żyłki do interesów. Po wyjściu z wojska niektórzy z jego kolegów nieźle się dorobili, zakładając firmy, budując domy, trafnie inwestując. Rodzice żyli na bieżąco. Z wysokiej pensji oficerskiej niczego nie zaoszczędzili. Prowadzili otwarty dom, kwitło życie towarzyskie, zawsze pełno gości, obfite przyjęcia. Po wojsku była jeszcze intratna posada w LOPP–ie (Lidze Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej). Tata miał dużo satysfakcji, prowadził liczne kursy. Nie potrafię określić, jak długo to trwało, ale chyba do połowy lat trzydziestych. Kiedy umierała babcia, ojciec stracił pracę. Były to czasy kryzysu, dekoniunktury. Z relacji mamy wynikało, że utrata posady była wynikiem nie tylko redukcji, ale jakiegoś konfliktu z szefem. Konflikt to może niewłaściwe słowo, bo tata był człowiekiem bardzo łatwym w kontakcie z ludźmi. Mama bardzo krytycznie wypowiadała się o szefie i uważała za słuszne, że tata nie wchodził z nim w żadne układy, nie chciała, żeby uczestniczył w częstych, quasi-służbowych, mocno zakrapianych spotkaniach. Rezultatem była dymisja przy pierwszej redukcji.

Zaczęły się lata trudne. Wysługa lat w wojsku nie była długa i emerytura była niska. Jeżeli dobrze pamiętam padała chyba suma 160 zł. Pensja w służbie czynnej to było bodajże 1000 zł, a na posadzie w LOPP-ie gaża porównywalna. Początkowo rodzice z wrodzonym optymizmem liczyli, że nowa posada szybko się znajdzie. Okazało się, że są to pobożne życzenia. Trwał kryzys. Być może ojciec był za mało operatywny, o co mama wciąż mu robiła wymówki. Ten stan zapaści finansowej trwał chyba co najmniej dwa lata. Byłam wtedy małą dziewczynką, ale — chcąc nie chcąc — sytuację domową rozumiałam lepiej, niż się dorosłym zdawało. Dobrze pamiętam ten okres.

Mama za wszelką cenę chciała zachować dotychczasowy status rodziny. A więc nadal duże mieszkanie (pięć — sześć pokoi), nadal służąca (czynsz za mieszkanie w naszej dzielnicy chyba 100 zł, pensja służącej 20 — 25 zł plus ubezpieczenie i utrzymanie). Budziło to krytykę wujka Edmunda, do którego czasem w desperacji mama zgłaszała się o doraźną pożyczkę. Sprzeczali się ostro. Wujek grzmiał, że nie wolno żyć ponad stan, mama broniła się, że to są przejściowe trudności i że powinien pomóc. Chyba czasem pomagał.

Ratunkiem było podnajmowanie pokoi, przeważnie dwóch. W sześciopokojowym mieszkaniu zostawało jeszcze dość miejsca dla rodziny. Wspominam ten okres z sympatią. Sublokatorkami były przeważnie studentki, miłe i sympatyczne. Wieczorami przychodziły na pogawędki, było wesoło. Jakiś czas mieszkała stateczna urzędniczka banku (pani Żebrowska), która nas bardzo lubiła. Pamiętam, że zabrała mnie na dziecięcą zabawę karnawałową w banku. Wyprowadziła się jednak po jakimś czasie i wstąpiła do klasztoru w podwarszawskich Laskach. Już na Lwowskiej mieszkał też u nas porucznik ułanów Majewski. Był bardzo atrakcyjny i adorował mieszkającą u nas w tym czasie uroczą studentkę germanistyki — Zosię Misiewiczównę. Dla mnie przystojny porucznik był chyba pierwszym mężczyzną, którego urodę zauważałam. Podżartowywał sobie ze mną, co mnie ogromnie peszyło. Mamę bawiły podchody między młodymi. Zosia była bardzo wesoła. Zaśmiewałyśmy się z jej opowieści o domu rodzinnym w Siedlcach. Barwnie opowiadała o młodszej, okropnie roztrzepanej siostrze, która w nieopanowany sposób rozrzucała swoje rzeczy po całym domu. Po latach przypominały mi się te opowieści, kiedy nasza Ania wykazywała podobne cechy.

Ostatnie lata przed wojną to już powrót do pewnej stabilizacji finansowej w naszym domu. Ojciec dostał posadę, ale niestety poza Wilnem. Najpierw było to w Łodzi, a potem już bliżej nas — w Wołkowysku. Do domu dojeżdżał na krótkie pobyty, chyba co tydzień, i na urlopy. Cudowne były powitania i oglądanie prezentów. Z Łodzi przywoził różne materiały, z których obszywająca nas panna Wera szyła śliczne sukienki. Kiedy nadeszła wojna, ja z moich wyrosłam w błyskawicznym tempie, ale to już dalsza historia. Latem 1939 roku tata dostał wezwanie powrotu do służby czynnej. Nie wiem, gdzie go przydzielono, ale chyba na kresach wschodnich, bo tam go zastał 17 września i nie zdążył wcześniej znaleźć się w rejonach objętych walką z Niemcami. Tak szybko i dramatycznie wtedy się wszystko toczyło. Nie wiem, czy jego garnizon był niedaleko Wołkowyska, czy też po decyzji rozwiązania jednostki on się tam przedarł. W każdym razie, kiedy już całe kresy były zagarnięte przez wojska sowieckie, tata właśnie w Wołkowysku przebrał się po cywilnemu, a swój mundur i szablę zostawił w wynajmowanym tam pokoju. Chyba jeszcze we wrześniu zjawił się u nas na Lwowskiej.

Powrót taty dał nam namiastkę poczucia bezpieczeństwa, chociaż było to całkowicie złudne. Walk w mieście nie było, ale życie zamarło. Szkoły wprawdzie działały, ale sklepy opustoszały. Zaczęło się mówić, że przyjdą Litwini i wszyscy czekali na to z utęsknieniem. Tymczasem sowieci wywozili z miasta wszystko, co się dało. Ciężarówki załadowane rozlicznymi dobrami wyjeżdżały z miasta. Mama, w której ciągle tkwiła pamięć przeżytej w Petersburgu rewolucji, była pełna lęku. Wtedy właśnie zniszczyła wszelkie pamiątki po „Łączności” (listy, zdjęcia itp.). Bała się także, że nasze pięć pokoi zostanie uznane za burżujstwo i że mogą nam dokwaterować jakichś sołdatów. Kiedy się dowiedziała, że w niedalekim sąsiedztwie jest wolne trzypokojowe mieszkanie, rodzice zdecydowali się na przeprowadzkę. Tak się zaczęła nasza wojenna epopeja na Kalwaryjskiej 2 m. 9. Z tym mieszkaniem wiąże się najwięcej wspomnień. Tam przeżywaliśmy chwile trudne, czasem dramatyczne, tam wyrastałam z dzieciństwa. Stamtąd zabrali nam ojca i stamtąd opuściłyśmy nasze miasto — na zawsze. Ale tam też był czas formowania charakteru, przygotowania do życia. I mimo mrocznych czasów bywało w tym domu wesoło. Zawsze przewijało się tam masę osób. Często było ciasno, przeważnie biednie, ale zawsze dominowała pogoda ducha, niezachwiana wiara w przetrwanie i wbrew okolicznościom młodzieńcza radość życia i humor.


Rodzina ojca. Jak poskładać jej obraz z kruchych ułomków pamięci, kiedy się wie tak mało i nie ma kogo zapytać. Jest tylko książka medyczna dziadka, zdjęcia z albumów ojca, w większości dziś anonimowe, choć ciągle na nas patrzące, i jeszcze ta mała książeczka do nabożeństwa dedykowana ojcu przez jego babkę, a więc naszą prababkę z okazji pierwszej komunii: „Kochanemu Tolowi na pamiątkę i z błogosławieństwem od Jego Babuni. d 24 Maja 1900 roku Kijów”. W książeczce trochę świętych obrazków, niektóre w ładnej ażurowej otoczce. Musiała ta książeczka być w domu od zawsze, ale zupełnie jej nie pamiętałam. W naszych życiowych peregrynacjach w jakimś momencie znalazła się u mojej siostry Musi i u niej pozostała. Kiedy będąc w Poznaniu, trzymałam ją w ręku, ogarnęło mię dziwne uczucie. Oto sto lat przeminęło, a ja czytam słowa nie znanej mi prababki. Nie wiem nawet, jak miała na imię. Ale w jakiś sposób nieznana przeszłość staje się obecna w rzeczywistości.

Od mamy niewiele dowiedziałam się o rodzinie ojca, ona sama jej przecież nigdy nie poznała. Z jakichś szczątkowych opowieści wyłania się zaledwie kilka punktów zaczepienia. Pierwszy pewnik to zawód dziadka. Był lekarzem specjalizującym się (tak się to dziś mówi) w wodolecznictwie. Świadczy o tym zachowana do dziś książka, oczywiście w języku rosyjskim, napisana przez dziadka i stanowiąca rodzaj poradnika. Jest w niej sporo ilustracji przedstawiających sposoby kuracji, a model demonstrujący poszczególne ćwiczenia czy kąpiele w kilku wypadkach jest dziwnie podobny do taty. Być może ilustracje są dziełem jego brata, który był, zdaje się, uzdolniony plastycznie. Z czasów mego dzieciństwa pozostały mi też mgliste wspomnienia rozmów na temat leczenia wodą i chyba zdarzało się tacie udzielać czasem rad na ten temat. Najdokładniej zapamiętałam, że ojciec jakimiś kąpielami czy okładami kurował zwichniętą nogę wujka Jana.

Po ślubie rodziców mama próbowała nawiązać kontakt z teściem. Było to po wojnie polsko-bolszewickiej, więc dla bezpieczeństwa podawała się za pacjentkę dziadka, jednocześnie przemycając konspiracyjnie informacje o ojcu, jego losie i swoim z nim ślubie. Zapytywała też, czy może przesłać zdjęcia. Bardzo szybko dziadek przerwał korespondencję, pisząc że zdjęcia nie są mu potrzebne, gdyż przebieg choroby jest mu znany i dalsza konsultacja nie jest konieczna. Wiadomo, jakie to były czasy — dziadek wyraźnie się bał utrzymywania kontaktów. Listy oczywiście się nie zachowały. Rozmawiałam o tym z mamą, kiedy już byłam dorosła i sama miałam rodzinę. Wypytywałam ją czasem o różne dawne sprawy, dziś z żalem stwierdzam, że pytałam za mało. W jakimś momencie zainteresowałam się, czy mama pamięta adres, bodaj dzielnicę. Powiedziała mi wtedy, że chyba pisało się po prostu Kijów, stacja Bucza. Bliższych szczegółów nie umiała mi podać. Życie sprawia jednak czasem niespodzianki. Oto przed kilku laty Litka, siostra mego męża, skierowała do nas, ściślej do Mietka, młodego architekta z Ukrainy, Polaka z pochodzenia, który zaczął pracować w Warszawie. Chodziło o to, żeby mu trochę pomóc, wyjaśniając nasze przepisy, może pożyczając jakieś książki. Któregoś dnia zjawił się więc na Słonecznej młody człowiek (chyba po trzydziestce) — przystojny, postawny, zachowujący się elegancko, a przede wszystkim mówiący piękną, czystą polszczyzną, bez żadnych wschodnich akcentów. Zupełnie mnie zadziwiło, jak wielka jest siła języka wyniesionego z rodzinnego domu. Dyplom architekta uzyskał w Kijowie i tam miał też kilka realizacji swoich projektów. Spytałam go w pewnym momencie, czy słyszał coś może o miejscowości Bucza. „Ależ tak — odpowiedział — to uzdrowisko z wodami leczniczymi na obrzeżach Kijowa”. I oto koło się zamknęło. Ale dalej to już wielka niewiadoma. Czy ktoś z tej rodziny przetrwał i przeżył komunizm? A jeśli tak, to czy zdołał przechować swą polską tożsamość i rodzimą tradycję? Pewnie pozostanie to na zawsze pytaniem bez odpowiedzi. A może kiedyś najmłodsze pokolenie zechce jeszcze podrążyć przeszłość. Czasem chciałabym tego, a jednocześnie boję się rozczarowań.

Znane jest imię dziadka — także Witold (1859—1931), syn Bolesława. Mój ojciec urodził się w Kijowie 6 czerwca (według dawnego stylu 24 maja) 1888 roku. Matka miała na imię Berta, nazwisko rodowe Dragonat. Mówiło się zawsze, że babcia pochodziła z Kaszubów i to jest jedyna informacja o niej. Nie ma jej chyba na zdjęciach w albumach, nie wiem, czy wtedy jeszcze żyła. Na kilku fotografiach, na których jest z pewnością cała rodzina i o których rozmawiało się z tatą, można rozpoznać dziadka z patriarchalną brodą siedzącego na parkowej ławce. Jest tam także nasz ojciec i jego dorosłe rodzeństwo — brat, dwie siostry i dziecko któregoś z nich. Siostry były zapewne młodsze. Na tej ławeczce są to już dojrzałe kobiety. Jest też piękne zdjęcie obu sióstr, chyba wcześniejsze. Wyglądają na nich jakby wyjęte ze sztuki Czechowa — przystojne, stylowe i bardzo podobne do ojca. Ich imiona to Maria i Eleonora. Natomiast brat nazywał się Józef. Miał pewne zdolności rysunkowe i malarskie. Zachował się jego zeszyt z rozlicznymi karykaturami. Był też jeszcze jeden brat, który zmarł w wieku chłopięcym i jest w albumie jego zdjęcie w trumnie. To o najbliższej rodzinie chyba wszystko — bardzo, bardzo mało.

W albumowych fotografiach oczywiście króluje tata doskonale rozpoznawalny i w przeróżnych sytuacjach: tata w mundurku gimnazjalisty w klasie, w stroju sportowym, na studiach, w gronie młodzieży, rodziny, przyjaciół, kobiet. W późniejszych latach już jako wojskowy. Zawsze młody, fotogeniczny, wyprostowany, pogodny. W dzieciństwie uwielbiałam oglądanie albumów taty. Zwłaszcza pasjami zabawiałam się tym, który rozkładał się jak harmonijka i można z niego było ustawiać pokoje dla lalek. Jakże żałuję, że tak mało pytałam o te zdjęcia, że nie zostały opisane. Ale najpierw byłam dzieckiem, a potem przyszła wojna i działy się rzeczy ważniejsze. Dopiero pod koniec życia mamy sięgnęłam kiedyś po albumy, żeby ją trochę przepytać. I tu nastąpiło całkowite zaskoczenie. Mama mnie prawie ofuknęła, że nie chce oglądać tych zdjęć, że tego nie lubi. A na moje zdziwienie bąknęła: „Za dużo tam zdjęć różnych kobiet, a zwłaszcza tej pierwszej żony taty”. Zupełnie mnie zamurowało. Mama też się speszyła, bo w tym momencie uświadomiła sobie, że nigdy o tym nie było mowy i żadna z nas, córek, o tym nie wiedziała. Mimo oporów mamy nie dałam za wygraną i pytałam dalej. Po raz pierwszy usłyszałam wtedy od mamy garść zaskakujących dla mnie informacji — że ojciec jeszcze w Kijowie ożenił się z Rosjanką i miał ślub w cerkwi prawosławnej. Potem była wojna i rozdzieliła ich granica. Kiedy poznał mamę, poprzednie małżeństwo zostało przez konsystorz unieważnione i rodzice mogli wziąć ślub w kościele katolickim. Było to 5 stycznia 1922 roku.

Potwierdzenie tych faktów znalazłam w dokumentach archiwalnych w Rembertowie. Tam wymienione jest też nazwisko pierwszej żony: Tacjanna z Kiełdyszów. Myślę, że gdybym nie uzyskała tych informacji od mamy jeszcze za jej życia, przeżyłabym spory szok, dowiadując się o pierwszej żonie ojca dopiero z dokumentów wojskowych. To małżeństwo zapewne trwało krótko. Dzieci nie było. Kiedy wojna wybuchła, ojciec miał 26 lat i był chyba w połowie studiów medycznych. W kwestionariuszach wojskowych wymienia się, że podróżował do Austrii, Niemiec i bodajże do Włoch. W rubryce: znane języki, poza rosyjskim i polskim, wymienia się niemiecki i francuski. Więc gdzieś między maturą i rokiem 1914 były i wymienione podróże, i zaczęte studia, i to małżeństwo. Daty ślubu nie znalazłam w dokumentach, ale wydaje się mało prawdopodobne, żeby zostało zawarte w czasie trwania wojny. Szczegółów nie da się już odtworzyć.

W mojej pamięci i tej najdawniejszej, i tej ciągle żywej do dziś, tata jawi się zawsze jako wojskowy. A przecież miałam zaledwie cztery lata, kiedy został przeniesiony do rezerwy. W domu zawsze było pełno atrybutów wojskowości. Był mundur, w różnych okolicznościach jeszcze nakładany, była czapka i szabla. Dużo różnych pamiątek i zdjęć. Do końca też funkcjonował zwrot „panie majorze”. Takie były obyczaje i nawet w stosunkach prywatnych tak się mówiło. Szabla budziła mój respekt, ale była dla mnie za duża i za ciężka. Za to czapkę wojskową zdarzało mi się nakładać przed lustrem, jako że od zawsze lubiłam wszelkie przymierzania. Najbardziej fascynował miniaturowy model armaty osadzony na granitowym cokole. Było to bardzo ciężkie i stało na biurku taty. Pasjami lubiłyśmy kręcić licznymi korbkami, które sterowały lufą i wprawiały w ruch obrotowy całe działo. Ojciec dostał to w prezencie od kolegów pułkowych i była tam chyba stosowna plakietka z dedykacją. Zdarzało się, że do zabawy służyły też ostrogi, bo kółka na zakończeniu znakomicie wprawiały się w ruch obrotowy i wydawały wtedy delikatny dźwięk.

Zachowałam też ciepłe wspomnienie o instytucji ordynansa. Pamiętam opowieści, że poborowi dobijali się o przydział do taty, bo była znana opinia, że „u pana majora, to dobrze”. W różnych domach traktowano żołnierzy rozmaicie, nieraz wykorzystywano. Ostatni ordynans w naszym domu był w Kałuszu i właśnie jeszcze stamtąd pamiętam ważne zdarzenie. Oczywiście nie wiem, jak się nazywał ten żołnierz, ale pochodził ze wsi, gdzieś z niedalekich okolic. Dostał wiadomość, że właśnie spaliła mu się chałupa i był zrozpaczony. Mama natychmiast podjęła decyzję, że musimy tam pojechać. Do dzisiaj mam w oczach obraz pogorzeliska, płaczącej kobiety, bosych, brudnych dzieci. To było moje pierwsze zetknięcie się z prawdziwym nieszczęściem i nędzą. Wiem, że mama zorganizowała natychmiast jakąś pomoc. Myślę, że skutecznie.

Koleje służby zawodowej ojca były w domu znane i wspominane. Wiadomo było o kursach, szkoleniach, przenosinach, także manewrach. Mówiło się nie tylko o Wilnie, ale dużo o Skierniewicach i Kałuszu. Padały nazwiska kolegów, z niektórymi były kontakty. Tak było do wojny, a nawet potem po wojnie w rozmowach z mamą. Wszystkie te opowieści dotyczyły jednak czasów, kiedy rodzice byli już małżeństwem i tu nie było niewiadomych. Bardzo późno zdałam sobie sprawę, że nic nie wiem o losach ojca w czasie I wojny. Zupełna dziura. Uświadomiłam to sobie, kiedy już zabrakło mamy i nie było nikogo, kto mógłby udzielić jakichkolwiek informacji. A przecież coś musiało się dziać w życiu ojca. Była wojna, rewolucja, rok 1920. I kiedy zdałam sobie sprawę ze swojej niewiedzy, wydawało się że nie ma już na to rady. Że tak już musi pozostać.

Kiedy zabrakło ojca, najpierw było czekanie. Wiara, że przeżył, że wróci. Że łatwo nas odnajdzie, nawet po repatriacji. Były też rozliczne próby poszukiwań przez Czerwony Krzyż w kraju i zagranicą. Szukanie tropów wśród znajomych, przepytywania… i coraz mniej nadziei… Właściwie trudno określić czas, kiedy przestałam myśleć o ojcu jako o żywym. Mówiło się „zaginiony”. Ale lata mijały i niepostrzeżenie trzeba było oswoić się z myślą, że go nie ma i już nie będzie. Że pozostał na zawsze gdzieś na rozległych przestrzeniach dalekiej rosyjskiej Północy. I tylko coraz bardziej bolało, że nie wiadomo, jak się to stało i kiedy.

Upadek komunizmu w Związku Radzieckim przywrócił możliwość wznowienia poszukiwań. Już można było mówić otwarcie o aresztowaniach, wywózkach, obozach. Otworzyły się niektóre archiwa. Pojawiło się kilka możliwości: „Memoriał” w Rosji, Związek Polaków w Wilnie, Ośrodek „Karta”. Wszystkie te próby nie wniosły nowych informacji. Powtarzała się znana nam data aresztowania i wywiezienia, i wyrok: 8 lat, Peczorski łagier. Jedyna dodatkowa informacja zawarta jest w piśmie z rosyjskiego Czerwonego Krzyża. Poza datą aresztowania i wywózki podają, że przebywał w Peczorskim łagrze do 19 września 1941 roku, że jako polski obywatel został zwolniony i wyruszył do Buzułuku. O dalszych losach nic nie jest wiadomo. Jeżeli wierzyć tej informacji, to znaczy, że przetrwał transport i w obozie Peczorskim doczekał zwolnienia po układzie z Sikorskim. Ale co działo się dalej? Po lekturze licznych ostatnimi laty publikacji i wspomnień można sobie tylko wyobrazić, że nie przeżył drogi z dalekiej północy i nie udało mu się dotrzeć do Andersa. Zbliżała się zima, podróż była długa i trudna. Wszyscy byli wyczerpani i słabi. Wielu nie zdołało dojechać. Zapewne i ojciec został gdzieś na szlaku, jak tysiące innych. To przypuszczenie potwierdza po latach relacja Basi Kobylińskiej. Jej ojciec i nasz znali się dobrze sprzed wojny. W tym samym czasie byli aresztowani i uwięzieni na Łukiszkach. Major Stanisław Kobyliński też został skazany na 8 lat. Z Wilna został wywieziony już w marcu 1941 i do innego niż nasz ojciec obozu. Po zwolnieniu zdołał szczęśliwie dotrzeć do formującej się polskiej armii i dalszą koleją losu znalazł się na Zachodzie, a potem wrócił do Polski. Jeszcze w Związku Radzieckim próbował odnaleźć naszego ojca i bardzo się o niego dopytywał. Zdołał uzyskać tylko pośrednie, niepewne informacje, że podobno zmarł gdzieś po drodze. Jeszcze za swojego życia w Warszawie nigdy tego mojej mamie nie powiedział, bo „nie chciał odbierać nadziei”. Po latach przekazała mi tę relację jego córka. Niczego więcej chyba już się nie da ustalić.

Moja wizyta w warszawskim Ośrodku „Karta” okazała się jednak nieoczekiwanie ważna z zupełnie innych powodów. Poradzono mi tam, żebym się skontaktowała z Centralnym Archiwum Wojskowym. Powiedziano mi, że przechowało się u nich wiele dawnych dokumentów i że może znajdę coś interesującego. Trop okazał się niebywale cenny. Przesłałam dane ojca i wystąpiłam pisemnie o udostępnienie akt. Trochę to trwało, bo główne archiwum, jak się okazało, jest w Górze Kalwarii (pewnie dzięki temu ocalało). Wreszcie zostałam powiadomiona, że akta są już w Rembertowie i że mogę się zgłosić.

Nigdy nie zapomnę emocji, jakie mnie przepełniały, kiedy w zimowy ranek w lutym 1995 r. jechałam na spotkanie z przeszłością. Co znajdę, czego się dowiem, co mogą zawierać stare archiwa? Na rozległy teren wojskowy wchodzi się przez bramę po uzyskaniu przepustki. Budynki wśród drzew, prawie jak w parku. Jeden z nich to archiwum. Wchodzę do dużej, jasnej sali zastawionej długimi stołami podzielonymi na rodzaj boksów. Cisza, spokój, ciepło. Sporo osób wertujących rozłożone papiery. Mam wybrać sobie miejsce, siadam, czekam. Jeszcze dziś czuję to napięcie, jakie mię wówczas przepełniało. Wreszcie przynoszą mi grubą teczkę i kładą przede mną. Tego pierwszego dnia, chyba z nadmiaru emocji, nie mogę się połapać w papierach. Szukam tych najdawniejszych, wertuję w kółko ankiety, zestawienia, formularze, gubię się w datach, informacje się powtarzają. Mam wrażenie chaosu. Co pewien czas natrafiam na własnoręczny podpis ojca czy jakieś oświadczenia pisane jego ręką. Chyba wzruszenie utrudnia mi koncentrację. Tyle tu biurokracji wojskowej, tyle zapisanego papieru. I wszystko to przetrwało, mimo wojny i historycznych zawirowań. Mam uczucie, że te dokumenty, pozornie nikomu niepotrzebne, lata całe leżały bezużyteczne, czekały aż przyjdzie ktoś, dla kogo okażą się ważne — czekały na mnie. Oto więc jestem. Czuję się odpowiedzialna za całą rodzinę. Mam się zmobilizować i wydobyć z tej sterty zapisów wszystko, co dla nas najważniejsze.

Spędziłam nad tymi archiwaliami w Rembertowie kilka długich seansów. Zorientowałam się w końcu, według jakiego klucza są gromadzone. Musiałam wybrać te, które zawierały najważniejsze zapisy i zamówić odbitki ksero. Listy ewidencyjne były prowadzone za każdy rok i ciągle uzupełniane. Jednocześnie każdy kwestionariusz powtarzał wszystkie dane od początku służby. Najbardziej szczegółowo w latach przeniesień i zmian jednostki. Najważniejsze są pierwsze dokumenty z r. 1919 i 1920 oraz lista z r. 1929 sporządzona przy przeniesieniu ze Skierniewic do Kałusza i doprowadzona do przejścia ojca w stan spoczynku w 1931 roku. Ten ostatni arkusz ma na końcu krótki wpis z datą 1 czerwca 1939 r. o przydziale do Grodna. A potem już nic. Za szybko potoczyła się wojna i nie ma o niej śladu w dokumentach. Dalej wiem tylko to, co zachowało się w mojej pamięci.

Więc co mi dał Rembertów? Ogromnie dużo. Ale może najpierw czego mi nie dał. Spodziewałam się znaleźć więcej informacji o czasach kijowskich i o rodzinie. Są tylko imiona rodziców oraz imię i nazwisko pierwszej żony. Nie ma daty ślubu. Jest informacja, że nie było dzieci i potem wpis, że małżeństwo zostało unieważnione przez konsystorz. Brak daty matury, ale jest mowa o studiach medycznych. Jest też piękny dyplom ukończenia kursów Warszawskiego Towarzystwa Sportowego z r. 1913. Ale dalej, od r. 1914, to już kopalnia informacji. Wypełnia się czarna dziura lat 1914—1922. Właśnie ten czas, którego najbardziej mi brakowało, kiedy myślałam o ojcu. A więc już w czerwcu 1914 jako student medycyny (6 semestr) zostaje powołany do carskiej armii. Od lipca jest na froncie galicyjskim, ale już od grudnia 1914 do października 1915 pełni funkcję felczera i zastępcy lekarza na oddziale chirurgicznym szpitala wojskowego w Kijowie. W tym czasie jest także na froncie w okolicach Dźwińska. Stopień wojskowy — strzelec. Od października 1915 do maja 1916: Mikołajewska Szkoła Artylerii w Kijowie, stopień — junkier. W czerwcu 1916 jest w dyonie moździerzy lekkich w Kazaniu w stopniu chorążego. Od sierpnia 1916 do grudnia 1917 na froncie w Rumunii. W lutym 1917 awans na podporucznika. Funkcje: adiutant, oficer łącznikowy. Koniec służby w armii rosyjskiej w grudniu 1917 „z powodu rewolucji w Rosji”. Ale, jak wynika z zapisu, jeszcze do marca 1918 r. był w rezerwie. Nie jest jasne, co się z nim działo przez te parę miesięcy. Przypuszczam, że nie wrócił już do Kijowa, a raczej z Rumunii przedostał się na tereny polskie, bo już w dniach 23—31 października 1918 służy w Straży Obywatelskiej w Lublinie jako ochotnik. Ze służby w armii carskiej zostało mu kilka odznaczeń i doświadczenie wojskowe. Od 1 listopada 1918, już w Wojsku Polskim, uczestniczy w rozbrajaniu armii zaborczej w Lublinie jako podporucznik. Od grudnia jest adiutantem w 3. Baterii Artylerii Konnej Grupa „Bug”. Tak się zaczyna służba ojca w formującym się Wojsku Polskim. Dla młodego człowieka urodzonego pod zaborami było to na pewno wielkie przeżycie. Niepodległość dopiero się rodziła i sytuacja nie była łatwa. Wojna światowa właśnie się skończyła, a granice Polski nie tylko nie były ustalone, ale wręcz zagrożone. Toczą się walki z Ukrainą. Oddziały polskie ruszają na odsiecz Lwowa. Za udział w tej batalii ojciec dostanie odznakę „Orląt”.

W pierwszej połowie roku 1919 przechodzi wojskowe szkolenia. Dwukrotnie w Łodzi i na kursie w Modlinie. Na początku r. 1920 jest w grupie szkoleniowej w Rembertowie. Toczy się wojna polsko-bolszewicka, stolica jest zagrożona. Ojciec bierze udział w obronie Warszawy. Awansuje na porucznika, zostaje adiutantem. W październiku 1920 kolejny awans — na kapitana. Wojna już wygasa. Toczą się rokowania w Rydze. Prawdopodobnie w tym czasie został przeniesiony do Wilna, które 9 października 1920 zostało zajęte przez wojsko polskie pod wodzą generała Żeligowskiego. Ustalenie, w jakim momencie ojciec znalazł się w Wilnie, stanowiło dla mnie sporą zagadkę. Właściwie do końca nie udało mi się jej rozszyfrować. A jest to istotne dla ustalenia, kiedy rodzice mogli się poznać. Przeniesienia wojskowe w notatkach archiwalnych operują wyłącznie symbolami jednostek, nie podając miejsca stacjonowania. Musiałabym przeprowadzić żmudną historyczną kwerendę, żeby ściśle ustalić, gdzie i kiedy stacjonowały 4. p.a.c. czy 20. D.A.C. Zwłaszcza że w r. 1920 trwały działania wojenne, a w 1921 też nie było spokojnie i nie ustawały ruchy wojska. Losy mamy także wiązały się z wojną — ewakuacja z Wilna i powrót. W jakimś momencie ich drogi musiały się skrzyżować. Myślę, że nastąpiło to jesienią 1920 roku. I od tego momentu prawie nie ma zagadek. Zaczynają się toczyć wspólne losy rodziców. (A 3. p.a.c. to już bez cienia wątpliwości jednostka stacjonująca w Wilnie).


Rodzina mamy była mocno zakorzeniona w Wilnie, a ściślej na Litwie w tym dawnym, mickiewiczowskim znaczeniu. Próbuję przypomnieć sobie wszystko, co kiedykolwiek opowiadała mi mama i czego sama byłam uczestnikiem.

Regina Hlebowiczówna urodziła się 24 czerwca 1893 r. w Wilnie jako czwarte dziecko Stanisława i Marii ze Stupienków. Najstarszym synem był Jan urodzony w 1885 roku. Kilka lat później przyszedł na świat Edmund. Córka Jadwiga zmarła w wieku dziecięcym. Wreszcie Regina — pupilka całej rodziny. Straciła ojca, kiedy miała niespełna rok.

Dziadek Stanisław nie był człowiekiem zamożnym. Chyba utrzymywał się z jakiejś posady urzędniczej. Sam był sierotą po powstańcu. Według opowieści mamy pradziad z dwoma synami poszedł do powstania i wszyscy troje zginęli. Sierotami po nich zaopiekowała się rodzina. Chyba było trzech chłopców. Jednego z nich zabrał na wychowanie bogaty krewny, wysokiej rangi oficer carski. O drugim nic nie wiadomo. Trzeci to właśnie Stanisław. Zmarł w r. 1894 w wieku 42 lat. Nie pozostawił żadnego bogactwa, a jako jedyny skarb — nazwisko. Umierając, mówił do młodej jeszcze żony: „Pamiętaj, strzeż nazwiska”. Było to o tyle ważne, że w transkrypcji rosyjskiej pisało się „Glebowicz” albo „Chlebowicz”, gdyż w cyrylicy nie funkcjonuje „H”. Wujowie i mama kultywowali to przywiązanie do nazwiska. Mama opowiadała także, że kiedyś dawno ktoś z krewnych sprzedał za duże pieniądze rodowe drzewo genealogiczne. Prawdopodobnie więc gdzieś funkcjonują jacyś „fałszywi” Hlebowiczowie. Zbiednienie rodziny spowodowało też problem z wpisaniem do ksiąg miejskich szlachectwa. Nie wiem, czy chodziło o dokumenty, czy o jakieś opłaty, ale dziadek zgodził się figurować w księgach jako „grażdżanin” (tzn. mieszczanin). Dzisiaj te sprawy wydają się mocno przebrzmiałe, ale jeszcze moją mamę bardzo to bolało. Bo przecież wiadomo, że Hlebowiczowie są herbu „Leliwa” i mają parantele wręcz arystokratyczne. A któryś z Radziwiłłów ożenił się z Hlebowiczówną. Jako dziecko lubiłam słuchać tych opowieści, ale później zupełnie nie przywiązywałam do tego wagi i traktowałam je niezbyt poważnie.

Po wielu latach, kiedy w r. 1990 „Czytelnik” wydał książkę Stanisława Mackiewicza „Dom Radziwiłłów”, kupiłam ją głównie ze względu na wieloletnią znajomość ze starszą koleżanką wydawniczą Izabellą Radziwiłłową. Czasy były socjalistyczne, więc nie mówiło się „księżna”, tylko „pani Iza”, ale wszyscy ją szanowali i lubili. Jej dzieci często bywały w PIW-ie, a na ślubie syna, Ferdynanda, było chyba całe wydawnictwo. Przeczytałam książkę z zainteresowaniem, a potem rozłożyłam załączone drzewo genealogiczne, gdzie oczywiście znalazłam naszą Izę, jej męża, dzieci, teścia. W różnych gałązkach drzewa powtarzały się nazwiska licznych Dembińskich, Szeptyckich, Czartoryskich, co też mię interesowało ze względu na kontakty mego męża z tymi rodzinami. I tak, od niechcenia wodząc wzrokiem, nagle widzę: Hlebowiczówna! A jednak! Trochę mnie zamurowało. Bo rzecz w tym, że to się działo w drugiej połowie szesnastego wieku! Helena z Hlebowiczów była drugą żoną Mikołaja Radziwiłła (1543—1589) łowczego litewskiego, wojewody nowogrodzkiego. Jakże nieprawdopodobna jest siła ustnej tradycji! Bo przecież nie z dokumentów wiedziała o tym mama. I chyba ona sama nie zdawała sobie sprawy, że powtarza informację przekazywaną z pokolenia na pokolenie przez całe cztery stulecia! To mnie kompletnie zaskoczyło.

Z informacji w herbarzach można się dowiedzieć, że linia „senatorska” Hlebowiczów dawno wygasła. Przetrwały boczne odnogi znacznie mniejszego kalibru. Do takich zapewne należą nasi protoplaści po kądzieli. Poza kultem nazwiska i herbu nie pamiętam, żeby się kiedykolwiek wspominało jakieś posiadłości ziemskie. Należy jednak sądzić, że w dalekiej przeszłości dobra ziemskie, bodaj niewielkie, musiały jednak być, bo to się wiązało ze szlachectwem. W pokoleniu dziadka Stanisława musiały być jeszcze żywe różne powiązania rodzinne, bo owdowiałą babcię wspierali bogaci krewni. Babcia Maria wyszła za mąż mając 16 lat i wcześnie owdowiała. W tamtych czasach ubogiej kobiecie, bez zawodu i majątku, musiało być bardzo ciężko. Nie mam pojęcia, z czego się utrzymywała. Mama nigdy nie poruszała tego tematu. Myślę, że bolało ją wspomnienie biednego dzieciństwa. Być może babcia miała skromną rentę po mężu. Może wykonywała jakieś prace chałupnicze. Na pewno musieli ją wspierać krewni. Mama już jako mała dziewczynka bywała po dworach ziemiańskich. Na pewno było to dla babci dużym wsparciem, a dla mamy odskocznią w lepszy świat.

Najżywsze kontakty były z rodziną Bolcewiczów. Mama od najwcześniejszych lat wiele przebywała w Szupieniach, ich majątku na Litwie. Musiała być dobrze traktowana, bo ciepło wspominała panią Bolcewiczową. Jej syn prowadził w Petersburgu kancelarię prawną. Wtedy mówiło się, że był prokurentem, co chyba tyle znaczy co dziś notariusz. Szesnastoletnią Renię zabiorą potem Bolcewiczowie do Petersburga. Kontakty z tą rodziną przetrwały wiele lat, bo jeszcze do wojny mama korespondowała z Bolcewiczem. Listy szły przez Rygę, bo z Litwą nie było kontaktów dyplomatycznych, także pocztowych.

Bywała też mama w majątku Taluny, dużej posiadłości chyba Giedroyciów. Do dziś zachowało się zdjęcie pięknej alei parkowej w Talunach. To zdjęcie zawsze pobudza moją wyobraźnię. Wysokie, potężne drzewa stoją majestatycznie w szeregu. Aleja jest pusta. A ja widzę, jak idzie nią drobna, szczupła dziewczynka w jasnej sukience i myśli o tym, co zdarzy się w czekającym ją życiu. Bo ta dziewczynka, mała Renia, na pewno spacerowała tą aleją. Mama była chyba grzeczną, dobrze ułożoną panienką. Nie zachowały się żadne jej zdjęcia z dzieciństwa, ale sądząc po tych późniejszych, z młodości, musiała być ładna i pełna uroku. Miała bardzo jasną karnację, co w tamtych czasach było wielkim atutem. Tej cery podobno zazdrościło jej wiele pań, troskliwie i nie zawsze skutecznie broniących się parasolką przed przyciemniającym działaniem słońca. Jakże zmieniły się czasy. Jasna cera odziedziczona po mamie była dla mnie zawsze raczej utrapieniem.

Od najmłodszych lat miała też chyba mama wrodzone skłonności do pewnej pedanterii, bo wspominając dzieciństwo opowiadała, że opiekunki dziwiły się bardzo, gdy jej sukienki tak długo były czyste i niepoplamione. Sądzę, że była osóbką pogodną i na ogół lubianą. Chyba od zawsze musiała być impulsywna i zapewne w miarę lat nieco rozkapryszona. W rodzinie jako najmłodsza była zawsze pupilką. Potem zwykle otaczał ją rój wielbicieli i adoratorów. Przyzwyczaiła się, że świat kręci się wokół niej, co zaowocowało pewnymi skłonnościami despotycznymi.

W domu i w środowisku, w którym dorastała, musiały być silne tradycje patriotyczne. Wspomnienia powstań były żywe, ucisk zaborcy dolegliwy. Dziś trudno sobie wyobrazić, jak ciężkie to były czasy. Moje pokolenie może to porównywać z czasami ostatniej wojny i okupacją, ale mimo całej grozy, to trwało tylko pięć lat (jeśli nie brać pod uwagę późniejszego zniewolenia i czasów stalinizmu). Zabory trwały sto dwadzieścia lat i zwłaszcza po Powstaniu Styczniowym na Wileńszczyźnie ucisk był niewyobrażalny. Jeszcze w latach międzywojennych mama z grozą wymawiała nazwisko Murawjowa (wileńskiego generał-gubernatora), o którym nie mówiono inaczej jak „wieszatiel”. Język polski w miejscach publicznych był zakazany. W szkole nawet na przerwach nie wolno było rozmawiać po polsku. Język ojczysty był tylko w domach i w kościele. Ale nawet w domach śpiewanie pieśni patriotycznych było niebezpieczne. A jednak, chociaż cichutko, to przecież nuciło się wieczorami „Z dymem pożarów”, „Za Niemen, za Niemen…” czy wojskowe pieśni ułańskie. Mama wspominała to zawsze ze wzruszeniem. W moim dzieciństwie „Z dymem pożarów…” raczej się już nie śpiewało, ale „Za Niemen…” i śpiewki ułańskie rozbrzmiewały często i w szkole, i w domu, zwłaszcza gdy wpadali wujowie, którzy lubili sobie z mamą pośpiewać.

Język rosyjski dzieci musiały opanowywać od najmłodszych lat, bo szkoły były rosyjskie. Do takiej szkoły chodziła i mama. Nie wiem, ile to było klas, ale sądzę, że nie więcej niż sześć. Na dalsze kształcenie Reginy babci nie było stać, a zresztą w tamtych czasach uważano, że dziewczynkom nie jest to zupełnie potrzebne. Zamożne rodziny posyłały córki na prywatne pensje dla panienek, ale dla mojej mamy było to niedostępne. Języka polskiego dzieci się jednak uczyły. To nauczanie było potajemne i odbywało się konspiracyjnie po domach. Nauczycielki traktowały nauczanie jak misję i czyniły to bardzo skutecznie, bo mama po polsku pisała biegle i bezbłędnie. Po rosyjsku zresztą podobnie. Wśród starych fotografii zachowały się zdjęcia trzech kobiet. Jedna z nich to niania, a druga, a może nawet obie — to nauczycielki. Nie mam pewności, która jest którą, ale chyba ta w sukni z gładkim, białym kołnierzykiem zajmowała się edukacją mamy. Być może nauczaniem zajmowała się i ta trzecia, najstarsza. Na pewno była dla mamy kimś ważnym, skoro zachowała jej zdjęcie. Te ustalenia nie mają dziś większego znaczenia. Fotografie są echem czasów dawno minionych i ukazują postaci, które kiedyś spełniały swoją rolę i coś znaczyły w młodości mojej matki.

Początek dwudziestego wieku to wielkie rozbudzenie ruchów nie tylko narodowych, ale i społecznych. Dzieje się tak i w Rosji, i w całej Europie. Rodzi się pęd ku demokracji, ale też wyraźny kurs na lewo. Po 1905 roku w Petersburgu powstaje Duma — pierwsza forma parlamentu. Żyje się znacznie luźniej. Najbardziej czuje to młodzież, zawsze spragniona wesołości i zabawy. Chodzi się na tańce i bale. Starsi braci zabierają nastoletnią Renię na taneczne spotkania. Pasjonują ją tańce i chyba jest w tym dobra. Najbardziej lubiła iść w tany ze starszym bratem, który był świetnym tancerzem. Wuj Janek był zresztą wesołym lekkoduchem i duszą każdego towarzystwa. Znakomicie prowadził mazura. Wiele lat później nawet mnie uczył tego tańca. Młodziutka Renia już wtedy zaczyna podbijać męskie serca. Gdziekolwiek się pojawiła, chłopcy lgnęli do niej jak ćmy. Musiał być w niej jakiś nieuchwytny urok, który przyciągał jak magnes. Na stare lata sama się temu dziwiła. Mówiła: „Nie wiem, na czym to polegało, inne były ładniejsze, bardziej efektowne, a jednak chłopcy podkochiwali się we mnie”. Na pewno musiała być w jakiś sposób uwodzicielska, a jednocześnie była niedostępna jak księżniczka na szczycie góry lodowej, nie dopuszczała do jakichkolwiek poufałości. Być może ta niedostępność była dla niektórych mężczyzn dodatkowym wyzwaniem. Wychowała się w surowych zasadach moralnych i na pewno mówiła prawdę, kiedy opowiadała, że pierwszym mężczyzną, któremu pozwoliła się pocałować, był właśnie nasz ojciec. Chyba nie była typową flirciarą, ale umiała prowadzić rodzaj gry damsko-męskiej, w której jednocześnie przyciągała i odpychała. Ta męska adoracja sprawiała jej satysfakcję, chociaż sama nie odwzajemniała uczuć. Dziś pewnie by powiedziano, że w gruncie rzeczy była kobietą chłodną. Liczyły się dla niej emocje, nie temperament. Wielką miłość przeżyła tylko raz i była to miłość bardzo romantyczna, ale świadomie nie spełniona. Potem już była tylko miłość do ojca. Stosunkowo późna, spokojna i dojrzała.

O swoich adoratorach mama mi nieraz opowiadała. Niektórych znam z nazwiska. Zachowało się trochę zdjęć — nie wszystkie potrafię zidentyfikować. Ale jest sporo szczegółów, które zachowałam w pamięci. Najwięcej o swojej młodości opowiadała mi mama w czasie długich wojennych wieczorów, zwłaszcza zimą i przy wyłączeniach prądu. Hala była w Olgienianach, Musia na Litwie, a my siadałyśmy przytulone na zielonej kanapie i prowokowałam mamę do zwierzeń. Byłam zasłuchana i nawet nie próbowałam komentować. To przyszło dużo później. Kiedy mama opowiadała mi o swoich wielbicielach, nie brzmiało to jak przechwałki, było w tym zawsze trochę zdziwienia, ale niewątpliwie i nuta satysfakcji. Z rozbrajającą szczerością wspominała, że kiedy jakiś interesujący młodzieniec adorował inną dziewczynę, zawsze ją to drażniło i prowokowało. Nie wiem, jakie „czary” wówczas roztaczała, ale zwykle doprowadzała do tego, że na nią przenosił swoje względy. Kiedy spytałam starą już kobietę, czy nie miała wyrzutów sumienia, że odbijała chłopców koleżankom, nie ofiarowując nic w zamian, odpowiedziała: „Dlaczego? To nie moja wina, że się im podobałam i że mogłam się odwzajemnić wyłącznie przyjaźnią. Ale wiesz, to było takie miłe!”.

Wszystkie te cechy osobowości musiały się ukształtować już we wczesnej młodości w Wilnie. Z taką naturą szesnastoletnia dziewczyna ruszała w wielki świat. Zaczynał się nowy, ważny etap. Ten czas — to uporządkowanie swego stosunku do życia i wzięcie pełnej odpowiedzialności za własny los. Przyjeżdża do stolicy imperium w roku 1909. W pierwszym okresie na pewno jest otoczona troskliwą opieką Bolcewiczów. Być może trochę pomaga w kancelarii prawniczej. Dziś trudno określić, jak długo to trwało. Zapewne parę lat. W jakimś momencie pragnie się usamodzielnić, żyć na własny rachunek. Nie wiem, co było główną przyczyną. Na pewno nie było żadnego konfliktu, bo serdeczne stosunki z tą rodziną przetrwały lata. Do ich domu zresztą wróciła mama jeszcze w okresie rewolucyjnym. A może, ale to tylko mój domysł, młodej dziewczynie ciążyła kuratela starego kawalera, który inaczej na nią patrzył niż na małą dziewczynkę w Szupieniach.

Nie potrafię dziś ustalić chronologii, ale działo się to chyba na długo przed rokiem 1914. Mama zaczęła żyć samodzielnie, przyjęła posadę wychowawczyni dwóch córek generała gwardii carskiej Borodina. W tym domu czuła się bardzo dobrze. Generałowa traktowała ją serdecznie, a dziewczynki wręcz pokochały. Zachowało się trochę zdjęć z tego czasu. Mocno spłowiała fotografia przystojnej pani — to generałowa Borodina. Zdjęcie z dziewczynkami na ławeczce: mały chłopak w szkolnym uniformie to jakiś kuzyn dziewczynek, one same też w szkolnych mundurkach i kapeluszach, no i mama w kapelusiku z piórkiem, a przed nimi rozłożony leniwie duży, piękny pies. Wszystkie twarze uśmiechnięte. Nic nie mąci pogody ducha. Ciężkie chwile nadejdą dopiero za parę lat.

W okresie letnim mama odbyła z rodziną Borodinych wyprawę na południe Rosji, zapewne do jakiejś posiadłości generała. Te wakacje ciepło wspominała, zwłaszcza długą i dość romantyczną podróż. Z Petersburga chyba koleją jechało się do Rybińska, a tam wsiadało na luksusowy parowiec i spływało Wołgą aż do Samary. Trasa była bardzo malownicza. Chyba płynęło się kilkanaście dni. Kapitan statku był młody i atrakcyjny. I oczywiście mama wpadła mu w oko. Przez całą drogę wyraźnie jej nadskakiwał, a przy rozstaniu długo patrzył jej w oczy i nieruchomo stał, salutując, na mostku kapitańskim. Scena sentymentalna, jak z kiepskiego filmu, ale widocznie i mama była nieco zauroczona, skoro nie zapomniała o pięknym kapitanie do późnej starości. A może to mundur działał tak magicznie? Może po latach magia munduru polskiego kapitana też przyczyniła się trochę do podjęcia decyzji na całe życie. Zwłaszcza, że ten kapitan też będzie bardzo przystojny.

Tymczasem z wakacji wracało się do stolicy. Nie wiem dokładnie, jakim sposobem, ale podejrzewam, że chyba koleją. Odległości były duże, do stacji dojeżdżało się końmi. Jechało się przez lasy i w dużej mierze nocą. Było to chyba jesienią 1915 roku i czasy były już niespokojne. Lasy, przez które wiodła droga, słynęły z napadów i rozbojów. W pewnej chwili w zasięgu wzroku zamigotały ogniki — może dogasające ognisko? Woźnica jechał cichutko i pomału zdołał się oddalić. Też zresztą był w strachu. Nie wiadomo, co to właściwie było, ale na pewno nie złudzenie. Mama nie była osobą tchórzliwą, zwłaszcza za młodu, ale kiedy wspominała tę drogę, mówiła że nigdy w życiu tak się nie bała jak wtedy w tym lesie.

A w Petersburgu, mimo wojny, życie toczyło się normalnie. Fronty były daleko, wrzenie przedrewolucyjne dopiero miało nadejść. Ale w życiu mamy nastąpiła kolejna zmiana. Z żalem musiała się rozstać z ulubionymi wychowanicami. Powód odejścia był banalny — generał Borodin coraz więcej przebywał w domu i coraz częściej szukał towarzystwa urokliwej nauczycielki. W jakimś momencie zaczął mówić o swoich uczuciach. I to już był koniec. Matka natychmiast wypowiedziała pracę. Żonie nie podała prawdziwego powodu, pewnie wymyśliła jakiś wystarczająco wiarygodny pretekst.

Niebawem wyjechała z Petersburga do Ługi. To było już zapewne w czasach, kiedy wojska rosyjskie doznawały coraz większych niepowodzeń na wojnie. W roku 1915 i 1916 rusza ofensywa niemiecka. Niemcy zajmują kolejno: Prusy Wschodnie, polskie tereny zaboru rosyjskiego, Litwę. Fale uciekinierów zalewają coraz głębiej Rosję. Przed Niemcami uciekają też rzesze Polaków. Dużo ich jest w Petersburgu. Wielu uciekinierów jest w trudnej sytuacji. Miejscowi Polacy starają się organizować pomoc. W niedalekiej Łudze powstaje szkoła dla dzieci uciekinierów. Tam właśnie, w czerwcu 1916 roku, mama podejmuje pracę nauczycielki. Dzieci są trudne, niesforne. Zbieranina wszelkiego rodzaju. Mimo wszystko mama nieźle sobie z nimi radzi i potrafi uzyskać posłuch. Zapewne daje jej to dużą satysfakcję. Nie jest w tej Łudze sama. Działa tam spora grupa polskiej młodzieży, też zapalonych społeczników. Organizują spotkania, imprezy charytatywne. Mama zawsze łatwo nawiązywała kontakty towarzyskie, więc w Łudze także wchodzi w lokalną społeczność. Tam właśnie po raz pierwszy jest zakochana. Dziś trudno mi to opisać, bo historia, chociaż prawdziwa, straszliwie trąci myszką. Ta opowieść miłosna jest jak wyjęta z literatury i to nie najwyższej klasy. Wyrobienie literackie mamy nie było zbyt rozległe. Wzrastała w duchu romantyzmu i kulcie wielkich wieszczów. Lubiła poezję i wiele wierszy znała na pamięć. Poetów rosyjskich czytała w oryginale i po wielu latach umiała pięknie recytować z pamięci Puszkina czy Lermontowa. W klasykach prozy raczej nie była oczytana. Na pewno znała Tołstoja, chyba Orzeszkową. Ale ulubioną jej powieściopisarką była Rodziewiczówna. Sama umiała nieźle pisać i w szkole za wypracowania zbierała wysokie oceny. Jej postawa życiowa wywodziła się z takiej romantyczno-patriotycznej gleby. Dużo wzniosłości, patosu, mało realizmu. Później życie ją trochę otrzeźwi, ale to się stanie po latach. Teraz, w Łudze, chodzi z głową chmurach i właśnie spotyka na swej drodze wymarzonego bohatera, który ucieleśnia wszystkie jej wyobrażenia o romantycznym ideale kochanka. Bohater nazywa się Michał Radgowski, jest przystojny, inteligentny, błyskotliwy, przez wszystkich podziwiany. Bardzo zaangażowany w działania polskiej młodzieży. Mama jest zakochana, rozmarzona. A jednak cierpi katusze, bo młodzieniec nie zwraca na nią uwagi. Ona, która zawsze była ośrodkiem zainteresowania, nagle czuje się niedostrzegana. Cierpi więc podwójnie — i z miłości, i z urażonej ambicji. Na zewnątrz oczywiście tego nie okazuje. Jest wesoła, uczucia schowane są głęboko. Czy podejrzewała, że jednak jest kochana? Myślę, że w głębi serca musiała się tego spodziewać, że na to czekała. Na pewno czuła to intuicyjnie tego dnia, kiedy powiedział, że musi wyjechać i poprosił o pożegnalny spacer. Było lato. Szli może przez jakiś park, a może nad brzegiem Ługi. Oboje są bardzo wzruszeni. I staje się to, czego mama tak bardzo pragnęła. Michał wyznaje jej miłość. Prosi o odpowiedź, a jeśli nie jest jeszcze gotowa, to chociaż o nadzieję. Co dzieje się wtedy w sercu mamy? Dlaczego mówi „nie”? Wiele razy pytałam ją o to i nigdy nie potrafiłam zrozumieć. Zupełnie inaczej pojmuję miłość. Dla mamy to uczucie było tak wielkie i piękne, że chciała zachować je na zawsze w nieskalanej postaci. Bała się, że proza życia zabije ich miłość. („Nie chciałam widywać go w kapciach i szlafroku…”). Nigdy więcej już się nie spotkali. Jeden czy dwa razy pisał jeszcze do Petersburga, a potem kontakt się urwał. Trwała rewolucja. Z opóźnieniem dotarła do mamy wiadomość, że został rozstrzelany. Dramatyczna puenta ich historii. Zostało piękne wspomnienie do końca życia, choć w miarę lat coraz bardziej nierealne. Ale wtedy wszystko to działo się naprawdę. Prawdziwa była tęsknota, cierpienie, rozterka, może nawet żal. Może zwyczajnie, po kobiecemu, miała poczucie niespełnienia i własnej za to winy. Czuła się zagubiona, nieszczęśliwa. Wróciła do Petersburga.

Była już jesień 1917 roku. Jest znów u Bolcewiczów. Od września pracuje jako kasjerka w kancelarii notarialnej. W stolicy jest niespokojnie. Rewolucja lutowa obaliła cara, ale siły radykalne z Leninem na czele dążą do całkowitego przejęcia władzy. Wybucha rewolucja październikowa. Nastają czasy bolszewickiego terroru. Wyłapywano carskich oficerów i dygnitarzy. Po nocach słychać salwy egzekucyjne. Burżujom też nie jest bezpiecznie. Dzierżyński organizuje Czeka i zbiera swoje żniwo. Jest groźnie. Panuje głód. Placki z obierek ziemniaczanych — to luksusowe danie. Wierna gosposia Bolcewiczów wykrada się na wieś po żywność, choć gdyby ją złapano, mogłaby zapłacić głową. Narasta poczucie zagrożenia. Wojna wciąż trwa. Brak kontaktu z rodziną. Niepewność sytuacji i do tego przeżycia osobiste — wszystko to działa na mamę. Jest w depresji. Nie umie sobie poradzić sama ze sobą. W takim stanie ducha trafia na księdza Szwejnica. Może to była spowiedź, może długa rozmowa. Została nie tylko zrozumiana, ale dostała wyraźny impuls: „Nie wolno się załamywać, trzeba walczyć o swoją godność tę ludzką i tę narodową. Trzeba zachować wiarę. Trzeba służyć innym”. Te słowa padały na podatny grunt. Poczuła się potrzebna, znalazła swój cel.

W Petersburgu wciąż było dużo polskiej młodzieży. Niektórzy byli kolegami jeszcze z Wilna, z innymi poznała się już tutaj przed rewolucją. Kiedyś bawili się wspólnie. Teraz zaczęli się organizować. Jakąś rolę inspirującą na pewno odegrała mama. Została zresztą wybrana na pierwszą przewodniczącą „Łączności”. Wśród tej młodzieży żywa była pamięć wileńskich filomatów i filaretów i stowarzyszenie „Łączność” miało podobny charakter. Założenia programu były społeczno-wychowawcze i patriotyczne. Także samokształceniowe i charytatywne. A przede wszystkim chodziło o przeciwstawienie się ideologii komunistycznej. Spotykali się na zebraniach, wyznaczali sobie zadania. Zorganizowali loterię fantową na rzecz dzieci potrzebujących pomocy. Nie wiem dokładnie, jak liczna była to grupa, sądzę że nie więcej niż kilkanaście osób. Znam ledwie kilka nazwisk. Poza mamą byli to: dwaj bracia Bogatkiewicze — Władysław i Stanisław (wrócą do Wilna, a potem zamieszkają w Warszawie), Florian Piotrowski — późniejszy lekarz praktykujący w Wilnie, Melania Iwicka i jej brat ksiądz — kapelan „Łączności”. Równolegle zawiązała się druga grupa o podobnych założeniach, ale działająca niezależnie. Przyjęła nazwę „Promień”, przewodniczącym był Bronisław Rutkowski, późniejszy profesor muzyki organowej w Warszawie. (Jeszcze po wojnie prowadził w radiu audycje muzyczne dla młodzieży). Członkowie obu grup się znali, nie rywalizowali ze sobą, raczej współpracowali. Wszystko to działo się jesienią 1917 roku, mniej więcej równolegle z rewolucją październikową, i przez cały rok 1918.

Regina Hlebowczówna. Powiększone zdjęcie wisiało w lokalu „Łączności” w Petersburgu

Tymczasem wielka wojna dobiega końca — dla Polski jest to czas rodzenia się niepodległości. W listopadzie 1918 młody ochotnik Witold Kamiński rozbraja okupacyjne wojska austriackie. Niemcy są rozbrajani w Warszawie, wycofują się z Litwy. W Poznaniu zaczyna się Powstanie Wielkopolskie, które przywróci Polsce ziemie zaboru pruskiego. Ale na Wschodzie wciąż bardzo daleko do stabilizacji. Po ustąpieniu wojsk niemieckich 1 stycznia 1919 Wilno zajmują siły litewskie i białoruskie. Na krótko, bo już 5 stycznia 1919 wkracza do Wilna Armia Czerwona. Granice wschodnie Polski są wciąż nieustalone i zagrożone. Polacy podejmują działania wojskowe. Operacja litewsko-białoruska stanowi początek niewypowiedzianej wojny polsko-radzieckiej. Będzie się ona toczyć ze zmiennymi kolejami i bardzo dramatycznie aż do jesieni 1920. A pokój ryski w marcu 1921 ustali ostatecznie granice kresów wschodnich. Tymczasem jednak Wilno jest w rękach bolszewików. Dla mamy oznacza to możliwość powrotu do rodzinnego miasta. Kursują pociągi, docierają listy. Szybko podejmuje decyzję. Zapewne gdzieś w lutym opuszcza Petersburg. Rozstaje się z przyjaciółmi z „Łączności”. Nie ona jedna wyjeżdża. Będą później spotykać się w wolnej Polsce, organizować zjazdy „Łączniaków”. Zanim jednak wyjedzie, będą musieli stanąć przed poważnym problemem. Władze sowieckie wydały rozporządzenie, że wszystkie organizacje i stowarzyszenia muszą zgłosić swoją działalność i oficjalnie się zarejestrować. Za niepodporządkowanie się zarządzeniu grożą poważne sankcje. Oba stowarzyszenia niezależnie rozważały podjęcie decyzji. „Promień” postanowił się ujawnić, „Łączność” zdecydowała, że będą działać w ukryciu. Z taką konspiracyjną „Łącznością” rozstawała się mama, wyjeżdżając do Wilna. A w Petersburgu dalsze wypadki potoczyły się szybko. „Promień” został zdelegalizowany i musiał zaprzestać działalności. „Łączność” przez jakiś czas funkcjonowała potajemnie. Może byli za mało ostrożni, może ktoś zawiódł ich zaufanie, chcąc się przypodobać nowej władzy, bo musiał być jakiś donos. Tego już nie da się wyjaśnić, ale posypały się aresztowania. Ile osób poszło do więzienia, tego dziś nie potrafię ustalić. Zapewne większość grupy. O losach jednej z nich najwięcej mi wiadomo. Melania Iwicka, koleżanka mamy jeszcze z dzieciństwa, siedziała w więzieniu najpierw w Petersburgu, a potem przewieziono ją do Moskwy na Łubiankę. Tam poznała swego późniejszego męża — doktora Zaleskiego. Została zwolniona w ramach wymiany jeńców i więźniów po podpisaniu traktatu ryskiego. Zamieszkała w Warszawie, miała dwie córki. Pamiętam ją jako pogodną, tęgą panią, która odwiedziła nas kiedyś w Wilnie. Potem, kiedy po wojnie zamieszkałam w Warszawie i sprowadziłam do siebie mamę, nawiązałyśmy kontakt z panią Melą. Była kiedyś w naszym pokoiku na Kopernika. Kilka razy odwiedzałyśmy ją z mamą na Belgijskiej.

31 grudnia 1949 roku — w swoje imieniny zaprosiła nas z mamą na przyjęcie sylwestrowo-imieninowe. To przyjęcie bardzo dobrze pamiętam. Jak na powojenną Warszawę było obficie, hucznie i wesoło. Mieszkanie było przestronne, muzyka z patefonu. Trochę średniego pokolenia, trochę młodzieży. W jakimś momencie pewien młody człowiek deklamował wiersze Norwida „W Weronie” i „Daj mi wstążkę błękitną…”. Mówił bardzo pięknie. Wtedy pierwszy raz usłyszałam te strofy. Tańczyło się, było trochę alkoholu. Jakiś pan, wtedy wydawał mi się starszy, wyraźnie mnie emablował. Ale najbardziej pamiętam bicie godziny dwunastej. Padło wtedy hasło, że kto zdąży napisać życzenie i spalić je w płomieniu świecy, zanim przebrzmi ostatnie uderzenie zegara, temu życzenie się spełni w nadchodzącym roku. Nie znałam jeszcze wtedy Mietka, ale bardzo doskwierała mi pustka w sercu. Napisałam stosowne życzenie, zdążyłam je spalić. Spełniło się. Zanim rok minął, pojawiła się w moim życiu osoba, która będzie już ze mną na zawsze, nawet wtedy, gdy zostanę sama.

Wybiegłam daleko w przyszłość. Kontakty z panią Melą urwały się po śmierci mojej mamy. Ona sama odeszła, kiedy nie było mnie w kraju. Nie mogę sobie darować, że nie wykorzystałam znajomości z panią Melą i nie wypytałam jej o dawne dzieje. Zresztą i własną mamę za mało pytałam. Teraz nie ma już nikogo z tamtego pokolenia. Obaj bracia Bogatkiewicze zginęli w czasie wojny, nie został nikt z ich rodziny. Doktor Florian Piotrowski też już zapewne nie żyje, z Wilna wyjechał chyba gdzieś na Wybrzeże. Pamiętam go mgliście, bo mama wzywała go czasem do mnie, kiedy chorowałam. Bardzo mnie bawiła i dziwiła forma, w jakiej zwracali się do siebie. W „Łączności” ustalono, że będą używać drugiej osoby, a więc formy „wy”. Mama mówiła więc, np. „Powiedzcie kolego Florku, czy waszym zdaniem Basia szybko wyzdrowieje?”.

W okresie międzywojennym „Łączniacy” zorganizowali jeden, a może dwa (?) zjazdy. Odbywało się to w Warszawie i chyba zbierała się spora gromadka. Były robione zdjęcia (mgliście je pamiętam), które niestety mama spaliła w 1939 roku. Następny zjazd „Łączności” miał się odbyć w roku 1940 i miały w nim uczestniczyć także rodziny. Ale to już z wiadomych powodów nie nastąpiło. Kilka lat temu zaczęłam myśleć, że trzeba spisać stare dzieje, które nieuchronnie odchodzą w niebyt. Uświadomiłam sobie wtedy, że tak niewiele mam danych poza własną pamięcią. Nawiązałam więc kontakt z córkami pani Meli, które, jak się okazało, ciągle mieszkają na Belgijskiej. Obie wprawdzie pamiętały naszą mamę i nasze spotkania, a nawet mój ślub, ale o przeszłości wiedziały jeszcze mniej ode mnie. Zdjęcia ich rodzice też podobno zniszczyli. Jakiż lęk przed komunistami żył ciągle w tym pokoleniu boleśnie dotkniętym przez rewolucję.

Jeszcze jeden mały okruch pamięci dotyczący „Łączności”. Gdzieś w połowie lat trzydziestych (na pewno już po śmierci babci) przyszedł ktoś do nas w jakichś sprawach urzędowych (być może chodziło o weksel czy inne problemy finansowe). Rozmawiała z nim mama i po wyjaśnieniu spraw formalnych wywiązała się pogawędka bardziej towarzyska. Zgadali się o Petersburgu. Okazało się, że on także spędził tam sporo czasu i powrócił do Wilna o dobrych kilka lat później niż mama. Ale najbardziej zaskakująca była informacja, że także należał do „Łączności”. Okazuje się, że po fali aresztowań stowarzyszenie przetrwało i pozyskało nowych członków. W głębokiej konspiracji działało do jego wyjazdu, a więc co najmniej parę lat. O dalszych dziejach nic nie wiadomo, bo już żadnych kontaktów nie było. Mama była tą informacją bardzo poruszona. Okazało się, że idea „Łączności” miała dużą siłę przyciągającą i mimo niesprzyjających okoliczności miała spore szanse przetrwania. Trudno dociec jak długo. W każdym razie dziś to już tylko historia.

II. Wolna Polska

Kiedy na początku roku 1919 mama powraca do rodzinnego miasta, ma ponad 25 lat. Dawno nie widziała swoich bliskich. Babcia Maria nie może nacieszyć się córką po dziewięciu latach rozłąki i ciągłego niepokoju. Bo w tym czasie tak wiele się działo — wojna, fronty, rewolucja, brak kontaktu. Czasy niepewne są i teraz. Daleko od Wilna rodzi się polska niepodległość, gdzieś tam powstaje Wojsko Polskie, są Legiony, jest wielki wódz Piłsudski, formuje się rząd wolnej ojczyzny. A w dalekim Paryżu zwycięzcy obradują nad granicami powojennej Europy — także nad granicami Polski. Tylko granicy kresów wschodnich nikt nie ustala. Bo tam za plecami jest Armia Czerwona i trudno przewidzieć, jak sobie z tym Polska poradzi. Tymczasem w Wilnie są bolszewicy. Została proklamowana Litewska Republika Radziecka. Przyszłość jest ciągle niepewna. Wilno — dawną stolicę Wielkiego Księstwa Litewskiego — Litwini od zawsze uważali za swoje. Wiek dziewiętnasty rozbudził wszelkie nacjonalizmy, a podsycany przez carską Rosję nacjonalizm litewski był skrajnie antypolski. Kowno było miastem prowincjonalnym i nie mogło konkurować z Wilnem. Rzecz w tym, że Wilno było wieloetniczne. Oprócz Polaków zamieszkiwali tam Żydzi i Białorusini, a Litwini stanowili zdecydowaną mniejszość. Polska ludność była najliczniejsza i dla Polaków także Wilno było symbolem tożsamości narodowej. Historia i architektura miasta były zdecydowanie związane z polskością. Ale państwa zachodnie obradujące nad granicami Europy sprzyjają dążeniom Litwinów do niepodległości ze stolicą w Wilnie. Polacy są w trudnej sytuacji. Piłsudski zdaje sobie sprawę, że odebranie Wilna Litwinom byłoby źle przyjęte przez sprzymierzone mocarstwa. Co innego, jeśli wyzwoli się Wilno od bolszewików. Już od początku roku 1919 są prowadzone działania operacyjne wojsk polskich przeciw Armii Czerwonej na Wileńszczyźnie i Białorusi. 16 kwietnia pod dowództwem Piłsudskiego rozpoczyna się operacja wileńska. 19 kwietnia kawaleria Beliny-Prażmowskiego dociera do Wilna. Opanowują dworzec i większą część miasta. Około południa napotykają na silny opór. Na szczęście, w porę transportem kolejowym przybywa na odsiecz piechota. 20 kwietnia o świcie rozpoczyna się ostateczne natarcie. W południe miasto jest już polskie.

Na opis tych kwietniowych zdarzeń starczyło kilka zdań i dziś trudno sobie wyobrazić, czym były te chwile dla społeczności polskiej w Wilnie. Po latach niewoli i ucisku, po klęsce Powstania Styczniowego, po zmiennych kolejach wojny i rewolucji rosyjskiej wilnianie — ciągle dotąd niepewni swego losu — nagle czują się wolni! Przyszła do nich Polska!

Wspomnienie tych przeżyć było w mamie żywe do końca życia. Kiedy nasilała się kanonada i walki były już blisko, mimo protestów babci, wyrwała się z domu i wybiegła na miasto. Na Pohulance trwał ostry obstrzał, ale tam właśnie pierwszy raz w życiu zobaczyła polskiego żołnierza z polskim orzełkiem na czapce! Ogarnęło ją takie wzruszenie, że — nie czując żadnego lęku — przebiegła przez linię ognia. Nie było to oczywiście rozsądne, ale działała spontanicznie. I pamięć tych emocji pozostała w niej na zawsze jako uczucie prawdziwego wyzwolenia i szczęścia. (Wojacy oczywiście natychmiast kazali jej się ukryć). Już wkrótce całe miasto ogarnęła radość wolności. Cieszono się tą chwilą i radości jej przeżywania nic nie zdoła przekreślić bez względu na to, co przyniesie przyszłość. A przecież rok 1920 był już za progiem. Wiele miało się jeszcze wydarzyć i niebawem, i kiedyś.

To nieporównywalne z niczym przeżycie pierwszej prawdziwej wolności było dane całemu pokoleniu naszych rodziców, pokoleniu urodzonemu jeszcze w niewoli. Myślę, że podobnych uczuć doznawał także ojciec, kiedy rozbrajał wojska okupacyjne w Lublinie, tylko nie było mi dane, by o tym z nim porozmawiać.

Nam, dzieciom urodzonym w dwudziestoleciu, niepodległość wydawała się czymś naturalnym, ona po prostu była — wszystko, co przedtem, to historia. Wybuch II wojny przy całym swym tragizmie nie przerwał poczucia ciągłości z niepodległą Polską, która po wojnie po prostu „znów wróci”. Nie były ważne różnice polityczne. Liczyła się wolność.

Uczyłam się trochę historii już przed wojną, ale głównie na tajnych kompletach. To była historia nieprzekłamana i wydawało mi się, że ją znam. Wszystkie przemilczenia i fałsze czasów PRL-u były dla mnie czytelne. Ale kiedy po r. 1989 ruszyła lawina nieocenzurowanych opracowań, zaczęłam je czytać zachłannie, trochę także pod kątem pisania dziejów mojej rodziny. I nagle poraziła mię świadomość, że niepodległość dwudziestolecia — która zdawała się czymś naturalnym, kiedy była naszą rzeczywistością — powstała ze splotu wydarzeń historycznych, które Polacy z podziwu godną determinacją zdołali wykorzystać. Że mimo różnic politycznych i ideowych potrafili stworzyć suwerenną państwowość. A kiedy czyta się o przebiegu I wojny i jej zakończeniu, kiedy przygląda się ówczesnym międzynarodowym uwarunkowaniom i sprzecznym często interesom poszczególnych państw (i tych zwycięskich, i pokonanych), to zaistnienie Polski w tych układach jako niepodległego państwa jawi się dzisiaj jako graniczące z cudem. I dopiero z dalekiej perspektywy czasu widzi się tak wyraziście niezwykłość odzyskania wtedy przez Polskę bytu państwowego.

Tymczasem po zakończeniu II wojny cudu nie było. Pamiętam swoje uczucia, kiedy 9 maja 1945 słuchałam z ulicznej szczekaczki nad Wilią komunikatu o podpisaniu kapitulacji Niemiec. Pamiętam, że stałam ze ściśniętym gardłem i czułam gorzki smak niepewności. Koszmar wojny się skończył — to dobrze, ale co oznacza to dla nas? Byłam młodą dziewczyną, daleką od politycznych dyskusji, ale w pełni świadomą historycznego dylematu Polski uwikłanej między ofensywnym komunizmem a resztą świata. Tu, w Wilnie, nie mieliśmy złudzeń, zwłaszcza co do losów rodzinnego miasta. Tamtego majowego dnia czułam aż do bólu, że przyszłość to wielka niewiadoma — trudna niewiadoma — i nie było we mnie radości. A piszę to w tym miejscu, bo przez lata trochę zazdrościłam mamie i jej pokoleniu, że dane im było przeżyć prawdziwą feerię wolności i że sama tego nigdy nie doznałam. Ale życie jest pełne niespodzianek. I choć nie wierzyłam, że jeszcze za moich dni doczekam się wielkich przemian w Polsce i na świecie — to właśnie tak się stało! To, o czym marzyłam dla moich dzieci, a może dopiero wnuków, spełniło się jeszcze za mego życia. Komunizm upadł. Wróciła niepodległość! Polska jest naprawdę wolna! I tylko to się liczy; trudności i problemy są po to, by je przezwyciężać, a najważniejsza jest wolność — trzeba o tym pamiętać, trzeba to doceniać.


Dzisiaj jest styczeń 2006 roku i wybiegłam daleko w przyszłość, idąc tropami moich rodziców. A w latach, które mi posłużyły do tak rozległej dygresji, ich drogi jeszcze się nie zeszły. Kiedy mama witała w Wilnie pierwszego legionistę, podporucznik Witold Kamiński też nosił już mundur polski. Jest jednak daleko od mamy. Zostaje włączony do Grupy „Bug”, która toczy walki w Galicji Wschodniej. Bierze udział w odsieczy Lwowa (dostanie za to odznakę „Orląt Lwowskich”). W maju 1919 r. ofensywa polska zatrzymuje się na linii Zbrucza. W czerwcu zostaje podpisany traktat wersalski ustalający pokój z Niemcami. A na naszych wschodnich granicach wciąż jest niespokojnie, chociaż toczą się jednocześnie rokowania z Ukraińcami i Rosją sowiecką. W tym czasie ojciec zostaje oddelegowany do Łodzi i do Modlina, gdzie przechodzi szkolenia wojskowe. Zostaje dowódcą baterii i adiutantem. Na początku roku 1920 jest na kolejnym szkoleniu w Rembertowie. Awansuje na porucznika.

A w polskim Wilnie mama rozpoczyna pracę w Banku Polskim, który wtedy nazywa się jeszcze Polska Krajowa Kasa Pożyczkowa. Dobrze się tam czuje, zyskuje przyjaciół, cieszy się względami dyrekcji. Ale do pełnej stabilizacji kraju jeszcze daleko. W styczniu 1920 Polacy opanowują tereny północne po Dyneburg. W kwietniu zaczyna się polska ofensywa w Galicji tzw. wyprawa kijowska. Sytuacja wydaje się pomyślna, ale do czasu. 4 lipca 1920 rusza ofensywa Tuchaczewskiego. Zaczynają się dramatyczne wydarzenia tego lata znane i opisywane. Nie jest moim zamiarem wdawanie się w rekonstrukcję operacji wojskowych i przebiegu działań. Próbuję tylko odtworzyć losy moich rodziców z historią w tle.

W lutym 1920 r. ojciec występuje z wnioskiem o przydzielenie go do stałej służby w Wojsku Polskim. Od tej chwili zostaje oficerem zawodowym. Nadal jest w Rembertowie. Kiedy ofensywa rosyjska zbliża się do stolicy, bierze udział w obronie Warszawy jako dowódca baterii — 4. p.a.c. (pułku artylerii ciężkiej). 7 października awansuje na kapitana. Bitwa Warszawska przesądziła o losach wojny z Rosją sowiecką. Wojska polskie odzyskują Grodno i docierają po Dźwinę. W Rydze toczą się rokowania pokojowe (traktat zostanie podpisany 18 marca 1921.) Ciągle jest jednak niejasna sytuacja Wilna. Cofająca się Armia Czerwona oddaje miasto Litwinom. 9 października 1920 roku następuje akcja generała Żeligowskiego, który zajmuje miasto w tzw. akcie nieposłuszeństwa. Litwini nigdy tego Polakom nie zapomną. Wilno wraz z okręgiem pozostaje w granicach państwa polskiego jako fakt dokonany. Państwa ententy tym razem przyjmują to milcząco. Późniejsze wybory do Sejmu Wileńskiego przypieczętują to aktem prawnym.


Dla mamy czas poprzedzający te wydarzenia, od wiosny 1919, był rokiem spokoju i pewnej stabilizacji. Tak było do początku lata 1920. Ale wydarzenia narastały lawinowo. Zbliżanie się Armii Czerwonej budziło grozę i wydawało się czymś trudnym do uwierzenia. Czas naglił. Przyszło zarządzenie pilnej ewakuacji agend państwowych. Bank wraz ze skarbcem musiał opuścić miasto jak najszybciej. Pociągi już czekały. Można było zabrać tylko bagaż osobisty i najbliższą rodzinę. Mama zabrała więc swoją matkę, czyli babcię Marię. Odjeżdżała ze ściśniętym sercem. Wileński oddział banku został skierowany do Torunia. Przyjęto ich tam serdecznie i zorganizowano pracę. Wszyscy żyli wiadomościami nadchodzącymi z frontu. Początkowo były to wieści niepokojące. Dopiero po bitwie sierpniowej karta się odwróciła. Jesienią można już było wracać do Wilna.

Kilkumiesięcznego pobytu w Toruniu mama nie wspominała źle. Miasto jej się podobało, ludzie byli życzliwi, koledzy z banku wręcz serdeczni. Najbardziej zaprzyjaźniła się z kolegą Marianem Dreżewskim. To serdeczne koleżeństwo przetrwało lata. Marian czuł wyraźną sympatię do mamy, mimo iż miał już w tym czasie narzeczoną. Nic poważnego z tej sympatii nie wynikło. Mama wróciła do Wilna, on się ożenił, miał dwie córki. Po kilku latach, kiedy ojciec był na kursie w Toruniu i mama towarzyszyła mu z małą Halą, poznała jego żonę i córki. Jeszcze przed wojną Dreżewski został przeniesiony do Warszawy i z czasem został jednym z dyrektorów banku. Jego małżeństwo nie przetrwało, już przed wojną byli w separacji. Kiedy odwiedził mamę po wojnie w Bydgoszczy, zażartował że może źle się stało, że ich drogi wtedy w Toruniu się rozeszły. Z jego rekomendacji Musia, jeszcze studentka, dostała pracę w Poznaniu, a także mama jego poparciu zawdzięczała posadę w Bydgoszczy i później przeniesienie do Warszawy. Stare sentymenty zadziałały, ale w Warszawie już żadnych kontaktów nie było. To wszystko już dużo późniejsze sprawy.

Tymczasem jesienią 1920 roku mama wraca do Wilna. Na dworcu żegna ją Dreżewski wielkim bukietem kwiatów. W pociągu poznaje sympatycznego młodzieńca. Dobrze im się rozmawia. Kiedy młody człowiek podziwia piękne kwiaty, mama mówi, że to nie są jej ulubione, od mieczyków wolałaby goździki. Podróż mija im szybko. On jedzie do Warszawy, także mama robi tam przerwę w podróży, gdyż chce odwiedzić rodzinę Bogatkiewiczów na ul. Żurawiej. To dawni przyjaciele jeszcze z Petersburga. Wymieniają z towarzyszem podróży adresy, obiecują korespondować. Mama podawała mi jego nazwisko, ale nie pozostało mi w pamięci. Powiedzmy, że nazywał się M. Ta znajomość to zupełnie nieistotny epizod w mamy życiu, ale odnotowuję go, bo mama kilkakrotnie wracała do niego we wspomnieniach. Już następnego dnia w Warszawie zjawił się na Żurawiej z ogromnym bukietem czerwonych goździków. Potem przez cały rok krążyły listy między Warszawą i Wilnem. Zapewne była to korespondencja bardzo górnolotna, ale kiedy mama już szykowała się do ślubu, uznała że czas przerwać wymianę listów. Zamiast wyjaśnień włożyła do koperty kartę z krótkim wierszem mało dziś znanej poetki (Heleny Szperkówny):

„W krysztale waz konają chryzantemy.

W powietrzu drga ich płatków rój skrzydlaty,

I chcemy, czy nie chcemy, opadną kwiaty —

Zmierzchowych snów nadejdą szare chwile

I umrze kwiat prószący w ciszy łzami,

Więc zanim czas obnaży czerń badyla,

odejdźmy sami…”

Efekt był piorunujący. M. natychmiast przyjechał do Wilna. Zjawił się w banku. Kiedy zapytał o mamę, usłyszał że właśnie ma być jej ślub. Ale nie spotkał się z mamą. Widziała go z dala na ślubie. Stał blady i smutny, nie podszedł do niej. Dalszego ciągu nie było. Historia może nie warta wspomnienia. Ale pozostał mi w uszach ten wiersz, wciąż słyszę głos mamy, jak mi go cicho cytuje w zmierzchowe wileńskie wieczory. Stąd ta opowieść.


Ale zanim był ślub, rodzice musieli się poznać. To była dla mnie zagadka dość trudna do rozszyfrowania. Nie mogło to nastąpić w Toruniu, bo ojciec brał wtedy udział w obronie Warszawy. Nie mogło być wcześniej, bo ojciec uczestniczył w walkach na terenie Galicji Wschodniej. Mógł zostać przeniesiony do Wilna dopiero jesienią 1920 r. po akcji generała Żeligowskiego. I wtedy musieli się poznać. Nie znam relacji z ich pierwszego spotkania. Ale wszystko wskazuje na to, że stało się to już w październiku. Nić sympatii musiała zawiązać się bardzo szybko, bo kiedy w styczniu i lutym 1921 ojciec przebywa na kursie w Toruniu, już korespondują ze sobą i mama wysyła mu swoją fotografię. Na zdjęciu jest jednak data „Toruń 1920” i było to dla mnie zagadką. Ten napis jest z boku i kreślony wyraźnie innym piórem. Prawdopodobnie było to więc zdjęcie wykonane w czasie ewakuacyjnego pobytu w Toruniu i wtedy datowane. A tekst jest następujący: „Niech ta karta opowie zapomnianemu i przez wszystkich opuszczonemu, że sam sobie winien! Od niego to tylko zależy… Nieznośny Pan jest z tą swoją samotnością! Po co siebie męczyć? Otóż nie będzie Pan dzisiaj sam, bo z tą kartą łączę siebie i niech ona Panu dobrze dokuczy. […] emu i wiel[ce] […]cznemu Panu w dowód przyjaźni. Zabaweczki bardzo ciekawe i dziękuję”.

Zdjęcie przez lata było przyklejone w albumie i nie wszystko udało mi się odczytać. Podpis zatarty w narożniku, może „Renia”? Z przekazanych mi wspomnień wyłania się jeszcze jedno: Kościół św. Michała, nabożeństwo różańcowe, październik, a więc początki ich znajomości. Kiedy mama jest już w kościele, słyszy kroki na kamiennej posadzce i brzęk ostróg. Nie musi się oglądać, wie że to On, że jest za nią. Może jeszcze nie była zakochana, ale jakieś prądy już były między nimi. Już czuła to ciepło, zaufanie i spokój dominujące w ich uczuciach. Kiedy się zaręczyli? Zapewne wiosną lub latem 1921. Narzeczeństwo musiało trwać kilka miesięcy. Takie były zwyczaje i na pewno potrzebny był czas na załatwienie w konsystorzu unieważnienia dawnego małżeństwa cerkiewnego. Wielką rzeczniczką ich związku była babcia. Od początku zaakceptowała ojca i do końca życia kochała go jak syna. Niezależnie od sympatii do ojca babcia trochę się zamartwiała, że mama przebiera w adoratorach i na nikogo nie może się zdecydować. Tymczasem czas leci i mamie stuknęło już 27 lat, co wówczas było wiekiem bliskim staropanieństwa. Dopingowała więc swoją córkę, by przyjęła oświadczyny przystojnego kapitana.

Na ślub zjechali z Warszawy bracia Bogatkiewicze i to oni byli przy mamie w wieczór panieński. Mama odpoczywała w swoim pokoju przy zgaszonym świetle. Stach i Władek byli obok. Drzwi były otwarte. Władek, który od lat kochał się w mamie, przywiózł swoje skrzypce i zaczął grać. Grał długo i pięknie, wszystkie swoje uczucia włożył w tę muzykę, żegnał się z mamą tym graniem. A mama wtuliła głowę w poduszkę i cichutko płakała. Nie wyszła do nich. Czy było jej smutno? czy ogarnęły ją jakieś rozterki? Nie, była pewna swojej decyzji. Tylko z tą muzyką narastała świadomość, że coś bezpowrotnie przemija. Że oto zaczyna nowe życie i że wszystko, co było dotąd, odchodzi w przeszłość, ta cała jej młodość trochę „górna i chmurna”, i że już odtąd wszystko będzie inaczej.

Ślub odbył się 5 stycznia 1922 roku w kościele Bernardynów, który był wtedy kościołem garnizonowym. Zdjęć ślubnych nie ma, bo mama nie lubiła się fotografować. Ubrana była zgodnie z modą lat dwudziestych, a więc suknia i welon niezbyt długie. Suknia luźna, na obniżonej talii. Wspominała, że odbiegało to od jej jeszcze dziecięcych marzeń o długiej kreacji z trenem. Ale moda nakazywała inne wzorce. Ślub jednak był piękny, kościół pełen wojska w galowych mundurach. Przy wyjściu oficerowie uformowali szpaler, rozległ się brzęk szabel i w jednej chwili skrzyżowali je nad głowami młodej pary. To przejście pod szablami zrobiło na mamie ogromne wrażenie. Była zima, więc jak to w Wilnie ruszyli spod kościoła korowodem sań z dzwoneczkami. Na progu domu witała ich babcia chlebem i solą. Potem musiało być hucznie i wesoło.


Gdzie zamieszkali? Oczywiście za rzeką, bo tam stacjonowało wojsko. Najpierw na Pióromoncie, a później już bardziej za miastem — na Tuskulanach. Tam był już domek z ogródkiem i było wygodniej, kiedy przyszły na świat córki. Z tego okresu jest już trochę zdjęć. Domek był drewniany, ale bliższych szczegółów nie znam. Z rodzicami mieszkała babcia i zapewne ona trzymała stery gospodarcze. Byli, oczywiście, służąca i ordynans. Mama miała więc sporo swobody. Blisko było kasyno oficerskie, toczyło się życie towarzyskie. Wychowaniem dziewczynek zajmowała się głównie babcia lub niania. Mama przywoływana była tylko do karmienia, co uważała czasem za uciążliwe (np. kiedy odwoływano ją od gości). Na życzenie ojca od września 1922 mama rezygnuje z pracy w banku. Po wielu latach, kiedy przyszły na świat moje dzieci, przekonałam się ze zdumieniem, że mama nie potrafi kąpać niemowląt, ugotować kaszki czy wykonywać innych czynności pielęgnacyjnych. Mówiła: „bo nigdy tego nie robiłam”. Lubiła pobawić się z dzieckiem, wziąć na ręce, pójść na spacer — i tylko tyle, ale już nic poza tym. A przecież urodziła trójkę dzieci i bardzo nas kochała. Kiedy nadejdą trudne czasy, sprosta zadaniom chwili i podejmie konieczne wysiłki, by zapewnić nam egzystencję. Nie miała jednak żadnych predyspozycji na nianię. To jej przyjaciółka Wiktoria, która nigdy nie miała do czynienia z dziećmi i do końca pozostała w panieństwie, potrafiła idealnie zajmować się niemowlętami. Kiedy urodziły się moje dzieci w każdej chwili była gotowa zgłosić się do pomocy i wtedy, kiedy mieszkaliśmy w jednym domu, i wtedy gdy trzeba było pojechać na Bielany, żeby na parę godzin umożliwić nam wyjście z domu. To ona zajmowała się wtedy dziećmi i dotrzymywała towarzystwa mamie. Nie nadużywaliśmy tego zbyt często, ale czule ją wspominam. Stała się kimś ważnym w moim życiu i można powiedzieć, że należała do rodziny. Wiem, że ona także bardzo nas kochała. Jej przyjaźń z mamą trwała kilkadziesiąt lat. Poznały się na parostatku płynącym z Wilna do Werek. Mama wybrała się na przejażdżkę z małą Halą, wówczas jeszcze w beciku, a pani Wiktoria po prostu zamieszkiwała wtedy w Werkach. Od razu przypadły sobie do serca i przyjaźń przetrwała całe życie.

Rodzina Birników pochodziła z Rygi. Nie wiem, czym zajmował się ich ojciec, ale byli ludźmi zamożnymi. Mieli czwórkę dzieci. Jeden z synów był księdzem i w czasie rewolucji został rozstrzelany w Homlu. Drugi z synów, Wincenty, był inżynierem rolnikiem — skończył studia w Dorpacie jeszcze przed wojną. Jako młody człowiek ożenił się z księżniczką Siesicką. Poznali się, kiedy odbywał praktyki w ich dobrach. Małżeństwo to jednak nie przetrwało. Nie wiem, czy mieli rozwód czy separację, ale kiedy przyjechał do Wilna, już był sam. Pozostał samotny do końca życia. Miał naturę typowego kresowiaka — towarzyski, pogodny, nie stroniący od dobrych trunków, ale nigdy nie przekraczający normy. Już po wojnie, kiedy dorosłam, darzył mnie szczerą sympatią i sporo mu zawdzięczam. Najstarsza córka z rodzeństwa wyszła za mąż chyba nie po myśli rodziców i zamieszkała w Starachowicach. Kiedy po wojnie pani Wiktoria nawiązała kontakt z siostrzenicą, jej matka już nie żyła, a ojciec chyba zmarł wkrótce. Stosunki rodzinne nigdy nie uległy ociepleniu. Pani Wiktoria bardzo krytycznie oceniała swą siostrzenicę Lulę (Irenę). (Był jeszcze młodszy brat Luli, który wcześnie umarł). Zarzucała jej egoizm, brak serca, lekkomyślność. Lula bardzo młodo urodziła nieślubną córkę. Później wyszła za mąż za inżyniera Ireneusza Janowskiego, który adoptował jej córkę. Miała z nim synka Andrzeja. Kilkakrotnie przenosili się do różnych ośrodków przemysłowych i ostatecznie osiedli na dłużej w Płocku, gdzie pracował w zakładach petrochemicznych. Pani Wiktoria kilka razy ich odwiedzała (już po śmierci brata), ale prawdziwym sentymentem darzyła tylko małego Andrzejka. Lulę i jej męża poznałam dopiero po śmierci pani Wiktorii. Jakoś nigdy nie doszło do bliższych kontaktów. Może szkoda.

Jako młoda dziewczyna pani Wiktoria była osobą przystojną, dobrze zbudowaną, stosunkowo wysoką. Wcześnie osiwiała i, jak sięgam pamięcią, miała piękne, srebrne włosy, które przy młodej twarzy dodawały jej uroku. Wychowana w surowych obyczajach nie miała w sobie cienia kokieterii i była zapewne nieco sztywna w kontaktach męsko-damskich. Jeszcze w Rydze była podobno zaręczona. W wielkich kufrach była przygotowana piękna wyprawa, ale do ślubu nie doszło. Pozostało to chyba nie zagojoną raną w jej sercu, bo nawet mojej mamie nigdy na ten temat do końca się nie zwierzyła.

Mama usiłowała ją swatać ze swoim bratem Edmundem, który początkowo wyraźnie był nią zainteresowany. Tak było, dopóki pani Wiktoria traktowała go na dystans, ale gdy tylko zaczęła mu okazywać przychylność, wujek swoim zwyczajem natychmiast się wycofał. Szkoda, bo bardzo do siebie pasowali i stanowiliby świetną parę. Coś było w naturze wujka Edmunda, że chociaż interesował się bardzo kobietami i często bywał mniej lub bardziej zakochany, to gdy tylko dziewczyna zaczynała przyjmować jego względy, zaczynał omijać ją z daleka. Pamiętam z dzieciństwa, że często przychodził zwierzać się mamie ze swoich zauroczeń, ale nigdy nic z tego nie wyszło. Pozostał do końca życia starym kawalerem. Chyba w jakimś sensie bał się kobiet i jednocześnie był nimi zafascynowany.

W czasie I wojny światowej, kiedy armia niemiecka odnosiła sukcesy, a Rosjanie byli w odwrocie, nastąpił wielki exodus ewakuacyjny. Rodzina Birników wraz z licznymi kuframi znalazła się na Syberii. Kilka wojennych lat spędzili w Tomsku. Nie wiem dokładnie, kiedy wrócili do Rygi, ale musiało to nastąpić po wycofaniu się Niemców, prawdopodobnie pod koniec roku 1917 lub nawet 1918. Kiedy Łotwa była już niepodległa, a Polska wyszła zwycięsko z wojny 1920 roku, zdecydowali się opuścić Rygę i zamieszkać w Wilnie. Zjechali z całym swoim dobytkiem. Mieli bardzo piękne stylowe meble, obrusy, dużo cennych przedmiotów, wiele porcelany i kufry pełne pościeli, ubrań itp. Na początek zamieszkali z tym wszystkim w Werkach. Wynajęli kilka pokoi w pięknym pałacu. Bardzo tam było dostojnie i elegancko, ale na dłuższą metę oddalenie od miasta nie dało się pogodzić z pracą zawodową i codziennym życiem. Przenieśli się więc do znacznie skromniejszego mieszkania na ul. Wiłkomierskiej, blisko kościoła św. Rafała. W tym ciasnym mieszkaniu przetrwali kilka lat. W tym czasie oboje, pani Wiktoria i jej brat, podjęli pracę w Izbie Rolniczej. On jako inżynier rolnik, ona w księgowości. Później przeprowadzili się do wygodnego mieszkania przy ul. Portowej i przetrwali tam aż do spalenia domu w lipcu 1944 roku. Losy naszych rodzin ciągle toczyły się blisko siebie, nie tylko w Wilnie, ale później w Toruniu i do końca w Warszawie. Chociaż nie łączyły nas więzy krwi, byliśmy jak prawdziwa rodzina. A wszystko zaczęło się od spotkania na rzece.


Tymczasem w Tuskulanach kwitło życie rodzinne. W rok po urodzeniu się małej Hali przyszła na świat druga córeczka — Romana Regina, zwana w domu Musią. Rodzice raczej spodziewali się synka. Mówiło się potem, że może dlatego Musia miała zupełnie inne usposobienie — była wesoła, żywa, nieco rozbrykana, w przeciwieństwie do statecznej i opiekuńczej Hali. Kiedy urodziła się Musia, ktoś poradził rodzicom, że dla dziecka najzdrowsze jest mleko kozie. Rodzice kupili kozę, która zamieszkała w szopce w ogródku i na jej mleku wychowywała się młodsza córeczka. Rosła rzeczywiście zdrowo i nie była chorowita. Hala urodziła się 6 kwietnia 1923 i została ochrzczona w kościele św. Jakuba. Musia przyszła na świat 9 sierpnia 1924. Jej chrzest odbył się w kościele św. Rafała, a chrzestnymi byli: zaprzyjaźniona z rodziną pani Nina Ślusarska i wujek Edmund.

Jednostka ojca w Wilnie to 3. p.a.c. (pułk artylerii ciężkiej). W czerwcu 1926 roku ojciec został wysłany na kurs dowódców dyonu w Toruniu. Kurs trwał cztery miesiące. Mama towarzyszyła ojcu z małą Halą. W Toruniu zostało zrobione bardzo ładne zdjęcie niespełna czteroletniej Hali stojącej na fotelu. Musia została w Wilnie z babcią. Na początku października wracają do Wilna.

W styczniu 1927 roku ojciec dostaje awans na majora, a niebawem przeniesienie do Skierniewic. Z dokumentów wynika, że nastąpiło to w połowie marca. Zapewne najpierw pojechał sam ojciec, ale bardzo szybko przeniosła się cała rodzina łącznie z babcią. Mama opuszczała Wilno już w początkach ciąży. Zwierzała mi się po wielu latach, że nie pragnęła trzeciego dziecka i że do mego przyjścia na świat przyczynił się spowiednik. Opowiadała mi to dokładnie. Załatwiała coś na mieście i mijając kościół św. Jakuba weszła do środka, żeby odpocząć i chwilę się pomodlić. Kościół był prawie pusty, ale w konfesjonale siedział ksiądz. Kierowana odruchem zapragnęła się wyspowiadać. Kiedy wyznała, że unika kolejnej ciąży, spowiednik powiedział: „Zastanów się dobrze, bo nie wiesz, jakie będzie to dziecko, którego nie planujesz i na pewno będziesz je bardzo kochała”. I to był impuls, który dał początek mojemu życiu. Nie chcę tu powiedzieć, że byłam z trzech córek najbardziej kochana, ale na pewno jako najmłodsza byłam mamie szczególnie bliska i chyba nie żałowała, że przyszłam na świat. A nastąpiło to już w Skierniewicach. W tamtych czasach powszechne było rodzenie w domu. Mama sprowadziła z Wilna położną, która odbierała starsze dziewczynki. Niestety, czas się przedłużał i akuszerka musiała z jakichś ważnych powodów pojechać do Wilna. I właśnie pod jej nieobecność mama zaczęła rodzić. Ściągnięto więc siłę miejscową. Poród był podobno bardzo ciężki, zakończony silnym krwawieniem. Położna była zdenerwowana, cały czas mówiła „spokoju, spokoju”. Na szczęście wszystko skończyło się pomyślnie, tylko mama była bardzo osłabiona. Żartowała później, że urodziłam się z honorami wojskowymi, bo przyszłam na świat, kiedy zagrała trąbka na wieczorny apel w pobliskich koszarach. Inna opowieść jest mniej zaszczytna. Kiedy ojciec wyszedł z pokoju mamy i, trzymając na rękach zawinięte w kocyk niemowlę, powiedział do dziewczynek: „Zobaczcie, to jest wasza nowa siostrzyczka” — Musia podobno się zdziwiła i skwitowała to krótko „a po co?”. Stało się to 29 października 1927 roku o godz. 21. Chrzest odbył się w grudniu w kościele garnizonowym. Rodzicami chrzestnymi byli: kapitan Julian Jan Kapliński i Regina Kudajowa. Z ojcem chrzestnym już po naszym wyjeździe ze Skierniewic żadnych kontaktów nie było. Podobno przed wyjazdem dostałam od niego dużą i piękną lalkę, której się bałam, bo była większa ode mnie. Natomiast pani Rena przyjeżdżała kilkakrotnie do Wilna. Załatwiała swoje sprawy rozwodowe w kościele luterańskim. To była bardzo piękna kobieta i bardzo dla mnie serdeczna. Przy każdym pobycie u nas zasypywała mnie prezentami i słodyczami. Jej mąż też przyjeżdżał na te rozprawy rozwodowe. Pułkownik Kudaj był sporo starszy od żony, bardzo sympatyczny. Rozstawali się, bo ona zakochała się w młodszym od męża oficerze. Oboje bardzo ten rozwód przeżywali. Pułkownik był już wtedy na emeryturze i siedział w swoim mająteczku na Polesiu koło Kobrynia. Nie wiemy, jakie były jego dalsze losy. Z panią Reną próbowałyśmy skontaktować się po wojnie. Odpisała jej siostra z wiadomością, że Rena nie żyje. Zmarła na zgorzel w nodze. Penicyliny jeszcze nie było, więc wywiązała się gangrena. Podobno bardzo się nacierpiała i odeszła pojednana z Bogiem.

W Skierniewicach rodzice spędzili dwa lata. I był to chyba bardzo szczęśliwy okres w ich życiu. Byli jeszcze młodzi, kochali się, dzieci rosły zdrowo. Pobory ojca były wysokie, życie towarzyskie kwitło. Starsze dziewczynki chodziły do przedszkola oficerskiego, mama udzielała się społecznie, brała udział w organizowaniu wystawy prac Koła Pań, należała też do Kółka Strzeleckiego i nawet zdobywała nagrody w konkursach. Przede wszystkim nawiązali sporo przyjaźni. Niektóre z nich przetrwały długo. Przyjaźń z rodziną majora Lubeckiego trwa do dziś, już w drugim pokoleniu.

Przy wyjeździe ze Skierniewic mama dostała od Koła Pań album z pamiątkowymi zdjęciami. Zachował się w Poznaniu u Musi. Inna pamiątka znajduje się w moim posiadaniu. Jest to namalowana na desce, metodą batikową, kompozycja kwiatowa. Wykonał ją dla mamy na pożegnanie jej ostatni wielbiciel Adolf Galinowski. Dedykacja na odwrocie brzmi: „Kapiszonowi — na utrapienie i pamiątkę o Skierniewicach, maj 1929 r.”.

Adolf Galinowski był młodym oficerem, w którym podkochiwała się większość pań, a on im prawił dusery i wszystkie po trosze uwodził. Hania Lubecka, która wtedy była już sporą dziewczynką, do dziś pamięta, że był podobny do Clarka Gable’a i że był duszą towarzystwa. Opiekował się także Kółkiem Strzeleckim Pań, instruował, organizował zawody. Mama z zapałem ćwiczyła strzelanie. Okazało się, że ma dobre oko i odnosiła spore sukcesy. Ma dwa medale z zawodów (złoty: I nagroda — broń małokalibrowa, 3 V 1928, i srebrny: II nagroda — strzelanie z broni małokalibrowej pań, 70P, Kałusz 20 V 1930). Przechowuje je wnuk Krzysztof, który w liceum miał krótki epizod strzelecki i wykazywał spory talent — może po babci.

Na skierniewickiej strzelnicy Galinowski z zapałem udzielał mamie licznych instrukcji. Zaraz na początku mama miała jakiś kłopot z kapiszonem i to go tak ubawiło, że odtąd nazywał mamę „Pani Rena — Kapiszonik”. Stąd „Kapiszon” w pożegnalnej dedykacji. W tamtych czasach zachowywano wielką powściągliwość w ujawnianiu prawdziwych uczuć. Mama, przy całej swej zalotności, wyznawała bardzo surowe zasady, więc chociaż czuła pewną sympatię do tego oficera, nie obdarzyła go nigdy nawet mocniejszym uściskiem ręki, jak to wspominała po latach. Tata przyjaźnił się z Galinowskim i, choć to może wydawać się dziwne, tak bezgranicznie ufał żonie, że nie był zazdrosny o przyjaciela. Przeciwnie, kiedy mama traktowała go surowo i czasem była zagniewana, stawał w jego obronie i mówił: „Czemu jesteś dla niego niedobra, zobacz, jak on cierpi”. Chyba nikt poza ojcem nie orientował się w prawdziwych uczuciach, jakie Galinowski żywił do „Kapiszonika”. A że było to uczucie silne i trwałe, dowiedziałam się już w czasie wojny. Odnalazła nas wtedy w Wilnie kobieta, która była gospodynią u najbliższego przyjaciela Galinowskiego — Ubysza. Nie wiem, z czyjej inicjatywy nas szukała, ale miała sporo wiadomości z Warszawy i długo z mamą rozmawiały. Opowiedziała zasłyszaną rozmowę, w której Ubysz powiedział do Galinowskiego: „Tyle lat minęło, a ty ciągle ją kochasz”. Od wyjazdu ze Skierniewic nigdy z Galinowskim bezpośrednio się nie spotkali, ale sporadyczna korespondencja trwała prawie do wojny. Pakiet listów zachował się do dziś. Treść ich jest jednak ogólnikowa i niewiele z niej wynika. Trochę rozżaleń o milczenie, jakieś drobne niedogadania, trochę refleksji o życiu i ludziach, i przewijająca się nuta osamotnienia. Jest też wizytówka, na której brak daty, ale widnieje stopień majora. Z listów wynika, że przez jakiś czas stacjonował w Grudziądzu, a przed samą wojną został przeniesiony do KOP-u (Korpusu Ochrony Pogranicza). Jest też kartka pocztowa od Ubysza pisana z Warszawy w marcu 1943 roku. Było to zapewne po odwiedzeniu nas przez panią Helenę i po liście mamy. Kartka zawiera garść wiadomości o znajomych i o tym, że Adka nie ma w Warszawie i nie zna jego adresu, ale że czasem tu bywa. Wspomina o kłopotach zdrowotnych i swoich, i Adka (płuca). Potem już nie było żadnych kontaktów i nie wiadomo, jakie były dalsze losy obu przyjaciół. Prawdopodobnie pochłonęła ich zawierucha wojenna i powstańcza. Do rodziny Lubeckich, która pod niezmienionym przedwojennym adresem zamieszkała po wojnie, też nie dotarła żadna wiadomość.

Nie miałam jeszcze dwóch lat, kiedy wyjechaliśmy ze Skierniewic. Więc moje stamtąd wspomnienia oparte są wyłącznie na opowieściach z drugiej ręki. I co może dziwne, chociaż to tak niedaleko od Warszawy, to nigdy nie odwiedziłam tego miasta.

Kolejne dwa lata służby wojskowej taty — to Kałusz. Ten etap znam już nie tylko z opowieści i dokumentów, ale i z pierwszych dziecinnych wspomnień. Nie jest ich wiele, ale są wyraziste. Nie pamiętam całego mieszkania, tylko korytarz, który wydawał mi się długi i miał tapetę w winogrona. Zapewne często biegałam tym korytarzem. Wielkim przeżyciem było rozstanie się ze smoczkiem, który ordynans niby niechcący wrzucił do paleniska. Chodziło o to, żebym się wreszcie od niego odzwyczaiła i zadziałało to skutecznie. Z piciem mleka przez smoczek wiąże się jeszcze inne zdarzenie. Zaczynając konsumpcję, rozkładałam się na kanapce i zamaszyście odrzucałam głowę do tyłu. Zrobiłam to tak energicznie, że Musia, która siedziała za mną, dostała kantem butelki w nasadę nosa. Zrobiło się wielkie zamieszanie — płacz, krzyk, cieknąca krew. Przestraszyłam się bardzo, a Musia ślad tej przygody zachowała jako maleńką bliznę. Zapamiętałam też pożar w pobliskich Salinach. Działo się to w nocy, a może tylko wieczorem. Jeszcze mam w oczach czerwoną łunę na niebie. Ktoś trzymał mnie na rękach i staliśmy na balkonie, a ulicą gnały wozy strażackie z głośnym wyciem syren. To były pierwsze syreny grozy, jakie zdarzyło mi się słyszeć. Pierwsze i nie ostatnie.

Wspomnienie dźwiękowe z tamtych czasów, już bardziej radosne, to sygnał górskiej kolejki zbliżającej się do stacji. Wyjechaliśmy w góry w okolice Jaremczy i Worochty nad Prutem, kiedy zachorowałam na koklusz i lekarz zalecił zmianę powietrza. Samych gór zupełnie nie pamiętam, a na pewno były piękne, tylko tę jazdę kolejką. Na zakrętach mama piszczała ze strachu, bo z jednej strony była skała, a z drugiej przepaść. Te wycieczki lubił też nasz pies Komar i szczekał radośnie, jak tylko słyszał gwizd nadjeżdżającego pociągu.

Nie pamiętam swoich zabawek, chociaż zapewne trochę ich było, ale utkwiło mi w pamięci, że lubiłam się bawić małym stołeczkiem, który w swojej wyobraźni traktowałam jak lalkę, ubierałam w sweterki i nazywałam Marcelką. Może zapamiętałam to dlatego, że moje starsze siostry z tego powodu strasznie się ze mnie naśmiewały. Hala i Musia zaczęły już w Kałuszu edukację szkolną i traktowały mnie z wyższością.

Kałusz to mała mieścina na południowo-wschodnich kresach II Rzeczpospolitej niedaleko Stanisławowa (dziś Iwano-Frankowsk na Ukrainie). Garnizon nie był zapewne duży, a środowisko chyba niezbyt interesujące, skoro nie zachowały się z tego okresu żadne dalsze kontakty czy przyjaźnie. Dziś myślę, że to przeniesienie było trochę jak odsunięcie na boczne tory. Po przewrocie majowym w wojsku dominującą rolę odgrywały środowiska legionowe. Zaczęły się liczyć koneksje, układy. Zwłaszcza na wyższych stanowiskach oficerskich preferowani byli swoi. Rodzice nie wdawali się w politykę. Mama, która wielbiła Piłsudskiego za odzyskanie niepodległości, po przewrocie majowym nie mogła mu darować przelanej bratniej krwi. Ojciec był łagodnego usposobienia i może trochę za miękki. W wojsku, kiedy nie ma prawdziwej walki, zaczyna być ważny po prostu dryl. Kiedy się wczytywałam w dokumenty z przebiegu służby wojskowej ojca od 1918 do 1931 roku, zauważyłam wyraźną różnorodność ocen. W pierwszym okresie, kiedy wykluwała się niepodległość, toczyły się walki, trzeba było umacniać granice wschodnie — same superlatywy. Pozytywne oceny zdolności, charakteru, przydatności do służby, kolejne awanse. W miarę upływu lat, w warunkach pokojowych — coraz więcej ocen krytycznych: że za miękki dla podwładnych, że brak zdolności przywódczych, a nawet gdzieś jest powiedziane, że słabego zdrowia itp. Nie wydaje mi się, żeby tata z upływem lat zmienił się na gorsze. Raczej nie mieścił się w rutynowych schematach i nie umiał lub nie chciał wchodzić w układy. Nasuwa to smutną refleksję, że chociaż potrafimy być tak bardzo zjednoczeni w czasie walk czy zagrożenia, to w okresie stabilizacji zaczynają się podziały, swary, nielojalności. Tak było w dwudziestoleciu i tak, niestety, dzieje się znowu. Wspaniałe czasy „Solidarności” i polskie piekło ostatnich lat. Trzeba się tylko pocieszać, że mimo wszystko i wtedy, i dzisiaj, naród, niezależnie od skłóconych frakcji politycznych, ma w sobie ciągle duże pokłady zdrowych sił i prostej ludzkiej mądrości.


31 marca 1931 roku ojciec zostaje przeniesiony w stan spoczynku i kończy tym samym etap czynnej służby w Wojsku Polskim. Rodzice wracają do Wilna. Zjechali do miasta tuż po powodzi, którą przeżyło Wilno w kwietniu 1931 roku. Wody podeszły aż do katedry i zagroziły fundamentom świątyni. Podjęto natychmiast prace zabezpieczające i konserwatorskie. W trakcie robót w odsłoniętych podziemiach odkryto groby króla Aleksandra Jagiellończyka, Barbary Radziwiłłówny i Elżbiety Habsburżanki. Odnaleziono też urnę z wnętrznościami Władysława IV. Na czas konserwacji trumny z królewskimi szczątkami przeniesiono do bocznych kaplic katedry. Do odrestaurowanych podziemi wróciły chyba tuż przed wojną. Pamiętam z dzieciństwa, że ilekroć bywałyśmy z mamą w katedrze, zazwyczaj podchodziłyśmy do kaplic na krótki pacierz przy trumnach. Jednocześnie słyszałam wtedy z ust mamy pierwsze opowieści historyczne. Zwłaszcza historia Barbary Radziwiłłówny robiła na mnie wielkie wrażenie. Odremontowane podziemia z grobami królewskimi zwiedziłam dopiero po latach, kiedy przyjechałam z wycieczką do Wilna.

Mama opuszczała Kałusz bez żalu. W rodzinnym mieście wszystko jest jej bliskie. Ma tu przyjaciół, braci. Emerytura wojskowa nie jest wysoka, ale ojciec dostaje intratną posadę w LOPP-ie. Praca jest interesująca, prowadzi liczne szkolenia i kursy, jest ceniony, lubiany. Status rodziny jest dobry.

Pierwsze mieszkanie było na ul. Gimnazjalnej. Mieszkaliśmy tam krótko i prawie go nie pamiętam. Bardzo szybko przenieśliśmy się na Wielką Pohulankę. Były dwie Pohulanki: Wielka i Mała. Obie od śródmieścia szły ostro w górę. Mała kończyła się przy cmentarzu ewangelickim na tyłach cerkwi Romanowskiej. Na Wielkiej dominował okazały gmach dyrekcji kolei, a po drugiej stronie usytuowany był nieco skośnie budynek Teatru Wielkiego. Dalej, już od cerkwi, ulica była mniej stroma, wysadzana kasztanami i miała charakter eleganckiej alei. Szła aż do tzw. Białych Słupów, które być może stanowiły rogatki miejskie, i ciągnęła się w kierunku Zakretu już jako ulica Legionowa. To był kierunek częstych spacerów do lasu i na plażę nad Wilią. Dużo dalej droga prowadziła do Ponar i nikomu się wtedy nie śniło, że kiedyś lasy ponarskie będą budziły prawdziwą grozę.

Na Wielkiej Pohulance 35 były dwa bliźniacze domy. Dzieliła je duża brama wjazdowa na podwórko. W głębi był ogród właściciela rzadko udostępniany wybranym lokatorom. Rozległe podwórko dawało duże możliwości dla zabaw dziecinnych: gry w piłkę, chowanego, berka. Do tego dwie klatki schodowe paradne i dwie kuchenne. Było gdzie szaleć. Większość mieszkańców domu to byli ludzie zasobni. Drzwi wejściowe od frontu były ładnie rozrzeźbione, schody eleganckie z ozdobną balustradą. Właściciel domu nazywał się chyba Kondracki.

Wynajmowaliśmy tam kolejno dwa mieszkania o bardzo podobnym rozkładzie i standardzie. Kiedy przywołuję je w pamięci, to oba nakładają mi się na siebie, nie wiem, które wspominam. Pierwsze z nich było na pierwszym piętrze, drugie na wysokim parterze. Oba były sześciopokojowe. Przeprowadzka nastąpiła po śmierci babci. Mamie wydawało się, że na nowym miejscu łatwiej dojdzie do siebie po ciężkich przeżyciach.

Kiedy wspominam dzieciństwo, to przede wszystkich wracam na Pohulankę. I chociaż po śmierci babci nie wszystko było radosne, to tamten czas i tamto miejsce wciąż są dla mnie nieskończenie ważne. Pozornie drobne szczegóły jawią się z równą wyrazistością jak ciąg wydarzeń o większym znaczeniu. Kręcony dzwonek przy drzwiach wejściowych i dźwięk dzwonków za oknem, kiedy przez całą zimę jeździły konne sanki. Zapalone świeczki na wielkiej choince i ciepły blask ognia rozpalonego w piecu. Pokrzykiwania handlarzy starzyzną i nawoływania „noże ostrzę, noże”, śpiewak podwórkowy lub grajek na pile, a czasem nawet kataryniarz i datki wyrzucane przez okno po zawinięciu w papierek. To wszystko ciągle jakoś trwa. Nawet rozkład mieszkania tak zapamiętany, że mogłabym bez trudu naszkicować plan. Z przedpokoju nieduży pokój na prawo (gabinet), na lewo drzwi do korytarza kuchennego, na wprost wejście do dużego salonu, a za nim do pokoju dziecinnego. Na lewo z salonu wchodziło się do jadalni, a z niej na prawo do sypialni rodziców. Z jadalni na lewo były drzwi do długiego korytarza skręcającego pod kątem. Na prawo był nieduży pokój babci, na lewo WC i łazienka. Na samym końcu kuchnia z wyjściem na klatkę schodową kuchenną. Lodówek nie było, ale na klatce przy kuchni spełniała tę rolę spora szafa — spiżarnia wgłębiona w murze. W całym mieszkaniu piece kaflowe na węgiel. Jeden ogrzewał dwa pokoje. Tylko w pokoju babci okrągły piec na drewno i chyba w tym małym gabinecie. W łazience cylindryczny piec — zbiornik na wodę. Rozpalało się go co kilka dni. Nie tylko grzał wodę, ale w całej łazience robiło się rozkosznie ciepło. Piec miał konstrukcję zbliżoną do samowara. Podstawę stanowiło żeliwne palenisko na mininóżkach. Nad paleniskiem osadzony był cylindryczny pojemnik na wodę. W dolnej części miał rury służące do doprowadzania wody. Rury u góry zbiornika odprowadzały ogrzaną już wody do kranów nad wanną. W środku cylindra była rura od paleniska (jak w samowarze) idąca do komina. Do wanny wrzucało się tzw. szyszki, które po rozpuszczeniu cudownie pachniały sosną. Jeszcze po wojnie można je było kupować, ale niestety dziś takich nie produkują. Nie ma też kotłów łazienkowych — ostatnie pamiętam w Bydgoszczy na Garbarach i w Poznaniu na Kossaka. Wszędzie mamy już gaz lub elektrociepłownię. W Wilnie była wprawdzie gazownia, ale w mieszkaniach gaz nie był w powszechnym użyciu. Pierwszą kuchenkę gazową poznałam dopiero w Bydgoszczy. W Wilnie paliwem było drewno i węgiel, ten ostatni głównie w piecach pokojowych.

Nasza kuchnia na Pohulance była duża i zawsze chętnie się tam wymykałam. Lubiłam podjadać surowe jarzyny w trakcie szatkowania, wylizywać „buławę” po ukręceniu purée ziemniaczanego lub kremów do ciast. Ze smakiem wyjadałam skórką od chleba resztki sosu z brytfanny do pieczenia mięsa. Służące, tzw. wówczas „dziewczyny”, były na ogół sympatyczne i tolerowały moją obecność w kuchni. Czasami zdarzało się, że opowiadały mi bajki. Kiedy żyła jeszcze babcia, to głównie ona zarządzała kuchnią. Kiedy siostry były w szkole, babcia często przysmażała mi ziemniaki na drugie śniadanie. Do dzisiaj to lubię. Chętnie też jadłam kaszę krakowską z masłem. Nie znosiłam natomiast manny ani ryżu z mlekiem na słodko i tak już zostało mi na całe życie.

Z babcią przed południem chodziłam na spacery. Szło się w stronę Zakretu albo na Górę Bouffałową czy na urokliwy cmentarz ewangelicki w pobliżu. Ten nieduży cmentarzyk wspominam z sentymentem. Był bardzo starannie utrzymany. Wśród starych drzew i krzewów alejki z ławeczkami. Dużo kwiatów i piękne pomniki, niekiedy ze zdjęciami lub ciekawymi inskrypcjami. Często zaglądali tam studenci z pobliskiego Wydziału Farmacji i uczyli się ze skryptów do egzaminu. Spotykało się także zakochane pary. Dzisiaj po tym cmentarzu nie ma już nawet śladu. W czasach władzy sowieckiej został całkowicie zlikwidowany. Podobno części płyt cmentarnych użyto przy budowie schodów do domu kultury na Górze Bouffałowej.

Konfrontacja z przeszłością bywa trudna. Kiedy po ponad półwieczu znalazłam się znów na Pohulance, zobaczyłam stary, smutny dom ze zniszczoną stolarką i brudną elewacją. Nie miałam odwagi wejść na klatkę, przymknęłam oczy, odeszłam. Ale pamięć, którą noszę w sobie, wciąż pozostała niezmieniona.

Mama lubiła kwiaty i w domu było ich zawsze dużo. Ogromna palma w salonie, fikusy, draceny, asparagusy. Za życia babci także jej ulubiony oleander. Kwiaty stały na specjalnych stojakach różnej wysokości. Takie same są do dzisiaj w domu naszych przyjaciół w Brwinowie. Cennych mebli w domu nie było. Mama nie była bogata z domu. Rodzinny dom ojca został w Kijowie. Starsze sprzęty były więc dość zwyczajne, nowe pochodziły z lat dwudziestych, trzydziestych — kompletna sypialnia rodziców, biurka, szafy, stoliki. Także kanapa kryta zielonym aksamitem, na której pasjami skakałyśmy i fikałyśmy kozły. Bardzo wygodne dziecinne łóżka znanej firmy Jarnuszkiewicza, moje — białe mniejsze, a dla sióstr — już w dorosłym rozmiarze, na metalowej siatce, z materacem. Najczulej wspominam beckerowski zegar ścienny, który pięknie wybijał godziny. Tuż przed wyjazdem z Wilna został sprzedany na wieś.

Zupełnie nie pamiętam, co stało się z samowarem, który służył nam wiernie do samego końca. Może zostawiliśmy go u wujka Edmunda? Samowar — to ważny sprzęt w każdym domu. Królował w jadalni na specjalnym stoliku, na niklowej tacy. Nastawiało się go zawsze przed kolacją, a często także po obiedzie. Wędrował najpierw do kuchni, gdzie napełniało się go węglem drzewnym. Węgiel zbierało się z kuchennego paleniska szczypcami i gromadziło w metalowym pojemniku na nóżkach. Do zapalenia wystarczyło kilka kropli denaturatu, i nakładało się „trąbę” skierowaną do paleniska. Czasem trzeba było trochę podmuchać, ale zwykle ciąg był dobry i samowar rozgrzewał się szybko. Kiedy para zaczęła lecieć przez wentyl i słyszało się bulgot — był gotów. Jeszcze szumiący wnoszony był do jadalni. Nakładało się „koronę”, a na niej w czajniczku zaparzała się herbata. Potem już tylko nalewanie przez odkręcanie ozdobnego kraniku. Panom nalewało się do szklanek, paniom do filiżanek. Wspominam czule ten ceremoniał, a przecież upłynęło wiele lat, zanim doceniłam, już w pełni dorosłości, smak i urok herbaty. Jako dziecko zupełnie nie rozumiałam „po co dorośli wciąż piją tę herbatę”. Nie znajdowałam w niej smaku i zawsze była za gorąca. Jeżeli, siedząc przy wspólnym stole, musiałam ją pić, to prosiłam o rozcieńczenie jej mlekiem.

Ale to było bardzo dawno. Na Pohulance pojawiła się w naszym domu pierwsza nowinka techniczna — radio na detektor! Nieduża bakelitowa skrzynka z kryształkami przykrytymi przezroczystą kopułką. Mała dźwignia z igłą wprowadzoną przez kopułkę pozwalała, manipulując, łapać odpowiednią falę. Od mechanizmu w skrzynce prowadziły druty do słuchawek. Podłączona też była antena, która prowadziła zapewne na dach, i uziemienie. Druty były wyprowadzone przez okno, a na parapecie znajdowała się mała dźwignia. W razie burzy przełączało się nią z anteny na uziemienie. Specem od radia był oczywiście tata i głównie on nim się zajmował, ale dopuszczani byli wszyscy, także my, dzieci. Z czasem nowinka coraz mniej bawiła i gdzieś zniknęła, jeszcze zanim pojawiło się w naszym domu radio lampowe.

W mieszkaniu było sporo tzw. ręcznych robótek — różne haftowane serwetki, makatki, obrusy, duże szale z frędzlami robione szydełkiem. Mama nie przepadała za tymi pracami, ale w tamtych czasach po prostu wypadało, żeby pani domu zajmowała się rękodziełem artystycznym. Była nawet swego rodzaju rywalizacja, a czasem organizowano wystawy prezentujące osiągnięcia domowych artystek (np. w Skierniewicach). W naszej rodzinie dzielnie sekundował mamie ojciec. Dotyczyło to zwłaszcza robótek na kanwie, gdzie trzeba było dokładnie przenosić wzór na siatkę, określać pola dla poszczególnych kolorów, a jak w przypadku dużego gobelinu jeszcze wyliczać czterokrotne powiększenie. Mama nie miała do tego cierpliwości i bez pomocy taty nie dałaby rady. Gobelin przedstawiający markizę i kawalera w ogrodzie był szczytowym osiągnięciem rodziny i wzbudzał ogólny podziw. Stał się chyba naszą najważniejszą pamiątką rodzinną. Praca nad nim trwała ponad rok. Został oprawiony i jeszcze na Pohulance zawisł nad kanapą w salonie. Potem wędrował z nami przez wszystkie kolejne mieszkania, a kiedy opuszczaliśmy Wilno, był wraz z nami w bydlęcym wagonie przytroczony dla ochrony do materaca. Razem z mamą wędrował też po Polsce: do Bydgoszczy, Kościana i Kielc — tam już pozostał do dziś pod opieką Eli.

Częstymi gośćmi w domu byli wujkowie. Zawsze byli z nami przy świątecznym stole na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Ale bywali nieraz i na niedzielnym obiedzie, zwłaszcza na ulubionych przez wszystkich kołdunach. W naszym domu nie podawało się ich w rosole, ale osobno na talerzu, okraszone masłem albo słoninką ze skwarkami. Rosół był niezależnie. Dorośli oczywiście popijali czystą. Ilości serwowanych kołdunów były nieprzeliczone. Kołduny miały formę małych pierożków z „falbanką” i przy produkcji przeważnie pomagałyśmy także my, dzieci. Były dobrze doprawione majerankiem. Mięso mieszane z dodatkiem łoju (zawsze w skład mięsa wchodziła baranina). Ciasto było delikatne, farsz w środku soczysty. Rozpływały się w ustach. Tego smaku już nigdy potem nie odnalazłam, a sama nawet nie porywałam się na ich wykonanie we własnym gospodarstwie.

Wujowie mieszkali osobno, ale zdarzało się, że wujek Jan czasem u nas nocował. Pomieszkiwał też w naszym mieszkaniu w czasie, gdy byliśmy na wakacjach. Bracia mieli diametralnie różne charaktery. Starszy Jan — wesołek i lekkoduch, dusza każdego towarzystwa, przez całe życie był uwielbiany przez kobiety. Zdarzało się, że zrozpaczone wielbicielki przychodziły do naszej mamy i za zamkniętymi drzwiami zwierzały się z nieodwzajemnionej miłości. Z płaczem błagały mamę, żeby wpłynęła na brata, by nie odrzucał ich uczuć. Mamę denerwowały takie sytuacje, ale w zasadzie była bezradna. Wujek, przy niewątpliwym uroku, był niezbyt odpowiedzialnym człowiekiem. Babcia bardzo kochała pierworodnego, ale wiele łez przez niego wylała. Do nauki się nie garnął, po podstawowych klasach babcia posłała go na praktykę w zawodzie elektrotechnika. Jakiś patent więc miał, a że był w zasadzie zdolny, mógł w tej dziedzinie nieźle prosperować. Niestety, pracowitość nie była jego cechą. Jak tylko trochę zarobił, natychmiast przepuszczał pieniądze — wesołe towarzystwo, zabawy, karty. Przeważnie był w długach. Czasem jakieś podżyrowane weksle spłacali rodzice. Gorzej, bo zdarzało się, że kiedy w czasie wakacji rezydował w naszym domu, to znikały różne cenne przedmioty. Niektóre rzeczy można było wykupić z lombardu, ale nie wszystko. Potem była skrucha, obietnice poprawy, ale niewiele się zmieniało. Życie osobiste też miał nieuporządkowane. W bardzo młodym wieku zawarł małżeństwo. Nie znam szczegółów na ten temat, ale wiem, że nie mogło być mowy o unieważnieniu jak w wypadku naszego ojca. Być może ślub był katolicki. Zdaje się, że ta żona została po stronie radzieckiej i nie chciała przyjechać do Polski. Był więc ni to żonaty, ni to kawaler. Babcia bardzo nad tym cierpiała, zwłaszcza gdy wujek związał się z bardzo miłą, młodą dziewczyną, z którą spodziewali się dziecka. Nazywała się Niusia Wiśniewska. Mieszkali z wujkiem niedaleko, w małym domku bliżej Białych Słupów. Bywałam tam czasem z mamą. Historia, niestety, zakończyła się tragicznie. Niusia rodziła w szpitalu i zmarła na zakażenie krwi. Antybiotyków wtedy nie było. Jeżeli dobrze pamiętam, działo się to krótko po śmierci babci. Dziewczynka została przekazana pod opiekę zakonnic, które prowadziły rodzaj żłobka. Była tam ledwie parę miesięcy i też, niestety, zmarła (chyba na biegunkę dziecięcą). Smutna to historia. Po Niusi zachowało się tylko zdjęcie. W życiu wujka potem zawsze były jakieś kobiety, ale nie były to trwałe związki. I dopiero u schyłku życia ożenił się. Coś takiego w nim było, że do późnej starości kobiety darzyły go miłością. Kiedy wyjeżdżałyśmy z Wilna, miał niebawem wyruszyć w nasze ślady. Ale czas płynął, a on wciąż nie przyjeżdżał. Minęło sporo lat, okazało się, że chorował i kiedy leżał w szpitalu, zaopiekowała się nim pielęgniarka i stała się ostatnią kobietą, która go pokochała. Wyciągnęła go z choroby, zabrała z zakładu, pobrali się. Nazywała się Wera i była pół-Litwinką. Była dużo młodsza od wujka, który był wtedy po siedemdziesiątce. Korespondencja nie była częsta. W pewnym momencie zawiadomili nas o śmierci wujka Edmunda, namawiając jednocześnie, żeby odwiedzić Wilno. Postanowiłyśmy, że pojedzie Hala z mamą. Ja nie zdecydowałam się na podróż, bo mój Krzyś był wtedy mały. Przyszło z Wilna stosowne zaproszenie, ale formalności paszportowe trwały bardzo długo, chyba kilka miesięcy. W końcu wszystko zostało załatwione i ustalono termin wyjazdu. Odpisała Wera potwierdzając, że czekają. Była to bardzo smutna podróż. Dopiero na dworcu w Wilnie dowiedziały się, że wujek Jan niedawno zmarł i już jest po pogrzebie. Mama przeżyła szok. Wera tłumaczyła się, że nie chciała, by odwołały podróż, bo przecież warto odwiedzić rodzinne miasto i groby bliskich. Mimo to mama była rozżalona. Chodziły po cmentarzach, bezskutecznie szukały grobu wujka Edmunda. Bracia kontaktowali się rzadko i nikt z sąsiadów nie wiedział, kogo zawiadomić. Wujek Edmund zmarł nagle na serce. Pogrzebem zajęło się miasto. W ten sposób zniknęły bezpowrotnie ostatnie pamiątki rodzinne. Zwłaszcza żal albumów i dokumentów. Mama z Halą przez kilka dni dobijały się do wszelkich możliwych instancji, żeby zdobyć akt zgonu lub jakikolwiek dokument. Bezskutecznie. Mama wymyśliła sobie, że być może miasto zabrało zwłoki do prosektorium. Pamiętała, że wujek, który był trochę dziwakiem, powiedział kiedyś, że nie miałby nic przeciwko temu, gdyby jego ciało wykorzystano do celów naukowych. Byłaby to ironia losu, jeżeli oczywiście tak się stało. W każdym razie nie znalazły go w ewidencji żadnego z cmentarzy, a przy grobie babci — z pomnikiem ufundowanym przez Edmunda — spoczywa jego brat.

Mama z Halą wróciły z Wilna przygnębione. Przywiozły tylko trochę zdjęć przekazanych przez Werę i smutną świadomość, że nic już nas nie łączy z rodzinnym miastem. Hala powiedziała do mnie: „Nigdy nie jedź do Wilna, to już nie jest to samo miasto. Ludzie przeważnie w waciakach, są małomówni i smutni, zastraszeni i niechętni do rozmów z przyjezdnymi. Kościoły pozamykane lub zamienione w muzea. Ulicami jeżdżą głównie samochody ciężarowe. To teraz taka wielka wieś”. Na szczęście minie trochę lat i ta opinia okaże się nieaktualna. Wszystko się zmieni, a komunizm przeminie. Doświadczy tego i Hala, i Musia, i ja, a także nasze rodziny. Tylko mama nie doczekała.

Wujek Edmund w niczym nie przypominał swego brata. Jedyne, co ich łączyło to fakt, że kiedy rodziła się Polska, obaj zgłosili się do wojska. Zachowały się ich zdjęcia w mundurach. Potem obaj wrócili do cywila. Jak wspominała mama, Edzio od najmłodszych lat był poważny i odpowiedzialny. Uczył się dobrze i został cenionym księgowym. Pracował w magistracie, miał więc stałe zarobki i zawsze był oszczędny. Chyba nawet miał coś odłożonego w banku. Mieszkał zawsze osobno. Po amatorsku produkował wina. Kiedy odwiedzałyśmy go z mamą, zawsze nas częstował i mnie także pozwalano spróbować. I to było moje pierwsze zetknięcie się z alkoholem. Obaj bracia byli dobrze zbudowani i raczej przystojni. Dla mnie wujek Edmund był nawet przystojniejszy i to zarówno we wspomnieniu, jak i na zachowanych zdjęciach. Był towarzyski, chodził na bale, potrafił interesująco rozmawiać. Ciągle czekał na idealną partnerkę i łatwo się zakochiwał. Kiedy poznawał nową atrakcyjną panienkę, z miejsca popadał w stan urzeczenia. Przychodził wtedy do mamy na zwierzenia i po rady. Chciał znaleźć towarzyszkę życia, ale jednocześnie bał się małżeństwa. Kiedy kobiety zaczynały go traktować przychylniej, natychmiast się wycofywał. Pozostał do końca samotny. W wielu sprawach był bardzo zasadniczy, wręcz uparty. Jeżeli coś zdecydował, nikt nie był w stanie go przekonać, by zmienił zdanie. Nie uznawał ucieczki i nigdy nie opuszczał swego mieszkania, ani w czasie bombardowania, ani w czasie przetaczających się przez miasto frontów. Po wojnie twardo zdecydował, że nie wyjedzie z Wilna, że bez względu na okoliczności będzie trwał na posterunku.

Kiedy w końcu 1939 roku do miasta wkroczyli Litwini jeszcze przez parę miesięcy był pracownikiem magistratu, dopóki nie zwolniono z pracy wszystkich Polaków. Dostawał pensję w litach, co w ówczesnej sytuacji dawało mu pozycję „krezusa”. Wszyscy mieli na ogół zasoby w złotych polskich, które przestały mieć wartość płatniczą. Litewski bank wymieniał wprawdzie złote polskie na lity i to w całkiem przyzwoitej relacji, ale wujek Edmund uznał za swój patriotyczny obowiązek ratowanie polskiej waluty. Za magistracką pensję skupywał więc złote polskie w zamian za lity. Nie wiem, jaką sumę zgromadził, ale z pewnością było tego sporo. Likwidatorzy jego mieszkania zapewne znaleźli gdzieś ten „skarb”, który w tym czasie był już tylko makulaturą, a dla kolekcjonerów pozycją numizmatyczną.

Wujek Edmund miał pewne zapędy sportowe. Jako jedyny w rodzinie miał rower i jeździł nim na długie wycieczki. Przyuczał nawet Halę do jazdy na torze w Ogrodzie Bernardyńskim. W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna, natychmiast przekazał ukochany rower dla wojska. Wujkowi Edmundowi zawdzięczamy też częste wycieczki za miasto w malownicze okolice Wilna. Sam rzadko wyjeżdżał na urlop, ale odbył kiedyś wycieczkę do Zakopanego, chyba zorganizowaną przez magistrat. Wspominam obu wujków z rozrzewnieniem. Przy całej odmienności charakterów byli mi jednakowo bliscy. W czasie wojny więzy z wujkiem Edmundem szczególnie się zacieśniły, kiedy zamieszkał w naszym domu. Był to kawalerski pokój na niskim parterze. Schodziliśmy do niego zawsze w czasie nalotów, bo miał solidnie sklepiony sufit i wydawało się, że jest tam bezpieczniej.

Obaj bracia i mama byli dość muzykalni i kiedy byli razem, zwykle było trochę śpiewania. Przede wszystkim kolęd pod choinką, ale i przy innych okazjach. Były to najczęściej pieśni wojskowe i patriotyczne albo tzw. biesiadne, czasem nawet modne szlagiery. Nieraz grało się w szachy, a często w karty. Wcześniej dorośli grywali z rodzicami w preferansa, którego zasad nie poznałam. Później pojawił się brydż. Z nami grywało się głównie w tysiąca, w tzw. durnia i temu podobne. Kiedyś wujek Janek zaczął mnie uczyć pokera i, o dziwo, zaczął wyraźnie przegrywać, a że miał trochę duszę hazardzisty, więc ogromnie się denerwował — mimo że stawka była fikcyjna, chyba po prostu zapałki. Wujek Janek udzielił mi także pierwszych lekcji tańca, włącznie z krokiem mazura. Obaj wujowie są dla mnie nieodłączną częścią dzieciństwa i młodości. Były to wyraziste osobowości i obaj tak bardzo niedzisiejsi.

Maria Hlebowiczowa z synem Edmundem. Wilno 1918

Najukochańszą osobą mego wczesnego dzieciństwa była jednak niewątpliwie babcia. Jako najmłodsza wnuczka byłam jej pupilką. Nie szczędziła mi czułości i pieszczot. Kiedy mię brała na kolana, zaczynała się wyliczanka najczulszych określeń. Na czele było oczywiście „Jesteś moją królewną”, a potem na pytanie „Kto ty jesteś babci?” musiałam wyliczać kolejno: „skowronek”, „gwiazdeczka”, „kwiatek-bratek”, „fijołeczek”, „rezeda” itp. itd. Jeśli był przy tym obecny wujek Edmund, to podpowiadał mi żartobliwie „pokrzywa”. Oczywiście ogromnie mię to peszyło, a babcia strofowała wujka i litania czułości trwała nadal.

Z babcią chodziłam nie tylko na spacery, ale i do kościoła. Ona pierwsza uczyła mnie pacierza, z nią chodziło się na święcone i na groby. Była osobą głębokiej wiary. Po jej śmierci spowiednik powiedział mamie: „Powinniśmy się modlić nie tyle za nią, co do niej. Żeby się za nami wstawiła u Boga”. Miałam niespełna siedem lat, kiedy odeszła. Choroba trwała chyba kilka miesięcy. Podejrzewano ropień wątroby (?) i zdecydowano się na operację. Kiedy zrobiono cięcie, okazało się że to nowotwór. Nic nie dało się zrobić. Wróciła do domu, gdzie była otoczona najczulszą opieką. Szczególnie serdecznie opiekował się nią ojciec. Babcia bardzo go kochała. Czuwał przy niej do ostatniego tchnienia i ostatnim słowem, które wyszeptała, było „Toluś”. Umierała w nocy wpatrzona w obraz, przed którym paliła się lampka oliwna.

Dwa obrazy zabrane z Wilna są teraz w Kielcach u Eli. Jeden z aktem poświęcenia rodziny Sercu Jezusowemu, co załatwiła babcia za życia, i drugi Matki Boskiej Częstochowskiej. Prababcia przywiozła go z pieszej pielgrzymki do Częstochowy, którą odbyła w intencji odzyskania gasnącego wzroku. Zapewne była to postępująca zaćma. Wzroku, niestety, nie odzyskała. Obraz pozostał w rodzinie do dziś. Oba obrazy wisiały w pokoju babci i towarzyszyły jej w ostatniej godzinie. Potem wisiały w pokoju dziecinnym i w kolejnych mieszkaniach w sypialni. Do wojny zawsze paliła się przed nimi lampka oliwna: na wysięgniku zwisała na łańcuchach ozdobna srebrna obudowa, a w niej był fioletowy kielich na oliwę. Kupowało się specjalne knoty, które pływały na korku. Takie lampki jeszcze długo po wojnie paliły się przed ołtarzem w większości kościołów, dopóki nie zostały wyparte przez elektryczne światełka.

Śmierć w tamtych czasach nie była sprawą tabu. Była włączona w całym swym majestacie w życie tych, co zostają. Pamiętam, jaki szok przeżyłam po wojnie już w Warszawie, kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z tym, że ciało zmarłej osoby bez żadnego ceremoniału natychmiast wywozi się z domu do kostnicy. Wydało mi się to nieludzkie. W Wilnie pozostawiało się je w domu przeważnie na parę dni. W jednym z pokoi zaciemniało się okna i ustawiało katafalk z trumną. Paliły się świece i ustawiało się kwiaty. Rodzina czuwała na zmianę dzień i noc. Od progu mieszkania aż do wyjścia na ulicę rozkładało się gałązki jedliny, a na drzwiach frontowych były klepsydry. Był powszechny obyczaj, że nie tylko znajomi i sąsiedzi, ale nawet zupełnie obcy przechodnie zachodzili tropem jedlinowych gałązek, by nawiedzić zmarłego i odmówić pacierz przy trumnie. Być może czasem była w tym obyczaju zwyczajna ludzka ciekawość, zwłaszcza gdy zmarłą była osoba młoda, ale nikomu to nie przeszkadzało. Liczyła się modlitwa i szacunek dla zmarłego i rodziny. Nie ukrywano śmierci nawet przed dziećmi. Pamiętam, że z mamą także zachodziłyśmy nieraz do domów pogrzebowych zupełnie obcych osób, jeżeli widziałyśmy klepsydry i jedlinę, przechodząc ulicą. Wchodziło się na chwilę i odmawiało modlitwę. Dziś ten obyczaj całkowicie zaniknął — na przeszkodzie stoją także przepisy sanitarne. Ale jednocześnie śmierć została pozbawiona jakiegoś majestatu. Zmarły nie ma już miejsca w żadnym domu. Nawet kaplice przyszpitalne są tylko miejscem przechowywania ciała. Cały ceremoniał pozostał wyłącznie w kościele i na cmentarzu. Przestrzega się jeszcze tego, by choremu udzielić sakramentu namaszczenia, jeśli jest na to czas. Ale przeważnie nie ma już możliwości zapalenia gromnicy w chwili konania. Babcia miała to wszystko w chwili śmierci. Pogrzeb babci pamiętam bardzo dokładnie. Było to dla mnie pierwsze wielkie przeżycie, chociaż zapewne nie do końca je rozumiałam. Wyprowadzenie z domu do kościoła odbywało się z udziałem księdza (modlitwy, okadzanie, śpiew i zamknięcie trumny). Następnego dnia była msza św. w parafialnym kościele Serca Jezusowego. Potem była droga przez całe miasto na cmentarz Bernardyński. Trumna jechała na karawanie zaprzężonym w konie, zaraz z tyłu szła rodzina i dalej reszta przyjaciół i znajomych, a nawet przygodni przechodnie. Wszyscy piechotą. Jak było w zwyczaju, mama w czarnym welonie zasłaniającym twarz. Te welony, potem już spływające tylko do tyłu z kapelusza, nosiło się do końca okresu żałoby. Kiedy korowód pogrzebowy mijał kościoły, odzywały się dzwony, a że w Wilnie kościołów jest dużo, dźwięk dzwonów towarzyszył niemal na całej trasie. Była w tym powaga i majestat śmierci. My, dzieci, miałyśmy tylko opaski na rękawach. Siostry szły z wujkami, a ja tuż przy rodzicach. Potem już tylko ostatnia ceremonia na cmentarzu i rozdzierający płacz mamy przy spuszczaniu trumny do grobu. Nie wiem, czy zdawałam sobie sprawę, że właśnie rozstaję się nie tylko z ukochaną babcią, ale że zakończył się jakiś etap mojego dzieciństwa. Że już nigdy nie będę tą małą dziewczynką siedzącą na jej kolanach i w poczuciu błogiego bezpieczeństwa przytuloną ufnie do babcinej piersi.

Od przyjazdu do Wilna siostry chodziły do szkoły sióstr nazaretanek. Bardzo im zazdrościłam i nie mogłam doczekać się, kiedy i na mnie przyjdzie czas. Pierwszy raz zaprowadziła mnie do szkoły jeszcze babcia we wrześniu 1933 roku. Radość trwała krótko, bo kuratorium nie wyraziło zgody, żebym — mając niepełne sześć lat — zaczynała naukę. Bardzo przeżyłam to wycofanie ze szkoły, ale nie było rady, musiałam czekać jeszcze cały rok. Na pamiątkę zostało mi tylko pierwsze zdjęcie w mundurku szkolnym i z przyciętą grzywką. Kiedy za rok zostanę formalnie uczennicą, będę już miała krótkie warkoczyki.

Siostry nazaretanki prowadziły renomowaną szkołę dla dziewcząt. Obejmowała ona pełen cykl nauczania: sześć klas szkoły powszechnej, cztery klasy gimnazjum i dwie klasy liceum zakończone maturą. Egzamin zdawało się też po zakończeniu szkoły powszechnej i tzw. małą maturę po czterech klasach gimnazjum. Dyrektorką była siostra Speranca, inna z sióstr zarządzała klasami podstawowymi. W obu budynkach były siostry furtianki. Natomiast cały personel pedagogiczny był świecki poza nauczycielami religii (w młodszych klasach siostra, w starszych ksiądz prefekt). Szkoła była dość liberalna — wśród uczennic bywały ewangeliczki, karaimki. Poziom nauczania był wysoki. Oczywiście był pewien rygor. Do szkoły chodziło się w granatowych mundurkach: plisowanej spódniczce i bluzie z marynarskim kołnierzem. Można było na mundurki nakładać specjalne proste fartuszki z czarnej alpaki. Na uroczystości świąteczne (niedziele, święta, komunie…) był taki sam biały mundurek. Na ulice płaszcze dowolne, ale granatowe. Dla klas ponadpodstawowych obowiązkowe tarcze (niebieskie dla gimnazjum, czerwone dla liceum). Należało też nosić filcowe kapelusze ze sporym rondkiem i przypiętym bardzo ładnym niebieskim znaczkiem szkoły (w kształcie krzyżyka). Kapelusze dziewczęta zakładały chętnie, bo stanowiły namiastkę dorosłości, a rondo można było fantazyjnie wyginać. Latem kapelusze były z białego płótna. Obowiązywały również pończochy przez cały rok szkolny aż do wakacji. A były to pończochy bawełniane, dość grube, przeważnie prążkowane. Dopiero po zakończeniu roku szkolnego można było nosić podkolanówki lub krótkie skarpetki. Strój obowiązywał nie tylko na terenie szkoły, ale i na ulicy. Tylko w domu i na wakacjach była pełna swoboda. Szkoła powszechna mieściła się w tzw. Białym Domku, niedużym uroczym budynku od strony ul. Piaskowej. Szczęśliwie przetrwał on wojnę i, chociaż nadgryziony zębem czasu, istnieje do dziś. Natomiast nie ma śladu po głównym budynku szkolnym i klasztorze. Wszystko zostało zniwelowane, a ul. Sierakowskiego poszerzona, trudno nawet wyobrazić sobie dawny układ. A szkoła i klasztor zajmowały spory teren między ulicami Objazdową, Piaskową i Sierakowskiego. Biały Domek i gimnazjum dzielił nieduży placyk — ogródek. Obok, wydzielone siatką, było też boisko szkolne. W stronę ul. Sierakowskiego teren dość ostro się obniżał i był zagospodarowany tarasowo w ogrodowy teren rekreacyjny. Środkiem prowadziły wygodne schody. (Mam zdjęcie mojej klasy przy tych schodach). Obok boiska był zjazd, zimą nadający się do jeżdżenia na sankach. (Na dłuższe saneczkowanie chodziło się obok na Górę Bouffałową, gdzie był specjalny, długi tor). Na dolnym poziomie od strony Sierakowskiego był drugi budynek połączony z gimnazjum długim, krytym pasażem. Tam była duża sala gimnastyczna i przejście do kaplicy. Resztę budynku zajmował klasztor. Na tyłach był jeszcze duży ogród klasztorny. Z naszego mieszkania na Pohulance było do szkoły bardzo blisko, tak że nawet ja krótko byłam odprowadzana. Później albo szłam razem z siostrami, albo sama.

Cała nasza trójka uczyła się dobrze. Rodzice udzielali się w Komitecie Rodzicielskim, brali udział w organizowaniu różnych imprez: loterii, przedstawień itp. Eksponaty na loterie pochodziły z darów prywatnych, a także od drobnych producentów lub właścicieli sklepów czy hurtowni. Charakter dochodowy miała też produkcja kolorowych motyli. Tę prace nadzorował nasz tata. Powiększone wzory motyli przenosiło się na podwójny karton i wycinało ażurowy schemat. Puste pola na skrzydłach wypełniało się kolorowym materiałem, najlepiej jedwabiem, i wklejało między podwójny kartonowy szkielet. Było to dość pracochłonne i tylko raz pamiętam taką akcję. Organizowano też przedstawienia z płatnymi biletami. Brałam w tym udział i bardzo przeżywałam swój występ. Byłam wtedy chyba w trzeciej klasie, ale tytułu bajki zupełnie nie pamiętam. Była to chyba jakaś współczesna opowieść.

Nazaretanki. Trzecia klasa z wychowawczynią Zofią Charytonowicz. Basia w drugiej parze z lewej strony. Po prawej na tle gimnazjum, Basia pośrodku. Wilno 1936

Kiedy sytuacja finansowa w naszym domu uległa pogorszeniu, rodzice chcieli nas przenieść do bezpłatnej szkoły państwowej, ale siostry nie zgodziły się i na ten kryzysowy czas zwolniły nas z opłat czesnego.

III. Wakacje

W czasie wakacji wyjeżdżało się z miasta na cały sezon. Najsłabiej pamiętam pobyt w Landwarowie. Była to niedaleka miejscowość letniskowa położona w pięknym lesie. Chyba był to jeszcze ośrodek dla rodzin wojskowych. Pamiętam, że była tam rodzina majora Chechłacza z trzema okropnie rozbrykanymi synami. Organizowali różne zabawy, także w Indian. Ja, jako najmłodsza w całym gronie dzieci, trzymałam się raczej mamy i babci. Byłam nieśmiałym dzieckiem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 52.28