E-book
14.7
drukowana A5
65.33
Pogarda i miłość

Bezpłatny fragment - Pogarda i miłość

CZĘŚĆ PIERWSZA, TOM CZWARTY

Objętość:
405 str.
ISBN:
978-83-8155-248-6
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 65.33

Słowem wstępu

„Pogarda i miłość” to historia niezwykła. Z całą pewnością nie twierdzę tak dlatego, iż uważam, że jest lepsza od innych, jej podobnych. Jej wartość oceni sam Czytelnik. Niezwykłe jest jednak to, jak mocno wrosła mi w serce; od tworzenia pierwszych rozdziałów minęło już przecież prawie 10 lat! Przez ten okres opowieść ewoluowała, pewnymi rozwiązaniami zaskakując nawet mnie. Prawdą jest stare powiedzenie, że bohaterowie książek tak naprawdę żyją własnym życiem, a nam po prostu pozwalają je opisywać i podglądać.

Zajrzymy więc do świata, gdzie ludzie losy splatają się ze sobą, jednych otaczając ciepłem i radością, a drugim przynosząc jedynie smutek i zagładę. Gdzie czasem zemsta jest ważniejsza od rodziny, a przyjaźń to jedyne, co trzyma nas przy życiu…

CZĘŚĆ PIERWSZA — Tom 4

Rozdział 180

Na cmentarzu panowała kojąca cisza. Przepełnione bólem serce Sonyi uspokoiło się, kiedy posprzątała zniszczenia. Kiedyś na pewno dowie się, kto jest winien, a wtedy nie będzie miała litości. Tylko...co jej po zemście, kiedy jego już nie ma?


Przypomniała sobie pogrzeb. Nie wypowiedziała ani jednego słowa, kiedy spuszczali trumnę do otworu. Było podobnie, jak wtedy, kiedy żegnała Julio.


Nie. Wcale nie było. Wtedy jakoś udało jej się odzyskać siły — i znów dzięki komu? Wszystko wracało do Rodrigueza. Ale teraz, kiedy brakło go na tym świecie...Jedyną osobą, na którą tak naprawdę mogła liczyć, był Eduardo. Owszem, miała przecież Carlosa, ale ten zajął się Andreą i chociaż rozumiał cierpienie córki, budował własny związek. On miał przy sobie ukochaną. A ona?


— Tylko dla naszego dziecka, dla niego żyję. Kocham Cię, Ricardo, mój waleczny rycerzu, nigdy nie ulękły, wierny mi do końca życia — szepnęła i ucałowała litery składające się na imię nieboszczyka.


Wiedziała, że jest winna jego śmierci. Zdawała sobie z tego sprawę i nigdy sobie tego nie wybaczy. Jedna odmowa, jedno jej słowo spowodowało żal, a w konsekwencji całą tragedię. Przecież tyle razy słuchała, jak wszyscy go odrzucali! Dlaczego więc zrobiła to samo? To, co jej zaproponował, uczynił z miłości — bo jak inaczej nazwać poświęcenie, jakie ofiarował? Chciał dać jej siebie, swoje marzenia, pragnienia — a dostał w zamian zimne „nie”.


Jeszcze kilka słów modlitwy i krok w stronę ścieżki prowadzącej ku wyjściu z cmentarza. Była już tyłem do nagrobka, patrzyła w dokładnie przeciwną stronę, a tym bardziej nie nadsłuchiwała odgłosów zza swoich pleców. Nie miała pojęcia, że kilkanaście metrów dalej, za jednym z najbardziej rozłożystych i najpiękniejszych drzew coś się ukrywa.


Coś. Bo trudno to nazwać kimś. Owszem, kiedyś było człowiekiem, ale nie teraz. Minął miesiąc, odkąd miał świadomość istnienia, odkąd znał swoje imię i odkąd wiedział, kim jest Sonya Santa Maria. A teraz kucał tuż przy korzeniu i obserwował ją. Była obca, jak nigdy dotąd, może bardziej nawet, niż wtedy, gdy się dopiero poznali. Bo dawniej miał przynajmniej wiedzę, że jest ona człowiekiem, a teraz był nią zainteresowany tylko dlatego, bo traktował ją jak obcy obiekt. Jak coś, co może być niegroźne, ale może też i skrzywdzić, nieobliczalne i niebezpieczne.


Deszcz, jedna, dwie, więcej kropel zaczęły skapywać na ziemię, kiedy zrobiła kolejne kroki do przodu. Szła wolno, jakby coś ją przyciągało, nie pozwalało odejść z tego miejsca, jakby kazało jej na coś zaczekać. Nie miała pojęcia, że w tej samej chwili jej długie, brązowe włosy budzą niepokój w sercu tego, którego tak pokochała, a potem uznała za zmarłego. Bo przecież znał te włosy, znał ich ułożenie, znał ich fale — to były te same, które miała zjawa, jego zjawa, ta, co przychodziła doń aż do chwili, kiedy zabił Edgara. A przynajmniej tak mu się wydawało — los badacza był mu całkowicie obojętny. Tego dnia, kiedy uciekł, przeszedł po prostu nad bezwładnym ciałem lekarza i udał się w swoją drogę, wszystko po to, by znaleźć i zamordować winnego jego cierpień. Nie kierował się nazwiskiem, nie miał pojęcia, że ściga Velasqueza, wiedział tylko, jak pachnie don Conrado i gdzie mógł się udać. Aż pewnego dnia zagubił ślad i dotarł aż tutaj — sam, w głębi serca przerażony...ale i groźny.


Przeanalizował przez chwilę sytuację i doszedł do wniosku, że powinien zaczekać, aż to coś odejdzie i wtedy ruszyć dalej. Nie zamierzał narażać się bez wyraźnej przyczyny — w końcu był na obcej ziemi i tutaj mógł żyć każdy. A potem istota, której tak się obawiał, odwróciła się w stronę, z której przyszła…


Cokolwiek kazało jej to zrobić, dało jeden efekt — Sonya przez dłuższy czas patrzyła ponownie na nagrobek, jakby żegnając się z nim na dłużej. Wiedziała, że nazajutrz znów tu przyjdzie, ale dzisiaj nie mogła stąd odejść, jakby sam duch Ricardo prosił ją, by jeszcze przy nim została.


— Dlaczego mnie wzywasz? — spytała cicho. — Czego potrzebujesz, najdroższy?


Zawróciła, by za moment stanąć znów tuż przy miejscu jego spoczynku. Zastanowiła się przez moment, nieświadomie kierując twarz w stronę drzewa — tamtego drzewa. I wtedy właśnie w mózgu obiektu — jak pogardliwie nazywał go don Conrado — coś się otworzyło. Na ułamek sekundy skojarzył, że ma przed sobą tą samą postać, co w swoich rojeniach.


Zjawa. Ściana. Krew. Moje palce. Kim?! Kim ona jest?! Zjawa. Ściana. Palce. Krew. SON!


Ledwo to zrozumiał, zapragnął, by znaleźć się — a było to bardzo dziwne uczucie — w jej ramionach, jakby tam było najbezpieczniej na świecie. Nie pojmował, dlaczego tego chce, nie wiedział, co się z nim dzieje, ale musiał ją jakoś zatrzymać, coś powiedzieć, coś zrobić… Jakby była jedynym oparciem, jedyną nadzieją.


Kilkanaście metrów to może niedużo dla człowieka, ale jakże wiele czasami dla uczucia. Być może jego serce już dawno przebiegło ten obszar, ale umysł nie mógł sobie poradzić z natłokiem informacji, nie przetworzył tego na tyle, by pomóc Ricardo odzyskać swoją Sonyę, a jej Rodrigueza. Zauważył, że dziewczyna odchodzi i chciał w jakiś sposób powstrzymać ją przed tym, ale zabrakło mu pomysłu — i może kilku sekund.


— Obiecuję, że wrócę tu jutro, przyniosę nowe kwiaty, naprawię wszystko, co zostało zniszczone i poproszę o pilnowanie tego miejsca. Nie musisz się martwić, osoba, która to zrobiła, nigdy więcej cię już nie skrzywdzi. Mieszkasz w moim sercu i pozostaniesz tam. Tam jesteś bezpieczny, Ricardo.


Był tak blisko, że dochodziły do niego fragmenty wypowiedzi, słyszał własne imię — nie wiedząc, że należy do niego — coś o kwiatach, czego również nie zrozumiał. Ostatnio żył tylko po to, by dorwać Velasqueza, ale teraz coś się zmieniło. Jakby miał jeszcze jeden cel, jakby...Nie, cokolwiek to jest, musi najpierw...musi najpierw… Zrozumieć… Zatrzymać…


Zanim zdecydował, co ma robić, a przecież myślał dużo wolniej, niż ludzie, dziewczyna odeszła, tym razem nie niepokojona. Coś ścisnęło go w sercu, nie wiedzieć czemu chciało mu się płakać — czyżby ta tajemnicza postać aż tyle dla niego znaczyła? Wciąż uważał, że osoba, na którą patrzy, jest zjawą, że znów widzi to samo, co wtedy, w celi.


Skupił się z całych sił i wreszcie mu się udało. Z gardła wydarł się na pół jęk, na pół charkot:


— SON!


Był jednak zbyt cichy, by mogła go usłyszeć. Przebywając w niewoli Rodriguez zapomniał powoli ludzkiej mowy, na skutek leków nie umiał mówić, tym bardziej teraz miałby kłopoty z tak prostą czynnością. Mimo, że tak bardzo zależało mu, żeby chociaż przez moment ta istota na niego spojrzała… Wyciągnął nawet rękę, ale wszystko na próżno. Kilka sekund później Sonyi nie było już w pobliżu, a zmęczenie — w końcu całą drogę przebył na nogach, jedząc tylko to, co znalazł — na tyle dało się Ricardo we znaki, że nie miał siły pobiec, ani nawet pójść za nią. Zwinął się w kłębek, zrozpaczony i zagubiony, leki z powrotem zaczęły zaćmiewać umysł. Zasnął wreszcie skulony pomiędzy grobami. Gdzieś daleko zagrzmiała burza, jakby użalając się nad jego losem.


Pablo Martinez wcale się nie martwił. Był pewien, że Monica prędzej, czy później wróci do niego, dlatego w ogóle pozwolił jej wyjechać. Przecież mógł ją powstrzymać, istniało tyle sposobów, ale zdecydował się postąpić po dobroci. Sama się przekona, że to on jest jej jedyną przyszłością, a nie ten Eduardo Abreu. Martineza dziwiła tylko długa nieobecność kobiety — owszem, rozumiał, że potrzeba jej czasu, bo pewnie mąż stara się ją odzyskać, ale bez przesady, ponad miesiąc to i tak za wiele. Ileż można czekać, aż prawda do niej dotrze? Dzwonić nie miał ochoty, zresztą nie miał nawet numeru do tamtej rezydencji. Mógł go zdobyć bez trudności, ale po co? Allisson też nie dawała znaku życia, co powoli stawało się irytujące. To przez nią senor Martinez siedzi teraz sam w swojej posiadłości i nie zastanawia nad kupnem i sprzedażą kolejnych rancz, a nad powrotem Moniki.


Upił łyk alkoholu ze zdobionej szklanki i powiedział sam do siebie:


— Jeśli nie wróci do tygodnia, zajmę się tym w inny sposób. Musi wybrać — ja, albo ten mężulek z przeszłości. Nie będzie miała i jego i mojej fortuny, co to, to nie, Monico…


Raul Monteverde dosłownie parsknął śmiechem. Czuł się dziś rześko i doskonale, choroba już dawno ustąpiła, ale tym razem miał wrażenie, że naprawdę narodził się na nowo. Był w tak dobrym humorze, że zareagował nie gniewem, czy pogardą, a po prostu się roześmiał:


— Zobacz, mamo — zwrócił się do Barbary, podając jej gazetę i upijając łyk kawy. Siedzieli przy stole i spożywali wspólny posiłek. — Szanowna Andrea ogłasza wszem i wobec o swoim przyszłym ślubie z Santa Maria. Facet ma mieć niedługo ponowną rozprawę w sądzie, ale twardo myśli o małżeństwie z tą suką.


— Chcesz już wrócić? — spytała matka.


— Nie, jeszcze nie, dopiero, gdy poznam dokładną datę i miejsce. Wtedy przyjedziemy akurat na uroczystość i wprowadzimy trochę zamieszania w życie naszej drogiej córeczki mojego ojca.


— Nadal wydaje mi się to niesamowite. Jesteś mężem córki Gregorio, którego przez tyle lat uważałeś za rodzica.


— On wciąż nim jest i pozostanie. Nawet, jeśli przeklnie mnie za kłamstwo, którego się dopuściłem. Ale to było konieczne, inaczej nie zemściłbym się na tej żmii. Już sobie wyobrażam, jak będzie szła do ołtarza w białej sukni, a ja stanę na progu kościoła i zaczekam, aż ksiądz zapyta, czy ktoś zna jakiś powód, dla którego to małżeństwo nie może zostać zawarte.


— Trochę to za bardzo teatralne — skrzywiła się matka.


— Wiem, wiem, nie mam zamiaru tak zrobić. Ale bez obaw, zniszczę zarówno ją, jak i jego. Zostaną z niczym, oboje.


— On nie jest winien, nie bądź niesprawiedliwy.


— Jest, mamo. Zgodził się, by go kochała, nie zrobił nic, nawet, kiedy była już moją żoną, by zapobiec ich dalszej znajomości. Zapłacą mi za to oboje. A tak swoją drogą, jak się miewa nasz kochany Manolo?


— Nie wiem i nie chcę o nim słyszeć. Tak bardzo się na nim zawiodłam…


— Nie przejmuj się. — Raul wytarł usta serwetką i wstał. — Odwiedzę go w więzieniu, porozmawiamy sobie.


— O czym?


— O niczym złym — uśmiechnął się Monteverde, ucałował Barbarę i powiedział: — Wyjdę zaczerpnąć świeżego powietrza. Zaraz wracam. Jakbyś czegoś potrzebowała, dzwoń na komórkę.


Za kilka minut był już na parterze budynku, w którym mieszkał, pozdrowił portiera, a potem opuścił budowlę. Miał zamiar przejść się tylko kawałek, rozpierała go energia, zaczął podśpiewywać pod nosem jakąś starą piosenkę, na jego twarzy widniał szeroki uśmiech. Człowiek — przyszły zwycięzca, pewny siebie, który zagarnie wszystko.


Wszedł do pobliskiego sklepu, postanowił bowiem zrobić niespodziankę matce i kupić jej mały prezent. Mieli sporo oszczędności, cały ten plan utkali tuż po jego wyzdrowieniu i realizowali go dokładnie, krok po kroku. Raul nie obawiał się policji, ani żadnych innych konsekwencji prawnych, wiedział, że sfingował swoją śmierć, ale miał już pomysł, jak się z tego wywinąć. Poza tym oczywiście we wszystko byli wtajemniczeni lekarze, którzy przeprowadzili operację i sfałszowali akt zgonu.


Przez dłuższą chwilę oglądał naszyjniki wystawione na ladzie, nie mogąc się zdecydować, który najbardziej spodoba się jego matce. W końcu wziął do ręki jeden i już, już miał zapytać o jego cenę, kiedy poczuł, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu.


— Przepraszam, czy nie zgubił pan portfela? — Męski głos rozległ się tuż za plecami.


— Nie, nie, ja mam swój tutaj — odpowiedział Monteverde, nie za bardzo zwracając uwagę na mówiącego, był zbyt zajęty zakupem. Dopiero sekundę później coś go tknęło i obrócił się… tylko po to, by zamienić się w przysłowiowy słup soli.


— Tata? — wykrztusił.


Viviana Santa Maria szła powoli w stronę wejściowych drzwi swojej własnej rezydencji. Kiedy się wreszcie zamknęły za nią od środka, rzuciła torebkę byle gdzie na stół i oparła się o kanapę, na której siadła. Była tak zmęczona, że nie miała siły iść nawet do swojego pokoju, tylko wypoczywała w salonie.


Nagle poczuła, że czyjeś ręce masują jej kark, co sprawia, że stres i napięcie znika powoli, a ona rozluźnia się coraz bardziej.


— Jak się czujesz? — usłyszała głos Felipe.


— Wszystko w porządku, tylko zakupy mnie trochę zmęczyły — odparła, mile zaskoczona jego zachowaniem.


— Spokojnie, zaraz się tobą zajmę — szepnął jej do ucha. — Chciałabyś może położyć się na górze, a ja pomasuję ci również stopy? Chodź, przecież wiesz, że cię kocham.


— Felipe...Dobrze wiemy, co mi zrobiłeś, dlaczego teraz jesteś taki…


— Wstań, proszę — powiedział cicho.


Zrobiła to, co jej kazał — bo od tamtego dnia nauczyła się spełniać każdy jego rozkaz. Santa Maria klęknął przed nią — dopiero teraz zauważyła, że jest ubrany w garnitur — i wyjął coś z kieszeni.


— Pragnę przeprosić cię za moje podłe zachowanie. Szczerze tego żałuję i czuję się z tym naprawdę źle.


Zwiesił głowę i dodał cicho:


— Wiesz, że cię kocham. Przyjmij, proszę, ten drobny prezent i błagam cię na kolanach — wyjdź za mnie. Wyjdź za mnie, Viviano! — dokończył, już patrząc na nią.


Rodrigo nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Policja go nie zatrzymała, ten komisarz, Bertolucci, potraktował go łagodnie, jakby wiedział, że „Mnich” nie jest niczemu winien. Powiedział mu nawet o śmierci Alexa, jedynego łącznika z rodziną, jaką Rodrigo kiedykolwiek miał. Po zdeformowanym policzku popłynęła kolejna łza.


— Alex, Alex, dlaczego musiałeś umrzeć i to w tak okrutny sposób… Podobno nie mogę nikomu powiedzieć o fakcie, że to ty leżysz w grobie miast jakiegoś Ricardo, ale czy w ten sposób nie zabijam pamięci o tobie? Czy w ogóle ktokolwiek o tobie myśli, za tobą tęskni, poza mną? Dla wszystkich jesteś zaginiony, tylko ja… ja widziałem twoje zwłoki!


Podjął decyzję, wciąż mając pod powiekami obraz, jaki w drodze wyjątku pokazali mu policjanci — ciało bez głowy, trup ukochanego kuzyna, tego, który miał mu pokazać drogę w życiu. Odwiedzi Alejandro, położy na jego grobie kwiaty — zrobi to tak, by nikt nie poznał, od kogo są. Co prawda nie zastanawiał się jeszcze, jakim cudem je zdobędzie, ale nawet, jeśli mu się nie uda, przynajmniej przyjdzie do Villara.


Za kilkadziesiąt minut był już na cmentarzu. Orientował się, gdzie ma iść, znał miejsce pochówku Alejandro. Wolnym krokiem zdążał prosto do pięknie zdobionego nagrobka, jakby nie potrafiąc się pogodzić, że on istnieje naprawdę, że nic już nie cofnie tragedii. Jak zawsze w kapturze, dlatego nie przeszkadzał mu coraz bardziej padający deszcz. Zaczynała się ulewa, ale nic nie mogło powstrzymać Rodrigo.


Szedł może w tym samym celu, co poprzednio Sonya Santa Maria — co prawda do innego zmarłego, ale i on chciał się spotkać z kimś, kogo kochał. Była jednak mała różnica — „Mnich” zdążał od drugiej strony, od tej, którą przyszedł — czy też przypełzł — niejaki Rodriguez. Minęło już sporo czasu, odkąd nieszczęsny obiekt Edgara nie zatrzymał swojej miłości, ziemia nasiąknęła wilgocią, na niebie pojawiły się chmury, grzmiało coraz bardziej. Rodrigo wyglądał, jak tajemnicza postać z samego dna piekieł — w swoim nieodłącznym płaszczu, podczas takiej pogody, snuł się po pustym cmentarzu.


Był już naprawdę bardzo blisko, kiedy coś go zastanowiło. Wyczulony na wszelkie odchyły od normalności, na wszystko, co mogłoby go w jakiś sposób skrzywdzić, był pewien, że jest tutaj coś, czego być nie powinno. Bardzo rzadko się zdarza, żeby ktoś w nawałnicę spacerował po podobnym miejscu, a przecież „Mnich” wyraźnie wyczuwał czyjąś obecność. Rozejrzał się bystro, ale niczego nie widział, tym bardziej, że było zbyt ciemno, szykował się istny Armageddon. Wysilił oczy, pewien, że tym razem naprawdę zawiodły go zmysły.


— Przywidziało mi się — mruknął pod nosem.


Parę kroków do przodu i wreszcie dojrzał to, co go tak niepokoiło. Tam, pod tym rozłożystym drzewem naprawdę coś było! Jakiś kształt, zwinięty w kłębek, wydawałoby się, że jest to kupa szmat. I to zniszczonych jak tylko się da.


Rodrigo się nie bał, w końcu niczego straszniejszego od niego nie ma na świecie. Podszedł bliżej do tajemniczego czegoś i pochylił, by prawie od razu odsunąć się, zaszokowany.


— To człowiek… O mój Boże...Ale jak on wygląda… I przecież jest tak przenikliwie zimno, podłoże też dokłada od siebie…


Odwrócił swoje znalezisko na plecy i przestraszył się jeszcze bardziej.


— Jest taki blady...Chyba nie żyje.


Nachylił się ponownie nad trupem i przyłożył ucho do piersi, chcąc poznać, czy serce bije jeszcze jakimś cudem. Nie wyczuł jednak niczego poza zimnem bijącym od leżącego ciała. Rozrzucone ręce, martwa twarz, zamknięte oczy, brak oddechu — nie, ten człowiek z pewnością nie był już na tym świecie.


— Kim byłeś? — zadumał się „Mnich”. — I jaki spotkał cię los, że przypominasz najniższego z niższych żebraków? Nie godzi się, byś tak leżał na tym zimnie. Ale co ja mam z tobą zrobić? Nie zawiadomię policji, bo musiałbym podać swoje dane, a nie wszyscy są tak dobrzy, jak ten komisarz… Z drugiej strony nie mogę cię tak po prostu tu zostawić, a kopać grób też mi się nie uśmiecha, leje coraz bardziej, niby jestem dość odporny, ale nawet nie mam łopaty, a gołymi rękami to nie ma sensu…


W następnej chwili aż się wzdrygnął, bo uznany za nieboszczyka otworzył oczy i spojrzał na niego.


— Matko Święta, ty jednak żyjesz! — przestraszył się Rodrigo. — Ale to nie zmienia faktu, że nie mam pojęcia… Hej, nie patrz tak na mnie!


Istotnie, przenikliwe spojrzenie obcego do głębi poruszyło „Mnicha”, zaraz jednak przeraził się jeszcze bardziej, gdyż nieznajomy wydał z siebie jakiś warkot, coś podobnego do zwierzęcia.


— Nie umiesz mówić? — w końcu domyślił się Rodrigo, nie zdając sobie nawet sprawy, kogo ma przed sobą.


Rodriguez nie miał siły uciekać. Ten ktoś go zobaczył, pyta o coś jakby, musiał go dotknąć, ale w skołatanej głowie Ricardo kłębiła się tylko jedna myśl — jak najszybciej zniknąć. Nie było to jednak wykonalne w jego stanie. Zbyt długa droga, całkowite wyczerpanie, potem sen na deszczu, to wszystko nadwyrężyło jego siły. A przecież rana po nożu Manolo nadal dokuczała co jakiś czas… Dlatego obronił się tylko tym, co obecnie posiadał — mianowicie ostrzegawczym dźwiękiem. Nie na wiele się to zdało, bo kuzyn Alejandro sam wiele przeszedł i teraz cofnął się tylko na moment.


— Z jakiegokolwiek powodu się tu znalazłeś, niedługo pożyjesz, jeśli cię tu zostawię — kontynuował „Mnich”. — Nie wyglądasz mi na kogoś groźnego, raczej na zagubionego. Wiesz co? Pokażę ci drogę do miejsca, gdzie możesz się ogrzać. Pójdziesz ze mną? — wyciągnął rękę.


Tego się nie spodziewał. Wyczuł, że coś jest nie tak, że jego znalezisko może mieć kłopoty z komunikacją, ale nie sądził, że ma do czynienia z… właśnie, z czym? Bo trudno nazwać człowiekiem coś, co zamiast złapać podaną dłoń i próbować się podnieść, owszem, chwyciło ją, ale równocześnie przyciągnęło do siebie tak, że Rodrigo musiał się pochylić i ledwo utrzymał równowagę. Po czym zorientował się, że tajemniczy mężczyzna nie wstaje, a obwąchuje jego rękę!


— Jezus, Maria… Zaczynam się wahać, czy dobrze zrobiłem, ratując ci życie...Ale bądź co bądź jesteś człowiekiem, cokolwiek zrobiłeś… a może zrobili z tobą?


Ta ostatnia myśl była bardzo niepokojąca. Czyżby znalazł ofiarę, nad którą się ktoś znęcał i dlatego stała się tym, czym jest? Może zły ojciec, może matka, bardzo możliwe było też, że obcy od urodzenia był już taki i ktoś się go pozbył, a teraz dziecko — już jako dorosły — snuje się po świecie, samotne, wystraszone i zmarznięte? Rodrigo dobrze wiedział, jak to jest być odtrąconym przez społeczeństwo, czy musieć się ukrywać przez całe swoje życie. Zrobiło mu się żal istoty i utwierdził się w swoim przekonaniu.


— Chodź ze mną, jeszcze znajdzie cię jakiś potwór w stylu Velasqueza, który zabił mi kuzyna, a wtedy…


Nie dokończył. Zauważył z walącym ze strachu sercem, że na dźwięk nazwiska mordercy „człowiek — zwierzę” zawył donośnie, jakby z bólu, a potem wbił paznokcie w nadal trzymaną przez siebie dłoń „Mnicha”.


— Puszczaj! — szarpnął się Rodrigo. — Widzę, że reagujesz na moje słowa, więc chyba rozumiesz, co mówię. Albo przekładasz je sobie na swój język. Cokolwiek się dzieje w twojej głowie, spróbuj się podnieść, bo nie dam rady cię nieść. Jak obiecałem, zaprowadzę cię w miejsce, które odkryłem przez przypadek. Nie jest może zbyt piękne, ale przynajmniej będzie ci tam ciepło, a tam nikt nie mieszka. Tylko musisz iść tuż za mną, nie zamierzam dopuścić, żeby ktokolwiek nakrył nas razem — to nie byłoby dobre ani dla mnie, ani dla ciebie.


Ruszył kilka kroków w przód, nie mając wielkiej nadziei, że to coś za nim pójdzie, trochę się też obawiał, czy znalezisko nie skoczy mu na plecy i nie zabije. Po ostatnim zdarzeniu kwalifikował stworzenie do tych niezbyt bezpiecznych.


Kiedy się obrócił, ze zdumieniem spostrzegł, że nie idzie sam. W pewnej odległości, jakby nadal niepewnie i w na pół kucznej pozycji, podążał człowiek z cmentarza. Powoli, wyraźnie słaby, ale szedł.


— Czyli mnie słuchasz. To dobrze.


Szli tak przez pewien czas, aż znaleźli się na skraju dosyć ciemnego lasu. Ulewa, jaka się rozpętała, przydawała niesamowitości całej scenerii. Drzewa całkowicie przykryły niebo, zdawałoby się, że są w innym świecie, gdzieś, gdzie nikt ich nie znajdzie.


— Proszę, wejdź do środka — zaprosił Rodrigo, wskazując ręką coś, co znajdowało się przed nimi.


Chatka. Mała, skromna chatka, zawalona w tyle domu, gałęzie zaglądały do środka poprzez wybite szyby. Wiatr szumiał w liściach, kiedy tak stali, jakby zawieszeni w próżni. „Mnich”, starając się stłumić w sobie uczucie strachu, ponowił zaproszenie i sam minął wejście — drzwi od dawna nie było.


Kilka chwil później wychylił głowę z wnętrza i zawołał:


— Tu jest naprawdę ciepło, chodź, razem przeczekamy nawałnicę.


Obiekt Edgara wreszcie z wahaniem podążył do środka, niespiesznie, z obawą, widać było, że się boi. Ale nie miał wyjścia, czuł, że tam jest coś, co być może pozwoli mu chociaż umrzeć nie na zimnej ziemi, a pod dachem — prosty, zwierzęcy instynkt przetrwania. W ten sposób Ricardo Rodriguez przekraczał po raz kolejny, tym razem bez świadomości, co robi, kim jest, ani gdzie się znajduje, próg swojego domu. Tego, w którym niegdyś był tak szczęśliwy z Sonyą.

Rozdział 181

Carlos Santa Maria skończył opowiadać wszystko, co wiedział o Rodriguezie. Zapadło milczenie, przerywana tylko cichym szlochem Natalii.


— Bardzo przepraszam — mężczyzna poczuł się głupio. — Nie chciałem pani zasmucić.


— Pragnęłam poznać prawdę i tak się stało — podniosła głowę Rojo. — Jestem wdzięczna, że pozwolił mi pan bliżej poznać mojego brata. Ubolewam tylko nad tym, że nie mogłam spytać go o tak wiele rzeczy osobiście.


— Rozumiem, że zaakceptowałaby go pani takim, jakim był? — Carlos był zadowolony, nie pomylił się co do tej kobiety.


— Oczywiście! Przecież to syn mojego… ojca.


Ostatnie słowo powiedziała z wahaniem, jakby zmuszała się, by nazwać Diego ojcem. I tak też było, odkąd dowiedziała się o jego podwójnym życiu, nie odezwała się do niego ani słowem, miała zresztą zamiar się wyprowadzić, jak tylko pozna prawdę o Ricardo.


— A jego… odmienność?


— A co to ma do rzeczy? Sam pan powiedział, jaki to dobry człowiek! I to, co robił dla tej dziewczyny, Sonyi...Mam prośbę. Czy mogłabym ją poznać? Musi być tak samo wspaniała, jak on, skoro tak się dla niej poświęcił.


— Bardzo chętnie! Tylko, jak już wspominałem, mieszka w tej chwili u swojej matki i musiałbym porozumieć się najpierw z Vivianą, ewentualnie po prostu tam pojedziemy i…


— Nie chcę sprawiać kłopotu — przerwała mu Natalia. — To mój numer telefonu, proszę dać znać, jak będę mogła się z nią zobaczyć.


— Dlaczego nie zrobimy od razu? Zadzwonię tylko i dowiem się, czy jest w domu.


— Jest pan taki dobry...Dziękuję!


W pierwszej chwili miała ochotę go uściskać, ale się powstrzymała. Przecież to obcy człowiek, cóż z tego, że tak bardzo jej pomógł! Poza tym jest już narzeczonym tej… harpii, która siedziała obok i nie odezwała się ani słowem po tym, jak ją okłamała.


— Carlos, jadę z wami, od miesiąca nie widziałam Sonyi, chcę z nią porozmawiać na pewien temat. Przeprosić za to, co powiedziałam tuż po śmierci Juana. Byłam zdenerwowana i nie za bardzo panowałam nad sobą.


Santa Maria zatrzymał się w pół kroku, ale zaraz potem dodał:


— Doceniam twoje pobudki, skarbie, ale wydaje mi się, że jedno przeżycie naraz wystarczy dla mojej córki. Spotkanie z siostrą ukochanego na pewno mocno na nią wpłynie. Zaczekaj z przeprosinami na później, dobrze?


Monteverde zacisnęła usta z wściekłości. Czuła, że traci kontrolę, Carlos zaczyna sam decydować, mieć własne zdanie, a ona ma siedzieć w domu i dowiadywać się tylko z trzeciej ręki, co się dzieje.


— Właśnie dlatego chcę być przy niej, by pomóc jej pogodzić się z tym wszystkim i…


Zaskoczona zorientowała się, że Santa Maria już jej nie słucha, tylko rozmawia z kimś w rezydencji.


— Graciela? Czy wiesz może, czy Sonya jest w domu?


Kiedy dostał odpowiedź, odwrócił się z uśmiechem — przeznaczonym tylko dla Rojo:


— Możemy jechać, Sonya właśnie wróciła z cmentarza i na pewno ucieszy się z takich odwiedzin.


Kilkanaście minut potem wyszli, nie reagując na prośby Andrei. Carlos rzucił tylko na odchodnym:


— Kochanie, obiecuję ci, że niedługo spotkasz się z Sonyą. Jeśli tak bardzo chcesz, pójdziemy kiedyś razem na cmentarz, zapalimy znicze i położymy kwiaty. To na pewno pomoże ci pogodzić się z dziewczyną. A teraz chodźmy, pani Natalio.


Otoczył siostrę Ricardo opiekuńczym ramieniem, gdyż wciąż pochlipywała, szczerze wstrząśnięta tym, co usłyszała przed chwilą. A potem wyszli razem.


Ułamki sekund później w te same drzwi, którymi wyszedł mężczyzna, trafił kieliszek wina, rzucony przez Andreę. Roztrzaskał się na miliony kawałków.


„Wyjdź za mnie”. „Wyjdź za mnie, Viviano!”. Te słowa natarczywie wciąż powtarzały się w jej głowie, odbijając się echem po setki razy. Felipe nadal klęczał, jakby czekał na wyrok, jakby jedynym, czego w tej chwili pragnął, było małżeństwo z Vivianą. Ale czy to była prawda? Jeszcze tak niedawno uwierzyłaby mu bez trudu, ale po tym, co jej zrobił…


— Jaką mam pewność, że nie chcesz mnie znowu skrzywdzić?


— Wiem, że zachowałem się jak nikczemnik, ale już nigdy więcej tego nie zrobię. Będę cię otaczał opieką, troską i miłością. Pozwól mi się kochać, najdroższa!


Spostrzegła, że Felipe ma łzy w oczach. Czyżby jednak nie kłamał, czyżby mówił prawdę i tak bardzo żałował tego, co uczynił?


— Ja...nie wiem, czy nie potrafię ci jeszcze zaufać.


— Wiesz, że owszem. Tak wiele nas łączy, tyle tajemnic, tyle wydarzeń, tyle uczuć… Wiemy o wiele rzeczach, o których nie wie nikt, albo tylko nieliczni, wspieramy się wzajemnie. Daj mi wynagrodzić ci tamto zdarzenie, błagam cię, Viviano!


Po czym odłożył zaręczynowy pierścionek na stół i dosłownie padł do jej stóp.


— Przepraszam! — wykrzyczał. — Przepraszam cię z całej mojej podłej duszy!


— Felipe, wstań! — poprosiła, ujęta jego zachowaniem. — Obiecuję, że przemyślę twoją propozycję.


— Dziękuję ci, dziękuję! — z tymi słowami podniósł się, przytulił ją mocno i zaczął obsypywać jej twarz pocałunkami. W końcu wycisnął jeden z nich na jej ustach, długi i namiętny. Oddała mu go, znów czując to samo zatracenie, co zwykle — mimo wszystko kochała tego mężczyznę — i to bardzo.


Nieszczęsny kuzyn Alejandro zauważył zadowolony, że jego podopieczny wszedł do pomieszczenia i rozgląda się ciekawie. W pewnej chwili przestał bać się tego dziwnego stwora, nie był pewien, dlaczego, ale coś mówiło mu, że może być spokojny. Jednak za kilka chwil zdziwił się niepomiernie — kiedy tamten podszedł do zapadniętego łóżka, „Mnich” dałby sobie uciąć głowę, że zaraz wejdzie na posłanie i zaśnie — albo straci przytomność. Jednakże „człowiek — zwierzę” zrobił coś bardzo dziwnego — owszem, zbliżył się do mebla, ale po krótkim obwąchaniu ułożył się nie na nim, a obok niego!


— Chyba nie jest ci tam wygodnie, ale to twój wybór — mruknął Rodrigo i sam wszedł na posłanie. — Może nie ma tu kołdry, ale mnie przynajmniej będzie w miarę miękko. Teraz prześpijmy się, odzyskasz siły, a ja się zastanowię, co z tobą zrobić. Nie mam żadnych leków, mam więc nadzieję, że ciepło, jakie tu w miarę panuje, pomoże ci wrócić do zdrowia. Tylko mnie nie ugryź, kiedy będę spał! — uśmiechnął się życzliwie „Mnich”.


Ten dom. On pachnie. Pachnie czymś dziwnym, czymś… znajomym. Jakby już tu kiedyś był. Ale przecież to niemożliwe. I czymś jeszcze, czymś, co przyciąga, ale i budzi rozpaczliwą tęsknotę. Nie, on nie chce tu być, boi się, nie wie, dlaczego, ale to miejsce budzi w nim smutek. Jakby coś tutaj utracił, coś ważnego, co…


Zaczekał, aż oddech Rodrigo się wyrówna, znak, że mężczyzna usnął. Potem Rodriguez cichutko wstał — oczywiście do swojej pozycji — i powoli, krzywiąc się z bólu zmarzniętego ciała, rozpoczął wędrówkę po pokoju. Co jakiś czas znów szukał nosem tego zapachu, oczywiście nie było tu już śladów Sonyi, on je wyczuwał tylko swoim instynktem.


Dotarł w końcu do jednego z kątów i tam zatrzymał się na dłużej. Przychylił jeszcze bliżej ziemi i spojrzał na to, co miał pod… miłosiernie nazwijmy to nadal rękami, chociaż z powodu długo nie obcinanych paznokci, ogromnego brudu i ran przypominały raczej zwierzęce łapy. Przecież używał wszystkich kończyn do chodzenia…


Krew. To akurat skojarzył, znał ją bardzo dobrze, zarówno swoją, jak i Edgara i… tych innych stworzeń, które napotykał w lesie, jaki niedawno opuścił. Ale ta była inna, zaschnięta, tylko słaby ślad został na deskach podłogi.


Wsadził palec w plamę, jakby chciał ją skosztować, ale wiedział, że jest stara. Coś tu się wydarzyło i to dawno temu. Ktoś musiał zostać ranny i to dość ciężko, sądząc po wyblakłym rozmiarze.


Huk. Błysk, potem przenikliwy ból w boku, utrata przytomności, cierpienie. Czyjeś słowa, ramiona, objęcia, płacz nad nim, za nim. A potem, gdy otworzył oczy, czyjaś twarz, uśmiech szczęścia i niedowierzania. Krew, tak, wszechobecna krew, ale poza tym radość, miłość i ciepło. Ale nie takie, jak pod kołdrą, ale jakieś inne, jakby prosto… z serca. I te włosy, brązowe, długie, spadające aż na ramiona, tak mu bliskie, jakby mógł się w nich zanurzyć i być bezpiecznym do końca życia…


— SON… — szepnął cicho, bo coś rozerwało mu duszę i nie miał siły na nic więcej.


Pogładził zakrzepłą krew, a w jego głowie pojawiały się obrazy — Mario biczujący jego i Sonyę, potem nagle Messi wyciągający broń i strzelający w dziewczynę, a on sam ratujący jej życie prawie kosztem własnego…


Z bladego policzka spłynęła jedna łza — za sekundę zabita przez to, co zrobiły z nim leki Edgara. Owszem, widok dziewczyny, albo znane miejsca co jakiś czas powodowały w mózgu Ricardo przebłyski świadomości, ale jak powiedział Edgar — zniszczenia były przeogromne. A powroty do wspomnień coraz rzadsze i coraz krótsze…


Manolo Fernandez powoli otwierał list, który dostał. Nigdy nikt do niego nie pisał, dlatego teraz tym bardziej waliło mu serce — spodziewał się przecież, co znajdzie w środku. I faktycznie — była to jedna, mała kartka z krótkim tekstem:


„Zadanie wykonane”.


Uśmiechnął się pod nosem. Był pewien, że jego pomocnik nie kłamał. Cesar Vargas nie należał do tych, którzy kręcą… a przynajmniej nie swojego szefa.


Raul Monteverde równocześnie poczuł falę strachu, miłości, przywiązania i obawy. Strachu, bo spodziewał się, że zostanie co najmniej spoliczkowany, ciepłe uczucia były oczywiste, a obawę powodował lęk, czy ojciec mu wybaczy. Z żalem ściskającym serce zobaczył, jak Gregorio postarzał się, odkąd widzieli się po raz ostatni. Z całą pewnością to śmierć syna przyprawiła mu nowe zmarszczki i nadała twarzy ponury wygląd.


Teraz jednak na obliczu senora rodu Monteverde malowało się coś na kształt zdumienia i szalonej radości. Przeważało niedowierzanie i rosnąca nadzieja, o wszystkim, co targało duszę ojca, Raul dowiedział się nie tylko z twarzy, ale i z drżenia ręki, jaką uniósł Gregorio. Młodzieniec myślał najpierw, że spodziewał się słusznie i zaraz poczuje piekący ból na policzku, mylił się jednak. Siwowłosy mężczyzna miast uderzyć syna, dotknął jego twarzy i przesunął po niej delikatnie dłonią.


— Raul… — wydobyło się z równie drżących ust Monteverde. — Mój syn żyje i czuje się dobrze, skoro chodzi o własnych siłach…


— Tak, to ja, tato. — Nie potrafił już dłużej zachować równowagi, wpierw mocno przycisnął rękę ojca do policzka, a potem dał upust swoim uczuciom i objął go mocno.


Gregorio Monteverde przez kilka dobrych chwil nie objął syna. Stał z opuszczonymi rękami i pozwalał się przytulać. Dopiero po kilkunastu sekundach, jakby z wahaniem, uczynił to samo, co Raul. Młodszy Monteverde zauważył to, ale nie wypuścił ojca, zbyt długo już czekał na to spotkanie.


Kiedy już puścili się wzajemnie, starszy mężczyzna spytał sucho:


— Cieszę się, że przyznałeś się do mnie, bo już się bałem, że zaraz usłyszę coś w rodzaju: „Nie znam pana”.


— Dlaczego miałbym się nie przyznać? — zdumiał się Raul. — Jesteś moim tatą i wiesz, że cię kocham.


— Nieprawda. Ani nie jestem twoim ojcem, ani nie czuję twojej miłości. Ba, jestem pewien, że jej nie ma. A teraz bądź tak łaskaw i chodźmy gdzieś w jakieś ustronne miejsce, gdzie opowiesz mi — o ile oczywiście masz na to ochotę — jakim cudem żyjesz.


Raul westchnął ciężko, widząc, że trudno mu będzie odzyskać zaufanie Gregorio, a tym bardziej jego uczucie. Monteverde czuł się zdradzony i nic nie wskazywało, że da się przekonać o słuszności postępowania potomka Barbary.


Niedługo później usiedli razem w kącie pobliskiej restauracji i rozpoczęli rozmowę. Trzydziestotrzylatek w krótkich słowach streścił to, co mu się ostatnio przydarzyło.


— Jestem ciekaw technicznej strony tego przedsięwzięcia — powiedział potem Gregorio. — Jak przekonałeś tylu lekarzy, żeby ci pomogli?


— Za pomocą pieniędzy i czegoś jeszcze. Opowiedziałem im historię mojego nieudanego małżeństwa i zdobyłem ich współczucie. W sumie to nie było ich tak dużo — tylko ci, którzy przeprowadzali operację.


— Rozumiem, rozumiem. Czyli obecnie jesteś na bieżąco wszystkiego, co dzieje się w Acapulco, tak?


— Prawie — odparł Raul, mając wrażenie, że dyskutuje o interesach.


— Pozwól więc, że opowiem ci coś jeszcze.


I w ten sposób syn uzupełnił swoją wiedzę na temat zdarzeń w jego rodzinnym mieście.


— Kiedy wracasz? — padło potem pytanie.


— Zamierzałem na ślub Andrei i Carlosa, żeby przeszkodzić im w ostatnim momencie.


— Błąd. Powinieneś zawiadomić mnie o wszystkim i razem ze mną rozpocząć vendettę.


— Tato, przecież Andrea to twoja córka…


— Dawno przestała nią być — machnął ręką Monteverde. — Zrobimy inaczej — jedziesz dzisiaj ze mną i z Barbarą do domu, ukryję was tam i stamtąd będziecie działać.


— Mamy się kryć jak przestępcy? — skrzywił się Raul. — Ani ja, ani matka nigdy się na to nie zgodzimy.


— Teraz lepiej być w centrum wydarzeń. Poza tym przebywając w rezydencji możesz na różne sposoby uprzykrzać życie swojej żony — bo zdaję sobie sprawę, że nadal nią jest według Kościoła. Bądź blisko niej, a ci się to opłaci. Aha, służbą się nie martw, są dyskretni — zresztą przecież znasz ich wszystkich.


— Muszę spytać matki, zadzwonię do niej.


Wykręcił numer i opowiedział szybko, co się zdarzyło. Potem zwrócił się z powrotem do ojca:


— Widzę, że powinniście wziąć ślub. Ona uważa tak samo, zresztą tęskni za Meksykiem. W takim razie kiedy wyruszamy?


— Zaraz — stwierdził Monteverde. — Nie ma na co czekać.


„Mnich” spał jak zabity, widać bardzo się zmęczył przeżyciami na cmentarzu. W sen zapadł również Rodriguez, który ułożył się przy plamie krwi i tam spędził kilka godzin. Nie na tyle jednak, by nie zbudzić się przed Rodrigo i nie wrócić do badania domu. Nie przeszkadzały mu zalegające wszędzie zeschłe liście — widocznie wpadły przez rozbite okna, albo dziury w dachu.


Dotarł w końcu — daleko przecież nie miał — do miejsca, gdzie chatka się zawaliła — dawniej była tam pamiętna łazienka, gdzie Ricardo robił za rurę pod umywalką. Nic jednak z tego nie kojarzył. Pewne rzeczy się zmieniły, znać, że od czasu do czasu ktoś tu zaglądał — bardzo prawdopodobne, że były to jakieś zwierzęta, zachęcone do spędzenia czasu w ciepłym — a przynajmniej cieplejszym, niż na dworze — budynku. Być może to dlatego na podłodze znajdował się przedmiot, którego normalnie nie powinno tu być — mianowicie nóż. Stary, zardzewiały, ale nadal mogący służyć do obrony w razie potrzeby. Albo ataku…


Wziął go do ręki i podumał nad nim chwilę, zastanawiając się, co to może być. A potem przypomniał sobie, jak to stworzenie, które go tu przyprowadziło, wspominało coś o Velasquezie. O tym znienawidzonym potworze, celu życia Rodrigueza, celu jego pomsty. Zaraz, zaraz, a jeżeli ono nie tylko wspominało, ale i było Francisco? Może ten ktoś przedstawił się, a Ricardo dopiero teraz to zrozumiał, może to kolejna sytuacja z wielu tych, gdzie don Conrado się nad nim znęcał? Tak, to musi być to, że też się od razu nie zorientował! A skoro właśnie znalazł swojego kata, to czas z nim skończyć.


Nieświadom niczego Rodrigo spał smacznie w resztkach łóżka, na którym kiedyś spędzała noce Sonya Santa Maria, kiedy pojawił się nad jego głową jakiś cień. Była to ręka z nożem, wzniesiona wysoko — jakimś cudem obiekt Edgara uniósł się powyżej swojej normalnej pozycji i walcząc z potwornym bólem kręgosłupa brał zamach, by wbić ostrze w serce tego, który go zniszczył. W jego umyśle zabijał Velasqueza, tak naprawdę za sekundę zatopi nóż w sercu „Mnicha”, który uratował mu życie.

Rozdział 182

Nic nie niszczyło ciszy, Rodrigo nawet nie chrapał. Nie odwrócił się na drugi bok, nic z tych rzeczy, spał spokojnie i nie był świadom tego, co się za chwilę stanie. Leżał tyłem do Ricardo, ale przecież wystarczy, by tamten mocno szarpnął, a zaskoczony mężczyzna nie będzie miał szans.


„Velasquez, Velasquez” — tłukło się w myślach Rodrigueza. Wiedział, że kiedy wreszcie go zabije, poczuje się spełniony i szczęśliwy. Co potem — nie miał pojęcia, ale w jego stanie wybieganie w przyszłość było niemożliwe. Ręka ścisnęła nóż nawet nie zadrżawszy — przecież mordował swojego oprawcę, dlaczegóż więc miałby tego żałować? Serce ukochanego Sonyi, tak dobre i przepełnione wrażliwością, nie istniało, był tylko zwyczajny organ tłoczący krew do żył. Wziął głębszy oddech, w oczach mu coś zamajaczyło — pewnie z radości, że zaraz zakończy misję, której poświęcił się całkowicie i…


Za moment jego spojrzenie przesłoniła ciemność, a sam zwalił się z hukiem na podłogę. Ostrze wypadło mu z ręki i potoczyło się po deskach, wszystko to razem błyskawicznie zbudziło Rodrigo. Kuzyn Alexa zerwał się z posłania i rozejrzał po domu. Z miejsca zorientował się, co się stało, nie był tylko pewien, po co „człowiekowi — zwierzęciu”, jak go w myślach nazywał, był potrzebny nóż.


— Hej, żyjesz? — „Mnich” skoczył do nieprzytomnego i sprawdził, czy nie dotyka czasem trupa. Chwilę później odetchnął z ulgą — tamten nadal żył, chociaż był coraz słabszy.


— O rany — mruknął Rodrigo. — Same kłopoty z tobą. Nie wiem, co chciałeś zrobić, ale kiedy mówiłem, że masz spać na łóżku, trzeba było mnie słuchać.


Z niemałym trudem chwycił Ricardo i przeniósł go na posłanie.


— Jeśli będziesz tak dalej postępować, wykończysz się. Nie wydaje mi się, żebyś był złym...hm, człowiekiem, więc zdecydowałem, że ci pomogę, ale musisz robić to, co powiem — przemawiał do zemdlonego. — Poza tym nadal jesteś lodowaty, wcale się nie zdziwię, kiedy poważnie zachorujesz… o ile już nie jesteś. Zastanawiam się, czy faktycznie nie lepiej zawiadomić jakiś szpital...Na razie powinno ci wystarczyć to.


Z zadowoleniem odszukał w jednym z kątów stary, nadjedzony przez mole koc. Przykrył nim chorego i kontynuował:


— To cię ogrzeje. Interesuje mnie tylko, po co ci ten nóż, czyżby ktoś nas tu znalazł, a ty chciałeś mnie bronić? Wątpię, tu nikt nie chodzi. Ale tą sprawę wyjaśnimy później, na razie poszukam czegoś do jedzenia.


Pozostawił Ricardo samego sobie — ten dalej nie odzyskał przytomności, ale materiał zaczynał już ogrzewać przemarznięte ciało.


— Idę przeszukać dom, może znajdzie się tu jeszcze coś do użytku.


Kilka minut potem odkrył sporo zdumiewających rzeczy, jak choćby to, że znajdowała tu się grzałka, co ciekawe, prąd w jedynym kontakcie nadal płynął! Rzeczy z lodówki już dawno się zepsuły, ona sama też, ale dwa stare garnki i wcześniej wymienione urządzenie na pewno pomogą zagrzać wodę.


— Ratunku! — w pewnej chwili mruknął Rodrigo, kiedy znalazł zakurzoną szafkę pełną moli...ale wraz z nimi puszkę herbaty. Stworzenia przeleciały mu tuż nad głową, ale był usatysfakcjonowany — mimo zanieczyszczeń zaryzykuje wypicie napoju — najwyżej potem zachoruje na żołądek, ale przynajmniej rozgrzeje i siebie i swojego podopiecznego.


Przygotował coś na kształt herbaty i zaniósł do stolika stojącego w pobliżu łóżka. Sam upił trochę, a potem zaczekał, aż napój osiągnie właściwą temperaturę i podszedł do posłania.


— Mam nadzieję, że nie obudzisz się za wcześnie i nie przestraszysz. Muszę ci jakoś pomóc.


Nachylił się i z trudem wlał nieco do gardła Rodrigueza, potem stosując stary trik powodujący, że nieprzytomni ludzie przełykali — właściwe dotknięcie z przodu szyi i lekki ucisk, delikatny, lecz skuteczny. W ten sposób wmusił w niego parę łyków.


Carlos i Natalia weszli do rezydencji w tej samej chwili, kiedy Viviana na górze oddawała się uciechom cielesnym z Felipe. Od razu udali się do pokoju Sonyi, uzyskali na to pozwolenie od wciąż nieobecnego duchem Antonio, który na ich widok tylko machnął ręką, mruknął coś w rodzaju „Róbcie, co chcecie, mam wszystkiego dość” i zniknął gdzieś w innym pomieszczeniu.


Córka Santa Marii siedziała na łóżku, kiedy zapukali. To jej ojciec pojawił się w drzwiach pierwszy, z sakramentalnym pytaniem: „Można”?


— Oczywiście, wejdź.


Zabolał go ton, w jakim córka wypowiedziała te słowa. Czy ona jeszcze kiedykolwiek się uśmiechnie?


— Jak się trzymasz? — spytał, zajmując miejsce obok niej.


— Jakoś. Nie jest mi łatwo zrozumieć, że już nigdy go nie zobaczę. Wróciłam z cmentarza i wciąż mam wrażenie, że coś tam zostawiłam.


— Zapewne serce.


— Tak, owszem, ale dzisiaj było inaczej, niż zwykle. Coś mnie przyciągało, jakby kazało zostać, nie odchodzić od jego grobu. Czasami przychodzą mi do głowy dziwne myśli — może woła mnie do siebie, znów czując się samotny…


— Ej, ej, moja mała dziewczynko, bez takich stwierdzeń! — zaniepokoił się Carlos. — Tym bardziej, że nosisz jego dziecko. Na pewno chciałby, żebyś je wychowywała, a nie leżała w trumnie obok Ricardo.


— Tak, wiem. Tak bardzo chciałabym, żeby chociaż przez chwilę mógł zobaczyć swojego syna.


— On może nie, ale jego siostra z pewnością to zrobi — o ile jej pozwolisz. Natalia Rojo czeka, aż pozwolisz jej wejść. Jest tuż za drzwiami.


— Siostra Ricardo? — rozjaśniła się Sonya. — Niech wejdzie!


Santa Maria tylko na to czekał, wyszedł na moment i zaraz wrócił w towarzystwie nieco onieśmielonej kobiety. Jego córka również nie mogła się doczekać tego spotkania. Z uśmiechem tak szerokim, jak tylko mogła w tej sytuacji, powitała Natalię i od razu powiedziała:


— On tak bardzo chciał panią poznać…


— Wiedział o moim istnieniu? — zdziwiła się Rojo.


— Tata pani nie opowiadał? Tak, dowiedział się na krótki czas przed…


— Śmiercią — uzupełniła siostra Ricardo. — Mnie też boli, że nie będę mogła go poznać. Musisz być niesamowita, skoro tak zawładnęłaś jego sercem.


— Ja nie. On tak.


Rojo zasłuchała się w opowieści dziewczyny — niby znała już fakty od Carlosa, ale Sonya mówiła o pewnych rzeczach z takich żarem, z taką miłością!


— Wiesz co? — Pewien pomysł przyszedł potem Natalii do głowy. — Oczywiście, chciałabym odwiedzić cmentarz. Pójdziesz tam ze mną, mam nadzieję? Ale pamiętasz może chatkę, w której mieszkaliście razem przez pewien czas? Czy mogłabyś mnie tam zaprowadzić, czy to dla ciebie zbyt bolesne?


— Ja...Nie wiem… — zawahała się zapytana. — Prawdą jest, że byliśmy tam najszczęśliwsi, jednak to właśnie tam Mario go postrzelił i tam przyjechał Monteverde, próbujący nas rozdzielić. Zawsze wszyscy nas rozdzielali… Jakbyśmy popełniali jakieś przestępstwo. A propos przestępstw, tato — zwróciła się do Santa Marii. — Wierzysz, że ktoś zniszczył nagrobek mojego Ricardo? Oblał jakąś krwią, na szczęście nie ludzką, rozbił ramkę na zdjęcie, a ono samo pomazał niezmywalnym flamastrem? To, co napisał ten ktoś, było tak potworne…


— Pewnie Francisco — zacisnął pięści Carlos. — Już ja się z nim policzę, a do tego czasu każę pilnować dzień i noc tego nagrobka.


— Dziękuję — odparły równocześnie obie kobiety.


— To jak będzie? — ponowiła prośbę Natalia. — Pojedziemy do domu mojego brata? I — jeśli masz jakieś — chciałabym zobaczyć jego zdjęcie.


— Oczywiście, że mam — poderwała się Sonya, po czym wyjęła z szuflady fotografię i podała ją Rojo.


— Przystojniak — stwierdziła z lekkim smutkiem Natalia. — Szkoda, wielka szkoda, że go nie spotkam. Gdyby tylko mój ojciec nie kłamał tyle lat, Ricardo miałby siostrę, a ja nie byłabym sama po śmierci matki. Być może nawet żyłby nadal. Wszystko mogło wyglądać inaczej...Możesz mi zrobić kopię?


— Oczywiście. Jednak jednej rzeczy nie mogę obiecać, nawet muszę odmówić. Niestety, nie jestem w stanie pojechać do tej chatki. Serce by mi chyba pękło.


— Rozumiem...Gdybyś zmieniła zdanie, zadzwoń do mnie.


Napisała numer na kartce wyjętej z torebki i dodała:


— Muszę już iść. Proszę tylko, byś nie zapomniała o tym nieszczęsnym człowieku, dla którego byłaś światłem w życiu. Zrób to dla niego… i dla mnie.


— Przysięgam, że nie zapomnę, o to nie trzeba mnie prosić! — obiecała Sonya ze łzami w oczach.


Pożegnały się, obejmując — obie w rozpaczy po utracie tego, którego jedna kochała, a druga nie zdążyła. Natalia obiecała, że wróci niedługo.


— Szkoda, że nie chciałaś wybrać się z nią do tego domu. Tak bardzo jej na tym zależało… — westchnął Santa Maria.


— Wiem, tato. Zbyt dużo tam przeżyliśmy, żebym mogła tak po prostu wejść i kogoś oprowadzać. To muzeum mojej miłości, zbyt prywatna sprawa, aby…


— Rozumiem. Może któregoś dnia…


— Nie sądzę — przerwała mu. — Tam już nigdy nie pojadę.


Carlos dopiero teraz zorientował się, że kilka razy ktoś do niego dzwonił. Miał ściszony dźwięk telefonu, rozmowę z córką uważał za zbyt ważną, żeby ktokolwiek mógł mu w tym przerywać. Teraz jednak odebrał i usłyszał wściekły głos Andrei:


— Można wiedzieć, dlaczego tyle czasu nie raczyłeś się zgłosić? Sądziłam, że stało się coś złego.


— Spokojnie, najdroższa, wszystko jest w porządku, chciałem tylko spokojnie porozmawiać z Sonyą i z Natalią.


— Natalią?! — weszła mu w pół słowa. — Ona była ważniejsza ode mnie?!


— Nie, nie była — westchnął Santa Maria. — Za to moja córka tak — zrozum, ona nadal cierpi, nie chcę, by cokolwiek…


— Mam już dosyć jedynego tematu, jaki da się z Sonyą poruszać! — krzyknęła Monteverde, rozzłoszczona. — A gdyby coś się stało, nie mogłabym cię powiadomić! I dlaczego? Bo sobie wyciszyłeś telefon! Z jakiego powodu? Żeby nikt ci nie przeszkadzał w rozmowie z tą Natalią! — prawie wypluła jej imię.


— Andreo… — próbował jej przerwać Carlos, na próżno.


— Masz natychmiast wracać do domu, a swojemu bachorowi powiedz, żeby przestała opłakiwać tego robaka, bo kiedyś może zwariować od tego! Wciąż tylko on i on, jakby rodzina się nie liczyła! A przecież jak można kochać kogoś o mózgu dżdżownicy, który nawet pewnie nie umie trafić do ubikacji! Ciekawe, czy trzeba mu też…


— Zamilcz! — podniósł głos mężczyzna. — Za dużo już powiedziałaś! Masz szanować jego pamięć! A poza tym co ma znaczyć to „nie umie trafić do ubikacji”? Przypominam ci, że ukochany mojej córki zmarł tragicznie i to być może po to, by uratować jej życie!


— Akurat! — prychnęła kobieta. — Przecież ogólnie wiadomo, że Rodriguez miał na koszuli ślady spermy! Pewnie przed śmiercią świetnie się zabawili z Francisco, a potem dopiero Velasquez zrobił z nim porządek!


— Jak śmiesz?! — zirytował się Santa Maria. — Ten człowiek przecierpiał wiele, wiecznie odtrącany, nienawidzony. Gdzie się podziała dziewczyna, którą tak pokochałem? Ta wrażliwa, dobra, cicha, wyrozumiała, spokojna Andrea, którą porwałem do Rzymu?


— Może umarła! Może powinieneś pozwolić mi pozostać przy Raulu do końca jego życia — przynajmniej nie musiałabym tracić nerwów na głupią idiotkę, która zakochała się w geju. Prawdopodobnie ten jej Ricardo oszukiwał ją przez cały czas i leciał na jej kasę, a kiedy się okazało, że nie jest taka głupia i odrzuciła jego oświadczyny, nagle zniknął! Nie wydaje ci się to podejrzane, Carlos?!


— Nie, nie wydaje — zacisnął zęby Santa Maria. — I nie waż się więcej nazywać ani jego, ani Sonyi w ten sposób. W ogóle zaczynam podejrzewać, że to ty zniszczyłaś jego nagrobek.


— Jaki nagrobek? — w głosie Andrei słychać było szczere zdziwienie. — Przecież byłeś ze mną cały czas.


— Może i tak — uspokoił się nieco on. — Ale to nie daje ci prawa tak się do mnie zwracać.


— Dobrze, już dobrze, przepraszam. Przyznaj jednak rację, że twoja córka zamiast siedzieć w domu, powinna gdzieś wyjść, bo inaczej w głowie jej się pomiesza. Nie można kogoś opłakiwać przez całe życie. W końcu skoro był taki dobry, to na pewno chciałby, żeby była szczęśliwa, prawda?


— Może i masz rację. Spróbuję ją gdzieś wyciągnąć. A może po rozprawie i po naszym ślubie pojedziemy gdzieś razem?


— Miesiąc miodowy z Sonyą? Carlos, wybacz, ale wtedy nie zabiera się ze sobą dzieci.


— To wyjątkowa sytuacja, ale w porządku, jakoś na pewno uda nam się kiedyś wyjechać we trójkę.


— Taką mam nadzieję — powiedziała ona na koniec rozmowy.


Sonya przez cały czas słuchała dyskusji ojca z Andreą, co prawda tylko jednej strony, ale domyśliła się słów przyrodniej siostry.


— Może powinnam wyjść, tato. Może mimo wszystko Andrea dobrze mówi. Wiesz, kiedy już się nieco uspokoję, to faktycznie zacznę bywać, nigdy już nie poznam nikogo takiego, jak on, ale może chociaż nie będę aż taka samotna.


— Chcesz się zakochać na siłę?


— Nie zakochać. Tylko zaczerpnąć świeżego powietrza. Na razie wyjdę tylko do ogrodu, w którym ty sam byłeś tak szczęśliwy z Andreą, a kiedyś może dalej. W moim sercu nikt nie zastąpi Ricardo, ale czuję, że przysparzam mu ból, kiedy siedzę tu taka smutna. Nie lubił, kiedy płakałam, zawsze mnie wtedy obejmował i pocieszał.


— A ja tak go nienawidziłem przez pewien czas, zgadzałem się z Andreą, że nie powinno się go bronić przed krzesłem za sprawę Arochy. Czy kiedykolwiek mi to wybaczysz?


— Wiesz, tato...Kiedy rozmawiałam o tym z Ricardo, powiedział mi coś, co mnie zdziwiło. Mówił, że robisz to tylko dla mojego dobra, że się o mnie martwisz i nie powinnam czuć do ciebie żalu.


— Był mądrym człowiekiem…


Kiedy Carlos wrócił do domu, jego córka spełniła swoją obietnicę i powoli opuściła budynek, udając się pośród kwiaty rosnące w ogrodzie. Spacerowała krok za krokiem, nie spiesząc się nigdzie, chłonąc zapadający powoli wieczór.


Usiadła na ławce, jednej z kilku znajdujących się w dość dużym ogrodzie. Wiatr szeptał w koronach drzew, kwiaty chyliły swoje głowy do snu, zapanowywał spokój. Zamknęła oczy, starając się zespolić z naturą i nie myśleć o…


Coś trzasnęło tuż za jej plecami. Przestraszona dziewczyna, wyrwana z marzeń, podskoczyła z walącym sercem, by zaraz się uspokoić. To tylko pokojówka, niejaka Rosa Davila. Przecież tak dobrze ją znała! To ona zaopiekowała się Sonyą po tym strasznym wypadku, kiedy dziewczyna spadła ze schodów w trakcie kłótni z matką. Córka Carlosa straciła wtedy dziecko Julio Ramireza. Julio...Do tej pory nikt go nie pomścił, nie było kiedy zeznać na policji, kto naprawdę jest winien jego śmierci. Zresztą któżby uwierzył bez dowodów, że Graciela Gambone porywa dla pieniędzy?


Rosa podeszła bliżej z niewinnym wyrazem twarzy.


— Przepraszam, że panienkę przestraszyłam, ale przyszedł do pani jakiś list.


— List? Do mnie? Nikt nie pisze do mnie listów — zdumiała się Sonya. — Podaj mi go.


— Oto on — służąca podała korespondencję i oddaliła się na rozkaz dziewczyny.


Dziewiętnastolatka drżącymi palcami otwierała kopertę. Ostatnio, kiedy to robiła, dostała albo fotografię pobitego Ramireza, albo pokrwawioną koszulę Ricardo. Jakie okropności kryje tym razem ten skrawek papieru?


Tylko jedną kartkę, zapisaną pospiesznym pismem, jakby nadawca nie miał zbyt dużo czasu.


„Sonyu, wybacz mi, ale muszę się streszczać. Wszystko ci wyjaśnię, kiedy się spotkamy. Nikomu nie mów o tej przesyłce. Możesz mi zaufać, pamiętaj. Dam znać, kiedy i gdzie chcę cię widzieć. Pamiętaj, nie zdradź się — nie zdradź nas.


Ricardo”.


Przesyłka wypadła jej z ręki na poruszaną wiatrem trawę u jej stóp. Podniosła ją i wpatrywała się długą chwilę w treść. Owszem, może pismo nie było identyczne z tym, które tak dobrze znała, ale przecież dało się znaleźć podobieństwo, a Rodriguez mógł się spieszyć! Nagle przypomniała sobie podejrzenia Abreu, który usilnie prosił ją o to samo — o zaufanie do Ricardo, o wiarę, że on żyje. Czyżby więc się nie omylił? Czy to możliwe, że…


Ucałowała list dający jej tak wiele nadziei. Schowała go głęboko do kieszeni i wróciła do środka budynku. Nie zdołała jednak ukryć jednej rzeczy.


— Coś panienka taka rozpromieniona? — zauważyła Rosa. — Czyżby to była wiadomość od wielbiciela?


— Może, może! — odparła prawie wesoła Sonya. — Ale nie pytaj o nic więcej, opowiem ci wszystko kiedy indziej.


Jak tylko dziewczyna zniknęła na górze, wyraz twarzy Davili zmienił się.


— Idiotka. Jeszcze zobaczy, do czego jestem zdolna. Niech wierzy, niech ufa — rozczarowanie będzie tym boleśniejsze…


Andrea Monteverde usiłowała się opanować, czekając w swoim pokoju na powrót Carlosa.


— Spokojnie, nie możesz mu pokazać, że masz dosyć pewnych rzeczy, bo go stracisz. Postępuj rozważnie, nie daj się sprowokować, przecież tamta sprawa już jest rozwiązana — powtarzała sobie, chodząc w kółko. — Co prawda Francisco długo nie daje znaku życia, ale na pewno zaraz się odezwie i wyjaśni, co się dzieje. Jesteś tak nerwowa, bo nie kontrolujesz do końca sytuacji, poczekaj jeszcze trochę, Conrado to geniusz i niedługo otrzymasz od niego informację…


Miała rację, że nie całkiem panuje nad sytuacją. Gdy ona obmyślała swoje postępowanie, ktoś inny działał i to z początku bardzo skutecznie. Santa Maria wszedł wyraźnie zmęczony do rezydencji, miał za sobą smutną rozmowę z córką i chociaż liczył, że Sonya kiedyś wróci do życia, nadal się o nią martwił. Usiadł w salonie i oparł się o fotel, zamykając oczy.


Jakież było jego zdziwienie, kiedy za moment je otworzył i zobaczył na stole gorącą herbatę i mały posiłek.


— Na zmęczenie najlepiej jest coś przegryźć i spędzić czas w miłym towarzystwie. Co prawda moje może nie sprawi ci aż takiej przyjemności, ale może choć trochę poprawi ci humor.


— Nawet więcej, niż trochę! — rozjaśnił się Carlos. — Dziękuję za troskę, Monico.


— Naprawdę nie ma za co. To czysta radość, wspierać takiego mężczyznę, jak ty.


— Co masz na myśli? — spytał, chwytając w rękę kromkę chleba.


— Zauważyłam, że posiadasz wiele cech, których nie mają inni. Jesteś mądry, inteligentny, przystojny, uczciwy, kochasz swoją rodzinę. Dobrze, że Andrea to docenia.


— Nie do końca — Carlos poczuł, że chce się zwierzyć. — Ona nie rozumie, że pragnę szczęścia swojej córki i wciąż kłóci się ze mną o pewien szczegół.


— Domyślam się, o co chodzi — stwierdziła żona Eduardo, zgadując, że jej rozmówca ma na myśli związek Sonyi. — Andrea zachowuje się jak matka, w sumie jej się nie dziwię, chce chronić Sonyę. Może jest trochę przewrażliwiona, ale na pewno któregoś dnia wszystko się ułoży.


— Żałuję tylko, że i tak jest już za późno. Gdybyśmy wcześniej zajęli się sprawą, teraz mój wnuk miałby ojca…


— Nie jesteś niczemu winien, pamiętaj o tym. Z więzienia trudno jest mieć właściwą ocenę sytuacji. Powinieneś teraz skupić się na opiece nad Sonyą, a potem nad jej dzieckiem.


— Tak zrobię. Wiesz...Chciałbym ci podziękować. Kiedy tu wróciłem, było mi ciężko — córka cierpi, a ja wiem, że nie mogę jej pomóc. Andrea jeszcze mi utrudnia…


— Cały czas jej pomagasz. Swoją obecnością. Dzięki tobie nie jest całkiem samotna. Jeśli chcesz, mogę ją kiedyś odwiedzić. Zgaduję, że potrzebuje kobiecej rozmowy. Może nie jestem najlepsza w temacie miłości, bo sama odeszłam od męża, ale…


— Gdybyś tylko mogła! Byłbym ci taki wdzięczny!


— Z radością to zrobię! Nie można przecież pozwolić, żeby Sonya była smutna...ani ty, prawda?


I nagle wstała i pogładziła go po policzku.


— Uśmiechnij się trochę. Pomożemy jej przejść przez cierpienie, oboje.


W tej samej chwili do pomieszczenia weszła Andrea. Pierwsze, co zobaczyła, to Santa Marię i Monicę głaszczącą go po twarzy.

Rozdział 183

Monteverde nie miała zamiaru pozwolić, by cokolwiek odebrało jej choć cząstkę tego, o co tak walczyła. Zbyt wiele przeszła, za dużo wycierpiała, by teraz tak po prostu jakaś kobieta głaskała jej przyszłego męża po twarzy!


— Trzymaj łapy przy sobie! — krzyknęła i gwałtownym ruchem oderwała dłoń Monici od oblicza Carlosa.


Abreu aż podskoczyła, gotowa bronić swoich racji:


— Po pierwsze, droga pani Monteverde, proszę się do mnie zwracać mniej poufale. Po drugie, o ile zauważyłaś, on cierpi. Potrzebował pomocy, ale ciebie przy nim nie było, znajdowałaś się Bóg wie, gdzie — w przeciwieństwie do ciebie nie potrafię patrzeć bez słowa, jak cierpi ktoś tak wspaniały, jak Santa Maria.


— Pozwól, że to ja ocenię jego wspaniałość! — Andrea ani trochę nie zniżyła głosu. — Być może zapomniałaś, ale to ze mną niedługo bierze ślub i nie masz prawa…


— Uspokój się — wtrącił się Carlos. — Ona nic nie zrobiła, próbowała tylko..


— Uwieść cię w moim własnym domu! — nie dała mu dojść do słowa narzeczona. — Od tego się zaczyna — najpierw ręka na policzku, potem wylądujecie w łóżku!


— Dosyć! — zdenerwował się mężczyzna. — Nie masz prawa tak mówić. W sumie Monica ma rację — wiesz, jak bardzo przeżywam to, co dzieje się z moją córką, a zamiast tego jeszcze kłócisz się ze mną przez telefon.


— Przeprosiłam cię — Monteverde nabrała tchu i próbowała się uspokoić. — Poza tym ustaliliśmy już, że niedługo wyjedziemy z Sonyą na wycieczkę, jak najdalej od tego wszystkiego… i od wścibskich kobiet.


— Mówiłem, przestań — odparł zmęczony całą sytuacją Santa Maria. — Owszem, wybaczyłem ci, ale to nie powód, żebyś w inny sposób poszukiwała afery. Ani Monica, ani ja nie zrobiliśmy nic złego. Przesadzasz, zupełnie jak w wielu innych sytuacjach.


— W jakich niby? — zmrużyła oczy Andrea. Wyglądała teraz jak kotka gotowa chronić swoje małe.


— Wybaczcie, to przeze mnie się pokłóciliście — próbowała tuszować sprawę Abreu, w głębi duszy radując się z tego, co udało się jej osiągnąć. Nie sądziła, że będzie to tak dużo za pierwszym razem.


— Na miejscu Eduardo już dawno bym cię stąd wyrzuciła! — zwróciła się do niej wdowa po Raulu. — Nie rozumiem, w jakim celu on nadal cię tu trzyma. Odeszłaś od niego, kiedy cię najbardziej potrzebował, a teraz przyjmuje pod swój dach.


— To nie twoja rzecz! — odezwał się Santa Maria. — Będziesz tak łaskawa i przestaniesz atakować biedną Monicę?


— Biedną Monicę?! Bronisz kogoś, kto zabrał ze sobą malutkie dziecko i uciekł, gdy Eduardo przeżywał największy koszmar swego życia? W takim razie dlaczego masz pretensje do mnie — ja przynajmniej byłam tylko w pokoju na górze, a nie wyjechałam za granicę!


— Może powinnaś, wtedy byś ochłonęła! — nie wytrzymał Carlos. — Ostatnio robisz awantury z niczego. Czy jesteś w ciąży?


— Dobrze wiesz, jak boli mnie utrata dziecka! Ledwo to przeżyłam, a ty mi jeszcze to wypominasz!


— Niczego ci nie wypominam — powiedział powoli on, podchodząc do niej bliżej i patrząc prosto w oczy. — Ale dziwi mnie to, co powiedziałaś — tak bardzo wstrząsnęła tobą śmierć małego chłopczyka, który miał być twoim synem? Tak bardzo cierpisz po zgonie potomka Raula Monteverde? A może nie chodzi tylko o to? Może dlatego nie możemy się dogadać, bo ty wciąż kochasz biednego Raula i nie możesz przeżyć, że jego nie ma? Może gdzieś w środku serca marzysz o jego powrocie? Czyż nie jest tak, Andreo?


— Dobrze wiesz, że to nieprawda! Cały czas kochałam tylko ciebie, a nigdy mi przez myśl nie przeszło, by cokolwiek czuć do tego nieszczęśnika, syna mojego ojca!


— Nie przeszło… — powtórzył po niej Santa Maria. — Okłamywałaś go, ani przez chwilę nic do niego nie czując. Wiedziałem, że się zmieniłaś, ale sądziłem, że gdzieś w tobie jest jeszcze cząstka dobra. Jednak przyznajesz mi prosto w oczy, że potrafiłaś wyjść za niego bez litości, bez miłości, z potrzeby chwili… a może i pieniędzy. Juan miał kiedyś rację — sprzedałaś się, po prostu. Gdyby Gregorio nie okazał się twoim ojcem, może nadal udawałabyś wielką miłość do Raula.


— Jak śmiesz?! Byłam w rozpaczy po tym, jak twoja rodzinka kazała mi się oddalić, bo inaczej pośle cię do więzienia za to, co zrobiłeś rodzinie de La Vega. Małżeństwo z Raulem było moim samopoświęceniem się, nie potrafiłabym żyć bez ciebie, ten chłopak podał mi rękę i…


— Nic nie zrobiłem rodzinie de La Vega i ty dobrze o tym wiesz. Nie ukradłem tej przeklętej firmy, nie zabiłem Jessici, a ty zamiast być przy mnie, odeszłaś jakby nigdy nic, nie próbując nawet ze mną porozmawiać. Owszem, byłem wtedy chory, ale ty z miejsca uwierzyłaś, że jestem winny, a te bydlaki mają dowody na moją winę. Jak się okazało na rozprawie, sfałszowane, ale niestety sąd uwierzył im, nie mnie. Na szczęście niedługo będzie nowy proces, gdzie udowodnię, że to wszystko ukartowali. Kłopot tylko w tym, czy znowu nie dojdziesz do wniosku, że nie warto być obok z jakichś idiotycznych powodów.


— Nadal masz o to do mnie żal? — powiedziała cicho, nie zauważając, że Monica cały czas stoi obok i słucha całej tej rozmowy.


— Dawno ci to wybaczyłem, ale nie jestem pewien, czy zrobiłem dobrze — bo ty zamiast być przy mnie, wciąż rzucasz nam kłody pod nogi. Potrzebuję spokoju i oparcia, nie burzy, którą ty mi wciąż dajesz. Wiesz, Andreo… Zastanów się dobrze, czy aby na pewno chcesz być ze mną, a ja zapraszam Monicę jutro na obiad — chciałbym porozmawiać o pewnej rzeczy. Pójdziemy, pani Abreu?


Zanim którakolwiek z obecnych kobiet zdążyła się odezwać, nadszedł Eduardo ze słowami:


— Jeśli o mnie chodzi, Monica może robić, co zechce. Miło by było, gdybyś jednak wcześniej o to zapytał, Carlosie. Ponieważ jednak nasz związek już dawno się skończył, nie będę miał o nic pretensji.


W tej samej chwili zadzwonił jego telefon komórkowy. Abreu wyjął go z kieszeni, spojrzał na wyświetlacz i na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz.


— Przepraszam na chwilę, muszę coś załatwić — powiedział i wyszedł.


Udał się schodami z powrotem do swego pokoju i dopiero wtedy się odezwał:


— Jesteś pewna? Wydaje mi się to niemożliwe, żeby tak szybko… Z drugiej strony czemu w ten sposób, przecież…


— Panie Eduardo! To na pewno to samo pismo, tylko trochę bardziej zamazane. Chciałam nikomu nie wspominać, ale wiem, że panu mogę wyznać wszystko. Czekam na drugą wiadomość, chciałam tylko podziękować za naszą rozmowę przed domem, wtedy, w deszczu.


— Sonyu, mam prośbę. Przyjdź do mnie i zabierz ze sobą tą kartkę, dobrze?


— Tak, tak, ale naprawdę nie ma się czego bać. Jestem taka szczęśliwa, tak bardzo szczęśliwa, że…


— Zaczekaj z radością, aż go nie zobaczysz, dobrze? Tak wiele razy próbowano was rozdzielić — skąd wiesz, czy to nie kolejny czyjś podstęp?


— Serce mi mówi, że powinnam wierzyć, że to list od niego. Panie Abreu...pan jedyny wie, jak bardzo cierpiałam po tej tragicznej wiadomości. Nie mogę odrzucić tego promyczka nadziei, bo inaczej sama umrę… Za każdym razem, kiedy chodziłam na cmentarz, zastanawiałam się, czy czasem nie powinnam podążyć za moją miłością — tylko coś mnie powstrzymywało. Wierzyłam, że jakimś cudem sam Ricardo prosi mnie, bym żyła dalej — dla naszego dziecka.


— Dokładnie! — przerwał jej przerażony tym, co usłyszał, Abreu. — Nie wolno ci zabijać tego maleństwa...ani siebie!


— Proszę się nie obawiać, nie popełnię takiego głupstwa. Nie po tym liście. Niedawno postanowiłam, że zaczekam do porodu, a kiedy dowiem się, że moje dziecko jest bezpieczne i trafi do dobrych rąk, połączę się z moim ukochanym. Ale teraz, teraz mam wreszcie po co dalej żyć!


Odłożyła słuchawkę, nie pozwalając mu odpowiedzieć. Spostrzegł, że rozdygotał się do tego stopnia, że ręce mu się trzęsły. Los spowodował, że był odpowiedzialny za tą dziewczynę — nie mógł dopuścić, by stało się jej coś złego...nie, jak tamtemu chłopakowi. Oby ta wiadomość naprawdę była tym, czego ona się spodziewa — bo jeśli nie, ciężar będzie nie do zniesienia…


Pedro Velasquez od dłuższego czasu opatrywał sobie podrapane ręce. Wciąż szedł śladem własnego brata, swego śmiertelnego wroga. Jednakże od ponad miesiąca nie natrafił na żaden trop, jakby przeklęty Conrado zapadł się pod ziemię. Był w różnych miejscach, w jednym wydawało mu się nawet, że widzi Francisco, ale przyniosło mu to tylko krwawe bruzdy na rękach i podbite oczy po walce z jakimś podrzędnym oprychem.


— Wciąż nic, wciąż nic… — narzekał pod nosem. — Zapadłeś się pod ziemię, śmieciu?


Zarost urósł mu do tego stopnia, że mało kto poznałby dawnego Velasqueza. Zawsze nosił kucyka, ale teraz ściął włosy na krótko, aby nie przeszkadzały mu w poszukiwaniach. Nie miał już pomysłu, dokąd się udać, co ma zrobić, żeby uspokoić duszę.


— Wszędzie pusto, jakby wreszcie ktoś wysłał cię do diabła. A może nie ma cię już w Meksyku, a ja szukam jak głupi? Wsiąkłeś, jak pewnego burzowego dnia w podłogę to cholerne wino, które tak lubiłeś pić. Białe, tylko jeden, jedyny gatunek, w końcu taki specjalista jak ty musiał mieć swoje ulubione, inaczej nie byłbyś sobą, prawda? Wtedy się tak zdenerwowałeś, że rzuciłeś kieliszkiem o podłogę i rozlałeś całą zawartość. A o co? O to, że podszedłem do ciebie, kiedy świętowałeś jakiś swój polityczny sukces i zacząłem z tobą rozmawiać. Wstydziłeś się mnie całe życie, gdyby prasa nie wiedziała, że jesteśmy braćmi, nigdy byś się do mnie nie przyznał. Wtedy próbowałeś zatuszować swój wybuch i ci się to udało, ale ja nigdy nie zapomnę twoich oczu — nienawistnych, gardzących mną. Mimo wszystko nie sądziłem, że będziesz zdolny do takich podłości, jakie czynisz teraz. Wydawało mi się, że się zmieniasz, kiedy kupiłeś tą starą klinikę, że będziesz chciał ją odbudować dla biednych, ale… — przerwał. Zdał sobie z czegoś sprawę i ta myśl spowodowała, że zmęczone pięści ponownie się zacisnęły, a krew przyspieszyła w żyłach.


— Klinika! Jakie to oczywiste! Wcale nie chciałeś pomóc okolicznej ludności — pragnąłeś mieć kryjówkę na wszelki wypadek! Czemu dopiero teraz to zrozumiałem? Tłumaczyłeś mi, że zrezygnowałeś z planów z nią związanych i to jest powodem, że przestałeś się nią interesować, a jak jak głupi uwierzyłem! Pytałem, czemu więc jej nie sprzedasz, a ty zbywałeś mnie tylko machnięciem ręki — bo wcale nie miałeś zamiaru się jej pozbywać! Pewnie tam się ukryłeś, panie radny!


Chwycił broń i wyszedł, dokładnie zamykając drzwi. Udawał się na łowy.


Rodrigo miał spory kłopot — powoli zaczynał odczuwać głód, a nie mógł przecież zostawić tego, za którego był odpowiedzialny. Razem nie było szans, by cokolwiek zdobyć, czy też nawet kupić, z drugiej strony nie da się żyć bez pokarmu.


— I co ja mam z tobą zrobić? — to pytanie zadawał sobie od samego początku. — Może faktycznie należy zgłosić wszystko policji i dać sobie spokój? Ale coś mi mówi, że nie tędy droga, poza tym nie mam ochoty odpowiadać na pytania, skąd cię wziąłem — niby nikt mnie nie podejrzewa o śmierć Alexa, ale nie każdy policjant jest taki, jak ten komisarz. A to ostrze — kto wie, co ty naprawdę chciałeś, mam wrażenie, że jednak użyć przeciwko mnie, gdy spałem. A w takim razie nie mam obowiązku przejmować się tobą, tylko mogę spokojnie udać się w swoją drogę, a ty radź sobie sam.


Jak powiedział, tak i zrobił — spojrzał przez puste, bezszybne okna na niebo i dodał:


— Zapada noc, przynajmniej nikt mnie nie zobaczy. Poszukam miejsca daleko od wspomnień o kuzynie… i od dziwnych stworzeń.


Poprawił ubranie, naciągnął kaptur i zbliżył się do drzwi. Rodriguez nadal był niczego nieświadom, leżał wciąż na plecach bez ruchu. „Mnich” spojrzał na niego po raz ostatni i rzucił jeszcze:


— Nie wiem, kim jesteś, ale wierz mi, mam nadzieję, że ktoś cię tu kiedyś znajdzie. Żywego.


Obrócił się tyłem do posłania i poczynił krok przez próg. Nigdy tu już nie wróci, nie ma takiej potrzeby, chatka była tylko jednym z wielu epizodów w istnieniu — dosyć smutnym bycie, trzeba dodać. Miał kiedyś opiekuna w osobie Sancheza, ale o nim wolał jak najszybciej zapomnieć.


— Żegnaj — pozwolił sobie jeszcze powiedzieć, nadal plecami do łóżka.


Kilka sekund później znalazł się już na zewnątrz. Na ciemnym nieboskłonie pojawiły się gwiazdy, rozjaśniając nieco ponury nastrój, jaki nagle opadł Rodrigo. Owszem, do tej pory płakał po Alejandro, ale to było coś więcej, coś niemiłego zagościło w jego sercu. Jakby nie był zadowolony z samego siebie. Potrząsnął głową i przemierzył kolejne metry.


I w tej samej chwili to usłyszał. Charkot, a zarazem jęk tak straszliwy, że przeciął mu duszę. Coś nienaturalnego, niemożliwego, ale jednak doskonale słyszalnego, wibrującego mu w uszach — a równocześnie cichego. Dźwięk ten był podwójnie przerażający — raz sam w swojej istocie, dwa właśnie przez swoją głośność, prawie jej brak. Nie dało się go porównać z niczym innym, Rodrigo przeszło przez myśl piekło, ale to nie było to, nie oddawało sedna sprawy. Nogi wrosły mu w ziemię, jednocześnie pragnął i bał się odwrócić. Hałas dochodził z domku, tego był pewien, możliwe też, że spowodował go ten „człowiek — zwierzę”, ale czym był? Wyrazem zadowolenia, lęku, czy może umierania? Albo zwyczajnym wołaniem, potrzebą?


Cisza, jaka zapadła chwilę później, była jeszcze gorsza. Tak pusta, tak niesamowita, jakby cała okolica zamarła i nasłuchiwała.


„Tacy sami” — zadźwięczało mu w mózgu. „On i ja, obaj jesteśmy odrzuceni przez społeczeństwo. Nie mam pojęcia, z kim mam do czynienia, ale nie wątpię, że nie miał lekko. Jesteśmy tacy sami”.


Więcej nie trzeba było — o Rodrigo można wiele powiedzieć, samo to, że pomagał w znęcaniu się nad Andreą, odkrywało jego gorsze cechy, ale w głębi serca skrywał dobroć. Czasami ludzie potępieni nie z własnej winy stają się nieczuli, martwi uczuciowo, niektórzy tracą dobre cechy, są też i tacy, którzy na dnie świadomości chowają miłosierne odruchy. „Mnich” należał zdecydowanie do tej drugiej grupy, cała ta sprawa z Ernestem brzydziła go, Sanchez do wielu rzeczy go po prostu zmuszał. Gdy tylko opiekun napotkał jakiś opór, karał Rodrigo w podobny sposób, jak tuż po ucieczce Andrei. Śmierć Ernesta wyzwoliła kuzyna Alejandro, być może nie sprawiła mu radości, ale z całą pewnością ulgę.


Kilka chwil później wkraczał z powrotem do chatki — tylko po to, by stanąć w środku i nie potrafić wykrztusić ani słowa. W duchu przeklinał samego siebie za to, że chociaż przez moment postanowił wyjść. A teraz było już za późno na jakiekolwiek żale.


Tuż przed nim, na podłodze, siedział skulony ten, którego uratował z cmentarza. Jednakże istota nie patrzyła na Rodrigo, głowę ukryła gdzieś między kolanami, na dodatek zakrywając się rękami od góry, jakby przed czymś broniąc. Rodriguez kołysał się w przód i w tył, ciągle w tym samym rytmie, wydając co chwilę odgłos podobny do tego, jaki nie tak dawno usłyszał „Mnich”, tyle, że dużo cichszy.


Syn Luciany westchnął i zdjął kaptur. Usiadł obok Ricardo i wyciągnął rękę, ale zaraz ją cofnął — nie był pewien, czy powinien dotykać… osobnika. Cóż za dziwne określenia przychodzą mu do głowy! — skarcił sam siebie i odchrząknął:


— Słuchaj, przepraszam, za to, co powiedziałem, ale nie za bardzo radzę sobie z tą sytuacją. Przeszedłem sporo i rozumiem, że czujesz się nienajlepiej, że potrzebujesz pomocy, ale ja nie mogę ci jej udzielić. Domyśliłem się, że ten nóż był przygotowany na mnie, a nie jako obrona przed nieznanym zagrożeniem. Chciałeś mnie zabić, facet. Dlatego zostaniesz tutaj, a mi być może uda się zawiadomić kogoś, kto się tu zjawi i zabierze cię...hm...do bezpiecznego miejsca. Teraz idę, liczę na to, że nie padnę z czymś wbitym w żebro, jak tylko zrobię krok.


Wstał powoli, bacznie obserwując obcego. Nic się nie działo, toteż pozwolił sobie na nieco szybsze ruchy i już miał skoczyć ku wejściu — jednak strach dał o sobie znać — kiedy Rodriguez błyskawicznie podniósł głowę i spojrzał na zaskoczonego „Mnicha”. Ricardo wyglądał iście niesamowicie — twarz biała jak śnieg, gdzieś w kąciku ust sunęła nieubłaganie w dół strużka krwi — skąd się wzięła, nie wiadomo. Oblicze wykrzywione połączeniem bólu duszy z nienawiścią, wzrok szalony, trzęsące się dłonie — a w nich niepozorna kartka papieru.


— Co to jest? — spytał Rodrigo, bo zorientował się, że tamtemu wyraźnie chodzi o to, by pokazać trzymany w ręce przedmiot.


Nie spodziewał się odpowiedzi, w żadnym razie. Toteż tym bardziej był zdumiony, kiedy ją dostał, jasną i prostą, jakby nagle umysł Rodrigueza się przejaśnił i podpowiedział mu znienawidzone nazwisko:


— Velasquez.


Istotnie. Na zniszczonej ze starości — panowała tu wilgoć — i prawdopodobnie nadtarganej przez samego Ricardo — kartce widniał rysunek Francisco. Był to ten sam, który przyjaciel Sonyi stworzył, chcąc pokazać jej swojego byłego partnera. O ile wtedy świadczył o miłości i oddaniu, teraz był wizerunkiem potwora.


Rodrigo poczuł gorzki smak na języku, jakby ktoś rozciął mu wnętrzności i żółć wylała się ustami.


— Co ty mi chcesz powiedzieć? Dlaczego już drugi raz reagujesz w ten sposób na nazwisko radnego? Najpierw mało nie rozorałeś mi ręki, teraz zdobyłeś rysunek faceta i twierdzisz, że jest to…


Wolniej i wolniej, coraz wolniej płynęły słowa z warg zaczynającego kojarzyć fakty mężczyzny.


— Posłuchaj mnie uważnie. Czy człowiek na tym obrazku to niejaki Francisco Velasquez?


Bez reakcji. Rodriguez znów zanurzył się w swoim świecie — pełnym zjaw i majaków. Do przodu i do tyłu, jak nakręcona lalka. Kartka upadła obok, nikomu niepotrzebna.


Rodrigo podniósł ją i starając się opanować spytał jeszcze raz, praktycznie podtykając świstek pod nos Ricardo.


— Wiem, że patrzysz prosto na rysunek. Proszę cię, odpowiedz — czy to jest morderca mojego kuzyna?


Próbował tak kilkanaście razy, na próżno. Zrezygnował po paru minutach, ze złością cisnąwszy zwitek w kąt pokoju.


— Od ciebie niczego się nie dowiem, pewnie znalazłeś to gdzieś na podłodze i bredzisz swoje, a ja się łudziłem, że poznam twarz tego drania. Tracę tutaj tylko czas, zapomniałem, że czeka mnie lepszy los, niż spędzanie życia ze zwierzęciem w skórze człowieka.


Nigdy taki nie był, ale dzisiaj przemawiało przez niego rozczarowanie. Gdyby miał jakiś trop, punkt zaczepienia, może nawet pokusiłby się o zemstę — ale tak nie ma nic.


— Głupi wybieg, żeby mnie zatrzymać! — warknął jeszcze na osobnika — coraz częściej tak o nim myślał.


— Velasquez…


— Co? — Rodrigo odwrócił się od progu. — Mowy nie ma, już się nie nabiorę na te twoje zawodzenia.


Podłoga była pusta. Przynajmniej tam, gdzie spodziewał się zobaczyć dziwnego mężczyznę. Rozejrzał się i ujrzał, że tamten siedzi w kącie, w którym upadła kartka z rysunkiem przedstawiającym don Conrado. Ricardo złapał ją w dłonie i z potworną nienawiścią potargał na strzępy.


— Velasquez! — wrzasnął przy tym raz, a potem znów i znów. — Velasquez!


— Zaczynam się ciebie bać — mruknął „Mnich”. — Jakbyś miał obsesję. Jakby ten człowiek również cię skrzywdził.


Walcząc sam ze sobą przezwyciężył lęk i kucnął w pobliżu, gotów do ucieczki.


— Znasz go, prawda? Powiedz mi, co on ci zrobił. Jeśli potrafisz, wyznaj mi, co dla ciebie znaczy to imię!


— Son. Velasquez. Son. Velasquez. Son. Velasquez.


— Rany, zaciąłeś się, czy co? Uspokój się i spróbuj dać mi znać, czy Francisco…


Urwał. Dopiero teraz zauważył, że na jednym z fragmentów dosyć dokładnie rozerwanej kartki widnieje coś jeszcze, z tyłu rysunku. Wziął go do ręki i przyjrzał się bliżej. Przeczytał zdania, które na nim widniały — był to początek wiersza, który miała dostać Sonya. Rodriguez dawniej miewał coś, co sam określał „napadami idiotycznej weny” i zdarzało mu się napisać podobne dzieło. W takich chwilach chwytał to, co popadło, żeby czasem nie stracić ułożonych w głowie linijek. Ironią losu owego dnia stworzył je akurat na odwrocie wizerunku don Conrado.


Od tamtej pory minęło już wiele już czasu, a sam autor nic nie pamiętał, mógłby wpatrywać się godzinami we własne wersy i nawet by ich nie zrozumiał, nie potrafił przecież czytać. Ale Rodrigo jak najbardziej…


— To jest piękne — stwierdził zaraz potem. — Ciekawe, kto to pisał, tak pięknie wyraził swoją miłość do Sonyi — kimkolwiek by ona nie była, musiała być wspaniałą kobietą. Szkoda, że nie ma dalszego ciągu, bo…


— Son.


— Tak, tak, Son — „Mnich” nie za bardzo zwrócił uwagę na to słowo i zbył je jednym zdaniem. — OK, wynoszę się, teraz już nie będę się wracał, więc…


Po raz trzeci nie dane mu było skończyć. Nawet się nie uniósł — to, co do niego dotarło, poraziło mu nerwy na tyle, że wybiło mu z głowy pomysł wyprowadzki.


— Jezus, Maria — wyszeptał. — Ja chyba wiem, kim ty jesteś. Co prawda zupełnie nie mam pojęcia, kim jest owa Son, czy też Sonya, ale skoro nie możesz wytrzymać nazwiska… wiesz, kogo...Czujesz do niego taki wstręt… A w grobie leży mój kuzyn zamiast tego, czyje imię jest wypisane na pomniku...Jesteś Ricardo Rodriguez, prawda?

Rozdział 184

Cisza powoli otuliła świat, noc zapanowała nad okolicą, spokój udzielił się również ptakom, które zamilkły. Nadchodziło kilka godzin odpoczynku i zapomnienia o wszystkim, co złe.


O ile oczywiście ktoś nie miał koszmarów. Osoba właśnie zamykająca — tak samo bezdźwięcznie, jak teren za oknami rezydencji — pewną dobrze ukrytą szafkę, uśmiechnęła się z triumfem.


— Nikt nigdy tego nie znajdzie, nie odkryje przedmiotów dających mi radość duszy. Tak mało potrzeba — jeden pisak, krew z zabitego zwierzęcia, do tego nieco siły i najważniejsze — kartka papieru z podrobionym pismem. To pomoże mi zemścić się za śmierć Juana, dzięki rzeczom ze skrytki Sonya Santa Maria odpokutuje za mój ból.


Rosa Davila odwróciła się w stronę głębi niewielkiego pokoju, w którym się znajdowała. Podeszła do lustra i poprawiła włosy.


— Nie dane nam było się bliżej poznać, miałam tylko jeden, jedyny raz cię w ramionach, ukochany. Bądź jednak pewien, że ta dziewucha dowie się, czym jest piekło na ziemi.


Jej ofiara spała tak dobrze, jak nigdy dotąd. Przepełniona szczęściem, marzeniem o powrocie Ricardo, miała piękne sny. Oddychała lekko i swobodnie, jakby już jutro miało nadejść to, o czym śniła. A w jej śnie pojawił się oczywiście on, wyciągał do niej ręce, podeszła bliżej, próbując go objąć i…


...nagle coś przerwało tą idyllę. Usłyszała dźwięk, który spowodował, że otworzyła oczy, jeszcze nie do końca świadoma, wciąż pozostająca w sferze objęć Morfeusza. Zamrugała kilkakrotnie, chcąc oczyścić wzrok z majaków, zaświeciła lampkę i wtedy spojrzała w lustro — kątem oka już wcześniej zauważyła, że coś się zmieniło, ale dopiero teraz na tyle oprzytomniała, by zdać sobie sprawę, że już nie śpi.


Zaraz potem zrozumiała, że lepiej było tego nie robić. Całe szkło było pomazane ogromnym napisem — a jakże, czerwonym — brzmiącym jeszcze bardziej okrutnie, niż słowa na nagrobku.


„Ci, którzy kochają zboczeńców, sami umierają w bólu.”


A pod spodem rysunek przedstawiający — przynajmniej w założeniu — człowieka w dziwacznej pozie, prawdopodobnie z nożem w ręce. I kolejny dopisek:


„Ta miłość cię zabije, suko”.


Dziewczyna nie miała zamiaru krzyczeć. Jeszcze nie teraz. Od wizyty na cmentarzu zdawała sobie sprawę, że ma wroga, nie sądziła jednak, jakiego gatunku — czy to zwykły wandal należący do tych nietolerancyjnych, czy coś więcej. Za to teraz wiedziała, że ma do czynienia z psychopatą. Velasquez? Ale jakby tu wszedł? Czyli to musi być ktoś z domu. Andrea? Odrzuciła tą myśl z tego samego powodu, co podejrzenie, iż zrobił to Francisco. Z tym, że innych wrogów nie miała. Matka? Niemożliwe, chyba nie nienawidziła jej aż tak bardzo? Zaraz, zaraz, a dlaczego miałaby to być kobieta? Wujek Felipe? Owszem, zawiódł się na bratanicy, ale czy to powód, aby… Zawsze uważała, że starszy brat Carlosa ma coś z głową — bo któż wrzuca młodszego do basenu? Tak, Sonya uczestniczyła przecież w tamtym spisku i dobrze wie, kto to zrobił. Zresztą Carlos też zna prawdę, ale oboje — ojciec i córka — nie mieli na to dowodów, ich oskarżenia łatwo mogłyby zostać uchylone — przydać się mogą jedynie na zbliżającej się rozprawie jako jedna z dróg obrony. Kto jeszcze pałał pogardą do Ricardo? Gregorio? Za stary na wchodzenie na piętro. Pozostają ci wcześniej wymienieni. Albo rodzinka Gambone.


Służba w ogóle nie przyszła jej do głowy.


Wstała — trzeba przyznać, przeżycia musiały ją utwardzić, bo zdołała się opanować, a była w końcu noc — i tym, co miała pod ręką, starła napis z lustra. Potem sprawdziła okna — były zamknięte — i podeszła do drzwi. Lekko przekręciła klamkę i zamarła — pamiętała przecież, że użyła klucza, a teraz wejście było otwarte!


— Ten ktoś ma klucz do mojego pokoju...Czyli to naprawdę któryś z domowników.


Serce waliło jej jak młotem. Dokładnie, powoli, zamknęła drzwi przy użyciu klucza, a potem przystawiła do nich krzesło. Teraz przynajmniej usłyszy nieproszonego gościa.


Zanim znów się położyła, gotowa zerwać się na najmniejszy szelest, zorientowała się, że dolna szuflada jednego z mebli przy łóżku jest wysunięta. Zmarszczyła brwi, zaskoczona. Nie cierpiała niedomkniętych szafek. Pamiętała, że już będąc dzieckiem dobrze pilnowała, by wszystkie były odpowiednio dosunięte. Pochyliła się, by i z tą zrobić porządek i dotknęła dłonią gałki.


Ten fragment mebla miał kolor wiśni, może dlatego nie zauważyła, że jest czymś pobrudzony. Dopiero, gdy poczuła wilgoć na dłoni, odsunęła błyskawicznie rękę. Spojrzała na nią i zobaczyła, że jest umazana krwią. Tym razem prawdopodobnie ludzką. Zdusiła krzyk, by potem rzucić okiem na spód szuflady. Coś przyciągnęło jej wzrok. Przyjrzała się bliżej i spostrzegła, że leży tam zdjęcie. Fotografia Julio. I to ta, na której jest tak bardzo pobity. Przesyłka od Messiego… A przecież zniszczyła ją wieki temu!


De la Vega też nie miał lekkiej nocy. Odwrócił się na bok i otworzył oczy. Przy jego łóżku stała kobieta, jej długie, brązowe włosy spadały kaskadą na ramiona.


— Czego chcesz? — wymruczał, pewien, że znowu ma zwidy.


— Ciebie — szepnęła, po czym wślizgnęła mu się do posłania. Nie zareagował, przynajmniej na początku. Potem, gdy zaczął odczuwać rozkosz, w końcu zadziałał — postąpił tak, jak prawdziwy mężczyzna powinien — zainteresował się przybyszką i również sprawił jej przyjemność. Sądził, że potem zniknie, ale nie, położyła się obok, przeciągnęła i powiedziała:


— Dziękuję ci, kochany mężu, teraz już na pewno jesteś mój.


Dolores Gambone w tym samym czasie znajdowała się w swoim łóżku, ale jak wiele osób tej nocy, nie spała. Leżała na plecach i rozmyślała o swoim mężu.


— Jaka szkoda, że nasze małżeństwo tak szybko się skończyło. Dałeś mi tyle uczucia, tyle razy obsypywałeś mnie pieniędzmi, za każdym razem, gdy wracałeś z pracy, dostawałam od ciebie prezent — a potem zorientowałeś się, że Graciela nie jest twoją córką i wszystko się urwało. Ciekawe, co teraz porabiasz, mój ty multimilionerze. Czy już wróciłeś z zagranicy, a może nadal znajdujesz się w Paryżu? Chętnie bym cię znów spotkała, chociaż nie jestem pewna, czy ty mnie tak. Po rozwodzie kazałeś mi wrócić do panieńskiego nazwiska, w ten sposób mnie zhańbiłeś, ale co mogłam zrobić, musiałam wykonać twoje polecenia, byłeś zbyt potężny. Graciela o niczym nie wie, sądzi, że byłeś jej ojcem, odszedłeś tuż po jej urodzeniu i nie miała okazji cię poznać. Ile ja się nacierpiałam, żeby jakoś odkręcić to wszystko w towarzystwie. Moja córka ma już pewną przyszłość, wypadałoby znaleźć coś i dla mnie — ciekawe, czy mnie jeszcze pamiętasz, Pablo Martinezie?


Andrea Monteverde nie miała okazji porozmawiać tego dnia więcej z Carlosem, gdyż ten wyszedł na wieczorny spacer i nie było go dosyć długo. Mimo, iż walczyła ze snem, usnęła, zła i zirytowana. Być może dlatego śniły jej się zjawy, w zasadzie bez twarzy, poza jedną — jej zmarłym mężem Raulem. Uśmiechnął się i zniknął, jakby zapowiadał zemstę. Ale nawet to nie obudziło siostry Juana.


Santa Maria przechadzał się po ogrodzie, chłonąć atmosferę późnej pory i wcale nie miał ochoty wracać do domu. Nie zauważył, kiedy podeszła do niego Monica, dopiero drgnął na dźwięk jej głosu.


— Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam — powiedziała, stając obok mężczyzny.


— Nie, nie, chciałem tylko odetchnąć po awanturze z Andreą, a ty akurat działasz na mnie kojąco — uspokoił ją Carlos.


— Cieszę się — odpowiedziała i dodała po chwili: — Musi cię bardzo kochać, skoro jest taka zazdrosna.


— Może i kocha, ale nie potrafi przyjąć do wiadomości pewnych faktów. Martwię się, bo zrobiła się zupełnie inna, niż dawniej, teraz walczy, nie poddaje się, ale w ten zły sposób — staje się okrutna, źle ocenia ludzi...Kiedy ją pierwszy raz ujrzałem, była czuła i delikatna, teraz mam wrażenie, jakbym rozmawiał z obcą osobą.


— Z tego, co wiem, sporo przeżyła, pewnie to ją przemieniło. Nie smuć się, twoje uczucie pozwoli jej odzyskać prawdziwą duszę.


— A jeśli nie? Jeśli już na zawsze pozostanie zimną i drapieżną kobietą, która gotowa jest nawet wyjść za kogoś tylko po to, żeby się na mnie zemścić? Czy nie wie, że zadaje mi ból, zamiast być przy mnie, oddala się coraz bardziej?


— Wszystko się ułoży, zobaczysz — Abreu starała się go pocieszyć jak potrafiła.


— Marznę! — Carlos poczuł nagle, że musi się wygadać. — Marznę od chłodu, jaki ją otacza, nie czuję miłości, którą dawała mi dawniej, tylko chęć posiadania, jak bym był jej zdobyczą, własnością! Może chce mnie postawić na półce tuż po ślubie? Jestem człowiekiem, nie pucharem!


W oczach miał łzy, ale zacisnął pięści, walcząc ze sobą.


— Wiesz? — obrócił się do Monici. — Nigdy jej tego nie powiedziałem, ale być może powinienem spotkać inną kobietę na swojej drodze, a ona niech sobie szuka innego idioty!


— Jesteś rozżalony, nie mów tak. Przecież bardzo się kochacie, to widać.


— Ja ją tak, ale czy ona mnie nadal? Kiedy ostatnio zachowała się jak kobieta, a nie jak wampir? Uwierzysz, że tuż po śmierci brata uprawiała ze mną sex?!


— Może już taka jest, jednak skoro oddałeś jej serce, powinieneś uleczyć ją z tego wszystkiego, co w niej tkwi — z ran, bo to są rany po przejściach, nic więcej, Carlosie…


— Rany, jakie rany? Fakt, trochę cierpiała przez moją rodzinkę, ale teraz układa się jej lepiej, niż zwykle, dlaczego walczy z moją córką, ze mną, z całym światem? O co? Ma pieniądze — może trochę mniej, niż się spodziewała, bo Antonio zabrał mój majątek, ale Raul nieco jej zostawił, ma gdzie mieszkać, ma moją miłość — czego ona jeszcze chce, Monico?


— Nie wiem. Ale wiem, czego ja chcę — powiedziała nagle Abreu i zbliżyła twarz do oblicza Santa Marii. — Chcę, żebyś przestał cierpieć, chcę, byś poczuł, czym jest prawdziwe szczęście, u boku tej, czy innej kobiety. Jesteś dobrym człowiekiem, powinieneś zadbać o to, by nikt cię już nie skrzywdził — nawet, jeśli oznacza to walkę z Andreą Monteverde…


— Ale ja ją kocham — wydusił, związany jakimś dziwacznym czarem.


— A czy ona ciebie też?


Zapadła cisza, Santa Maria tak naprawdę dopiero teraz zaczął się nad tym naprawdę zastanawiać. Spojrzał w oczy Monici, tak łagodne, spokojne, jakby próbowała w ten sposób dać mu ukojenie i rzekł:


— Dziękuję ci. Dziękuję, że przy mnie jesteś.


Po czym nachylił się i pocałował ją w usta.


Zanim się zorientował, już ściągał z niej ubranie, wpierw delikatnie, potem coraz szybciej. Położył ją na ziemi i dotknął piersi, gdy na chwilę dotarło do niego, co czyni:


— Boże, Monico, przepraszam, ja…


— Nic nie mów… — szepnęła pod gwiazdami. — Nic nie mów, daj się ponieść czułości, której tak bardzo pragniesz.


Za moment już dawał i brał rozkosz.


Rodrigo na szczęście siedział, bo inaczej by upadł.


— Czyli to ciebie tak bardzo poszukiwała policja, to wokół ciebie się to wszystko kręci. Tylko nie rozumiem, dlaczego znajdujesz się w takim stanie. Czyżby Velasquez nie był mordercą, ale również i psychopatą zdolnym do mieszania ludziom w głowach? Tym bardziej powinienem pomóc w jego ujęciu — i oczywiście zwrócić tobie życie, na jakie zasługujesz. Z tym, że tutaj telefonu nie ma, a nie wyobrażam sobie, żebym miał cię zostawić i poszukać aparatu…


Nabrał tchu i kontynuował monolog nie napotkawszy żadnej przeszkody — Rodriguez po prostu patrzył na niego. Nie wiadomo było, ile rozumie, prawdopodobnie nic.


— A skoro bez przerwy powtarzasz te trzy litery układające się w słowo „SON”, to jesteś autorem tego wiersza, który trzymam w ręce. Bo wnioskuję, że „SON” oznacza Sonyę. Bertolucci mówił mi coś o jakiejś dziewczynie, ale nie mogę sobie przypomnieć, jak miała na nazwisko i czy je w ogóle wymienił — byłoby mi dużo łatwiej, gdybym je znał, bo zamiast dawać znać policji, dałbym jej i po kłopocie. Co nie znaczy, że wiem, skąd wziąć telefon.


— Może ja rozwiążę twój problem? — dobiegło go pytanie spod drzwi, zadane dziwnym, chrypiącym głosem.


Zarówno kuzyn Alexa jak i Ricardo drgnęli, każde z innego powodu. „Mnich” odruchowo, nie spodziewał się tutaj nikogo innego, za to Rodriguez miał dużo poważniejszy — mimo zasłony na umyśle wciąż pamiętał ten ton. Wiedział, kto przyszedł, nim spojrzał na przybysza.


— Tyle czasu cię szukałem, a ty polazłeś do wysypiska, w którym mieszkałeś! — zadrwił mężczyzna, nadal tym samym, nieprzyjemnym charkotem. — Czy wiesz, na co mnie naraziłeś? Zobacz, jak ja wyglądam! — poskarżył się.


Istotnie, ubranie znajdowało się w opłakanym stanie, wszędzie dziury, spod których przebijała skóra z siniakami, bliznami i czymkolwiek się dało. Przez twarz przebiegała szrama, kończąca się na szczęce.


— I wiesz co? Teraz mi za to zapłacisz! — wrzasnął gość i szybkim ruchem wyciągnął broń, mierząc prosto w Ricardo.


— Kim pan jest? — zadał nagle pytanie Rodrigo, nie mając pojęcia, co robić. Był zupełnie zaskoczony.


— A tak, przecież ten idiota nic ci nie powie, kompletnie pozbył się łączności z tym światem! — kontynuował swoje wrzaski mężczyzna. — Z przyjemnością ci się przedstawię, zanim was obu wyślę do diabła. Masz przed sobą Francisco Velasqueza, który ma zamiar dokończyć to, co zaczął miesiąc temu — wykończyć tego debila.


— Jesteś mordercą Alexa — zrozumiał od razu „Mnich”.


— Alexa? — zmrużył oczy Velasquez. — A tak, Villar...Trochę się z nim pobawiłem przed śmiercią, ale wiesz mi, nie był zbyt dobrym kochankiem. Nie krzyczał za bardzo, kiedy to robiliśmy — może dlatego, że wcześniej otumaniłem go lekami? Za karę rozrzuciłem go trochę po starej budowie. A policja wmówiła wszystkim, że to trup tego pedała!


— Dziwię ci się — powiedział Rodrigo, starając się zagadać przybysza dotąd, aż nie sięgnie ręką schowaną za plecami — obaj z Ricardo nadal siedzieli na podłodze — do noża leżącego kawałek dalej. — Przecież sam lubisz mężczyzn, a z tego, co wiem, byliście z Rodriguezem kiedyś ze sobą.


— My? — zarżał Francisco. — Nie, to tylko jemu tak się wydawało, potem wreszcie się uwolniłem, podstawiając Damiana Gerę! Szkoda tylko, że to on zginął zamiast tego śmiecia tutaj!


Kuzyn Alexa zrozumiał, że don Conrado jest nie tylko szalony, ale i pijany. W tym Rodrigo pokładał nadzieję — wiedział, że ludzie pod wpływem alkoholu lubią mówić, może i ten da się zagadać do czasu, gdy… W tej samej chwili zamarł. Dotarł do noża, ale przykrywała go już inna ręka — dłoń Rodrigueza.


— A co wy tam kombinujecie? — krzyknął Velasquez, zauważając ruch, który wykonał „Mnich”, gdy cofał dłoń od ostrza. — Nic już wam nie pomoże, obaj zgnijecie w tym śmietniku, pasujecie do niego doskonale, będziecie ozdobą tego miejsca — zanim go nie podpalę, oczywiście.


— Ozdobą będzie twoja głowa na mojej ścianie! — huknął głos zza pleców Francisco. — Ręce do góry, gnoju! Broń na ziemię!


Don Conrado znieruchomiał, by zaraz rzucić swoim tonem:


— Z kim mam przyjemność?


— Chyba nieprzyjemność, dupku! Przyszła na ciebie pora, czas żegnać się z tym światem! Odwróć się w moją stronę, tylko nic nie kombinuj. Chcę spojrzeć w twoją gębę, zanim cię kropnę, nie mam zamiaru strzelać ci w plecy — chociaż tego pragnę.


— Pytałem, kim jesteś — powtórzył Conrado już z rękami w górze. Pistolet odrzucił daleko od siebie.


— Abyś pamiętał, kto cię sprzątnął — przywitaj się z Saulem! Przychodzę od Eduardo Abreu!


— Abreu? A co on ma do mnie? — Velasquez ani myślał się odwrócić. Jeszcze nie teraz…


— Czyści to, co tacy jak ty nabrudzili! Mówiłem, obracaj się, gnojku!


Conrado zaczął powoli wykonywać polecenie, nikt nie zauważył błysku w jego oczach — o tak, stary Francisco kombinował, jakby tu się pozbyć przeciwnika. I miał już świetny pomysł.


Czasem świat zatrzymuje się na kilka sekund, jakby wbrew swojemu biegowi chciał bliżej przyjrzeć się obecnym zdarzeniom. I pewnie tak było tym razem, bo zbyt wiele rzeczy wydarzyło się dosłownie jednocześnie. Francisco nigdy, przenigdy — trzeźwy, czy nie — nie chodził nieubezpieczony w ten, czy w inny sposób. Dziś też miał nóż, dużo lepszy od tego, który chwycili uprzednio równocześnie Ricardo i „Mnich”. Ukryty głęboko, ale nie na tyle, by nie mógł po niego sięgnąć i błyskawicznym ruchem wyjąć go z kieszeni, odwracając się przy okazji przodem do wysłannika Eduardo. Świst przeciął powietrze, gdy don Conrado rzucał swoją bronią prosto w Saula.


Mężczyzna zauważył, że Velasquez coś knuje i spostrzegł błysk ostrza mimo ciemności. Uchylił się i pewnie oddałby strzał ze swojego pistoletu, kończąc tym samym niecny żywot Francisco, ale nie spodziewał się jednego. Tego, że ma przeciw sobie nie tylko byłego majordomusa w rezydencji Eduardo Abreu.


Ricardo Rodriguez mimo całkowitego przebywania we własnym świecie, pełnym zjaw i koszmarów, dobrze pamiętał, co to jest broń. Wielokrotnie mu nią przecież grożono, wbiła mu się w umysł prawie tak dobrze, jak znienawidzona twarz Conrado. I w tej chwili kierowała nim tylko jedna obsesja — zabić Velasqueza. Conrado był synonimem zła, jakby demonem, po jego śmierci wszystko byłoby dobrze. W jakim sensie — tego już mózg nie przetworzył, ale Rodriguez swoją życiową misję zamierzał wypełnić, ilekolwiek by go to nie kosztowało. Dlatego właśnie skoczył teraz — nim ktokolwiek zdążył się zorientować i go powstrzymać — po leżącą nieopodal porzuconą broń Francisco, chwycił w swoje silne ręce — leki może odebrały mu rozum, ale dodały siły, czego ani Edgar, ani Velasquez nie przewidzieli — i wystrzelił bez wahania.


Kule trafiły bez pudła, było ich chyba z osiem, nikt ich nie liczył, bo nie miał na to czasu. Rodrigo po prostu zaniemówił, przerażony całą tą sytuacją, patrząc, jak śmiertelnie ranny mężczyzna upada na ziemię, brocząc krwią z kilku ran, a drugi ucieka, śmiejąc się przeraźliwie.


Ricardo Rodriguez był tak zafascynowany faktem, że zaraz pozbędzie się swojego prześladowcy, że nie przejmował się zbytnio celowaniem, trafiał na oślep, tylko w przybliżeniu kierując broń na don Conrado. Dlatego ani jedna kula nie ugodziła Velasqueza, ani jeden pocisk nie przeszył mu serca — Francisco zobaczył, że nie ma tu czego szukać ze swoim nożem i rechocząc zniknął wszystkim z pola widzenia. Zamiast niego na progu domku leżał konający Saul, wysłannik Eduardo Abreu, człowiek, który miał rozprawić się ze złem — a zginął z ręki kogoś, kto nigdy przedtem jeszcze nikogo nie zabił. Aż do teraz…

Rozdział 185

Rodrigo skoczył ku Saulowi, kiedy tylko odzyskał możliwość poruszania się i jako taką sprawność umysłu. Było jednak zbyt późno, mężczyzna zdążył tylko szepnąć: "Abreu...prosił… żebym” i od razu głowa opadła mu bezwładnie.


— On chciał nam pomóc! — krzyknął zrozpaczony „Mnich”, obracając się w stronę zabójcy. Niczego nie rozumiejącego, nie zdającego sobie sprawy z tego, co uczynił, ale jednak mordercy. — Dlaczego to zrobiłeś? Ty i ta twoja przeklęta obsesja, osiągnąłeś jedynie, że Velasquez uciekł i dalej będzie krzywdził — kto wie, może i dopadnie tą Sonyę, którą tak wielbisz!


— Zostaw go! — wrzasnął po chwili milczenia, kiedy zobaczył, że Rodriguez tym swoim kucającym krokiem podchodzi do trupa, po czym wącha go dokładnie. — To nie jest padlina!


Dziwaczny widok — jeden człowiek stara się odpędzić drugiego od nieboszczyka. Ale czy Ricardo nadal należał do ludzkiej rasy? Bardzo to wątpliwe, gdyż jak tylko zorientował się, że to nie Francisco leży w drzwiach, całkowicie stracił nim zainteresowanie. Obrócił się tyłem, podniósł z podłogi domku walającą się kartkę z fragmentem wiersza, mruknął „SON” i znów zwrócił się przodem do Rodrigo. Spojrzał na niego przez moment i błyskawicznie pobiegł w głąb lasu.


— A ty dokąd?! — zawołał za nim kuzyn Alejandro, ale na próżno. Nawet nie było już słychać odgłosów rąk...czy też łap?


Krzaki biły uciekiniera po twarzy, znacząc mu na obliczu coraz głębsze szramy, zadając ból, raniąc do krwi, ale on nie zważał na nic. Bał się. Spotkał swój koszmar, ale nie zdołał go zabić, zamiast tego stało się coś, czego nie pojmował, nie rozumiał, potem ten drugi również krzyczał, tak wiele hałasu...Jeden upadł, nie pachniał tak, jak powinien, Ricardo miał większy mętlik w głowie niż wtedy, gdy siedział zamknięty w klinice Edgara. Jedyne, na czym się opierał, jedyne, co znał, to tekst, który miał w dłoniach — ale nie dlatego, że cokolwiek pamiętał, a dlatego, iż znaczył „SON”. A jeśli „SON”, to i zjawa, do której do tak ciągnęło na cmentarzu. Ona dawała to dziwne poczucie bezpieczeństwa. Istniała i to chyba nie tylko w wyobraźni — gdziekolwiek była, chciał ją odszukać.


Nie mógł zgubić kartki, gdyby tak się stało, zniknęłaby więź łącząca go z pragnieniem, nitka, której tak kurczowo się uczepił. Musiał więc cały czas trzymać ten tak ważny świstek w prawej ręce, co powodowało, że używał tylko lewej i obu nóg — jak chora małpa. Wielokrotnie się przewracał, kilka razy nawet na coś, co wbijało mu się w bok — i to ten sam, na którym miał okropną bliznę po niezaleczonej ranie otrzymanej dzięki Manolo. Zresztą rozrywał ją tyle razy, że prawdopodobnie wdało się w nią zakażenie. Do tego dodajmy jeszcze przemarznięcie na cmentarzu, niedożywienie, zatrucie lekami — nie tylko umysłu, ale i całego układu trawiennego — i mamy pełny obraz wraka, jakim był...nie, nie Rodriguez. Tylko zwierzę w jego skórze.


Jednak nawet najgęściejszy las kiedyś się kończy — tak też było i tym razem. Tym bardziej, że Ricardo co pewien czas wykonywał coś w rodzaju skrętu — dosyć ostrego w pewnych chwilach — i nie biegł środkiem, a raczej bokiem zgromadzenia drzew i krzaków. Oczywistym było, że kiedyś musi wypaść poza jego teren i trafić na drogę — wszystko działo się w nocy, więc była mało uczęszczana, jednakże co kilkanaście minut coś się na niej pojawiało.


Zaczynało mu brakować oddechu, ale pragnął znaleźć się jak najdalej od tego przerażającego miejsca, którego kiedyś było domem. Ironia losu — to jego powinno się bać, to on budził przerażenie — był przecież zdolny do wszystkiego, nie panował nad sobą — jednakże Rodriguez był chyba najbardziej wystraszoną istotą w okolicy. Skrył się w przydrożnych krzakach, kiedy z szumem przemknął samochód. Odczekał kilkanaście sekund i był gotów do dalszej wędrówki, do dalszych poszukiwań — sam już nie wiedział, czego bardziej potrzebuje — Velasqueza, czy Son. Gdy miał wrażenie, że jest już bezpiecznie, skoczył prosto na asfalt. Skąd mógł wiedzieć, że właśnie w tej chwili nadciąga kolejny opancerzony potwór — znany ludzkości jako zwykłe auto?


Felipe przeciągnął się jak kot, obudzony w środku nocy bez powodu, czasem po prostu tak miał, otwierał na moment oczy i zaraz potem zapadał znów w spokojny sen. Tym razem jednak zorientował się, że Viviany nie ma obok:


— Czemu stoisz przy oknie? Nie możesz zasnąć? — spytał, trochę zły, że tym razem nie wróci zbyt szybko do objęć Morfeusza.


— Uwierz mi, nie mogę — obróciła się w jego kierunku. — Czuję, jakby miało się dzisiaj wydarzyć coś złego, nie wiem, co, ale dotyczy to mojej córki i tego domu.


— Daj spokój i wracaj tutaj — Felipe poklepał miejsce obok siebie. — Zaraz cię uspokoję, obejmę, przytulę i w ogóle…


— Ty tylko o jednym — mruknęła kobieta. — Ja się naprawdę martwię.


— Zaczynasz wariować — stwierdził zirytowany. — Kiedyś widziałaś ducha Julio, teraz majaczysz o jakimś przeczuciu. Właź do łóżka, mówiłem!


Zrobiła to, co kazał, w zasadzie odruchowo, zresztą obecność kochanka trochę jej pomogła. Nadal jednak miała dziwne uczucie, że czegoś zaniedbała…


Kilkanaście głębokich oddechów uspokoiło Sonyę na tyle, żeby wziąć do ręki zdjęcie i upewnić się, że jest prawdziwe, że nie jest częścią jakiegoś koszmaru.


— Julio… — wyszeptała. — Nie wierzę, że stoisz za tym wszystkim, nie wierzę w duchy...ani w to, że chciałbyś mnie skrzywdzić. Za bardzo mnie kochałeś, żebyś teraz nienawidził mężczyznę, którego obdarzyłam miłością. Poza tym nie zapomniałam o tobie, odwiedzam też twój grób, owszem, może na razie nieco rzadziej, bo przygniata mnie rozpacz, ale powiedziałabym ci to samo i w oczy, gdybyś teraz zapukał do mojego pokoju…


Drgnęła. Nie, z całą pewnością nic jej się nie wydawało — kilka delikatnych, lecz wyraźnie słyszanych stukotów w wejście.


— Proszę! — powiedziała cicho, starając się ukryć zaskoczenie i nutkę strachu. Nawet, jeśli to jej zmarły mąż…


Podeszła do drzwi, otworzyła je i odważnie spojrzała na osobę stojącą w progu.


Stała tam Rosa, pokorna i cicha, jak zawsze.


— Panienka jeszcze nie śpi? Zauważyłam światło i nieco się przestraszyłam, czy coś się nie wydarzyło.


— Nie, nie, wszystko w porządku, coś mi się wydawało, zaraz wracam do łóżka, tylko jeszcze muszę coś zrobić…


W ręku nadal trzymała fotografię Ramireza.


— Rozumiem — odparła służąca, dobrze wiedząc, co Sonya ma przy sobie. W końcu sama podłożyła zdjęcie, gdy dziewczyna spała. — Ale dobrze, że panienka nie śpi, bo i tak bym musiała obudzić. Jest przesyłka do pani.


— Do mnie? O tej porze? Kto ją przyniósł?


— Był tutaj jakiś człowiek, spytał o mnie — na szczęście to ja mu otworzyłam. Podał mi kartkę, kazał przekazać panience i za nic w świecie nie czytać.


To nie było podejrzane. Sonya wiedziała z opowieści Rodrigueza, że ten znał Rosę. Krótko, bo widział ją tylko przez kraty aresztu i potem z rozmów z Juanem, ale zawsze. Gdyby więc chciał skontaktować się z przyjaciółką, wysyłałby wiadomość właśnie w ten sposób.


— Jak wyglądał ten ktoś?


— Nie przyjrzałam mu się za dobrze, jest zbyt ciemno, pewnie zbiera się na burzę. Ale chyba był blondynem, dosyć dobrze zbudowanym, nie wiem, ile mógł mieć lat — ze czterdzieści?


Sonya zastanowiła się chwilę. Opis nie pasowało do nikogo, kogo znała, ale może to ktoś, komu Ricardo zaufał? Odebrała kartkę, podziękowała i za moment znów została sama.


Davila wróciła do swojego pokoju, by zabrać stamtąd kilka potrzebnych rzeczy i wyszła z rezydencji. Spieszyła się, by dotrzeć wcześniej, zanim w to samo miejsce trafi i inna kobieta.


Córka Viviany i Gregorio rozłożyła kartkę — tym razem bez koperty. Krótkie, szybko kreślone słowa:


„Dobrze, że nikomu nie mówiłaś. Czas się spotkać. Jeśli nadal mnie lubisz, będę czekał na Ciebie przy Skałkach Smutku, wiesz, tam przy końcu miasta.


RR”.


Sonya schowała głęboko wiadomość — nie chciała, by ktokolwiek wiedział, dokąd poszła — o ile wróci, bo i nad tym się zastanawiała. Co ją trzymało w tym domu? Matka, wujek, Antonio, rodzina Gambone — oni wszyscy byli tak naprawdę obcy. Przez moment wahała się, czy nie napisać kartki do Viviany, by ta jej nie szukała, ale w końcu wpadła na inny pomysł. Jeśli zdecyduje się wyjechać razem z Ricardo, zadzwoni do matki przy najbliższej okazji. W wypadku, gdyby wróciła do rezydencji, sprawa sama się rozwiąże.


Carlos wstał z ziemi i spojrzał na uśmiechającą się Monicę ze słowami:


— Przepraszam, ja...nie wiem, co we mnie wstąpiło, nigdy taki nie byłem. Jesteś żoną Eduardo, zachowałem się jak ostatni bydlak…


— Nie musisz sobie niczego wyrzucać — odpowiedziała mu kobieta, doprowadzając się do porządku. — Potrzebowałeś czułości, zainteresowania, wszystkiego, czego od Andrei nie dostajesz. Niczego nie żałuj, pamiętaj, że to ona cię sprowokowała.


— Zbyt wiele czasu czekamy na własne szczęście, podczas, gdy ja niszczę je przez swoją słabość. To się nie może powtórzyć!


— Oczywiście, że to się nie powtórzy, to mogę ci obiecać. Wracajmy do rezydencji, robi się chłodno. Wejdź pierwszy, ja zaraz do ciebie dołączę.


Przyjął propozycję z wdzięcznością, nie mając pojęcia, że żonie Abreu wcale nie chodzi o to, iż zaniechają dalszego romansu, jedynie seksu w ogrodzie… Za bardzo pogniotła sobie sukienkę.


Maribel wcale nie zapomniała o zemście na Andrei, co jakiś czas odwiedzała brata i informowała go o poczynaniach Monici. Chodziła za nią krok w krok gdzie tylko się dało i zbierała dane na jej temat. Oczywiście zorientowała się też, kim jest Carlos Santa Maria, a Gustavo w sekundę pojął, czemu ma służyć mieszkanie Monici w tym samym miejscu, co narzeczony Monteverde.


— Tym razem zarzuciła sieci na innego, jakby Pablo Martinez jej nie wystarczał. Nie ma wstydu ta kobieta — zżymał się więzień.


— A tak bardzo ci na niej zależało. Miałam rację, kiedy was rozdzieliłam — wyrzuciła mu Maribel, stojąc przy ogrodzeniu zakładu karnego.


— Co nie znaczy, że nie chciałbym jej ponownie spotkać, wyjaśnilibyśmy sobie to i owo. Na razie nic nie rób, powiem ci, w jaki sposób zwabimy ją tutaj.


— Nie sądzę, by kiedykolwiek przyszła do więzienia. Przecież uważa się za wielką damę.


— Zaufaj mi — poprosił Gustavo. — Obiecałem ci, że podczas ponownej rozprawy Santa Marii zrzucę na niego całą winę za ucieczkę, tak też się stanie. Skoro potrafisz uwierzyć mi w tamtej sprawie, zrób to samo i w tej — Monica niedługo zjawi się u mnie i podejmę ją właściwie — zaśmiał się mężczyzna.


Cała ta sytuacja przypomniała się leżącej już w łóżku Maribel. Odpowiedziała bratu, że mu wierzy, że odda swoją zemstę w jego ręce i tak samo pomoże mu zabawić się z Monicą. Nienawidziła obu kobiet, Andrea zabiła pośrednio Raula, a żona Abreu skrzywdziła Gustavo poprzez swoje zachowanie.


Felipe zadowolony zmienił pozycję i pogładził palcem nagą skórę kochanki.


— Mówiłem, że w moich ramionach zapomnisz o problemach? Wiesz, Viviano...Mam pomysł...Kiedy już weźmiemy ślub...bo nadal mam nadzieję, że się zgodzisz...może postaramy się o dziecko? Sonya miałaby siostrzyczkę...albo braciszka. Nie byłaby taka samotna, może nawet pomogłaby nam w wychowaniu niemowlaka, potem, po narodzinach jej potomka ten dom byłby pełen radości…


— Już nigdy taki nie będzie. Skończyło się, od kiedy moja córka nie potrafi znaleźć spokoju.


— Chyba przesadzasz — skrzywił się starszy Santa Maria. — Przejdzie jej za parę miesięcy, jest silna i na pewno zrozumie, że miłość, jaką obecnie czuje, to tylko chore zboczenie. Poza tym nie tylko Sonya może być powodem szczęścia tych murów. Proszę...chciałbym być ojcem…


W umyśle Viviany zrodziła się szalona myśl. Co by było, gdyby wmówiła Felipe, że dziecko, którego oczekuje, jest jego synem? Byłaby uratowana. Victor od dawna nie dał znaku życia, być może odpuścił sprawę, w takim razie pozostaje tylko oszukać brata Carlosa i po kłopocie. Aborcja też wchodzi w grę, ale sprawia zbyt wiele kłopotów — wymyślić powód, dla którego umieszczono ją w szpitalu, poprosić lekarzy o zachowanie tajemnicy...Czy nie lepiej przystać na propozycję mężczyzny i zgodzić się na małżeństwo, a potem powiedzieć, że zaszła w ciążę? Nawet nie musi się martwić o liczbę miesięcy od ślubu do porodu, bo może stwierdzić, że do zapłodnienia doszło przed uroczystością.


— Wiesz co, kochanie? Chyba masz rację. Od jutra możesz planować nasz miesiąc miodowy.


— Bardzo się cieszę — odwdzięczył się jej pocałunkiem. Zamknęła oczy, dzięki czemu nie widziała jego uśmiechu. Triumfalnego, trzeba dodać.


Sonya otuliła się mocniej płaszczem, gdy cicho zamykała za sobą drzwi rezydencji. Nareszcie, nareszcie skończy się wszystko, każdy jej kłopot, wyjaśni co trzeba ze swoją miłością i jej życie się odmieni — bo przysięgła, że nigdy więcej nie pozwoli się zniszczyć. Śpiewała pod nosem, coraz bardziej odchodząc od budynku — jej dusza była tak radosna, że nie mogła się powstrzymać. Eduardo miał rację, trzeba ufać, trzeba wierzyć — Skały Smutku staną się niedługo Skałami Wiecznego Szczęścia. Wiedziała, gdzie to jest, co prawda nazwa nie budziła zbyt wielkiego zaufania, tym bardziej, że każdy znał tą historię, ale skoro Ricardo wybrał tamto miejsce na spotkanie, nie pozostawało jej nic innego, jak mu zaufać. Skały Smutku… ich miano wzięło się stąd, że któregoś dnia młode małżeństwo zginęło tragicznie, spadając z samego szczytu w przepaść — mąż chciał uratować kobietę, która nieszczęśliwie się poślizgnęła i spadł razem z nią.


Jakiś czas później zobaczyła już cel, do którego tak szybko zdążała. Było daleko, widać Bóg ją pilnował, bo nikt jej po drodze nie zaczepił. Czuła, że bolą ją nogi, ale nic to w porównaniu z magią, jaka ją czeka. W głowie dziewczyny wirowały pomysły, plany, zamiary, co też zrobi, jak już porządnie się przywita. Nabrała tchu, podchodząc bliżej fragmentu terenu, gdzie umarła tamta para. Bała się stanąć tuż nad samą przepaścią, zatrzymała kilka chwil wcześniej i czekała. Robiło się coraz chłodniej, ale jej serce biło gorąco i ogrzewało całe ciało — nie wiedziała, ile dokładnie ma czekać, nie miała jednak wątpliwości, że przyszła pierwsza — przecież Rodriguez z pewnością nie odszedłby, tylko na nią zaczekałby.


Czas mijał powoli, ciemne chmury zasnuły niebo. Upłynęło ponad pół godziny, Sonya powoli zaczynała się martwić. A jeśli coś się wydarzyło? Może to jeszcze nie tej nocy, może wystąpiły jakieś kłopoty i czeka na próżno? Usiadła na mokrej od lekkiego deszczu ziemi — mogła tak zachorować, ale nie miała wyjścia, zbyt długo szła pieszo, ból łydek był nie do zniesienia.


Mroczna postać nie wydała żadnego dźwięku, kiedy zbliżyła się od tyłu. Stanęła tuż za plecami dziewczyny i położyła jej dłoń na ramieniu.


Allisson spojrzała zaintrygowanym wzrokiem na matkę, kiedy ta weszła kilka chwil po Santa Marii.


— Wyglądasz jakoś inaczej, mamo. Czy coś się stało?


— Czemu jeszcze nie śpisz? — zirytowała się Monica. — Śledzisz mnie, czy co?


— Nie — roześmiała się córka. — Kończyłam powieść, którą kupiłam parę dni temu i zauważyłam, że dopiero wracasz z ogrodu. Przyznaj się, co tam się wydarzyło? Jakiś postęp w decyzji dotyczącej wyboru między Pablem, a tatą?


— Nie ma żadnego wyboru! — zdenerwowała się matka. — Dobrze wiesz, że Martinez na nas czeka.


— To co tu jeszcze robisz? Wracaj do Paryża. Oj, mamo, przecież wiem, że coś kombinujesz.


— Muszę cię pilnować i tylko dlatego tu zostaję.


— Pilnować? — Allisson wreszcie odłożyła książkę na półkę i wstała. — Przed czym?


— Przed zbytnim zaufaniem twojemu ojcu.


— Daj spokój. Mam swoje zdanie i nic go nie zmieni. Idę się napić mleka, zaraz wracam.


Wyszła z pokoju i udała się do kuchni. Ze zdumieniem zorientowała się, że w pomieszczeniu pali się światło.


— Kim pan jest? — wykrztusiła, będąc w całkowitym szoku. — I jak pan tu wszedł?


Antonio słyszał coś o mężu, ale był zbyt senny i zbyt zamroczony, by zrozumieć, o co chodzi. Jednak słowo „małżonek” skojarzyło mu się z jedną, konkretną postacią w życiu de La Vegi… Podniósł się, oparł na łokciu i powiedział:


— Jesteś piękna, jak zawsze.


Zaskoczona Graciela odparła dosyć nieśmiało:


— Nigdy nie zwracałeś na mnie uwagi.


— Jak to nie?! — zaperzył się de La Vega. — Przecież kocham cię od naszego pierwszego spotkania…


Pogładził kobietę po twarzy, pocałował namiętnie i dodał:


— Jesteś moja i tylko moja, prawda?


— Tak, tak — odszepnęła, nie do końca rozumiejąc, o co mu chodzi.


— To dlaczego zdradziłaś mnie z Carlosem?! — wycedził nagle prosto w jej ucho, po czym zacisnął dłonie na szyi przerażonej małżonki. A potem dorzucił:


— Myślałaś, że o niczym się nie dowiem, ty szmato? Teraz umrzesz, przeklęta Jessico! Veronica już zapłaciła za ukrywanie przede mną faktu, że Luis nie jest moim synem, teraz zapłacisz ty. Giń, dziwko!


I nacisnął jeszcze mocniej.


Luis de La Vega też nie miał najlepszego humoru, jakby wyczuwał, że Antonio nie zachowuje się tak, jak powinien. Przekręcał się z boku na bok, aż obudził Gerę.


— Czego nie śpisz? — mruknął Sergio, zirytowany nieustającym bólem zęba. — Dopiero zasnąłem po proszku, a ty mi spać nie dajesz.


— Wybacz — szepnął syn Carlosa. — Ale nie mogę zmrużyć oka, coś wisi w powietrzu.


— Jedyne, co ci wisi, to to, czy ja się wyśpię! Dobra, pomogłeś mi wtedy tam, na cmentarzu, ale jak nie chcesz się sam tam znaleźć, to kładź się i zacznij chrapać!


— Irytuje mnie to, że ani mama, ani tata do mnie nie przychodzą. Już nawet ucieszyłbym się z wizyty Carlosa, albo kogokolwiek, a tu nic od prawie dwóch miesięcy.


— Zostawili cię na pastwę losu, mówiłem. Zacznij sam o siebie dbać, a będziesz szczęśliwy. Na tym parszywym świecie liczy się tylko to, co możesz osiągnąć sam.


— Nie mów tak. Otworzyłeś się na naszą przyjaźń i dzięki temu uzyskałeś spokój duszy.


— Przestań gadać jak ksiądz! Tyle tylko, że wiem, co się stało z moim ojcem. Ładny mi spokój duszy! A skoro i tak nie dasz mi odpocząć, to coś ci powiem — jutro stąd zjeżdżamy.


— Zwariowałeś? Złapią nas w przeciągu sekundy.


— Ciebie może tak, mnie na pewno nie. Słuchaj, rano opowiem ci wszystko, bo i tak mam zamiar zniknąć w nocy, ale pamiętaj — ani słowa tym malcom! Bo jeszcze gotowi pójść z nami!


— Zostawisz Adriana i Christka samych? Oni nie mają innych przyjaciół poza nami.


— Mówiłem ci już, że przyjaźń jest nic nie warta. Dadzą sobie radę tak, jak dawali przed twoim przybyciem — bo nie powiesz mi, że ja się nimi opiekowałem. A ja muszę sobie jutro trochę… posprzątać?


— Co chcesz sprzątać? — zainteresował się Luis. — Chyba nie masz ochoty szukać Francisco?


— A czemu by nie? — zaśmiał się Odmieniec. — Musi zapłacić za morderstwo. Ty masz za zadanie wrócić w końcu do rodziny, do Sonyi i odzyskać swoje życie, a ja pogadam sobie z Velasquezem. I przy okazji załatwię coś jeszcze…

Rozdział 186

Sonya zadrżała, ale wiedziała, że nikt poza nią i Rodriguezem nie wie o tym spotkaniu. Stwierdziła więc cicho:


— Jeśli to próba, przejdę ją bez wahania. Czy mogę się już odwrócić?


Nikt jej nie odpowiedział, tajemnicza postać nacisnęła tylko mocniej ramię dziewczyny.


— Pokaż się, proszę — odezwała się znowu Sonya, mimo woli mając gęsią skórkę. Z całą pewnością nie z zimna.


Jakby na jej prośbę, ten ktoś z tyłu zwolnił uścisk i stanął tuż przed nią. Jedyne, co mogła zobaczyć, to długi, czarny płaszcz okrywający całą osobę i coś na kształt kaptura z woalką zasłaniającą również twarz. Dlaczego akurat woalka przyszła jej na myśl, skoro coś takiego noszą wyłącznie kobiety? A przecież to mężczyzny się spodziewała.


— Kim jesteś? Raczej nie tym, na kogo tu czekam — spytała, rozumiejąc coraz mniej. — Czy masz coś wspólnego z moim przyjacielem?


Milczący osobnik wyciągnął tylko rękę i pokazał, by dziewczyna zbliżyła się ku samej przepaści.


— O nie, nie ma mowy, nie podejdę tam. Zaczynam wątpić, czy to wszystko nie jest jakąś grą, na którą dałam się nabrać. Albo natychmiast mi powiesz, o co chodzi, albo wracam do domu.


Nagle w dłoni postaci pojawił się jakiś obiekt. Kiedy Sonya przyjrzała się bardziej, dojrzała, iż jest to kartka, a na niej rysunek przypominający jeden z tych, które tak kochała.


— Skąd to masz? Czyżbyś jednak naprawdę był kimś od Ricardo?


Musiała podejść bliżej, musiała to sprawdzić — a nuż okaże się, że w tej zagadce jest ziarnko prawdy, które doprowadzi ją do Rodrigueza? Jeśli ten obraz naprawdę był dziełem jego rąk, będzie mieć dowód, że jej nie opuścił.


Jeden krok do przodu, dwa, potem następne. Coś przed nią — czy też ktoś — nie poruszyło się ani o milimetr. Wyglądało jak duch, ale chyba dosyć przyjazny, skoro miał zawieść ją w ramiona ukochanego?


Wzięła do ręki kartkę, nie zwracając uwagi, że dłoń dziwacznego przybysza również znajdowała się w ukryciu — w czarnej rękawiczce.


— O mój Boże… — zdążyła szepnąć, zdając sobie sprawę, że to, co wzięła za rysunek Ricardo, jest tylko zwykłym bohomazem, zwodniczą pułapką dobrze przykrytą mrokiem nocy. Na dodatek na papierze widniał napis — „Zaraz się z nim spotkasz — w piekle!”.


Nie wypuściła kartki z dłoni, bo nie miała na to czasu. Poczuła potężne pchnięcie w plecy, prosto w stronę przepaści. Mimowolnie, siłą rozpędu, poleciała przed siebie — na spotkanie ze śmiercią. Ostatnim, co usłyszała, był śmiech, szyderczy, ale i radosny. I damski.


Allisson również nie miała łatwej nocy. Wpatrywała się w mężczyznę siedzącego przy kuchennym stole i powoli docierało do niej, że owszem, tenże człowiek ma broń, ale leży ona na blacie, a nie znajduje się w jego rękach, poza tym światło się pali, więc nie jest to włamywacz. A najważniejsze były jego oczy, stare i zmęczone — w przeciwieństwie do twarzy, dość przystojnej, ale teraz pooranej zmarszczkami.


— Wybacz, że cię wystraszyłem, ale musiałem szybko pogadać z Eduardo. Jest w domu?


— Ojciec śpi — wykrztusiła dziewczyna. — Czego pan od nas chce?


— Nie od was, a od niego. I nie martw się, nie jestem mordercą. Nazywam się Pedro Velasquez i muszę przekazać twojemu ojcu, co znalazłem w starej klinice należącej do mojego brata.


Nawet się nie zdziwił, że Abreu ma córkę. W tej chwili miał to po prostu gdzieś. Po tym, co zobaczył na skraju lasu, odczuwał tylko rozlewający się po całym ciele ból. I gniew.


— Velasquez? Gdzieś już słyszałam to nazwisko. Czy jest pan może bratem…


— Pedro?! — zdziwił się niepomiernie Abreu, który usłyszał rozmowę i udał się do kuchni, gdzie zdążył na końcowe zdanie córki. — Czy coś się stało? I jak tu wszedłeś?


— To akurat jest najmniej ważne. Gorzej, że odkryłem coś, od czego odechciało mi się żyć. Szanowny don Conrado kupił kiedyś budynek po klinice dla chorych umysłowo i niedawno się tam udałem, sądząc, że może tam się ukrył. Zamiast niego znalazłem gnijące zwłoki jakiegoś kolesia i do tego inną, bardzo niepokojącą rzecz.


— Jaką? — Eduardo usiadł naprzeciwko gościa i dał ręką znać córce, by ta przyniosła im coś do picia. Na szczęście wszystko znajdowało się w kuchni, toteż mogła spokojnie słuchać nowości od Pedro.


— Budynek jest oczywiście praktycznie zrujnowany, zachowała się tylko niewielka część, akurat właśnie tą postanowił wykorzystać mój niecny braciszek. Musiał mieć wspólnika, to pewnie jego ciało znalazłem na podłodze, wykrwawił się wieki temu. Gorzej, że ta podłoga należała do celi, w której prawdopodobnie kogoś więziono. Kiedy wszedłem głębiej, spostrzegłem na ścianie kilka liter, z czego dwie wyżłobione w murze, a trzecia napisana krwią. Układały się w napis „SON”.


— Jak Sonya… — skojarzył natychmiastowo Abreu.


— Dokładnie. Co przywiodło mi na myśl pewną straszną rzecz. — Velasquez wychylił podane przez córkę Eduardo piwo i kontynuował, zdając sobie sprawę, że oczy obojga się w niego wprost wlepione. — Samo w sobie byłoby to nawet przyjemne, gdyby nie fakt, co zrozumiałem później. Owszem, od razu wiedziałem, że chodzi tutaj o dziewczynę od Carlosa, a w takim razie wszyscy wiemy, kto mógł — jako jedyny — wyryć ten napis na ścianie. Skoro jednak „N” jest wypisane krwią, a na podłodze pełno śladów walki, poza tym ten trup… Wiecie… Ricardo nigdy by nikogo nie zamordował. Jeśli to zrobił, musiał mieć naprawdę cholernie poważny powód.


— Jednak Sonya miała rację. Zaczęła wierzyć, że on żyje i to po części dzięki mnie. Co jeszcze tam odkryłeś?


— Dochodzimy do najgorszej rzeczy — poza smrodem i pewnymi obiektami wskazującymi na to, że Rodriguez — o ile to w ogóle on był — znajdował się w co najmniej nienajlepszym stanie — widziałem walającą się po ziemi strzykawkę. Śmiem twierdzić, że Conrado i jego wspólnik robili tam jakieś eksperymenty.


— Mój Boże… — Abreu zbladł. — A obiektem ich badań był…


— Właśnie — dodał ponuro Velasquez.


— Biedny człowiek — chociaż w tej chwili wątpię, czy nadal nim jest. Nie masz pojęcia, gdzie mógł się udać?


— Najmniejszego. Normalnie pewnie poszedłby do swojego dawnego domu, ale jeśli mamy rację, to może błąkać się zagubiony po prostu wszędzie.


— Chwileczkę — przypomniał coś sobie Eduardo. — Niedawno Sonya dzwoniła do mnie i twierdziła, że dostała list, w którym Rodriguez pisze, że chce się spotkać. Prosił, by nikomu o tym nie mówiła, ale mnie to wyznała — i na całe szczęście!


— Napisał list?! — parsknął Pedro. — Ciekawe, jak miał to zrobić, skoro obaj doszliśmy do wniosku, że może nawet nie wiedzieć, jak się nazywa!


— W jakże wielkim niebezpieczeństwie jest ta dziewczyna! Ktokolwiek podszył się pod jej przyjaciela, na pewno nie miał dobrych zamiarów!


— Nie wiesz, dokąd miała iść po otrzymaniu drugiego listu?


— Nie, dopiero w tym kolejnym miała się dowiedzieć. Zaraz do niej zadzwonię.


Abreu nerwowo wybrał numer, ale komórka Sonyi nie odpowiadała.


— Jak ją teraz znajdziemy? — zmartwił się Pedro. — Rodriguez nigdy nam nie wybaczy, jeśli coś jej się stanie.


— I jak znajdziemy jego? — uzupełnił Eduardo.


Carlos Santa Maria, całkowicie nieświadom tego, że coś grozi jego córce, przewracał się z boku na bok, ale tak, by nie obudzić Andrei — nie miał siły się tłumaczyć, kłamać, dlaczego nie śpi, nie mógł przecież jej wyznać prawdy! Tej tak bardzo bolesnej, ale jednak prawdy. Zdradził ją i to już przy pierwszej próbie, przy pierwszym kuszącym spojrzeniu Monici. I to z kim — z mężatką! Jakim to draniem się dziś okazał, kimś, kto nie zasługuje na miłość takiej kobiety, jak… Zaraz, zaraz, miłość? Co to żona Abreu mówiła, podejrzewała, że Monteverde w ogóle go nie kocha, tylko traktuje jak przedmiot pożądania? A czyż on sam nie miał wcześniej takich myśli?


Nagle powziął decyzję, jedną, jedyną, która — jak się spodziewał — mogła dać mu spokój. Obudził Andreę i szepnął jej do ucha:


— Kochanie, błagam cię, weźmy ślub jak najszybciej, nie wytrzymam już dłużej bez ciebie. Przepraszam za wszystkie nasze kłótnie, nigdy więcej tak nie postąpię, tylko wyjdź za mnie, proszę.


— A co z twoją rozprawą?


— Machnijmy na to ręką, na pewno uda mi się na niej wybronić. Proszę, zaplanujmy jutro wszystko i chodźmy do urzędu, ustalmy termin w kościele, błagam cię.


— Hm, zastanówmy się...Dobrze! — odparła żartobliwie.


— Naprawdę? Nie za szybko to dla ciebie?


— Za wolno, Carlos, stanowczo za wolno. Ogłosimy to we wszystkich gazetach, dobrze? Niech wszyscy się dowiedzą!


— Co tylko zechcesz, ukochana, co tylko zechcesz.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 65.33