E-book
14.7
drukowana A5
78.18
Pogarda i miłość

Bezpłatny fragment - Pogarda i miłość

Część pierwsza, Tom trzeci

Objętość:
514 str.
ISBN:
978-83-8126-520-1
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 78.18

Słowem wstępu

„Pogarda i miłość” to historia niezwykła. Z całą pewnością nie twierdzę tak dlatego, iż uważam, że jest lepsza od innych, jej podobnych. Jej wartość oceni sam Czytelnik. Niezwykłe jest jednak to, jak mocno wrosła mi w serce; od tworzenia pierwszych rozdziałów minęło już przecież prawie 10 lat! Przez ten okres opowieść ewoluowała, pewnymi rozwiązaniami zaskakując nawet mnie. Prawdą jest stare powiedzenie, że bohaterowie książek tak naprawdę żyją własnym życiem, a nam po prostu pozwalają je opisywać i podglądać.


Zajrzymy więc do świata, gdzie ludzie losy splatają się ze sobą, jednych otaczając ciepłem i radością, a drugim przynosząc jedynie smutek i zagładę. Gdzie czasem zemsta jest ważniejsza od rodziny, a przyjaźń to jedyne, co trzyma nas przy życiu…

CZĘŚĆ PIERWSZA — Tom 3

Rozdział 135

Gloria Camara jeszcze nigdy nie widziała człowieka w takim stanie. Głowa mężczyzny zwisała pod jakimś dziwnym kątem, z ust ciekła mu krew, a zamknięte oczy były przysłonięte siwymi powiekami.


— Co mu się stało? — zdołała tylko wyjąkać.


— Takim go znaleźliśmy, pani doktor — odezwał się jeden z tych, którzy nieśli rannego. — Wie pani, w więzieniu jest mnóstwo takich, co tylko czyhają na okazję, by zabić. Pewnie narobił sobie wrogów i oto efekt.


— Połóżcie go tutaj — wskazała leżankę. — Muszę go zbadać, być może będzie trzeba zawieźć go do szpitala.


Zrobili to, co kazała — tak, zrobili, bo poza nieprzytomnym było ich jeszcze trzech — dwóch niosło rannego, trzeci był chyba kolegą tamtego, bo przyglądał się ze zmartwioną miną. Nachyliła się nad leżanką i wtedy…


…poczuła, że ktoś ze straszliwą siłą wykręca jej szyję do tyłu i przykłada coś zimnego do skóry.


— Ani mi się waż ruszać, ani cokolwiek szepnąć, dziwko! — odezwał się cicho ten, który wcześniej z nią rozmawiał. — Carlos, wstawaj, otwieraj przejście.


Człowiek, który do tej pory rzekomo nie był świadomy, wstał bardzo żwawo jak na chorego i z niespotykaną siłą wyrwał z podłogi kratę. Był to odpływ, którym pozbywano się wszelkich nieczystości z gabinetu lekarza, w jakim się właśnie znajdowali. Otwór był mały, ale przy odrobinie wysiłku można było się w nim zmieścić.


— Manolo, Pedro, właźcie! — Ten, który trzymał w szachu lekarkę, dał znać pozostałym. — Carlos na końcu!


Manolo z jakąś lisią zręcznością wskoczył do dziury, za nim Pedro, który przez moment się zawahał i uczynił ruch, jakby chciał coś powiedzieć. Gustavo jednak, bo to on był tym mężczyzną z nożem, pospieszył go tylko ruchem głowy. Velasquez za moment zniknął w otworze, potem Santa Maria.


— A teraz ty — wycedził Gustavo. — Będziesz naszą zakładniczką!


— Nie uda wam się… — próbowała protestować kobieta, ale na próżno.


— Gwarantuję, że za kilka minut pozostanie po nas tylko wspomnienie! A jeśli nie chcesz zginąć, idziesz z nami! — po tych słowach przestępca popchnął lekarkę w kierunku dziury. Wiedział, że nie krzyknie, była zbyt sparaliżowana strachem. I nie pomylił się, parę chwil później jej głowa zniknęła w ciemnościach.


Gustavo wcześniej podzielił się swoim planem z resztą ekipy i wiedział, że tam na dole, w kanale odpływowym, kobietę „przejęli” Manolo i Carlos. To oni dwaj najbardziej palili się do tej ucieczki. Pedro wciąż zachowywał milczenie i szef grupy zwracał na niego szczególną uwagę.


Kiedy już wszyscy byli w komplecie, Gustavo sięgnął do kieszenie i wyjął coś, co zaszokowało wszystkich. Broń. Ciemne narzędzie śmierci.


— Co się tak gapicie? — zaśmiał się mężczyzna. — Jestem dobrze przygotowany na każdą okazję! A ty, panienko, ani myśl o ucieczce, bo inaczej twoje ciało zgnije gdzieś w tych rurach. A teraz biegiem, kawałek dalej czeka nas wolność!


Czwórka mężczyzn i jedna kobieta — zakładniczka ruszyli z miejsca w kierunku świata za kratami. Po zemstę, po krew… po przyjaźń… po śmierć.


Diego Rodriguez dzień wcześniej wrócił do domu pogrążony w myślach. Noc minęła mu na dziwnych, poplątanych, koszmarnych snach, gdzie wciąż miał przed oczami ciało z posterunku. I ta dłoń, tak kurczowo ściskająca te… śmieci. Jedna z mar była tak wyraźna, że aż krzyknął przez sen i zerwał się z łóżka — przerażony zarówno obrazem z jego mózgu, jak i tym, że mógł obudzić Natalię jakimś niebacznym słowem, które by go zdradziło. Ale trudno mu się dziwić, skoro właśnie we śnie ujrzał, jak trup wstaje i patrzy mu głęboko w oczy pustym wzrokiem bez gałek. A potem głowa nieboszczyka zamieniła się w nagą czaszkę.


— Odejdź, przeklęty! — wyszeptał spocony Diego. — Odejdź! Przecież cię nie znam, nie wiem, kim byłeś, powiedziałem na policji prawdę — że nie jesteś moim synem! Przepadnij, przepadnij w piekle!


Istotnie. Rodriguez wczoraj odpowiedział przecząco na pytanie policjanta — człowiek zabity przez mundurowego nie był Ricardem. Owszem, Diego poznał rękę syna w rysunkach, jakie miał przy sobie trup, ale nie miał zamiaru się zastanawiać, skąd wzięły się w posiadaniu nieznajomego.


Juan Orta ściskał dłoń siostry, czując, jak wali mu serce. Była taka biała na twarzy, taka… obca, wydawało mu się, że patrzy na śmierć. Andrea jednak była przytomna i nie zamierzała uspokajać brata — wręcz przeciwnie.


— Tak, Juanie, straciłam dziecko. Ale nie zamierzam go opłakiwać. Stało się i w sumie twierdzę, że to było dla niego najlepsze — cóż to za życie, bez pełnej sprawności, bez być może nawet kontaktu ze światem.


— Jak możesz tak mówić? Jak możesz być taka okrutna? Nawet, gdyby to dziecko nie wiedziało, że jesteś jego matką, nie miało żadnej możliwości porozumienia się z nami, było głuche, czy ślepe, ja i tak bym je kochał! To przecież był mój siostrzeniec!


— Może. Ale poza tym był to też syn Raula. Syn. Pewnie by się ucieszył na wieść, że ma syna. Ale nic z tego, jedyna nić wiążąca mnie z nim umarła. Teraz wreszcie osiągnę spokój, a on niech robi ze swoim życiem, co chce!


— Andreo… — odezwał się poważnie Juan. — Raul Monteverde nic nie zrobi ze swoim życiem. Zmarł kilkanaście godzin temu.


Kilkanaście godzin. Telefon od Maribel. Czy to wtedy…?


— Raul nie żyje… — zamyśliła się Andrea. — Cóż. On i tak był skazany na śmierć. Gregorio do ciebie dzwonił?


— Nie. Przecież on nawet nie wie, gdzie jesteśmy. Ale piszą o tym we wszystkich gazetach, jego ojciec zamówił nekrologi.


— Ojciec… Mój tatusiek się postarał, pewnie sprowadzi ciało tego biedaka do kraju i urządzi mu wystawny pogrzeb. Nie mam zamiaru się na nim stawić.


— Ale, siostrzyczko…


— Juan — przerwała mu Andrea. — Ta sprawa jest już zakończona. Opowiedz mi o swojej pracy, chcę wiedzieć, gdzie zamieszkam, gdy jutro wyjdę ze szpitala. Tak, nie rób takiej miny, nie zamierzam tu siedzieć całe życie.


Sonya razem z Luisem spędzili noc po prostu pod drzewem, w jakimś cichym parku na skraju miasta. Oboje musieli się zastanowić, co robić dalej — owszem, posiadali kilka wiadomości, ale żadna z nich nie przybliżała ich do celu — do znalezienia Ricardo Rodrigueza.


— Luis… — dziewczyna właśnie się obudziła i poczuła, że dłużej nie wytrzyma. — Jestem głodna, ty zapewne też. Musimy zdobyć coś do jedzenia.


— Masz jakieś pieniądze? Bo ja nic nie wziąłem.


— Ja też, nie było kiedy, poza tym nie spodziewałam się, że...Ech i co my teraz zrobimy?


— Nie martw się, siostrzyczko! Twój brat wie, jak zdobywać jedzenie! — Luis, całkiem już rozbudzony, wstał i klepnął ją porozumiewawczo w ramię. — Przecież musieliśmy dawać sobie jakoś radę z Antoniem, kiedy nie było co jeść, prawda?


— Chcesz...Masz zamiar kraść?


— A co innego nam pozostało? Nie martw się, na pewno wszystko się uda, mam w tym wprawę. Może nie taką, jak twój przyjaciel, ale…


— Nie żartuj w ten sposób — skrzywiła się Sonya. — To nie jest śmieszne.


— Masz rację, przepraszam. Chodźmy, kilkanaście metrów dalej powinno być coś w rodzaju targu, tam się posilimy.


— Niech ci będzie — zgodziła się Sonya. Bo co innego mogła zrobić?


Kilka minut później Luis rozwodził się na temat obecnej sytuacji w futbolu, wymieniając poglądy ze sprzedawcą jabłek, a Sonya — robiąc to po raz pierwszy w życiu i straszliwie się wstydząc — korzystała z okazji i wrzucała co lepsze okazy do znalezionej gdzieś na ulicy brudnej torby. Żadne z nich, ani Luis, ani Sonya, nie przejmowało się higieną — woleli jeść niemyte jabłka, niż umrzeć z głodu. A wszystko to dla jednego człowieka…


— Więcej się nie zmieści — szepnęła dziewczyna i chwyciła mocniej torbę. Luis odwrócił się w jej stronę chcąc spokojnie odejść tak, żeby sprzedawca nie spostrzegł, że został okradziony. Na nieszczęście Sonya przeliczyła się co do wytrzymałości torby, zapewne wcześniej wielokrotnie używanej i ta po prostu pękła.


— Hej! Złodzieje, zatrzymać ich! — sprzedawca z miejsca zorientował się, co się dzieje i wypadł zza stoiska.


— Uciekać! — zarządził Luis i puścił się przed siebie, licząc, że Sonya zrobi to samo.


I faktycznie zrobiła, tyle tylko, że w przerażeniu pobiegła w przeciwnym kierunku, niż chłopiec. Luis nie miał czasu oglądać się za siebie, wypadł tylko na ulicę i lawirował między samochodami. Sonya pędziła nieznanymi jej ścieżkami, modląc się tylko, by potem jakoś spotkać chłopaka — zdążyła się już bowiem zorientować, że się zgubiła.


Dyszała coraz ciężej, jej płuca wypełniał strach, czuła, że zaraz zabraknie jej powietrza. Wpatrywała się w chodnik, by nie przewrócić się na jakimś załamaniu i nie widziała, co ma przed sobą. Być może dlatego aż na moment straciła oddech, gdy wpadła na coś, co nie chciało jej przepuścić.


— Dokąd to?! — usłyszała twardy głos, a czyjeś silne ręce złapały ją za ramiona. Spojrzała w górę i zamarła.


— Ty? — zdołała wykrztusić, nim zemdlała.

Rozdział 136

Kiedy się obudziła, odkryła z przerażeniem, że nie znajduje się w żadnym znanym sobie miejscu. Leżała na jakimś obcym, choć wygodnym łóżku, przykryta zdobioną kołdrą, a obok jej posłania siedzi na krześle mężczyzna w średnim wieku, prawdopodobnie śpiący, bo podtrzymujący głowę lewą ręką. Dopiero po dłuższej chwili przypomniał jej się ten, na którego wpadła, ten, który złapał ją mocno i…O mój Boże! Ale przecież tym człowiekiem… tym człowiekiem…!


— Obudziłaś się? — tajemniczy mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na nią. Nie był to ten sam, który ją zatrzymał, tylko inny, o jakimś smutnym spojrzeniu.


— Gdzie jestem? — Sonya postanowiła zachować spokój, nie miała pojęcia, co się stało, ale może uda jej się cokolwiek dowiedzieć o tym miejscu i o…o tym potworze, którego spotkała na ulicy!


— W moim domu. Nazywam się Eduardo Abreu i zaopiekowałem się tobą, ponieważ zemdlałaś prosto w ramiona mojego majordomusa. To on cię tu przyniósł. Sądzę, że powinnaś mu podziękować za troskę.


— Podziękować? — zdołała tylko wykrztusić. Miała dziękować temu… temu…


— Owszem. Gdyby porzucił cię bez świadomości, mógłby cię ktoś napaść. Jesteś młoda i ładna, na takie dziewczyny czyha wiele niebezpieczeństw.


Już, już miała powiedzieć, że to w tym domu czeka na nią coś strasznego, ale się powstrzymała.


— Ma pan rację, muszę mu podziękować. Czy mógłby pan go zawołać?


— Oczywiście. Ale wydaje mi się, że wcześniej powinienem poznać twoje nazwisko. Moje już znasz.


— Nazywam się...nazywam się… — I właśnie w tej chwili wpadło jej do głowy, że dla własnego dobra nie powinna podawać prawdziwego imienia. Jeśli to zrobi, zostanie od razu odesłana do domu, a tego przecież za nic nie chciała. — Nazywam się Valeria Margaleff.


— Cóż za dziwne nazwisko, Valerio. Ale nie mnie to oceniać. Poproszę tutaj mojego majordomusa — mówiąc to Eduardo wstał i wyszedł.


Za kilka minut Sonya znów nie była sama w pokoju. U stóp łóżka stał ten, którego spotkała tak nagle na ulicy.


— Panienka sobie czegoś życzyła? — odezwał się jak zwykle bez cienia uśmiechu.


— Owszem — Sonya usiadła na posłaniu. — Najpierw chcę podziękować za pomoc.


— Doprawdy nie ma za co. To ja chciałbym przeprosić za moje zachowanie — wziąłem panienkę za jakieś dziecko, które uciekło od rodziców. Nie powinienem zwracać się do panienki przez „Dokąd to”.


— Nic się nie stało. Czy możesz tutaj podejść?


Majordomus bez słowa wykonał polecenie.


— Świetnie. Nazywam się Valeria Margaleff. A ty? Chciałabym poznać imię mojego wybawiciela.


Uśmiechała się, choć wiedziała, z kim ma do czynienia.


— Moje imię? Jak panienka sobie życzy. Nazywam się Conrado.


— Conrado… — powtórzyła jak echo Sonya. — Conrado! Dlaczego?


— Nie rozumiem? — majordomus uniósł jedną brew w górę.


— Pytam, dlaczego to zrobiłeś. Dlaczego potrafiłeś go tak skrzywdzić?!


— Ale kogo, panienko? — nawet jednym mięśniem nie dał po sobie poznać, że ta rozmowa przybiera co najmniej nieoczekiwany obrót.


— Powiedz mi… — ściszyła głos, obawiając się, że zaraz zacznie krzyczeć. — Powiedz mi, jak mogłeś go tak oszukać?! Jak mogłeś powiedzieć mojemu Ricardo, że umarłeś, skoro żyjesz i — jak widzę — masz się świetnie, Francisco Velasquezie!


Nie tylko Sonya podniosła tego dnia głos, dając upust swoim emocjom. Również Manolo nie wytrzymał i wrzasnął:


— Jasna cholera, tak blisko, a zarazem…


— Zamknij się, debilu! — Gustavo z miejsca przywołał go do porządku. — Przyjrzyj się dobrze, jeśli wszyscy w piątkę się trochę wysilimy, damy sobie radę!


— Ale strażnicy już na pewno wiedzą o naszej ucieczce!


— To kolejny powód, żeby się pospieszyć! Do roboty!


Gustavo był niekwestionowanym przywódcą całej grupy, jego charyzma powodowała, że wszyscy mu się podporządkowali. Nawet Carlos, który przecież wcześniej brzydził się jakimkolwiek przejawem przemocy, słuchał rozkazów tego typka. Tylko po to, by dorwać Rodrigueza.


Uciekinierzy popatrzyli dość sceptycznie na to, co blokowało im drogę do wolności — na ogromną kratę zasłaniającą wyjście na świeże powietrze. Mieli szczęście, że nikt do tej pory nie wpadł na to, by zajrzeć do gabinetu lekarskiego. Żaden jednak nie liczył, że to szczęście zaraz ich nie opuści.


Gloria starała się nie dać opanować panice. Tak, to dobre słowo — panice. Bała się tych mężczyzn — jakże inaczej wyglądało to wszystko, kiedy siedziała wygodnie na krześle i przyjmowała więźniów uskarżających się na grypę czy inne tego rodzaju schorzenie. Czuła, że ją szanują, że jej ufają, była im potrzebna. Ale ci tutaj? Obleśni, bezlitośni, zdecydowani zrobić wszystko, byleby tylko stąd uciec. Co z nią zrobią, kiedy zakładnik przestanie im być już przydatny? Zabiją? Puszczą wolno? Akurat w to ostatnie mocno wątpiła. W tym momencie nie miała wyboru — oparła się mocno nogami i całą siłę włożyła w wypchnięcie starej kraty z zawiasów.


Felipe Santa Maria chyba po raz pierwszy w życiu był tak zniecierpliwiony.


— Nie rozumiem, jakim cudem policja nie może znaleźć dwójki dzieci i to tak charakterystycznych — przecież to nie są byle jakie obdartusy, a nastolatki z dobrego domu, na miłość boską! Co prawda może Luis nie pochodzi ze zbyt dobrego domu, bo ma brata wariata, ale… — przy tych słowach starszy Santa Maria rozejrzał się, czy aby ich źródło dochodów o imieniu „Antonio” nie znajduje się gdzieś w pobliżu i nie słyszy inwektyw, jakich używa Felipe.


— Co gorsza, okazało się, że tym trupem wcale nie jest Rodriguez — skrzywiła się siedząca naprzeciw rozmówcy Viviana. — Przez ten plan więcej straciliśmy, niż zyskaliśmy.


— Nie byłbym taki pewien, kochanie. Po pierwsze, udało nam się pozbyć tej wiedźmy w masce. Po drugie, nie dopuściliśmy, aby w naszym życiu przebywał ten chłystek.


— A jeśli Sonya go odnajdzie? Jeśli go spotka i z nim zamieszka, jak niegdyś? Co zrobimy?


Santa Maria wodził końcem palca po kieliszku dobrą chwilę, nim odpowiedział.


— Nic. My nic, droga była bratowo — bo podpisałaś już dokumenty rozwodowe, prawda? — Felipe zaczekał, aż Viviana kiwnie mu głową na potwierdzenie i kontynuował: — Doskonale. Wracając do tematu — my nic nie zrobimy. Zrobi to za nas ktoś inny.


— Kogo masz na myśli? Przecież chyba nie Gregorio, on całkowicie pogrążył się w żałobie po biednym Raulu.


— Nie, nie jego. Zobacz. — Z tymi słowami Santa Maria podał kobiecie kopertę.


— Co to jest?


— Otwórz.


Zrobiła, co jej polecił, ale niczego jej to nie wyjaśniło.


— Nie rozumiem? To fotografia jakiegoś mężczyzny, sądzę, że służącego, bo jest w stroju…


— Mhm — przerwał jej Felipe. — Masz rację. Ten człowiek nie wiedział, że jest obserwowany, nie ma też pojęcia, że zrobiono mu zdjęcie. I nie spodziewa się, że ktoś wie, kim on jest.


— A kim jest? — Viviana dalej nie zrozumiała.


Santa Maria wstał, zbliżył się do kobiety, po czym nachylił się i szepnął prosto do ucha Viviany:


— Przedstawiam ci Francisco Velasqueza, znanego pod pseudonimem Conrado...don Conrado, jak zwykł do niego mówić jego pan. Oto człowiek, który pała nienawiścią do Rodrigueza… i który go zniszczy.


Felipe uśmiechnął się i wyszedł.

Rozdział 137

— „Mojego” Ricardo? Niestety, nie rozumiem, o co panience chodzi, panienko Margaleff. Tym bardziej, że nie nazywam się Francisco, a Conrado.


Sonya zerwała się z łóżka i stanęła rozwścieczona przed nadal zachowującym spokój majordomusem.


— Przestań kłamać! Kilka lat temu wydarzył się wypadek, w którym rzekomo zginąłeś, chroniąc mojego przyjaciela. Gdybyś widział, jak cierpiał po twojej śmierci! A ty tymczasem…


— Posłuchaj mnie, Valerio, czy jak tam się zwiesz naprawdę! — Conrado zbliżył swoją twarz do oblicza dziewczyny i kontynuował: — Dla ciebie i dla całego domu tutaj nazywam się Conrado i jeśli jeszcze raz usłyszę imię tego śmiecia, będzie to ostatnia rzecz, jaką powiesz w życiu! Zrozumiano?


— Ale dlaczego?! — Sonya zaczęła szlochać w bezsilności. Wiedziała, że nie ma żadnego dowodu na to, kim naprawdę jest ten człowiek. — Dlaczego upozorowałeś to wszystko? Co on ci zawinił, że kazałeś mu tak…


— Zamknij się! — majordomus wyprostował się w jednej chwili i mówił dalej. — Nie masz pojęcia o tym, co się działo między nami. Twój...przyjaciel, jak go określasz, związał się ze mną dla mojej pozycji i wpływów. Owszem, przygarnąłem go kiedyś pod swój dach i zacząłem żywić głębsze uczucia, ale w jego głowie zaświtał plan wykorzystania mojej miłości do uwolnienia się od życia, jakie prowadził. Przez te wszystkie lata, kiedy Rodriguez sądził, że zginąłem, cieszyłem się wolnością, żyłem tutaj może skromnie, ale ze świadomością, że nikt nigdy więcej mnie nie skrzywdzi. I tym razem nie pozwolę, byś zniszczyła moje postanowienie!


— Ale...panie Velasquez...To niemożliwe… Ricardo nigdy by czegoś takiego nie zrobił… Ja go znam… Ja mu ufam… wierzę w niego...Kilka razu uratował mi życie...Sam mało przy tym nie zginął… Ja… ja go kocham…


— Kochasz? Biedna dziewczyno. Nawet, gdyby nie był homoseksualistą, nie miałabyś u niego szans. On nie ma uczuć. A przynajmniej nie tych dobrych. Pozwól, że o coś cię zapytam — czy należysz do bogatej rodziny?


— A co to ma wspólnego…


— Odpowiedz — majordomus przerwał Sonyi, podnosząc dłoń do góry. — Po prostu mi odpowiedz.


— Tak — wyszeptała.


— I wszystko jasne. Pamiętaj, że każdą czynność, każdy krok, jaki zrobił dla ciebie Ricardo Rodriguez, był przemyślany. Tylko po to, żeby zagarnąć twój majątek.


Dławiło ją w gardle, nie mogła wypowiedzieć ani słowa. Czyż jej ojciec nie wspominał, że to Francisco był tym złym? Teraz Velasquez opowiada własną wersję, zrzuca winę na jej ukochanego… Kto mówi prawdę? Komu wierzyć…?


— Coś ci pokażę. Chodź ze mną. — Conrado prawie opiekuńczym ruchem położył dziewczynie dłoń na ramieniu i delikatnie skierował ku wyjściu z pokoju.


Udała się za nim posłusznie, starając się opanować wciąż cieknące łzy. Postąpili kilka kroków korytarzem, aż wreszcie znaleźli się przed drzwiami do kolejnego pokoju.


— Wejdź — powiedział majordomus życzliwym tonem. — Wejdź i przekonaj się dla własnego dobra, kim był Ricardo Rodriguez.


Nie poprawiła go, nie zaprotestowała, że nie powinien używać czasu przeszłego. Kiedy znaleźli się wewnątrz, Conrado podszedł do stojącego w rogu mebla, wyjął z kieszeni maleńki klucz i otworzył jedną z szafek. Potem sięgnął do środka i chwycił coś w rękę. Chwilę trzymał to w ukryciu, jakby się wahał, czy wydobyć zawartość szafki na światło dziennie, aż wreszcie podał Sonyi średniej wielkości białą kopertę wypełnioną po brzegi.


— Otwórz.


— Nie chcę...Nie wierzę w nic, co opowiadałeś, nie wierzę, nie chcę…


— Panienko Valerio...Musisz przekonać się, kogo obdarzyłaś największym uczuciem na ziemi. Zbrodniarza. Złodzieja. Drania. To wszystko można by mu jeszcze wybaczyć. Ludzką rzeczą jest błądzić. Ale nie można mu przebaczyć tego, że był kłamcą. Oszustem. Że kradł i zabijał — ale nie rzeczy, nie ludzi. Tylko ich serca. Zdobywał je, a potem miażdżył pogardą i nienawiścią. Wykorzystywał i porzucał. Zobacz. Tam jest wszystko. A potem mi powiedz, czy nadal chcesz, bym się przyznał przed tym wcielonym diabłem, kim naprawdę jestem.


Sonya Santa Maria drżącą ręką wyjęła pierwszy przedmiot, jaki znajdował się w kopercie.


Virginia Fernandez wróciła już do domu po próbie odebrania sobie życia. Do domu! Czy na pewno nadal nim był? Czy raczej tylko zbiorem wspomnień o bólu, o cierpieniu, o straconej nadziei? I to ostatnie chyba było najgorsze, bo gdy człowiek utraci nadzieję, traci wszystko. Usiadła ciężko na sofie, wzdychając cicho. W szpitalu przekonywano ją, że nie powinna być sama, że najlepszym wyjściem będzie wyjazd gdzieś do znajomych, ale… ona tych znajomych nie miała. Była sama i to na własne życzenie. Odepchnęła mężczyznę, który był dla niej gotów zrobić wszystko, o co tylko by go poprosiła. Odepchnęła Victora…


Sięgnęła po pilota od telewizora, żeby chociaż w ten sposób zagłuszyć ból własnego serca. Uruchomiła odbiornik i w tej samej chwili pilot z głośnym hukiem upadł na podłogę, a Virginia rozszerzonymi oczami wpatrywała się w najnowsze doniesienia. Na ekranie widniała twarz jej męża i kilku innych osób.


„Więźniowie są niebezpieczni i prawdopodobnie uzbrojeni, zachodzi podejrzenie, że sterroryzowali lekarkę zakładu karnego, w którym przebywali i zabrali ze sobą jako zakładniczkę. Ktokolwiek posiada jakieś informacje o zbiegach, proszony jest o kontakt pod numer…”


Kilkadziesiąt minut wcześniej krata kończąca odpływ nieczystości z gabinetu lekarskiego upadła z dużo większym hukiem na trawę. Gustavo obejrzał się nerwowo do tyłu, ale wiedział, że usłyszałby kroki policjantów, gdyby ktokolwiek się zbliżał — rury niosły dźwięk bardzo daleko.


— Szybciej, wynośmy się stąd! — machnął ręką, by pozostali jak najszybciej znaleźli się na otwartej przestrzeni.


Za kilkanaście sekund cała piątka chłonęła już powietrze tak różne od zatęchłego zapachu, jaki musieli znosić w odpływie.


— Jesteśmy wolni! — zachwycił się Manolo.


— Owszem, wolni, ale nie bezpieczni! — mitygował go szef operacji. — Musimy dostać się do naszego środka transportu. Biegiem, prosto przed siebie!


— Środka transportu? — zdziwił się Carlos. — Co masz na myśli?


Nikt mu nie odpowiedział. Pozostała czwórka już w połowie słów Gustavo puściła się pędem we wskazanym kierunku. Santa Maria nie miał wyjścia i zrobił to samo. Musiał zaufać słowom szefa. Jeśli tego nie zrobi, mundurowi szybko go znajdą, a wtedy może zapomnieć o staraniu się o wcześniejsze wyjście na wolność. Wolność… O czym on myślał? Przecież był wolny! Tutaj i teraz, Carlos Santa Maria uciekł z więzienia!


Victor Bolivares rzadko się upijał, ale w ciągu ostatnich dni zdarzało mu się to dość często. Miał kłopoty z zaśnięciem, a gdy wreszcie mu się to udawało, śniła mu się jedna kobieta — Virginia. Kiedyś obudził się zalany łzami. Łzami tęsknoty. Stracił pracę, szacunek i to, co najważniejsze — miłość. Nie… Miłości nie stracił, on ją nadal czuł...Rozrywała mu dusze i serce, niszczyła każdego dnia… każdego poranka, który przeklinał, który nienawidził tylko za to, że w ogóle dla niego nadszedł.


Teraz było tak samo...Jeśli nie gorzej. Wiedział, że takiej kobiety, jak pani Fernandez, nic nie przekona. Kiedy powiedziała mu, że nadal kocha swojego męża, Bolivares umarł. Wewnętrznie. Rozumiał jej strach, rozumiał, co nią kierowało, ale…


Pijackie rozważania — Victor od pewnego czasu po prostu nie trzeźwiał — przerwał dzwonek do drzwi. Niechętnie zwlókł się z kanapy, podszedł powoli do wrót i usiłował je otworzyć, co w jego stanie było dość trudne. Wreszcie mu się to udało, uchylił je i zamarł. Na progu nie było nikogo.


— Co za idiota… — wymamrotał pod nosem i już miał z wściekłością zatrzasnąć drzwi i wrócić do picia, gdy nagle zauważył mały przedmiot leżący na wycieraczce. Schylił się po niego, chociaż w tej samej sekundzie jego żołądek gwałtownie zaprotestował i Bolivares ledwo powstrzymał się od wymiotów. Koperta. Mała, biała koperta.


Wrócił do środka, nogą zamykając drzwi i usiadł na kanapie. Obejrzał przesyłkę z obu stron.


— Nie ma nadawcy… — wybełkotał. — Może to nie do mnie? Ale zaraz… Wyraźnie pisze „Victor Bolivares”. Pewnie to kolejna reklama dla idiotów…


Już miał odrzucić kopertę w kąt, ale ciekawość zwyciężyła i sięgnął po zawartość. Wewnątrz znajdowała się tylko jedna kartka, zapisana ręcznym pismem. Kilka słów. Victor przeczytał je obojętnie, ale potem natychmiast wrócił oczami na początek tekstu i przeczytał go ponownie kilka razy, coraz bardziej trzeźwiejąc.


— O mój Boże… O mój Boże!

Rozdział 138

Wódka natychmiast wyparowała z organizmu Bolivaresa, gdy tylko przeczytał treść tej niepozornej kartki. Odwrócił potem papier szybkim ruchem i ujrzał to, o czym traktowało kilka słów, jakie niedawno przeczytał.


— O mój Boże...Ale dlaczego trafiło to do mnie? Dlaczego właśnie ja mam…


Westchnął ciężko. Przecież znał odpowiedź, była zawarta w tym liście. Bo to był list, a w zasadzie dwa — jeden dla niego, drugi dla pewnej dziewczyny. Dla kogoś, kogo dobrze znał…


Popatrzył jeszcze raz na te kilka krótkich słów, skreślonych trzęsącą się ręką — Victor był lekarzem i od razu poznał się, w jakim stanie był nadawca. Pokręcił głową ze współczuciem i powiedział do siebie:


— Ale jak mam to dostarczyć Sonyi, skoro nikt nie wie, gdzie ona jest? Przecież nie oddam tego jej rodzinie, to musi trafić tylko do jej rąk.


Znów spojrzał na kartkę. Ale nie na obraz znajdujący się z tyłu, a na pierwszą stronę, na tekst.


„Dostarcz to Sonyi Santa Maria. Na pamiątkę od kogoś, kto… zamknął rozdział...ale nie potrafił zamknąć serca. I błagam ponad wszystko — dbaj o nią. Nie znam Cię, ale wydaję mi się, że mogę Ci zaufać — i chyba tylko Tobie. Opowiadała mi kiedyś o Tobie. Dbaj o nią, Victorze. To moja prośba — ostatnia, jaką mam w tym nędznym życiu. Czynię Cię odpowiedzialnym za jej losy.


Ricardo Rodriguez”.


W tej samej chwili Sonya również sięgnęła do wnętrza koperty. Listy. Mnóstwo listów ukrytych w kolejnych kopertach, mnóstwo wyznań miłości, mnóstwo słów powoli zamieniających się w rozpacz, w błagania — wszystkie koperty były adresowane do jej przyjaciela, do tego, którego pokochała. Wypadły jej z rąk.


— Nie...Nie wierzę w to! Ci wszyscy ludzie mieliby być przez niego oszukani?


— Owszem. — Majordomus schylił się, spokojnie pozbierał papiery i ponownie schował w skrytce. — Znalazłem to kiedyś w jego pokoju. Nie mam pojęcia, po co to trzymał, być może napawał się ich widokiem, ale — jak widzisz — najpierw wiązał się z takimi, jak ja, z ludźmi, którzy coś znaczyli, a potem ich wykorzystywał, na końcu zaś porzucał.


— Nie wierzę! — powtórzyła zdruzgotana Sonya. — Mówisz o człowieku, który…


— Który co? — zadrwił Francisco. — Który uratował ci życie? A czy odniósł przy tym jakieś poważne obrażenia?


— Został tylko draśnięty pociskiem, a wcześniej pchnięto go nożem, ale również niezbyt poważnie.


— Widzisz? — Velasquez usiadł na łóżku i dłonią w rękawiczce poprawił białe prześcieradło. — Za każdym razem cudownie unikał śmierci. A może ci, którzy go ranili, byli z nim w zmowie?


— To był...to był tylko jeden człowiek, wciąż ten sam...Mario...Mario Messi… — Sonya skuliła się w kącie i ukryła głowę w ramionach.


— Jeden człowiek… — Francisco wstał i kucnął przy dziewczynie. — Jeden człowiek, powiadasz. Czy muszę dodawać coś jeszcze?


„Nigdy już nie będziesz samotny. Już nigdy, przysięgam. I wiesz co? Kiedy mnie ktoś zapyta, z czego jestem najbardziej dumna, powiem — z tego, że mam prawo nazywać się przyjaciółką Ricardo Rodrigueza.”


Te kilka słów wypowiedziała do przyjaciela w chwili jego wielkiego smutku. I do tej pory była gotowa dotrzymać tej przysięgi. Ale potem wydarzyło się tak dużo, tyle rzeczy zaskoczyło ją do tego stopnia, że zaczynała wątpić, czy dobrze ulokowała swoje uczucia.


„Masz twarde serce, mimo, że jesteś bratem mojego ojca. Kiedyś może zrozumiesz, że Ricardo jest o wiele więcej wart od wielu ludzi, w tym od ciebie.”


To usłyszał jej wujek, Felipe, kiedy szła do więzienia odwiedzić Carlosa. Ale czy...nie mijała się z prawdą?


— Co teraz zrobisz? — spytał z troską Velasquez. — Tu nie możesz zostać.


Podniosła głowę, świadoma, że ta decyzja zaważy na jej życiu.


— Wrócę do domu i pomogę znaleźć Luisa. A potem… — otarła łzy i kontynuowała — …a potem wyrzucę z serca tą bezsensowną miłość. I bądź spokojny, nikomu nie powiem, że żyjesz.


— Dobra dziewczynka — uśmiechnął się Francisco. — Jestem ci winien wyjaśnienia co do mojego grobu.


— Nie — przerwała mu Sonya. — Nie chcę nic wiedzieć. To dotyczyłoby po części Rodrigueza, a o nim nie chcę słyszeć.


— Cieszę się, że zrozumiałaś — pochwalił ją majordomus i pomógł wstać. — W takim razie powiemy panu Abreu, że wracasz do domu. Odwiózłbym cię, ale nie mogę. Być może ktoś w twojej rodzinie zna nazwisko Velasquez.


Gdyby wiedział, jak jest w istocie! Gdyby się spodziewał, że Felipe i Viviana chcą go wykorzystać w swoim planie...Na pewno chętnie pojechałby do rezydencji.


— Rozumiem. A w podzięce za otwarcie mi oczu i ja chciałabym coś wyznać. Nie nazywam się Valeria Margaleff. Tylko Sonya Santa Maria.


Mówiąc to była już całkiem opanowana.


— Santa Maria… córka Carlosa, prawda?


— Nie do końca. Opowiem panu całą prawdę…


Jakiś czas później pożegnała się z majordomusem, podziękowała Eduardo za opiekę i wyszła. Wracała do domu, do rezydencji, z głębokim postanowieniem stania się dobrą córką Carlosa… który przecież miał rację co do Rodrigueza. Przeprosi też matkę, wujka i...Andreę. Oni wszyscy chcieli ją uchronić przed życiowym błędem, a ona była taka głupia… Taka głupia!


Nie wiedziała, że tuż po jej wyjściu don Conrado jeszcze raz otwiera swój tajemniczy schowek, tylko po to, by pogładzić znajdujące się tam listy i szepnąć:


— Dziękuję...dziękuję wam, że pomogliście mi...choć wcześniej chcieliście mi zaszkodzić.


Luisowi udało się zgubić pościg i teraz ciężko dyszał, starając się złapać oddech po ucieczce. Oparł się o drzewo i mówił sam do siebie:


— Nie, z całą pewnością te jabłka nie były tego warte. Na dodatek siostra mi się gdzieś zgubiła. I zgaduj teraz, gdzie ona pobiegła, skoro kradła pierwszy raz — wszystko mogło się wydarzyć. Spanikowała, po prostu spanikowała, w ogóle nie powinienem jej zabierać na łowy. Muszę jej poszukać — ale gdzie ona mogła pójść? Teraz mamy dwoje zagubionych — tego Ricardo i Sonyę Santa Maria. Psiakość! Ale jako El Capitano znajdę oboje, obiecuję, znajdę oboje… I dowiem się, kto zabił mamę Antonio, tak, dowiem się! Na razie wrócę do domu, gdzie mieszkałem z Antonio, może znajdę tam coś, co mi się przyda.


Jak postanowił, tak też i zrobił i za kilkanaście minut zbliżał się już do budynku. Tyle wspomnień, tyle dobrych i złych chwil tu spędził. Tak wiele czasu. I to chyba tutaj był tak naprawdę szczęśliwy, a nie w rezydencji, gdzie poza pieniędzmi nie spotkało go nic dobrego.


Otworzył szeroko drzwi, pewien, że dom jest pusty. Jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał przy stole czwórkę mężczyzn, a w kącie związana kobietę!


— Przepraszam, pomyliłem budynki… — wybąkał.


Już, już miał zrobić przepisowy „w tył zwrot” i uciec stąd jak najdalej, ale nie zdążył. Jeden z niespodziewanych gości wstał i wymierzył w niego broń.


— Zapraszamy do środka, chłopcze — uśmiechnął się Gustavo.


W tej samej chwili chłopiec rzucił okiem na siedzącego po prawej stronie człowieka. Obaj rozpoznali się w jednej chwili. Spojrzeli sobie prosto w oczy — Carlos Santa Maria i jego syn, Luis.


Tymczasem w szpitalu Juan siedział zamyślony na korytarzu. Jego siostra przechodziła właśnie niezbędne badania i jeśli wszystko pójdzie dobrze, jutro razem wrócą do domu Eduardo Abreu. Razem… Miał nadzieję, że teraz — mimo dzielących ich różnic — naprawdę ponownie stworzą rodzinę, zakopią topór wojenny i wszystko, co złe, nareszcie zniknie we mgle niepamięci.


— Juan? Nie przeszkadzam? — żeński głos wyrwał go z tych rozważań.


— Nie, nie, proszę — odparł odruchowo i dopiero wtedy rzucił okiem na przybyłą. — Przepraszam...my się znamy?


— Jeszcze nie — uśmiechnęła się kobieta. — Nazywam się Graciela Gambone. Liczę jednak, że poznamy się...hm, nieco lepiej…

Rozdział 139

Eduardo Abreu stał zamyślony przy oknie. Jego oczy błądziły gdzieś po okolicy, ale umysł szybował daleko od tego miejsca. Gdyby jego życie potoczyło się inaczej...Ale nie, tak musiało być, musiał mieszkać samotnie w tej ogromnej rezydencji. Czy aby na pewno samotnie? Miał przecież przy sobie tą nieliczną służbę, miał najważniejszą osobę z towarzyszących mu ludzi — don Conrado. Mimo to i tak czuł się samotny.


— Senor? — głos majordomusa wyrwał go z rozważań. — Wszystko w porządku?


— Tak, owszem. — Eduardo obrócił się w stronę rozmówcy. — Wiesz...wspominałem tylko to, co kiedyś utraciłem. Niedawno spotkaliśmy dziwnego człowieka. Był żebrakiem, ale mówił jakoś inaczej… Ostrzegł nawet mojego szofera, Juana, by uważał na to, co kocha i tego nie stracił. Podobno on sam cierpiał z powodu braku właśnie czegoś takiego.


— Zapewne z powodu braku pieniędzy — odparł jak zwykle nieporuszony Conrado.


— Nie wydaje mi się — zaprotestował Abreu. — Mam wrażenie, że mówił o czymś zupełnie innym. Przez moment nawet sądziłem, że chodzi mu o...ukochaną osobę. Zaskoczyło mnie jeszcze jedno — miał już odejść, kiedy przez przypadek usłyszał, że szofer ma na imię Juan. Wtedy się odwrócił i podszedł ponownie, mówiąc to swoje dziwne ostrzeżenie.


— Być może zna tego Ortę? Śmiem prosić, by zwrócił pan baczną uwagę na nowego służącego. Nie podoba mi się ten chłopak.


— Nie sądzę. Juan go nie poznał. Z drugiej strony, to o niczym nie świadczy. Jest jeszcze jedna rzecz — niedługo potem szofer dowiedział się, że jego siostra, Andrea, poroniła. Zupełnie, jakby na rodzinie Orta zaciążyło przekleństwo tego żebraka.


— Porozmawiam z nim — postanowił majordomus. — Może nie o wszystkim nam powiedział.


— Pamiętaj, że my też mamy swoje tajemnice, Conrado — upomniał go z delikatnym uśmiechem Abreu.


— Z tym, że pan jest właścicielem i ma do tego prawo.


— A ty majordomusem, Conrado. A oboje wiemy, że ukrywasz pewne sprawy…


— Ja, senor? — majordomus odruchowo poprawił muszkę. — Ja nic nie…


— Conrado, Conrado...Pamiętam dzień, w którym poprosiłeś mnie o pracę. Wiem, że potrzebowałeś jej… cóż, bardzo pilnie. Ty wiesz o mnie sporo, ja o tobie zapewne mniej, ale również wiele. Domyślam się na przykład, że „Conrado Belmonte” to wymyślone nazwisko...ale nie będę wnikał, kim naprawdę jesteś i jak się nazywasz...Szanuję twoją prywatność, bo nigdy mnie nie zawiodłeś...choć przyznaję, że jestem ciekaw...bardzo ciekaw pewnych rzeczy…


— Panie Abreu… — próbował wtrącić majordomus.


— Nic nie mów — podniósł rękę Eduardo. — Nie zdradziłem cię tak długo, to i teraz tego nie zrobię, zresztą nawet nie wiedziałbym, przed kim. Ale weźmy tą dziewczynę — zauważyłem, że nim odeszła, spojrzała na ciebie dość długo. Jakby coś wiedziała… I jakby...była ci za coś wdzięczna...Ale zostawmy to, dobrze? Przynieś mi gazetę, mój przyjacielu — uśmiechnął się Abreu.


— Jak pan każe, senor — Conrado skłonił się i wyszedł.


Sonya Santa Maria stawiała kroki ciężko, ale stanowczo. Zamknęła w życiu pewien rozdział, coś, co nigdy nie powinno...Coś, co było...Czym? Błędem? Pomyłką? Największą… radością jej życia, gdy czuła, że naprawdę żyje i nie jest sama? Szła coraz wolniej i wolniej. Czy dobrze zrobiła? Czy nie za wcześnie zwątpiła? Czy te kilka listów miało zniszczyć wszystko, co do tej pory istniało w niej tak mocnym ogniem? Czy te kartki potrafiły zgasić tak wielką miłość? Tak łatwo, tak po prostu? Czy jej uczucie istniało tak krótko, czy w chwilach najgorszej próby nagle zniknęło? Czy było tak… słabe, że umarło przy najmniejszej wątpliwości? Owszem, chciała je w sobie zabić i gdzieś w głębi duszy wiedziała, że odejście Ricardo tylko pomogło w walce z tym uczuciem — w końcu przyznała się przed sobą, że ma do niego żal. Bo się poddał, bo zrezygnował, miast walczyć o ich przyjaźń. Z drugiej jednak strony rozumiała go aż za dobrze. Przez ponad czterdzieści lat nie zaznał spokoju, jego życie przepełnione było bólem i odrzuceniem. Kiedyś kielich musiał się przelać. A przecież ta ucieczka z domu de La Vega… a potem ten nieszczęsny list...pełen rzekomej nienawiści… tak naprawdę wszystko to zrobił dla niej. Poświęcił własne szczęście. Owszem, na pewno zdawał sobie sprawę, że Sonya będzie cierpieć — ale jednak nawet pisząc te słowa, które miały ją do niego zrazić, spowodować, by o nim zapomniała, albo chociaż zaczęła nim gardzić — nawet wtedy… dbał o nią. Pamiętała, jak już raz próbował się odsunąć, odejść z jej życia, ale mu nie pozwoliła. Jak prosiła, by został, bo musi go mieć przy sobie.


Zatrzymała się i oparła o drzewo, jakby chcąc dodać sobie sił dzięki wsparciu silnego korzenia.


— Czy nie powinnam wtedy pozwolić ci odejść? Czy przez mój upór nie zadałam ci więcej bólu? Czy nie byłam...egoistką? Czy to nie przeze mnie moja rodzina kazała policji ścigać cię po całym mieście jak mordercę, a przecież nie wierzę, że mógłbyś… O Boże…


Osunęła się na ziemię, łzy pociekły same. Przypomniały jej się listy… Te nieszczęsne kartki, dowody na to, że… że co? Że jacyś ludzie byli zakochani w adresacie, a potem zostali porzuceni i błagali o powrót, otrzymując jednak tylko pogardę i śmiech. Ale co poza tym? Nigdzie przecież… W żadnym liście...Skąd wiedziała, że te listy… że ich adresatem był jej przyjaciel? Nazwisko na wszystkich kopertach było jednakie — Ricardo Rodriguez. Ale żadna z przesyłek, żadna z nich...nie wymieniała w liście niczyjego imienia. Tylko Francisco twierdził, że to listy należące do syna Diego. Tylko Velasquez. Tylko jego słowa.


Przeznaczenie? Wyższa moc kierowała jego krokami? Gdyby ktoś zapytał, nie wiedziałby, co ma odpowiedzieć. Liczyło się tylko jedno — od Sonyi dzieliło go dosłownie kilka centymetrów. Widział, że dziewczyna wtuliła głowę w ramiona i szlocha cicho. Stał po drugiej stronie drzewa i gdyby chciał, mógłby ją dotknąć. Mógłby nawet… objąć, przytulić...przeprosić. Od tego pewnie by zaczął. Nawet wysunął do niej rękę, nawet uczynił ten ruch, którego wiedział, że mu nie wolno. Bo przecież obiecał — samemu sobie, a po części i jej. Nigdy więcej, nigdy już nie ma prawa z nią rozmawiać, spotkać się, nawet nie powinien teraz na nią patrzeć, tylko odejść, obrócić się i...na pewno nie zapomnieć, bo tego nie potrafił. Ale zniknąć. Bo prawdziwa miłość czasem musi być poświęceniem. Siebie i swojego szczęścia. Niezależnie od tego, jak to boli…


Cofnął dłoń. Nie odważył się nawet za bardzo oddychać, żeby z jego piersi nie wyrwał się płacz. Jeszcze tylko kilka sekund, jeszcze tylko kilka — tłumaczył sam sobie — i odejdę, przysięgam, tak, jak powinienem. Przecież przysięgałem...prosiłem Victora, żeby się nią zajął...Muszę...muszę… już iść...Chociaż nogi mam jak z kamienia, muszę…


I właśnie wtedy, kiedy uczynił pierwszy ruch, by zniknąć, Sonya podniosła głowę.


— Graciela Gambone? — Juan nie miał dzisiaj ochoty na poznawanie nikogo, nawet o tak pięknej urodzie, jak ta kobieta.


— Tak, to ja — uśmiechnęła się po tym żarcie i usiadła obok. — Zapewne dziwisz się, skąd znam twoje nazwisko.


— Owszem. Proszę wybaczyć ale…


— Juz wyjaśniam, Juanie — posłała mu kolejny uśmiech. — Moją matką jest Dolores Gambone.


Zapadła cisza, jakby Graciela oczekiwała, że powinno mu to coś powiedzieć. Zamiast tego Orta patrzył tylko nadal nie nierozumiejącym spojrzeniem.


— Dolores Gambone zna wszystkich w tym mieście. Jeśli ona czegoś nie wie, nie jest to warte wiedzy.


Juan już miał na końcu języka słowo „plotkara”, ale się powstrzymał.


— Dlatego zna też i ciebie — kontynuowała Graciela. — Co prawda pośrednio, ale jednak zna. W naszym środowisku znana jest historia wielkiej miłości twojej siostry do Carlosa Santa Maria.


— Ach, więc o to chodzi — odezwał się wreszcie Juan. — Chce pani poznać Andreę, prawda?


— Ależ nie — roześmiała się córka Dolores. — Chcę poznać ciebie. Fascynuje mnie brat tak słynnej osoby, jak Andrea Orta.


— Fascynuje panią zwykły szofer? — Orta nie mógł sobie odmówić tej małej uszczypliwości, martwił się o siostrę, a ta dziewczyna dziwnie go irytowała.


— Szofer? — Graciela zamrugała oczami. — Nie powie mi pan, że…


— A i owszem, szofer. Być może moja siostra dziedziczy majątek po mężu i po Gregorio, ale ja mam stanowisko zwykłego szofera i dobrze mi z tym. Dziwne, że skoro pani matka jest tak dobrze poinformowana, nie wie pani tego. A teraz przepraszam, muszę porozmawiać z lekarzem — odparł Juan i podszedł do doktora, który właśnie wyszedł z sali Andrei Monteverde.


Zarówno Felipe jak i Viviana po prostu nie mogli uwierzyć.


— Matko Boska, mój braciszek to jednak lepszy numer. Zwiał sobie z kilkoma innymi bandziorami z więzienia i na dodatek sterroryzował lekarkę. Przecież on nie potrafi nawet utrzymać broni, bo się jej brzydzi!


— A jednak! — Viviana wychyliła jednym ruchem kieliszek alkoholu. — Jednak uciekł i znów zacznie mieszać w naszym życiu. Pewnie dowie się, że nie ma tu ani Sonyi, ani Luisa i nas pozabija.


— Musimy zatrudnić ochronę na wszelki wypadek. Wydamy im pozwolenie na strzelanie w razie próby włamania.


— Boję się, Felipe. To już nie jest ten sam człowiek, który jeszcze tak niedawno spokojnie pisał swoją powieść, zamknięty w pokoju. To groźny, mściwy facet. A jeśli wpadnie tutaj razem ze swoimi nowymi przyjaciółmi i zemści się na nas?


— Prędzej zginie gdzieś po drodze. Viviano, prawo jest po naszej stronie, wiesz o tym.


— Prawo może i tak. Ale być może stworzyliśmy potwora…


Luis na trzęsących się nogach wszedł do środka i zajął miejsce na jedynym wolnym krześle. Zastanawiał się przez moment, skąd ich się tutaj tyle wzięło, przecież kiedy mieszkał tu z Antonio, mieli tylko dwa...Szybko jednak pozbył się tych dość dziwacznych w obecnej sytuacji myśli i skupił na słowach Gustavo, który schował broń.


— Witaj, dzieciaku. Jak masz na imię?


— Luis — bąknął Luis.


— Świetnie. A teraz powiedz mi, co tu robisz.


— Nic. Mieszkałem kiedyś tutaj.


— Mieszkałeś? — zdziwił się Gustavo. — W tej nędznej chacie? Co prawda widać, że jesteś zmęczony i ubranie zaczyna ci się niszczyć, ale nadal da się poznać, że pochodzisz z dobrego domu. Lepiej nie kłam, bo…


— Mówię prawdę! Mieszkałem tu, zanim odzyskaliśmy to, co nam ukradziono. Co ukradł nam… ten człowiek! — krzyknął Luis i wskazał palcem na Carlosa. Na swojego ojca.

Rozdział 140

— Ricardo? — szept wyrwał się z jej piersi niezależnie od woli. — To naprawdę ty, czy moje serce wytworzyło ten obraz z tęsknoty?


A jednak go zobaczyła. Mimo tego, co obiecał, mimo tego, co poprzysiągł. Zbyt długo zwlekał z odejściem, zbyt długo chciał nacieszyć się jej widokiem, by na zawsze zachować go w sercu. I poznała, poznała od razu, chociaż wyglądał… tak, jak wyglądał. Chciał odpowiedzieć, odezwać się, zrobić cokolwiek, ale nie mógł, usta zamknęło mu wzruszenie. I poczucie winy. Nie poruszył się nawet o milimetr.


Wstała i podeszła blisko, najbliżej, jak tylko się dało. Nie otarła łez płynących po policzkach, wpatrywała się tylko w jego oczy, jakby spoglądała mu prosto w duszę.


— Ricardo… — powtórzyła, po czym wyciągnęła dłoń i ostrożnie, jakby bojąc się, że go spłoszy, że przestraszy, dotknęła twarzy Rodrigueza.


Zamknął oczy, pozwalając palcom dziewczyny badać jego oblicze. Trwało to zaledwie kilka sekund, wytęsknionych momentów.


— Nie, Sonyu… — otworzył oczy i delikatnie odsunął dłoń przyjaciółki. — Nie powinnaś… tego robić.


— Dlaczego? — w tym słowie zawarła tyle zdziwienia, tyle smutku, tyle… żalu. — Czy już całkiem cię utraciłam? Czy tylko...przyszedłeś się pożegnać?


Zauważył, że w ogóle nie wspomniała o jego ubraniu.


— To spotkanie...ja...nie chciałem, żebyś mnie widziała...chciałem tylko...chciałem… — głos mu się łamał, ledwo powstrzymywał się, by nie płakać razem z nią.


Umilkł. Przecież nie mógł przyznać się przed nią do własnych uczuć, przyznać się, że jedynym, na co teraz ma ochotę, to przytulić ją mocno i nigdy nie wypuścić z ramion! Zaprzepaściłby wszystko, co do tej pory udało mu się uzyskać — bo był pewien, że dziewczyna za moment otrząśnie się z szoku wywołanego nieoczekiwanym spotkaniem i rzuci mu w twarz wszystko to, co narodziło się w niej, odkąd przeczytała list, jaki zostawił. Ricardo Rodriguez spodziewał się, że Sonya czuje gniew, odrazę...być może nienawiść. I choć serce mu krwawiło na samą tą myśl, wiedział, że tak będzie lepiej.


— Pozwól mi mówić, proszę — przerwała szeptem. — Tak wiele mam ci do powiedzenia…


Wiedział, że jeśli zostanie jeszcze choćby chwilę, nigdy nie odejdzie. Ale jak miał oprzeć się temu błagalnemu spojrzeniu, jak miał odmówić jedynemu światłu własnego życia?


— Szukałam cię, tak bardzo chciałam odnaleźć — mówiła coraz szybciej, bojąc się, że zaraz czar pryśnie, a jej ukochany zniknie tak nagle, jak się pojawił. — Byłam w naszej chatce, pamiętasz? W naszym...naszym domu.


— To...to nie jest twój dom — zdołał wykrztusić. Nie może pozwolić, żeby Sonya nadal czuła się związana w jakikolwiek sposób z czymkolwiek, co do niego należy!


— Kiedyś mówiłeś inaczej...Kiedyś obiecałeś, że nigdy mnie nie zostawisz, pamiętasz? Mówiłeś, że jesteś moim przyjacielem, że dla mnie polecisz na Księżyc i z powrotem.


— Może i mówiłem — przełknął ślinę, by nie pokazać, jak bardzo cierpi z powodu tego, co musiał zaraz zrobić. — Ale to były tylko słowa, puste słowa. Cały czas cię okłamywałem, panienko! — podniósł głos, by ukryć drżenie głosu. — Oszukiwałem, wykorzystałem, uczyniłem czymś w rodzaju pancerza, zabezpieczenia przed światem, przed policją. Dbałaś o mnie, walczyłaś, troszczyłaś się, muszę przyznać, że miałem z tego niezły ubaw. Aż wreszcie wyznałaś mi miłość — Boże, jak ja się z tego śmiałem! Dziewczyna z dobrego domu zakochuje się w przestępcy — normalnie materiał na jakiś film! Dałaś mi nawet swoje ciało, pozwoliłaś, żebym cię dotykał, całował, ba, nawet mnie prawie do tego zmusiłaś, chociaż przyznam, że jesteś niezła w tych sprawach. Ćwiczyłaś z Mario, prawda? A nie, przepraszam, wcześniej jeszcze przecież na pewno spędzałaś upojne noce z tym… jak mu było? Temu, co zdechnął w samochodzie? Już wiem, Julio! Jakie to było romantyczne — umarł ci prawie na rękach! Najlepsze, że wasz ślub jest nieważny, bo ja nie mam żadnych święceń! W to też uwierzyłaś, prawda? Że ktoś taki jak ja mógłby być księdzem? Tak samo, jak w moją rzekomą przyjaźń!


— Skończyłeś? — spytała spokojnie.


— Owszem. Czy teraz w końcu się ode mnie odczepisz i pozwolisz odejść? Kiedy już wiesz wszystko?


— Znam prawdę, to fakt — odparła Sonya bez śladu zdenerwowania. — Więcej — znałam ją, odkąd się poznaliśmy, od tego, jak uwolniłeś Julio i mnie z rąk Mario i Gracieli.


— O co ci chodzi? — Rodriguez zmrużył oczy. — Jak mogłaś wiedzieć, że czyham na twoje pieniądze, skoro pierwszy raz mnie widziałaś na oczy?


— Znam prawdę — powtórzyła Sonya. — I teraz ci to udowodnię.


Ułamek sekundy później wymierzyła mu z całej siły policzek. Czerwony ślad rozlał się po skórze jak kwiat.


— Bardzo dobrze, Sonyu Santa Maria...bardzo dobrze — wykrztusił, starając się opanować ból. — Okaż całą swoją nienawiść, jaką do mnie czujesz. Przynajmniej może potem się od ciebie uwolnię. Może wtedy przestaniesz mnie szukać.


— Przestanę — potwierdziła. — Ale nie dlatego, że cię nienawidzę. Spoliczkowałam cię, bo uważałeś, że moja miłość do ciebie jest tak słaba, że załamie się z powodu jednego krótkiego listu, pełnego nieprawdziwych zdań. Uderzyłam cię, bo zwątpiłeś w moje uczucie, bo wydawało ci się, że nie poznam, co naprawdę chcesz mi przekazać. W głębi duszy tęsknisz za mną tak samo, jak ja za tobą, Ricardo… — mówiła coraz ciszej. — I nie będę cię już próbowała znaleźć...bo tym razem nie pozwolę ci odejść.


Chwyciła dłoń Rodrigueza jak kiedyś, w jego chacie.


— Kocham cię. Z całej duszy. Wiem, że ta miłość nie ma przyszłości, zdaję sobie sprawę, że moje uczucie skazane jest na klęskę. Ale nic mnie to nie obchodzi.


— Sonyu…


— Pozwól mi dokończyć, proszę. Tego strasznego dnia, kiedy moja rodzina zadrwiła sobie z ciebie tak okrutnie, postanowiłeś, że nasze drogi powinny się rozejść na zawsze. Nie uważasz, że to powinna być również moja decyzja? Jestem już na tyle dorosła, że zdaję sobie sprawę, co jest dla mnie najlepsze. A tym czymś jesteś ty.


Tego było już za wiele dla udręczonego serca Ricardo. Oczekiwał pogardy, odrzucenia, a dostał słodycz, ciepłe słowa… I co najbardziej zdumiewające, ona nadal go kochała! Po tym wszystkim, co jej zrobił!


— Boże, Sonyu… — nic więcej nie mógł wyrzec.


I nagle wszystko stało się nieważne, obietnice, jakie składał, przysięgi, postanowienia — liczyła się tylko ona, ta wspaniała dziewczyna, jego opoka, jego… życie. Chwycił ją gwałtownie, rozpaczliwie w ramiona i tulił mocno, z całych sił.


— Przepraszam… — z piersi wyrwał mu się szloch, tak straszliwie bolesny, tak smutny, jakby nagromadziła się w nim cała tęsknota ostatnich dni. — Przepraszam za moją podłość. Za zwątpienie, za moje odejście… Wybacz mi… Błagam, wybacz mi…


Jak dobrze było znów czuć, że jest blisko, tuż przy niej!


— Nie, Ricardo. Nie mam czego ci wybaczać. Rozumiem, że postąpiłeś tak dla mojego dobra. Wiem, że nigdy byś mnie nie skrzywdził, prędzej sam wolałbyś cierpieć. Tylko mam jedną prośbę...jedyną…


— Jaką? — spytał przez łzy, które wreszcie znalazły ujście i płynęły strumieniem z oczu Rodrigueza.


— Nigdy, przenigdy mnie nie opuszczaj…


W odpowiedzi ścisnął ją tylko jeszcze mocniej.


Kiedy Eduardo Abreu skończył przeglądać gazetę podaną przez don Conrado, zapragnął poznać najnowsze wiadomości i uruchomił telewizor. Na ekranie pojawił się poważny mężczyzna w garniturze, obwieszczający po raz kolejny fakt ucieczki czwórki niebezpiecznych więźniów. W tle widniały ich zdjęcia.


— Ciekawe, czy policji uda się ich złapać — powiedział sam do siebie Eduardo. Nie wiedział, że za jego plecami stanął kilka sekund wcześniej Conrado i wpatruje się w fotografie za prezenterem.


— Pedro… — wyrwało się majordomusowi.


Właściciel domu obrócił się błyskawicznie.


— Conrado, na litość Boską, nie strasz mnie tak nigdy więcej! Co powiedziałeś?


— Nic takiego, panie Abreu. Wyraziłem tylko nadzieję, że nie umkną sprawiedliwości — Conrado błyskawicznie odzyskał równowagę.


— Ja również, Conrado. A teraz bądź tak łaskaw i podaj mi kawę.


— Jak pan każe, senor — skłonił się służący i wyszedł z pokoju.


Dopiero w kuchni mógł dać upust swoim uczuciom.


— Przeklęty Pedro! Jeszcze mojego braciszka tu brakowało, wystarczy, że przed przypadek znajdzie się w okolicy i wszystko przepadło! Najpierw ta dziewczyna, a teraz ten...Muszę coś zrobić, muszę jakoś pomóc policji, muszę...cię zabić, Pedro!

Rozdział 141

Dopiero po długiej chwili Sonya i Ricardo zdołali odsunąć się od siebie. I to właśnie wtedy dziewczyna zauważyła pewną rzecz:


— Ale...co się stało…? Twoje ubranie… i twarz...Ręce...Przecież minęło tak mało czasu… owszem, dla nas bardzo wiele, ale przez te kilka dni...Co się z tobą działo?


Istotnie. To, co miał na sobie Rodriguez, było zlepkiem materiałów różnego rodzaju, znalezionych zapewne na śmietniku, uprzednio wyrzuconych przez właścicieli. W niektórych miejscach wyzierały dziury, widać było plamy, zanieczyszczenia. Z kieszeni wystawała chustka, kojarząca się Sonyi nieodparcie z czymś do zasłaniania twarzy. Dłonie, tak przez nią kochane, brudne i obolałe, a na obliczu — na szczęście nie z tej strony, z której spoliczkowała go dziewczyna — ogromny siniak.


— Wiele złego...Nie jestem pewien, czy chcesz tego słuchać.


— Chcę i dobrze o tym wiesz. Ale nie możemy tak rozmawiać na ulicy, w pobliżu jest park, tam odpoczniemy i opowiesz mi wszystko.


Kilka chwil później oboje rozsiedli się na ławce i Sonya mogła posłuchać opowieści przyjaciela. A była to tragiczna opowieść…


— Niedługo po tym, jak wybiegłem z twojego domu i starałem się znaleźć jakieś miejsce do...trudno to nazwać życiem, bo bez ciebie… Raczej do nędznej egzystencji...Przydarzyło mi się coś nieprzyjemnego — zaczepił mnie jakiś wyjątkowo agresywny żebrak i uparł się, że muszę mu oddać to, co akurat trzymałem w ręce. A miałem wtedy w dłoni moje rysunki...Na jednym z nich byłaś ty — po prostu nie mogłem przestać cię rysować, nie mogłem o tobie nie myśleć. Siedziałem, płakałem i wciąż tworzyłem nowe obrazy przedstawiające ciebie, nas...Francisco...Czułem się tak bardzo samotny… — Ricardo westchnął i kontynuował: — Oddałbym temu człowiekowi wszystko, co mam, ale nie moje bazgroły. Bo tylko dzięki nim byłem jakby bliżej ciebie, bliżej zmarłego ukochanego… bliżej tych, których kochałem lub kocham.


Sonya oczywiście zwróciła uwagę na ostatnie słowo w tej wypowiedzi, ale nie odezwała się, uśmiechnęła tylko, zadowolona i słuchała dalej.


— On jednak mi nie przepuścił i siłą odebrał to, co było dla mnie najdroższe — wszystkie kartki, wszystkie obrazy ciebie, cokolwiek miałem...Na dodatek pobił mnie do tego stopnia, że długo nie mogłem się ruszyć, zabrał moje ubranie i zostawił swoje, to, które mam na sobie. Po tym wszystkim zasłaniałem nawet twarz chustką, bo wyglądałem jak jakiś potwór — dopiero teraz ślady przemocy nieco zniknęły...Przez pewien czas chodziłem nawet z jakimś zardzewiałym nożem w ręce — na wszelki wypadek.


Ricardo poczuł, że Sonya przytula się mocno do niego, jakby chciała mu oddać własne ciepło i pocieszyć po tym wszystkim, co przeszedł. Objął ją ramieniem i mówił dalej:


— Z tego, co słyszałem, ten człowiek podobno zginął, postrzelony podczas próby kradzieży czegoś do jedzenia — całe miasto o tym rozmawiało, ponieważ z początku wzięto go za mnie. Tak, wiem, że szukają mnie jako podejrzanego o śmierć Veronici de la Vega. Mój ojczulek pewnie się ucieszył — zauważył gorzko Rodriguez. — Ale wracając do mnie — jakby nie koniec mojego pecha, pewnego dnia spotkałem na swojej drodze samochód z jakimś bogaczem w środku. Zapytał, czemu żebram — bo i do tego musiałem wrócić...Przyznam, że chyba nie byłem dla niego zbyt miły, ale to wszystko z żalu...Najgorsze jednak dopiero miało nadejść — jego szoferem okazał się nie kto inny, jak sam Juan Orta, mój dawny… znajomy.


Słowo „przyjaciel” w tym wypadku nie przeszło mu przez gardło.


— Juan? Brat Andrei? Ten, z którym kiedyś siedziałeś w areszcie i który pozwolił ci opatrzyć rany, gdy uciekałeś przed policją?


— Ten sam. I to również on nie odwiedził mnie, gdy prawie konałem w szpitalu po tym, jak Meier chciał mnie zabić — a nie wierzę, żeby o tym nie wiedział. Nie poznał mnie, kiedy podszedłem do tego samochodu, a ja kazałem mu pilnować tego, co kocha, bo może to kiedyś stracić… i odszedłem.


— Ricardo… wiem, że to nie ty zabiłeś matkę Antonio...Ale Luis, jego brat, widział zarys mężczyzny o czarnych włosach i nawet go słyszał.


Tym razem to Sonya miała coś do opowiedzenia.


— Biedny chłopak — skomentował później Rodriguez. — Trzeba go jak najszybciej znaleźć.


— Sama mogę mieć z tym trudności, jestem jeszcze młoda, mało inteligentna i w ogóle…


Mimo dosyć poważnej sytuacji Ricardo się roześmiał.


— Mało inteligentna… Akurat! Jesteś najmądrzejszą osobą, jaką znam. I nie musisz mnie podpuszczać, już zdecydowałem wcześniej, że pomogę ci go znaleźć.


— Dziękuję! — Sonya uściskała ponownie swojego przyjaciela.


— Martwi mnie tylko jedno — fakt, że grób Francisco jest tak zapuszczony. Muszę niedługo położyć na nim świeże kwiaty.


Do tej pory dziewczyna ominęła fakt poznania prawdy — zarówno o nieboszczyku o piwnych oczach, leżącym w grobie Velasqueza, jak i o tym, że Francisco żyje. Teraz jednak musiała to wyznać. Nie mogła oszukiwać kogoś, kogo kochała.


— Twój partner...Boże, nie wiem, jak mam ci to powiedzieć…


— Co takiego, Sonyu? Przecież wiesz, że możesz mi zaufać.


— Wiem. Ale to będzie dla ciebie bolesne. Ja...pamiętasz, jak mówiłam, że po ucieczce znalazłam schronienie w jakiejś rezydencji, do której przyniósł mnie majordomus?


— Tak, to prawda. Musiał być dobrym człowiekiem.


— Nie był. Ricardo… Ten majordomus...don Conrado… Ten mężczyzna to...Boże Święty, jak mam cię aż tak zranić...Don Conrado to w rzeczywistości Francisco Velasquez!


— On nie żyje i wiesz o tym… — Rodriguez zwiesił głowę, nie chcąc pokazać, że mimo wszystko słowa dziewczyny sprawiły mu przykrość. Czyżby… żartowała tak okrutnie? Może i sobie na to zasłużył po tym, jak odszedł, ale…


— Spójrz na mnie.


Powstrzymując zdradzieckie łzy zrobił to, o co prosiła.


— Nigdy bym cię nie okłamała. Tak samo, jak ty mnie. Majordomus sam się do tego przyznał, opowiedział mi też coś, co mną wstrząsnęło… i w co ja z początku uwierzyłam...Na szczęście potem zrozumiałam, że don Conrado kłamie, żeby cię oczernić. To był Francisco, uwierz mi, proszę. Przecież wiem, jak wyglądał, tyle razy mi o nim opowiadałeś i pokazałeś go na swoim rysunku..


— Co ci opowiedział...don Conrado…? — nagle wszystkie siły odpłynęły z Rodrigueza.


— O listach. Pokazał mi listy, w których ludzie najpierw wyznawali ci miłość, potem prosili, byś ich nie porzucał, a potem coraz bardziej rozpaczliwe. Velasquez mówił, że… że wiązałeś się z wpływowymi ludźmi, wykorzystywałeś ich pozycję, a potem porzucałeś. Podobno ukrywa się przed tobą, bo z nim zrobiłeś to samo i on cię nienawidzi…


— Ja…? Powiedział, że ja się wiązałem…? Ja ich… porzucałem…? Ja wyko… I ty w to… uwierzyłaś…


— Przepraszam...Byłam rozżalona po tym wszystkim, tak bardzo za tobą tęskniłam i nie mogłam cię znaleźć, tak cierpiałam, kiedy odszedłeś, jakby mi serce pękło i nigdy już nie miało się połączyć...bo druga jego połówka była z tobą, Ricardo, przez cały ten czas… A wtedy zobaczyłam te listy i…


— I uwierzyłaś, że mógłbym… Powiem ci. Powiem ci, jak było naprawdę.


— Nie musisz. Wystarczy mi, że wiem, że jesteś niewinny. Błagam tylko, byś mi wybaczył...Proszę…


— Jednak to zrobię. Wyjaśnię ci wszystko — smutek w głosie Rodrigueza był jak sztylet wbity prosto w serce Sonyi. Wiedziała, że to ona jest temu winna. Słuchała w milczeniu, a Ricardo opowiadał historię sprzed lat:


— Listy...Listy, które widziałaś… Wiem o ich istnieniu...Bo sam je odkryłem. W szufladzie Francisco. Tego samego dnia, kiedy on...kiedy on… zginął. Przeczytałem sporą część, a wszystkie były adresowane do niego. Wszystkie...Byłem tak zdruzgotany, załamany tym, co zobaczyłem, że nie spostrzegłem, kiedy wszedł do pokoju. Najpierw zmartwiał, a potem przyskoczył do mnie, wyrwał mi koperty z ręki i wrzucił do szuflady. Krzyknął, że albo zapomnę o tym, co widziałem, albo mnie zabije. Potem… potem poznałem, co znaczy jego wściekłość… Zostawił mnie później w pokoju i wyszedł, a ja leżałem tak bez świadomości. W końcu ją odzyskałem i wyszedłem… I po raz pierwszy upiłem się tak porządnie, że nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Francisco znalazł mnie w jakiejś podrzędnej knajpie i wyprowadził, przypominając o swojej groźbie. To właśnie wtedy ochronił mnie przed samochodem… i zginął. Być może tak chciał...coś odkupić...nie wiem…


— Ale on żyje...Nie mam pojęcia, jakim cudem, ale żyje, Ricardo!


— Możliwe. Opłakiwałem go setki nocy, ale ci wierzę. Bywały dni, kiedy wyżywał się na mnie bez powodu. Ale i tak go kochałem. I obwiniałem o jego śmierć samego siebie.


— To nie była twoja wina! Tylko Velasqueza, tego, co robił tym wszystkim ludziom, to przez te listy, przez niego zdarzył się ten wypadek! A ty winiłeś siebie!


— Może mogłem mu pomóc...Namówić jakoś, żeby wynagrodził tym ludziom...spróbował...Wiesz...jeden z nich się podobno powiesił po tym, jak Francisco go opuścił.


— Nic nie mogłeś zrobić. To potwór, najgorszy, jakiego znam!


— Którego kochałem ponad życie…


— Co teraz zrobisz? Spotkasz się z nim?


— Nie. Nie mam takiej potrzeby. Dla mnie Francisco zmarł w moich ramionach, potrącony przez samochód i takim chcę go pamiętać. I nie chcę nawet wiedzieć, kim jest ten nieszczęśnik, który leży w grobie zamiast niego. Zdaję sobie sprawę, że jest to ten sam człowiek, który wyprowadził mnie z tej knajpki, a ja wziąłem go za Velasqueza, ale nie będę tego wyjaśniał… I nie chcę wiedzieć, jakim cudem obaj byli prawie identyczni, różnił ich tylko kolor oczu. Po prostu nie mam na to siły, to zbyt wiele…


— Rozumiem cię. Ale...nie odpowiedziałeś mi na jedno, najważniejsze pytanie...Czy mi wybaczyłeś to, że na chwilę w ciebie zwątpiłam?


— Powiedz mi jedno. Czy sądziłaś, że i z tobą przyjaźnię się tylko dla pieniędzy? Że z naszej znajomości chcę mieć tylko korzyść?


— Conrado stwierdził, że być może miałeś wspólnika, który pomagał ci mnie oszukać… że być może...byłeś w zmowie z Mario Messim, który miał tylko udawać, że chciał cię zabić, a w rzeczywistości celował tak, żeby nic ci nie zrobić…


— Nie pytam o słowa tego gnojka. Pytałem o to, czy w to uwierzyłaś. A pamiętaj, że i ja na samym początku naszego dzisiejszego spotkania próbowałem ci wmówić to samo, co ten Conrado. Sonyu, proszę cię, nie kłam. Odpowiedz mi szczerze — czy uwierzyłaś temu...Francisco… że i ciebie chciałem wykorzystać?


— Z początku… z początku tak.


Zapadła cisza, długa i pełna bólu, zawiedzonych nadziei...rozczarowań?


— Co będzie… z naszą przyjaźnią? — szepnęła.


— Musimy odnaleźć Luisa — odpowiedział zgoła inaczej, niż się spodziewała.


— Ricardo… zrozumiałam swój błąd bardzo szybko...Proszę...nie odrzucaj mnie.


— Chciałaś, żebym znalazł tego chłopca, więc ci pomogę. Możesz mi zaufać...nawet, jeśli to trudne. W końcu ciężko jest ufać w niewinność przestępcy i homoseksualisty, prawda? — powiedział gorzko. — Tak łatwo uwierzyć, że mógłbym zrobić coś złego nawet, jeśli oskarżającym jest człowiek, który sfingował własną śmierć. A powiedz mi jeszcze coś...Czy ani przez chwilę nie myślałaś, że to ja mogłem zabić Veronicę de La Vega?


Kolejna cisza...Chyba bardziej bolesna, niż poprzednia.


— Rozumiem — odezwał się w końcu Ricardo tak ciężko, jakby przygniotły go wszystkie smutki tego świata. — Chodźmy znaleźć Luisa, panienko Santa Maria…


Wiedziała, że nie jest zły. Rodriguez nie był taki, nie gniewałby się, nie złościł o jej postępek. I nawet to, że zwrócił się do niej po nazwisku, nie oznaczało wściekłości. Tylko...przygnębienie…

Rozdział 142

— Dokąd idziemy? — spytała po dłuższej chwili Sonya. Nie mogła znieść tego milczenia.


— Zastanawiam się właśnie. Czy Luis mógł udać się do swojej zastępczej rodziny?


— Możliwe, ale nie wiem, gdzie dokładnie oni mieszkają. Nie mam pojęcia, co się z nim stało po tym, jak się rozdzieliliśmy.


— To może być trudne — Ricardo zwolnił kroku. — Ten chłopak jest sprytny, zna mnóstwo kryjówek… z drugiej strony na pewno będzie chciał, żebyś go znalazła.


— W przeciwieństwie do ciebie — wyrwało się dziewczynie.


— Słucham? — Rodriguez nie był pewien, o czym mówi teraz córka Gregorio.


— Ja… — musiała dokończyć pod badawczym wzrokiem przyjaciela. — Ja… po prostu przypomniałam sobie, jak się przede mną ukrywałeś.


— Ach, o to ci chodzi. W tej chwili mamy dwa problemy. Musimy odnaleźć tego chłopca i samemu się ukrywać, nie tylko przed policją. Przynajmniej ja muszę się kryć — poprawił się po chwili.


Sonya od razu zauważyła, jak szybko Ricardo zmienił temat, ale postanowiła to przemilczeć. Zamiast tego spytała:


— Powiedziałeś „nie tylko przed policją”. A przed kim jeszcze?


— Przed Francisco. Skoro on żyje, wie, że wyszedłem z więzienia, bo mu wszystko tak ślicznie opowiedziałaś. W takim razie na pewno skojarzy, że ktoś grzebał w sprawie Arochy. Nie mam pojęcia, jakie Velasquez ma kontakty, ale równie dobrze może już wiedzieć, że policja ma kasetę z nagraniem, na którym Francisco morduje Genaro. Jak sądzisz, co teraz zrobi? Owszem, będzie chciał ukryć fakt, że chodzi sobie spokojnie po tym świecie, więc nie będzie zwracał uwagi mundurowych. Ale przy okazji poszuka tego, kto — jak mu się w tej chorej głowie zapewne uroiło — jest winien całego zamieszania. Zgadnij, kogo wybierze na swoją ofiarę?


— Ciebie? — szepnęła Sonya, powoli zdając sobie sprawę z pewnych faktów.


— Dokładnie. Przez — wybacz mi, ale muszę to powiedzieć — twoją nieostrożność sprawiłaś, że kolejna osoba na tym świecie chce pozbawić mnie mojej nędznej głowy — tym razem jest to mój były partner.


— Przepra…


— Daj spokój — Rodriguez machnął ręką. — Po co mi twoje przeprosiny? Przecież wiem, że nie chciałaś mojej śmierci. Na widok żywego trupa każdy by na moment stracił wątek. Albo — jak było w twoim wypadku — panowanie nad językiem.


— Nie dokuczaj mi! Mówiłam już, że żałuję wszystkich tych chwil, w których w ciebie zwątpiłam.


— I jeszcze się na mnie zaraz obrazi — mruknął pod nosem Ricardo. — Wszyscy chcą mi zrobić krzywdę, wyglądam jak zmora z jakiegoś koszmaru, nie mam pojęcia, gdzie szukać Luisa, a na dodatek najbliższa mi osoba zaczyna się na mnie złościć.


— Nie złoszczę się! — zirytowała się Sonya i chciała coś jeszcze dodać, ale zorientowała się w dwóch rzeczach — po pierwsze w tym, że właśnie się złości. A po drugie, dotarło do niej, co powiedział mężczyzna — „najbliższa mu osoba”. Ona. To o niej tak się wyraził!


— Naprawdę tak myślisz? — spytała za kilka sekund.


— Jak niby?


— Że jestem ci najbliższa?


Do tej pory szli dość wolno, pogrążeni w rozmowie i zastanawianiu się nad dalszym postępowaniem, tym razem przystanęli na uboczu — nie mogli chodzić głównymi ulicami ze względu na policję.


— A nie jesteś? Przecież nie licząc mojego ojczulka, który mnie nienawidzi, siostry, której nie znam i byłego partnera, który wstał z grobu i chce mnie prawdopodobnie zabić, nie mam nikogo. A z tego, co widzę, ty nie tylko jesteś po mojej stronie, ale i — jako jedyna — nie chcesz mi zrobić żadnej krzywdy.


— Dobrze wiesz, jakim uczuciem cię darzę. I nigdy nie zadałabym ci bólu w żaden sposób. Wiem, co się stało w domu Abreu i bardzo mi przykro, że nadal się o to gniewasz. Może kiedyś znów odzyskam twoje zaufanie i przyjaźń.


— A kiedy je straciłaś, moja panno? Sonyu...Przyznam, że odkąd powiedziałaś mi o wszystkim, czułem się...sama wiesz, jak. Było mi przykro, że nawet ty przez moment myślałaś o mnie tak, jak wszyscy ludzie, których wcześniej spotkałem na swojej drodze. Ale przeżyłem to tak mocno tylko dlatego, ze jesteś dla mnie bardzo ważna. Miałbym zerwać przyjaźń z kimś, kto przeciwstawił się całemu światu właśnie dla mnie? Kto kazał mi żyć i wręcz na mnie nakrzyczał, kiedy w więzieniu oczekiwałem na rozprawę mającą mnie zaprowadzić na krzesło elektryczne? Ty jako jedyna walczyłaś o mnie w każdej chwili naszej znajomości. Jedynie ciebie obchodzi mój los. Gdybym moje serducho nie biło w inną stronę, już dawno bym ci się oświadczył i drżał, czy taki anioł mnie przyjmie.


— Nie żartuj sobie ze mnie — odpowiedziała mu bardzo cicho Sonya, ale w swojej wypowiedzi zawarła tyle nadziei, że Ricardo poczuł skurcz w sercu.


— Nie żartuję ani trochę. Jak widzisz, nie możesz się ode mnie odczepić — obiecałem ci, że będziesz mieć spokój, ale coś mnie ciągnęło do tego drzewa, jakbym wiedział, że cię tam znajdę. Mogę coś tam mamrotać pod nosem jak szaman indiański, mogę nawet trochę ponarzekać, ba, zdarza mi się czasem pozłościć, ale to tylko przez chwilę. I nigdy nie zapomnij o jednej rzeczy — nie ma na świecie takiej siły, która zabiłaby naszą przyjaźń. Przysięgam ci to. Hej, a to co za łezki?


— Nie przejmuj się — Sonya pociągnęła nosem. — To mi się zdarza. Takie tam… wzruszenie. Lepiej… lepiej… obejmij mnie, proszę.


— Wedle życzenia — uśmiechnął się szeroko Rodriguez, po czym z radością spełnił życzenie przyjaciółki. — I wiesz co? — dodał potem prosto do jej ucha. — Nie powiedziałem jeszcze najważniejszego. Nie zamierzam nigdy więcej znikać w taki, ani w żaden inny sposób. Mam nauczkę, rozstanie z tobą za bardzo boli. Więcej taki głupi nie będę i póki zamierzasz się do mnie przyznawać, możesz liczyć na moją obecność u twego boku.


— W takim razie będziesz blisko do końca mojego życia — powiedziała stanowczo córka Gregorio.


— Wedle rozkazu! A teraz znajdźmy tego nieposłusznego uciekiniera — twoja bliskość uruchomiła mój skostniały mózg i wpadłem na pomysł, gdzie Luis może być — sądzę, że poszedł do swojej chatki, tam, gdzie dawniej mieszkał z Antonio. Gotowa na wycieczkę?


— Oczywiście! — zameldowała się Sonya i wskazała drogę. Wiedziała, gdzie znajduje się budynek, bo Luis często jej o nim opowiadał. Szkoda, że sama na to nie wpadła — ale z drugiej strony gdyby od razu sie tam udała, nie spotkałaby swojego przyjaciela…


Gustavo spojrzał przenikliwie na Carlosa, ale tak, by nie stracić z oczu Luisa.


— Proszę, proszę, dzieciom kradnie się dach nad głową — zadrwił przestępca. — Wejdź, wejdź, chłopcze, rozgość się, pogadamy sobie — Gustavo zwrócił się ponownie do dwunastolatka, nie zważając na wściekłą minę Santa Marii.


Luis nie był głupi i mimo że nogi kazały mu jak najszybciej stąd uciec, powstrzymał się od tego głupiego kroku i wszedł do środka. Wiedział, że gdyby nie posłuchał mówiącego, leżałby już teraz z kulką w plecach.


— Skoro już sie wygodnie rozsiadłeś, pozwól, że przedstawię ci resztę ekipy — to jest Manolo, ten ponurak w tle to Pedro, ja jestem Gustavo, a tam siedzi panienka Gloria, lekareczka. Widać, że mądry z ciebie chłopak, toteż nie musimy chyba ukrywać, że właśnie udała nam się fantastyczna ucieczka z więzienia pod moim przewodnictwem.


— Nie, proszę pana — odparł Luis. Już kombinował, jak pomóc Glorii i przy okazji samemu stąd zwiać. Przecież znał to pomieszczenie tak dobrze i wiedział, co kryje się w różnych kątach — o ile żebracy nie wynieśli już wszystkiego wcześniej.


— Dobrze. Wypada ci podziękować, bo znaleźliśmy tutaj mnóstwo jedzenia — starego co prawda, ale było. Powiedzmy, że nie wypalił nam transport, ale tym się nie martw, facetowi odpowiednio się odwdzięczę. — Gustavo zagryzł zęby.


Istotnie. Cała piątka miała dobiec — a w zasadzie czwórka, bo z początku nikt nie wiedział, że dołączy do nich zakładniczka — do pewnego miejsca, gdzie będzie czekał na nich samochód. Jednakże kierowca wystraszył się konsekwencji i jedyne, co uciekinierzy ujrzeli, to smród spalin pozostawionych po odjeżdżającym im praktycznie sprzed nosa wozie. Dlatego ukryli się tutaj — traf chciał, że akurat w dawnym domu Antonio i Luisa de La Vega.


— Ale, ale — szef grupy wrócił do porzuconego tematu — mówiłeś, że Carlosik zniszczył ci życie. Coś tam słyszałem, ale nie znam szczegółów. Mógłbyś mi więcej opowiedzieć?


— Z przyjemnością.


Chłopak doszedł zaledwie do połowy, nim Santa Maria zerwał się z okrzykiem:


— Mógłbyś przestać zmyślać? Dobrze wiesz, że nie zrobiłem nic złego! Jak własny syn może opowiadać takie bzdury o swoim ojcu!


— Chwileczkę — przerwał rodzącą się awanturę Gustavo. — Ten palant jest twoim ojcem, Luis?


— Owszem — mruknął niezadowolony chłopak. — Moja matka miała chyba przypływ głupoty i zadała się z nim, będąc — jak już mówiłem — żoną Antonio.


— Ach, tak — odrzekł Gustavo. — W takim razie mamy tu małe rodzinne spotkanie. Jaka szkoda, że się nie lubicie, bo już miałem ci coś zaproponować.


— Co takiego?


— A nie, nic, chłopcze, jeszcze gotów jesteś nam przeszkodzić. Udaj się teraz łaskawie pod ścianę, tylko nie za blisko pani doktor, żebyś czasem czegoś nie kombinował, a ja się chwilkę zastanowię, którego z was zabić — Carlosa, czy ciebie. Co proponujecie chłopcy? — zwrócił się do Pedra i Manolo. — Dajemy któremuś z nich w łeb? Jeden musi zginąć — chłopak nas widział, więc jest niebezpieczny. Z drugiej strony jeśli pozbędziemy się jego tatuśka, Luis będzie nam wdzięczny i może nam pomoże. Co wy na to? Głosujemy?


— Ja jestem za zabiciem chłopaka — odezwał się Fernandez. — Santa Maria to mimo wszystko facet, może nam się jeszcze do czegoś przydać, a Luis to tylko mały gówniarz.


— Rozumiem — skinął łaskawie głową Gustavo. — A ty, Pedro, którego z nich wysyłasz na śmierć? Pamiętajcie, że ja też mam swoje zdanie, więc remisu na pewno nie będzie! Z tym, że jeśli wynik będzie dwa do jednego, to się może zastanowię nad sposobem ukatrupienia ofiary...jeśli jednak będzie aż trzy do jednego, zaznaczam, że pobawię się trochę, nim wykończę nieszczęśnika. Pedro?

Rozdział 143

— Intryguje mnie ta sprawa, komisarzu. — Współpracownik Bertolucciego mówiąc to stukał ołówkiem w blat stołu, przy którym siedział, co skutecznie irytowało jego rozmówcę.


— Co takiego, Estevanez? — zapytał dosyć szczupły, wąsaty mężczyzna naprzeciwko tamtego.


— Jakim cudem ktoś mógł wejść do domu, przypominam, że chodzi nam o pokój na piętrze, w ogóle niezauważony, podejść do Veronici de la Vega, złapać ją od tyłu, a potem jeszcze wbić jej nożyczki w gardło — już upraszczam, że miał je w ręce, a nie musiał po nie sięgać, chociaż wtedy nie mam pojęcia, jak utrzymał kobietę. I to wszystko w całkowitej ciszy. A przecież można się spodziewać, że na tym samym piętrze był chociażby ten zaginiony chłopak, Luis.


— Co sugerujesz, Estevanez? — komisarz nie miał zbyt dobrego humoru, sprawa była dość zakręcona, a na dodatek przez ten przeklęty ołówek rozbolała go głowa. Wiedział jednak, że dzięki temu pomocnik lepiej myśli.


— To, że prawdopodobnie Veronica znała swojego zabójcę. A skoro miałby być nim ten Rodriguez, to to się nie trzyma przysłowiowej kupy, bo o ile wiem, oni nigdy się nie spotkali.


— Pamiętaj, że ona była… lekko szalona — przypomniał Bertolucci, opierając się wygodniej na krześle. — Być może wydawało jej się, że go zna.


— Nie sądzę...To była dosyć bojaźliwa kobieta, mimo wszystko. Nadal upieram się, że znała mordercę. — Estevanez zamyślił się, stukot ołówka nieco zwolnił.


— Sądzisz, że przestępcą jest ktoś z domowników? Viviana Santa Maria? Felipe? Bo przecież nie Luis de La Vega — prychnął komisarz.


— Być może. I to tłumaczyłoby zniknięcie chłopca — zobaczył, że ktoś z jego otoczenia dokonuje tego straszliwego czynu i uciekł ze strachu.


— A Sonya? — Bertolucci potarł dłonią czoło, pragnąć położyć się do łóżka i zapomnieć o przeklętej pracy. — Co z tą dziewczyną?


— Mogli się spotkać, Luis i ona i razem coś wykombinować.


— Ale co? — Bertolucci słuchał uważnie, starając się odgrodzić myśli od natrętnego dźwięku ołówka, który znów przyspieszył w ręce Estevaneza — znak, że pomocnik zaczyna kojarzyć pewne fakty i jego teoria coraz bardziej mu się podoba.


— Przypuśćmy, że chłopak zna mordercę. Wybiega z domu, gdzie trafia na Sonyę — z opowieści rodziny wiem, że płaczącą za swoim przyjacielem, tym Rodriguezem. Może oboje zdecydowali, że go poszukają?


— Czyli tam, gdzie jest on, są i dzieci? — komisarz zamknął oczy, modląc się, by przyniosło mu to ulgę.


— Prawdopodobnie, o ile udało im się go znaleźć — a patrząc na jego przeszłość to mogło być bardzo trudne.


— W takim razie dlaczego facet się ukrywa, skoro nie jest niczemu winny? Przed kim?


— Jak to, nie rozumiesz? — Estevanez pokręcił głową. — Przecież to jasne — Rodriguez wyraźnie powiedział przy stole w domu de La Vega, że zrywa znajomość z dziewczyną. Może nawet nie wiedzieć, że poszukujemy go w związku z zabójstwem. On nie chce spotkać się z Sonyą, nie z nami. A jeśli wie, to wcale mu się nie dziwię — czytałem raporty na temat, jak traktowała go policja podczas aresztowań i współwięźniowie w trakcie odsiadki. Może być — i pewnie jest — niewinny, a musi się kryć jak szczur.


— Chcesz odwołać poszukiwania? — Bertolucci wyobraził sobie, jak pędzi do łazienki w panice, by jak najszybciej sobie ulżyć do jakiejś miski — zaczynało go coraz bardziej mdlić.


— Nie. Bo jak już mówiłem, mogą być z nim dzieci, a te chce odszukać.


— Może zamieścimy ogłoszenie w gazecie i w innych mediach, żeby się do nas zgłosił, a my zapewnimy mu całkowitą ochronę, bo wiemy, że jest niewinny?


— Nie, komisarzu. Wtedy prawdziwy przestępca dowie się, że jesteśmy na jakimś tropie. Jeszcze gotów na własną rękę poszukać Rodrigueza i go skrzywdzić. Niech myśli, że nadal uważamy przyjaciela tej dziewczyny za przestępcę. Ba, nawet rzuciłbym większe siły do tej akcji...gdybym je miał — zakończył filozoficznie Estevanez.


— A co z tą ucieczką z więzienia? — Bertolucci miał dosyć — jakby nie dość jednej sprawy, jeszcze kilku palantów musiało zrobić w konia strażników i wyfrunąć na wolność. — Czyżby oni też mieli coś z tym wspólnego?


— Sprawdźmy, kto jest na liście zbiegów. Carlos Santa Maria — mąż Viviany i brat Felipe, co warto zaznaczyć — do tego Gustavo Moreni, oskarżany o chyba wszystkie przestępstwa świata, poza tym Manolo Fernandez, skazany za pobicie żony i na koniec niejaki Pedro Velasquez. I tu uwaga — Pedro siedział w jednej celi z Rodriguezem, zanim tamtego uniewinnili od zarzutu zabójstwa Genaro Arochy.


— Same morderstwa krążą wokół tego faceta — skrzywił się komisarz. — Najpierw Rodriguez zostaje prawie skazany za jedno, którego nie popełnił i tylko kaseta video ratuje mu życie, teraz gonimy go po całym mieście za zabójstwo Veronici de La Vega, którego — twoim zdaniem — również nie jest winien. Pechowy koleś.


— Właśnie, ale nie to jest najlepsze. Na kasecie z morderstwem Arochy wyraźnie widać, że Genaro ginie od ciosów niejakiego Francisco Velasqueza. Mówi ci coś to nazwisko?


— Brat Pedro, jak rozumiem? — Bertolucci usiłował się nie pogubić.


— Dokładnie. Jak więc widzisz… — kolejny stukot przyprawiał komisarza o coraz większe cierpienie, ale Estevanez nie zwracał na to uwagi, pochłonięty nowym związkiem między oboma wydarzeniami. — Mam wrażenie, że Pedro chce odszukać Rodrigueza i w jakiś sposób mu pomóc, skłonić do oddania się w nasze ręce, czy coś w tym stylu. Dlatego zdecydował się na ucieczkę z tymi psycholami.


— Ale Carlos Santa Maria zdecydowanie psycholem nie jest — wtrącił komisarz. — Siedział tylko za kradzież firmy.


— Owszem, ale zwróć uwagę, że to jego wychowanica, czyli Sonya, zadawała się z Rodriguezem i to ona zaginęła. Może poszedł jej szukać.


— I uważasz… — Bertolucci skojarzył fakty — że teraz Santa Maria będzie chciał nie tylko znaleźć córkę...czy też wychowanicę...ale przy okazji czyta gazety i…


— …i podejrzewa, że to Rodriguez jest winien mordu na Veronice. Dzięki temu Carlos boi się o córkę i będzie chciał dokopać jej przyjacielowi.


— O matko jedyna, co za zamieszanie… A jakie motywy mieli Moreni i Fernandez?


— Przecież to proste — Estevanez zrobił minę w stylu „pan komisarz dziś w ogóle nie myśli logicznie”. — Manolo chce się zemścić na żonie, bo zapewne uważa, że powinna pomóc mu wyjść z więzienia, a Gustavo...Dowiedziałem się, że kilka lat temu pokłócił się z siostrą, niejaką Maribel i poszło im naprawdę na noże. Boję się, że może próbować ją odnaleźć i się zemścić.


— A gdzie ta kobieta jest obecnie? Może zapewnimy jej ochronę?


— Niestety. Przebywa w Stanach, jest po pogrzebie Raula Monteverde, z którym bardzo się ostatnio związała. Raul był adoptowanym synem Gregorio, prawdziwego ojca Sonyi. I przyrodnim, bo poprzez matkę, bratem Manolo, tego samego, który uciekł z więzienia.


— Jezus Maria… — westchnął Bertolucci. — Zapewne tenże Raul miał też żonę i dwójkę dzieci… I wszyscy są w to zamieszani.


— Prawie. Miał żonę, Andreę, córkę Gregorio. Najlepsze, że Andrea zadawała się dawniej — i teraz pewnie będzie chciała to kontynuować po wyjściu ze szpitala — z Carlosem Santa Maria. A znajduje się w szpitalu po utracie dziecka Raula.


— Nie, nie, ja mam dosyć! — zamachał rękami Bertolucci. — Oszczędź mi tych powiązań, bo zaraz oszaleję. Albo nie...muszę wiedzieć, co, gdzie i jak, żeby jakoś się w tym połapać. Ale więcej dzieci nie mieli? A to straciła z przyczyn naturalnych, prawda? — zakończył prawie błagalnie.


— Na szczęście nie mieli i tak, z naturalnych, jak najbardziej. Ale to nie koniec ciekawostek. Andrea ma brata, Juana. Zgadnij, gdzie pracuje tenże?


— Nie mam pojęcia, oświeć mnie.


— W rezydencji niejakiego Eduardo Abreu. — Estevanez powiedział powoli i bardzo, ale to bardzo stanowczo.


— Żartujesz? — zwęził oczy komisarz. — Tego Eduardo Abreu?


— Ani myślę robić sobie żartów z tak poważnej sprawy. Tak, tego Eduardo Abreu.


— O Matko Boska! Kiedy zamierzasz do niego iść?


— Może od razu, póki mamy na świeżo wszystkie wnioski? Kto wie, czy nasi zbiegowie nie ukrywają się właśnie u niego?


— Wszyscy? — zwątpił nagle Bertolucci.


— Nie wiem. Ale musimy tam iść jak najszybciej i to nie sami. Niech obstawa będzie w pogotowiu.


— Dobra, zaraz wydam rozkaz — westchnął komisarz. Perspektywa spokojnego snu z okładem na głowie odpłynęła w siną dal.


W tym samym czasie Pedro Velasquez otworzył usta, by wypowiedzieć swoje zdanie w dziwacznym i nieszczęsnym głosowaniu, kogo ma uśmiercić Gustavo Moreni. Nie zdążył jednakże nic powiedzieć, bo szef grupy przerwał mu ruchem ręki.


— Cicho! — szepnął Gustavo. — Ktoś jest w pobliżu domku!

Rozdział 144

— Manolo, stań przy drzwiach! Luis, ani słowa! Pedro, wyjrzyj przez okno, ale stań za firanką, żeby goście cię nie widzieli! Carlos, siedź na tyłku! — te kilka rozkazów posypało się w ułamku sekundy. Gustavo nie zamierzał pozwolić się zaskoczyć. Kimkolwiek byli niespodziewani przybysze, Moreni na pewno da posmakować im swojej broni.


Wszyscy w milczeniu wykonali polecenia, najbardziej serce waliło Luisowi — znajdował się przecież we własnym domu, być może to Antonio przyszedł stąd coś zabrać, albo nawet znaleźć chłopaka. Co będzie, jeśli Gustavo postrzeli mężczyznę?


~ Myśl, myśl, przecież tak wiele razy udawało ci się przechytrzyć kogo tylko chciałeś! — Luis za wszelką cenę usiłował się skupić, ale sytuacja temu nie sprzyjała.


— Nikogo nie widzę — powiedział Pedro, równie zdenerwowany jak wszyscy — nie życzył sobie spotkania z policją, przynajmniej póki nie znajdzie Rodrigueza i go nie ostrzeże.


— Jesteś pewien? Wiem, co słyszałem! — Gustavo nie ufał Velasquezowi.


— Gdyby to byli mundurowi, już dawno kazaliby nam się poddać — wtrącił się Manolo. — Zapewne to fałszywy alarm.


— Dobra, wracać na miejsca! Musimy skończyć nasze małe głosowanie… — Moreni nie zamierzał zrezygnować z dobrej zabawy, jaką mu tak niecnie przerwano.


W niewielkiej odległości od domku było równie nerwowo.


— Mam nadzieję, że nas nie widzieli — szeptała Sonya.


— Z tego, co zdążyłem się zorientować, w budynku znajdują się co najmniej trzy osoby — odrzekł jej równie cicho Ricardo. — Na całe szczęście zlekceważyli szelest, jaki postawił ich na nogi. Inaczej mogło być z nami naprawdę krucho.


— Nie moja wina, że tu jest pełno gałęzi, a moje buty…


— Dobra, dobra, przecież nic nie mówię, jak wszystko się uspokoi, a ja znajdę jakąś pracę, kupię ci dobre obuwie, specjalnie do takich wypraw.


— Nie zamierzam więcej kryć się w krzakach!


— Będziesz cicho? — Rodriguez zasłonił dłonią usta przyjaciółki. — Poza tym dojrzałem w środku Pedro Velasqueza. To dobra wiadomość. Gorzej, że poza nim jest tam jakiś obcy facet i...Carlos Santa Maria.


Ricardo nie wiedział, że tym obcym facetem jest Manolo Fernandez, który przybył do więzienia, gdy jego już tam nie było. Nie udało mu się też dostrzec ani zakładników — Glorii i Luisa, ani Gustavo, który cały czas siedział na krześle. O ile przeoczenie lekarki i chłopca mogło nie mieć konsekwencji, to brak informacji o bracie Maribel Moreni może go drogo kosztować…


— Że co?! — zdołała wydukać Sonya zza ręki przyjaciela. — Mój ojciec?!


— Owszem i wygląda na to, że oni wszyscy uciekli z więzienia. Ale numer.


— Ładny mi numer! Mój ojciec jest ścigany przez policję! — zaprotestowała Sonya, nareszcie mogąc swobodnie mówić — dłoń Ricardo zniknęła z jej ust.


— Czekaj! Ktoś stanął przy oknie, ale widzę mu tylko czubek głowy....Ma ciemne włosy i albo jest niski, albo...jest dzieckiem… — Rodriguez mówił coraz wolniej, zdając sobie sprawę, co oznacza to, co właśnie widzi. — Czy to może być Luis?


— Tak! — potwierdziła Sonya, starając się nie wychylać, chociaż miała już chyba wszystkie gałęzie wbite w ciało. — O mój Boże! Co to wszystko znaczy?


— Nie mam pojęcia, ale… Rany Boskie!


Nie można się dziwić przerażeniu Ricardo. Zarówno on, jak i Sonya dojrzeli to, co działo się w domku — najpierw Luis podniósł ręce do góry, potem nagle zniknął im z pola widzenia, pojawił się na chwilę i znów zniknął — ale nawet to nie było najgorsze. Z domku dało się słyszeć jakiś hałas, jakby toczyła się tam walka, poza tym strzały, jeden po drugim, raz po raz.


— Oni go zabiją… Mój ojciec...Pedro… i ten trzeci...nie rozumiem...Gdzie ty idziesz?!


Ten ostatni okrzyk skierowany był do przyjaciela. Jedni nazwaliby to głupotą, inni odwagą, ale jakkolwiek to określić, Rodriguez nie zamierzał pozwolić, by Luisowi coś się stało. Po pierwsze, chodziło o dziecko, po drugie — o kogoś ważnego dla Sonyi. Zanim przebrzmiały ostatnie słowa dziewczyny, Ricardo błyskawicznie chwycił klamkę i wpadł do środka.


— Policja? — brew Eduardo Abreu uniosła się w górę. — Zapraszam, ale co panowie tu robią, czyżbym był o coś oskarżony? — taka była reakcja Eduardo na widok Estevaneza i Bertolucciego w drzwiach.


— Na razie nie — odparł komisarz. — Ale chcemy zadać panu kilka pytań.


— Zapraszam więc do środka. — Właściciel domu usunął się, by goście mogli wejść.


Za kilka chwil policjanci siedzieli już w wygodnych fotelach.


— Czym mogę służyć? Kawa, herbata, a może coś mocniejszego — o ile służba nie przeszkadza? — spytał Abreu.


— Dziękujemy, nie zajmiemy panu zbyt wiele czasu — odpowiedział Estevanez. To jemu Bertolucci polecił zadawać pytania, sam nie czuł się zbyt pewnie wśród tych wszystkich rodzinnych powiązań.


— W zasadzie nie przyszliśmy do pana, a do niejakiego Juana Orta.


— Dlaczego szukacie mojego szofera? Czy zrobił coś złego? — Eduardo upił łyk alkoholu z kieliszka i wpatrywał się w gości, aż Bertolucciego przeszły ciarki.


— Ależ nie — kontynuował Estevanez. — Chcielibyśmy się tylko dowiedzieć coś na temat niejakiego Ricardo Rodrigueza.


— A to kto? — zdziwił się Eduardo. — I co ma z nim wspólnego ten chłopak?


— Orta spędził kiedyś pewien czas w areszcie za próbę zabójstwa Felipe Santa Maria. Niedoszła ofiara poprosiła o zwolnienie chłopaka. Jednakże Juan zdołał poznać swojego współaresztanta, groźnego przestępcę, wspomnianego Rodrigueza. Poza tym ten ostatni uciekł podczas przewozu do więzienia i ukrył się akurat w domu pańskiego szofera. Potem go złapano, odsiedział jakiś czas i wypuszczono go na wolność. Jednakże Ricardo znów jest poszukiwany, dlatego przyszliśmy do pana Orta. Może coś wiedzieć na interesujący nas temat.


Podczas tej przemowy Bertolucci skulił się w fotelu. O ile wiedział, że Estevanez zgodnie z planem przedstawi Rodrigueza jako niebezpiecznego bandytę, chociaż obaj policjanci zgadzali się, że tenże jest niewinny, to komisarz nie spodziewał się czegoś innego. Nie był przygotowany na wiadomość, że Juan Orta zna osobiście poszukiwanego i na to, że poznali się w taki sposób! Widocznie Estevanez uznał, że tą informacją przeciążyłby umysł swojego szefa.


— W więzieniu? Mój szofer był aresztowany i to za morderstwo? Nieudane, ale jednak? — widać było, że Abreu jest co najmniej niemile zaskoczony. — Nic mi o tym nie wspominał. I jeszcze ta znajomość z… tym Rodriguezem.


Estevanez rzucił okiem w stronę komisarza, jakby chciał powiedzieć „Proszę, proszę, więc ten Orta to też niezły numer”.


— Przykro mi, że to przed panem ukrył. Tym bardziej chcemy się z nim spotkać. Gdzie możemy go znaleźć?


— Przebywa w szpitalu, jego siostra, Andrea, straciła dziecko. Pozwoliłem mu nawet wziąć mój własny samochód — westchnął Eduardo. — Jak tylko wróci, natychmiast go zwolnię.


— Niech pan z tym zaczeka, panie Abreu — poprosił Estevanez. — Po tym, jak z nim porozmawiamy, może próbować skontaktować się z poszukiwanym. Wolelibyśmy wiedzieć, gdzie przebywa Juan — będzie nam go łatwiej kontrolować.


— W porządku. Podam wam adres szpitala, do którego pojechał. Conrado! — zawołał Abreu.


Majordomus zjawił się w pośpiechu, poprawiając muszkę. Praktycznie wbiegł do pokoju i …zamarł z ręką w powietrzu. Muszka nadal zwisała krzywo.


— Nie wiedziałem… że mamy gości — wydukał.


— Wezwałem cię, żebyś przyniósł mi adres szpitala, gdzie leży siostra Juana.


— Tak, oczywiście, proszę pana — odparł Conrado i odwrócił się na pięcie, pragnąc jak najszybciej stąd zniknąć. Na próżno jednak — powstrzymał go głos Bertolucciego, który wyprostował się na fotelu i zadał to pytanie:


— Chwileczkę, panie...Conrado. Strasznie pan mi kogoś przypomina. Mógłby pan podejść tu bliżej?

Rozdział 145

Pamiętał. Dobrze pamiętał sytuację z Mario, kiedy Messi prawie pozbawił go życia. Nie potrafił jednak siedzieć bezczynnie, gdy niebezpieczeństwo groziło dziecku. Dlatego wpadł do środka budynku razem z podmuchem wiatru, jaki wywołał gwałtownym otwarciem drzwi, które zamknęły się zaraz za nim. Błyskawicznie zorientował się w sytuacji, choć ta była co najmniej przerażająca. Ujrzał bowiem straszny obraz — w kącie leżał zwinięty chłopak, zapewne Luis, nie było widać krwi, ale Ricardo nie był pewien, czy patrzy na trupa, czy na żywego chłopca. Na podłodze zwijał się ranny w lewą nogę Carlos, ze łzami w oczach błagający stojącego nad nim Gustavo, by ten oszczędził jego syna. Moreni rozkraczył się nad Santa Marią i celował do niego z pistoletu. Fernandez kucał przy Glorii i jak człowiek psychiczny nie zwracał uwagi na to, co się wokół niego działo, tylko gładził lekarkę po twarzy i szeptał obleśne słowa. Pedro stał pod ścianą naprzeciw tej, przy której leżał Luis i widać było, że chce pomóc chłopcu, ale zdaje sobie sprawę, iż jeśli tylko się ruszy, Gustavo z pewnością go zabije. Moreni mógł bowiem spuścić na te kilka sekund broń z Carlosa, ponieważ Santa Maria i tak przecież nie dałby rady wstać. I nagle wszyscy ci ludzie spojrzeli na Rodrigueza.


I wtedy wydarzyło się tak wiele rzeczy naraz...Sonya zbytnio bała się o życie Ricardo, by pozwolić mu samemu mierzyć się z tym, co przyjaciel zastał w domku, pobiegła więc za nim i również znalazła się w środku.


— Sonyu, natychmiast uciekaj! — rzucił Rodriguez, sparaliżowany strachem o dziewczynę.


Jego zamiar był zupełnie inny, chciał bowiem najpierw pozbawić broni strzelca i ochronić Carlosa i Luisa. Nie przewidział jednak dwóch rzeczy — tego, że wewnątrz jest jeszcze jeden mężczyzna oraz postępku Sonyi. Zupełnie się nie spodziewał, że dziewczyna może tak głupio się narazić. Te kilka sekund wahania wystarczyło, by zaskoczenie minęło i Moreni mógł wymierzyć pistolet prosto w serce Ricardo.


— Witam serdecznie, proszę, proszę, kto to nas odwiedził! — zadrwił Gustavo. — Akurat to ciebie poszukiwaliśmy. Stój spokojnie, panie geju, ta panienka niech też ani drgnie. Pożegnajcie się ślicznie, ty zginiesz pierwszy! Ale nie martw się, dziewczynko, ciebie zabiję kilka chwil później. Dajcie sobie buziaka, czy co wy tam robicie i do widzenia.


— Jeśli skrzywdzisz Sonyę… — zaczął Ricardo, ale nie dane mu było skończyć.


— To co zrobisz? Przypominam, że ty już od dawna będziesz martwy! — przerwał mu Moreni.


— Zostaw moją córkę! — krzyknął Carlos, bezradnie leżąc na podłodze.


— Och, zamknij się, Santa Maria! Bo i tobie się dostanie, a byłaby szkoda, bo jeszcze możesz się nam przydać. Dosyć tej gadki, witaj się ze śmiercią, czy co tam przychodzi po zboczeńców! — wrzasnął Gustavo w kierunku Rodrigueza i zaczął naciskać spust.


— Nieee! — ledwo przebrzmiał okrzyk Sonyi, a dziewczyna już skoczyła w kierunku o wiele od niej przecież silniejszego mężczyzny i chwyciła za lufę broni, starając się skierować ją w inną stronę. Gustavo był tak zaskoczony, że przez kilka mgnień oka nie zapanował nad pistoletem i pozwolił, by Sonya obróciła ją w kierunku okna. Zorientował się jednak praktycznie od razu, co się stało i począł szarpać z Sonyą, która twardo trzymała lufę.


— I tak go zabiję! — wycedził Moreni.


Ricardo, przerażony ponad wszelką miarę straszliwym ryzykiem, jakiego podjęła się jego przyjaciółka, chciał pomóc jej w przepychance z Gustavo, ale nie miał na to szans, drogę bowiem zastąpił mu Manolo, który wyjął z kieszeni zdobyty w kuchni domku nóż.


— A ty gdzie? Krok do przodu, a wbiję ci to w brzuch!


W międzyczasie Pedro przeżył błyskawiczną rozterkę — miał trzy osoby, którym powinien pomóc — rannego — jeśli nadal żył — Luisa, Sonyę w walce ze śmiertelnym wrogiem i Ricardo znajdującego się naprzeciwko Manolo dzierżącego ostrze. Do Rodrigueza dojść nie mógł, Fernandez odwróciłby się błyskawicznie i wbiłby mu nóż w żebra, a to na pewno nie pomogłoby Ricardo. Szarpanina z Gustavo też by nic nie dała, bo pistolet znajdował się gdzieś między nim i Sonyą — jeśli Velasquez się dołączy, zwiększy tylko niebezpieczeństwo dla dziewczyny. Pedro wybrał więc jedyne sensowne w tej chwili wyjście i znalazł się pod ścianą, delikatnie odwracając Luisa na plecy.


— Chłopcze, żyjesz? — spytał cicho z troską..


Luis nie odpowiedział, ale westchnął i otworzył oczy. Widać było, że cierpi, nim zdarzyło się to wszystko, dostał kolbą broni Gustavo w żołądek i stracił przytomność.


Mniej szczęścia mieli jednak pozostali ludzie w domku. Moreni nie miał zbytnich przeszkód w wyrwaniu broni z ręki Sonyi i przy okazji wpadł we wściekłość, że ktokolwiek przeszkodził mu w planowanym zabójstwie. Jak tylko odzyskał pistolet, zamachnął się z całej siły i potężnym ciosem uderzył dziewczynę kolbą w głowę. Sonya upadła jak szmaciana lalka na podłogę, zalana krwią.


— Sonyaaaa! — rozpacz Rodrigueza nie miała granic. Fernadez nadal skutecznie blokował mu dostęp do przyjaciółki, szczerząc zęby w jakiejś parodii uśmiechu. Ricardo był pewien, że dziewczyna nie żyje i właśnie ta pewność, ten gniew i rozlewający się po całym ciele żal i smutek zdecydował, że rzucił się na Manolo tak gwałtownie, z taką złością, że nawet nie czuł, jak nóż wbija mu się gdzieś w bok.


— Ty śmieciu… Jak mogłeś… Ty gnido… — łzy, ból po stracie dziewczyny, wszystko to zmieszało się razem i pozwoliło Rodriguezowi okładać Fernandeza tak potężnie, że tamten był na skraju świadomości. — Pozwoliłeś, żeby on ją zabił… Ja ją kochałem, ty gnoju! Ty gnoju! Kochałem ją, do cholery!


— I co z tego? — Gustavo stanął nad Ricardo i Manolo, który leżał na podłodze pod swoim prześladowcą i powoli tracił przytomność. — Mogłeś sobie ją kochać, ale jej już nie ma, dupku! Mam coś dla ciebie! — rzucił na koniec Moreni i znów zamierzał wystrzelić.


Fernandez w tej samej chwili zemdlał, Rodriguez zdążył to dostrzec i pragnął jeszcze tylko jednego w życiu — dorwać zabójcę swojej przyjaciółki, zdawał sobie jednak sprawę, że jak tylko się obróci, skona z kulą Gustavo w piersi. Z drugiej strony czuł, że rana zadana nożem Manolo jest poważna i za moment i tak straci świadomość, a Moreni tylko go dobije. W takim razie może spokojnie zaryzykować, być może nim zginie, zdoła jeszcze obić mordę Moreniego. Odwrócił się jak kot w kierunku przestępcy.


Santa Maria przeklinał własną bezradność, patrzył na śmierć córki — choć gdzieś w jego duszy tliła się jeszcze nadzieja, że Sonya żyje — i nie mógł nic zrobić. Ale nie. Była jedna, jedyna rzecz, dzięki której mógł pomóc dziewczynie — jeśli nie dać jej radości na tym świecie, to przynajmniej oddać honor jej duszy.


— A ja mam coś dla ciebie! — krzyknął Carlos i nie zważając na przeszywający ból w rannej nodze rzucił się całym ciałem na Gustavo. Na szczęście Moreni teraz znajdował się blisko i Santa Maria mógł go dosięgnąć. Zwalił się całym sobą na Gustavo, chwytając go za nogi — wyżej nie mógł, bo nie dał rady się podnieść. Moreni przewrócił się na podłogę, pistolet wystrzelił gdzieś obok, nie czyniąc nikomu krzywdy. Rodriguez zagryzając zęby z bólu i brocząc krwią z boku doskoczył do Moreniego i po prostu skatował mu twarz.


— To za nią! Za moją Sonyę, ty bydlaku!


Santa Maria poczuł skurcz w sercu. Czyżby człowiek, którym tak pogardzał, którego wręcz nienawidził, był aż tak bardzo oddany jego córce? Nie miał żadnych złych zamiarów, po prostu ją kochał...na swój sposób?


Podczas, gdy Ricardo mścił się na Gustavo, Carlos podczołgał się do ciała córki i dotknął jej szyi, modląc się, by cokolwiek wyczuć. Pedro miał pod swoją opieką Luisa, który delikatnie mówiąc, nie czuł się zbyt dobrze. W zamieszaniu nikt nie myślał o Glorii, która mogła być tylko biernym obserwatorem i rozszerzać oczy ze strachu.


Kilka chwil później Moreni dołączył do Fernandeza znajdującego się w świecie błogiej nieświadomości. Rodriguez usiadł pod ścianą i skulił się z bólu ciała i duszy. Rana coraz bardziej mu dokuczała, sam nie wiedział, która bardziej — ta w boku, czy ta w sercu. Nie panował nad łzami, nad smutkiem, wiedział tylko jedno, jedną myśl miał w mózgu — stracił Sonyę na zawsze. Nie liczyło się nawet to, że jeśli za kilka chwil nie znajdzie się w szpitalu, sam może umrzeć — może nawet i tak byłoby lepiej...Bez przyjaciółki życie nie było nic dla niego warte.


— Ricardo… — Santa Maria przysunął się bliżej. — Słyszę radiowozy, już tu jadą. Niedługo opatrzą ci ranę, zajmą się też Luisem. Wszystko będzie dobrze.


— Nie będzie...Moja dziewczynka...Moja Sonya...Nie chcę pomocy...Chcę odejść razem z nią…


Carlos położył rękę na ramieniu człowieka, którego wcześniej za wszelką cenę chciał rozdzielić z córką.


— Nie ma takiej potrzeby. Sprawdziłem jej puls. Ona żyje. Ledwo co prawda, ale żyje, Ricardo.


— Co? — serce przyspieszyło, jakby chciało wyrwać się z piersi. — Jest pan pewien?


— Oczywiście. Nie kłamałbym w tak ważnej sprawie. Jest bardzo ciężko ranna, ale sądzę, że w szpitalu otrzyma dobrą opiekę. Zadbam o to. Zresztą będzie się nią opiekować nie tylko służba medyczna, ale i jej najlepszy przyjaciel. Tak, mówię o tobie. Pod taką troską na pewno szybko wróci do zdrowia. Tak samo ty.


— Dziękuję...dziękuję… — wzruszenie nie pozwoliło na nic więcej.


Rodriguez nie baczył na własne cierpienie, podniósł się i powoli dotarł do Sonyi. Ledwo dotknął jej ręki, przerażony ilością krwi wokół głowy przyjaciółki, dziewczyna odzyskała przytomność. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się lekko.


— Żyjesz...to dobrze… — po czym znowu zemdlała.


W rezydencji Eduardo Abreu jego majordomus przeżywał istny koszmar, być może nawet porównywalny do tego, jaki właśnie przeżyli ludzie w domku de La Vega. Co prawda don Conrado bał się o własną skórę, a Rodriguez, Carlos i Pedro o swoich bliskich, ale strach był podobny. Majordomus podszedł powoli bliżej, modląc się, by Bertolucci nie skojarzył, kogoż mu przypomina.


— Hm, dałbym głowę, że widzę przed sobą kogoś bardzo znanego, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwiska. Jak ono brzmi, panie Conrado?


Majordomus otworzył usta, kombinując gorączkowo, jak wybrnąć z całej sytuacji, kiedy otworzyły się drzwi rezydencji.


— Już jestem, panie Abreu, dziękuję za samochód, odstawiłem go do garażu, dziękuję jeszcze raz, panie Abreu! — wydyszał Juan. Nie chciał nadużywać dobroci gospodarza i bardzo się spieszył, by zwrócić mu wóz. Dopiero teraz zauważył gości.


— O, zapewne pan Orta — odezwał się Estevanez. — Witam, witam, mamy do pana kilka pytań w sprawie Ricardo Rodrigueza. Zapraszam na małą pogawędkę.


Conrado odetchnął z ulgą. Wejście szofera odwróciło uwagę policjantów od osoby majordomusa. Był bezpieczny — przynajmniej na razie.


Andrea Monteverde otrzymała wyniki badań — to dlatego Juan mógł wrócić do rezydencji Abreu. Owszem, miała jutro wyjść ze szpitala i uzgodniła z bratem, że się po nią zjawi. Rozmyślała właśnie nad przyszłym postępowaniem, kiedy otworzyły się drzwi do jej sali. Spojrzała w kierunku gościa i zastygła.


— Witaj, kochanie — kobieta podeszła do łóżka chorej i uśmiechnęła się szeroko. Teraz sobie porozmawiamy, prawda?


— Czego ode mnie chcesz, Maribel? Nie jestem winna śmierci Raula!


— Nie unoś się tak, moja droga. Powiedziałam, teraz sobie porozmawiamy...Szczerze i otwarcie…


Z tymi słowami pochyliła się nad Andreą i gwałtownym ruchem wyrwała jej poduszkę spod głowy, po czym z całej siły przycisnęła ją do twarzy leżącej.


— Giń, suko — szepnęła Maribel, wkładając wszystką moc w dłonie i z zadowoleniem obserwując, jak Andrea szarpie się coraz słabiej.

Rozdział 146

Pedro oparł o ścianę Luisa, który już oddychał spokojniej, a potem rozwiązał Glorię. Lekarka rozprostowała kości i pierwsze podeszła do Sonyi, nadal nie odzyskującej przytomności. Ricardo spojrzał błagalnie na kobietę, jakby szukając u niej potwierdzenia, że przyjaciółka wyzdrowieje. W międzyczasie Velasquez związał Gustavo i Manolo, aby nie stanowili już żadnego zagrożenia.


— Powinno być dobrze, o ile szybko uzyska pomoc — powiedziała Gloria cicho. — Ale nie jestem pewna, czy nie będzie miała jakichś powikłań...To bardzo poważna rana.


— Może liczyć na moją opiekę, cokolwiek się zdarzy — odparł Rodriguez, wdzięczny za pierwsze zdanie Camary. Później zwrócił się do Velasqueza: — Pedro… jako jedyny z nas czujesz się dobrze, uciekaj, póki czas.


— On ma rację — poparł przedmówcę Carlos. Luisowi nic nie grozi, osobiście opowiem też, co tu się działo i szczególnie zwrócę na uwagę na to, co Ricardo był gotów zrobić dla mojej córki. Co prawda moje zdanie jako uciekiniera z więzienia mało co się liczy, ale może choć odrobinę pomoże w udowodnieniu, że to nie on zabił Veronicę de La Vega. Zrób to dla nas, Pedro i wynoś się stąd, póki możesz.


— Nie zamierzam nigdzie uciekać — obruszył się Velasquez. — Chcę wiedzieć, co się z wami dzieje. Zostaję.


— Ale, Pedro… — jęknął Rodriguez, powoli przestając widzieć cokolwiek na oczy — krew nadal leciała, mimo, że starał się opanować krwotok czym tylko się dało. — Musisz...musisz być wolny… ty nie wiesz, że Francisco...Cholera, ale boli...Nieważne, słuchaj, twój brat żyje i ukrywa się w rezydencji Eduardo Abreu. Udaje niejakiego don Conrado i zatrudnił się tam...auuu… jako majordomus!


Velasquez zmrużył oczy, zaskoczony.


— Wiedziałem, że to gnida, ale nie że aż taka. Pamiętam, jak cierpiałeś po jego śmierci, a minęło już przecież kilka lat. Nie wiem, jakim cudem to wszystko sfingował, ale obiecuję ci, wyśpiewa mi wszystko, a potem cię przeprosi. Na kolanach.


— Przepraszam, że się wtrącę, ale tam jest łóżko, powinien pan jak najszybciej się położyć — wtrąciła się Gloria. — O ile dziewczyny lepiej nie ruszać do przyjazdu karetki, to pan…


— Mowy nie ma — zaprotestował Ricardo. — Będę przy Sonyi, póki nie przyjedzie pogotowie. Pedro… obiecaj mi, że powiesz policji wszystko… o rezydencji… o Francisco...niech tam pojadą i niech go zamkną… Zrób to dla mnie...proszę. A pan, panie Santa Maria...niech się opiekuje Sonyą, bo ja chyba...nie za bardzo będę mógł…


— Obiecuję — mruknął Pedro.


— Ja również, tym bardziej, że to moja córka — przysiągł Carlos. — Ale wiem, że i ty będziesz przy niej.


— Chciałbym...Ale wiecie… ten nóż był nieco ostry… i jakiś zardzewiały...coś mi się zdaje, że… tym razem mi się nie upiecze. Sonya… — tu spojrzał na leżącą przyjaciółkę. — Może nie zawsze byłem dla ciebie dobry, ale...nie gniewaj się na mnie o nic, co? Wiesz, że zawsze… że zawsze cię…


Przyjazdu karetki i policji już nie słyszał. Lekarze zajęli się rannymi, mundurowi zebrali zeznania od Carlosa, Pedro, Glorii i Luisa. Moreni i Fernandez powoli dochodzili do siebie, ale na widok policji powiedzieli tylko równo po brzydkim wyrazie i zamknęli się całkowicie, wściekli na cały świat.


Velasquez miał tylko jedną prośbę, kiedy razem z innymi uciekinierami zabierano go z powrotem do więzienia:


— Bardzo proszę, powiadomcie nas o stanie naszych przyjaciół, dobrze?


— Oczywiście — odparł poważnie jeden z lekarzy. — Luisowi nic nie jest, wraca do swojego domu, do rezydencji de La Vega. Gorzej z tymi dwiema osobami, które przed chwilą odjechały w karetce — dziewczyna, Sonya, ma poważną ranę głowy, musi przejść operację i to jak najszybciej.


Zapadło milczenie. Policjant, który miał za zadanie eskortować Carlosa, Pedro, Moreniego i Fernandeza do zakładu karnego, zaczekał moment, widząc, że Velasquez chce jeszcze o coś zapytać doktora. I nie omylił się, Pedro zadał bowiem ostatnie pytanie:


— A mężczyzna? Nic pan nie mówi o Rodriguezie, a przecież jego też zabraliście do szpitala.


— Panie Velasquez...Mogę obiecać, że zrobimy wszystko, co tylko możliwe. Ludzka moc jest niestety jednak ograniczona, a w tym wypadku...Stanie się cud, jeśli dożyje do przyjazdu do szpitala.


— Matko Boska… — nic więcej nie przeszło Carlosowi, przysłuchującemu się rozmowie, przez gardło. — Błagam pana, niech pan ratuje przyjaciela mojej córki!


— Jak już powiedziałem… Zrobię, co w mojej mocy. Teraz muszę już wracać do szpitala, jak tylko cokolwiek się dowiem, przekażę państwu wiadomość do waszych… cel. Do widzenia, oby w lepszej sytuacji…


Kilkadziesiąt minut później Santa Maria siedział już w celi razem Pedro, tak bowiem ich przydzielono. Gustavo i Fernandez zostali przewiezieni do więzienia o większym rygorze, to samo groziło zarówno Velasquezowi, jak i Carlosowi, ale ze względu na ich nienaganne zachowanie przymknięto oko na próbę ucieczki, tym bardziej, że Pedro przecież sam oddał się w ręce policji.


— Co ja powiem Sonyi, jeśli on umrze...Co ja powiem mojej córce?! — rozpaczał Santa Maria.


Velasquez stał przy kracie, wpatrzony w więzienny korytarz.


— Powiem ci coś. Nareszcie się przekonałeś co do charakteru Ricardo. Szkoda, że tak późno. Owszem, kochałem swojego brata, ale on nie potrafił kochać nikogo, przeklęty radny. Bardzo się zdziwiłem, że związał się z kimkolwiek, a co dopiero z kimś tak dobrym, jak Rodriguez. Widzę jednak, że Francisco to większa świnia, niż sądziłem. I przysięgam ci, że znajdę sposób, żeby wydać go policji i najlepiej by było, jakby trafił do naszego zakładu karnego — wtedy mógłbym przemalować mu mordę. A jeśli Ricardo umrze...Nic mnie nie powstrzyma — mój braciszek przekona się, co znaczy gniew.


— Nie rozumiem cię. — Santa Maria podniósł głowę, zaskoczony. — Potrafiłbyś skrzywdzić Francisco za to, co zrobił komuś w sumie dla ciebie obcemu?


— On nie był obcy, Carlos. Był mi bardziej bliski, niż własny brat. Wielokrotnie, kiedy miałem jakiś problem, jakiś kłopot, Francisco pozostawiał mnie samego, nie traktował w ogóle jak członka rodziny, liczyła się tylko dla niego polityka i on sam. Za to kilka chwil spędzonych z Ricardo tutaj, w więzieniu, przekonało mnie, kto był tym dobrym. Znaliśmy się krótko, to prawda, ale zdołałem go polubić, jakby on był moim krewnym, a nie tamten…„don Conrado”, jak każe się teraz nazywać.


W międzyczasie w sali, gdzie leżała Andrea, rozgrywała się dalsza część dramatu. Maribel Moreni widziała, że kobieta słabnie i w pewnej chwili odrzuciła poduszkę, z zadowoleniem patrząc, jak Monteverde rozpaczliwie chwyta życiodajny tlen.


— Bałaś się, prawda? — wycedziła Maribel. — Sądziłaś, że cię zabiję, że już nigdy nie ujrzysz Santa Marii, że nadszedł twój koniec — ale nie, ty nie umrzesz tak łatwo. Czeka cię coś o wiele gorszego za to, co zrobiłaś mojemu Raulowi. Bo on był mój, tylko ty mi go odebrałaś.


— Nikogo ci nie odebrałam, wariatko! Nie moja wina, że nie umiał cię pokochać! — Andrea, od chwili, kiedy usłyszała, że Moreni nic jej nie zrobi, poczuła się dużo pewniej. — Do końca życia kochał mnie, a ty musiałaś się zadowalać nędznymi ochłapami, skrawkami jego uczucia! Byłaś tylko zastępczą, niewartą nawet jego miłością rzeczą, ale to mnie kochał, mnie do końca!


— Być może — odparła niewzruszenie Maribel. — Ale przysięgam ci na jego pamięć, że pomszczę każdą krzywdę, jaką mu zadałaś. Fakt, że nie umiałaś urodzić jego dziecka, także.


— Dziecko straciłam przez ciebie! To ty swoimi śmiesznymi groźbami spowodowałaś, że poroniłam!


— Ja? — roześmiała się Moreni. — Nieprawda. To była tylko pierwsza kara za twoje zło. A dla tego dziecka nawet lepiej było umrzeć, niż byś je miała porzucić gdzieś pod płotem tylko dlatego, że było niepełnosprawne.


— Chciałam je wychować razem z Carlosem!


— Santa Maria przecież siedzi. I nigdy stamtąd nie wyjdzie — tylko po to, żebyś ty cierpiała.


— Nie masz takiej mocy, dziwko. Nie masz mocy, by przekonać sąd, że Carlos nie ma prawa do wcześniejszego wyjścia.


— Mam do czegoś innego — o ile wiem, Santa Maria chce złożyć apelację, bo doszukał się jakichś nieścisłości w swoim procesie. Ale teraz… po ucieczce z więzienia wątpię, żeby jakikolwiek sąd się na to zgodził.


— Po jakiej ucieczce? Mój Carlos nigdy by tego nie zrobił!


— Ależ zgodził, ty idiotko! Właśnie ich złapano, a co najlepsze, uciekał razem z nimi — bo ich było czterech plus zakładniczka — mój brat, Gustavo. Owszem, dawniej bardzo się kłóciliśmy, ale tym razem zamierzam go odwiedzić — za karę przeniesiono go do zakładu o ostrzejszym rygorze — i poprosić, żeby wyznał przed sądem, że to Santa Maria był pomysłodawcą całej ucieczki. Dzięki temu Carlos również trafi do gorszego więzienia — bo jak na razie, nie ukarano go w żaden sposób. Wzięto pod uwagę jakieś tam względy, że chciał chronić córkę, czy coś. Ale nie bój sie, nie dopuszczę, by ta ucieczka uszła mu na sucho.


Z tymi słowami Maribel wyszła.


W rezydencji Eduardo Abreu powoli zapadał mrok, noc podchodziła już do okien budynku. Bertolucci kończył wysłuchiwać historię poznania Ricardo przez Juana Orta. Estevanez pilnie notował, chociaż znał to na pamięć — a nuż jakiś szczegół wyda mu się podejrzany, a on ze zmęczenia zapomni, co to było? Dzięki notatkom potem dokładnie porówna własną wiedzę ze wszystkim, co mówił szofer.


— Rozumiem, rozumiem… — powiedział właśnie policjant na zakończenie całej opowieści, znów rozpoczynając taniec ołówkiem po notesie. Bertolucci zagryzł zęby, głowa zaczynała go boleć jeszcze bardziej, ale sprawa była zbyt ciekawa, żeby przerwać ją w tym momencie z powodu głupiej migreny. A Estevanez kontynuował:


— Potem wasze drogi się rozeszły i nie ma pan pojęcia, gdzie może znajdować się poszukiwany, prawda?


Podczas całego przesłuchania Juan martwił się spojrzeniami, jakie rzucał mu Abreu. Nie były zbyt przyjemne.


— Nie mam i nie chcę mieć. On przynosi tylko nieszczęście, ciągle się w coś pakuje, nie chcę być w nic wciągnięty! — odrzekł Orta.


W tej chwili zadzwonił telefon komórkowy Estevaneza. Mundurowy odebrał, posłuchał chwilę, zakończył rozmowę i powiedział:


— Dobre wieści. Rodriguez się znalazł. Niestety, zbyt wiele od niego nie wyciągniemy, jego stan… cóż, nie jest najlepszy. To na razie wszystko, dziękujemy.


Estevanez wstał, to samo zrobił Bertolucci, po czym policjant szepnął coś komisarzowi i mieli już wyjść — więcej szczegółów nie zamierzali podawać, to nie była sprawa ani Abreu, ani Orty — a przynajmniej na razie żadnego z nich.


Don Conrado stał z tyłu, niewidoczny, ale słyszał całe przesłuchanie, jakie szoferowi zafundowali mundurowi. Na całe dla niego szczęście Eduardo zadał pewne pytanie, które tak bardzo ucieszyło majordomusa:


— Wybaczcie, ale skoro naszliście mój dom w sprawie tego człowieka, chciałbym wiedzieć, co się dzieje. Czyżby nasza droga policja postrzeliła poszukiwanego Rodrigueza?


— Nie, panie Abreu. — Bertolucci szczerze nie lubił tego człowieka i jego dziwnych czasem wypowiedzi. — On sam wpakował się w jakąś idiotyczną bójkę i teraz kończy swoje życie w szpitalu.


— Zapewne Najświętszego Serca… — mruknął Abreu. — Tam zazwyczaj zwozicie wszystkich, którzy…


— To już nie pańska sprawa! — wtrącił się Estevanez. — Do widzenia!


Po czym obaj policjanci wreszcie opuścili rezydencję.


Nikt nie zauważył mrocznej postaci Conrado, uśmiechającego się z triumfem.


— Dziękuję, panie Abreu! -szepnął majordomus sam do siebie. — Najświętszego Serca, tak? Czyli to tam znajdę rozwiązanie wszystkich moich problemów. Żegnaj, Rodriguezie…

Rozdział 147

Po wyjściu z rezydencji Bertolucci już w samochodzie wyjął swój telefon komórkowy i wydał krótko rozkazy:


— Skoro macie już wszystkich odpowiednio rozstawionych, pamiętajcie tylko o jednym — Luis nie może trafić do żadnej z rodzin na razie — ani do miejsca, gdzie dawniej mieszkał, ani do Perezów! To zbyt cenny chłopak, chcę z nim porozmawiać osobiście, przytrzymajcie go na razie, a potem odeślemy pod ścisłą kontrolą do naszego miejsca dla nieletnich.


Komisarz zaczekał jeszcze chwilę na potwierdzenie, że został dobrze zrozumiany, zakończył rozmowę i odpowiedział na pytające spojrzenie Estevaneza:


— Czemu się tak zdziwiłeś? Chyba nie sądziłeś, że pozwolę komuś, kto prawdopodobnie widział mordercę Veronici, tak po prostu wrócić do miejsca, gdzie dokonano mordu? Sam mi mówiłeś, że winny może być Felipe, albo nawet Viviana, muszę najpierw pogadać z Luisem de La Vega, a dopiero potem z nimi. Jego zastępcza rodzina też na razie nie powinna się z nim spotkać, równie dobrze zabójcą może być Hector Perez.


— Żałuję jednej rzeczy — odparł Estevanez. — Tego, że prawdopodobnie od Rodrigueza nie dowiemy się już niczego.


— A szkoda, bo to mógł być cenny świadek. Opowiedz mi dokładnie, co zdarzyło się w tym domku na przedmieściach. O ile cię dobrze zrozumiałem, skoczył na Fernandeza, czy tak?


— Tak, bo sądził, że Sonya Santa Maria nie żyje.


— W takim razie potwierdza się nasza teoria — facet ma dobre serce. Przynajmniej dla tej dziewczyny. Za nic nie rozumiem, czemu Viviana i Felipe tak się uparli, żeby go wrobić w morderstwo, a nawet kradzież z sejfu byłej żony Carlosa.


— Wrobić..- powtórzył za komisarzem Estevanez. — Może właśnie o to im chodziło — o zwalenie ich winy na niego.


— Ale po co? Czyżby tylko po to, żeby oddzielić go od Sonyi? Przecież to byłoby co najmniej chore. Facet mógł zostać uznany winnym i skończyć na krześle — co im przeszkadzało, że dziewczyna się z nim przyjaźniła? Dobra, może nie był święty, ale skoro potrafił zrobić dla niej chyba więcej, niż cała rodzina razem wzięta…


— Wiesz, co mi teraz przyszło do głowy? Pamiętasz Jessicę de La Vega?


— Owszem — odparł komisarz. — Podobno wypadła z okna, Carlosa Santa Maria uniewinnili od zarzutu morderstwa. Myślisz, że…


— Dokładnie. Kto był na miejscu wypadku? Felipe. A jeśli to on zabił, a potem skłamał bratu, że Jessica popełniła samobójstwo? Motyw byłby prosty — kobieta mogła namieszać w planie zagarnięcia firmy Antonio de La Vega.


— A pomysłodawcą całego planu byłby Felipe, który bał się, że Jessica coś odkryje i… — zrozumiał Bertolucci.


— Tak właśnie sądzę. A jeśli się nie mylimy i to ten człowiek zabił żonę Antonia, nic nie powstrzymałoby go przed zabójstwem i matki de La Vegi. Po co? Bo kobieta stała mu na drodze do władzy, do majątku — Antonio był tak wdzięczny Vivianie i Felipe za to, że pomogli mu przejąć dom Santa Marii, że zrobiłby wszystko, o co go poprosili. Ale Veronica była nieobliczalna — w przenośni i dosłownie. Poza tym trzymanie szalonej kobiety w masce na pewno nie podobało się ani Felipe, ani Vivianie.


— Banda psycholi z tej rodzinki. Cud, że Sonya jest normalna. Ale, ale, przypomniało mi się, jak na procesie Carlosa ktoś wspomniał coś o wypadku… Ponoć Santa Maria wpadł do basenu i nie mógł się wydostać, bo jeździł jeszcze wtedy na wózku. Jego braciszek?


— Możliwe. Testament przewidywał wtedy zapis dla Viviany, a gdyby ona została wdową, Felipe zapewne ożeniłby się z nią i majątek byłby ich. Ale czekaj, czekaj! — Estevanez miał kolejny pomysł. — Pamiętasz, na rozprawie przedstawiono wyniki badań, z których wynikało, że ktoś podał Santa Marii — będącemu wtedy w szpitalu — jakiś niebezpieczny środek, który spowodował wylew.


— Znowu Felipe? — zniesmaczył się komisarz.


— Też tak sądzę. Musimy się bliżej przyjrzeć temu mężczyźnie — a pamiętaj, że on znał Veronicę i mógł bez trudu wejść do jej pokoju.


— Musimy pogadać z Luisem. A nuż się nam poszczęści i chłopak wskaże nam brata Carlosa jako mordercę? To już byłby poważny dowód.


Z wielkimi nadziejami wysiedli przed posterunkiem.


W międzyczasie w szpitalu Alejandro Villar ze smutkiem kręcił głową. Nie dosyć, że jutro miał się spotkać z jakimś człowiekiem, którego w ogóle nie znał, to jeszcze dziś przywieziono mu dwie poważnie ranne ofiary. Jedną z nich była Sonya, dziewczyna, którą zdążył bardzo polubić i miał co do niej pewne zamiary… Owszem, ostatnio nie miał kiedy z nią rozmawiać, ale chciał to nadrobić — a na razie musiał oddać ją w ręce specjalistów i modlić się, by rana głowy nie spowodowała jakichś powikłań. Jemu przypadła ta druga osoba, Rodriguez, ale — chociaż jako lekarz Villar nie zamierzał odpuścić tej walki ani na moment — mężczyzna praktycznie witał się już z tamtym światem. Alejandro wiedział jednak, ile ten człowiek znaczy dla Sonyi i chociażby z tego powodu wkładał wszystkie siły w ratowanie mu życia.


Estevanez i Bertolucci spokojnie słuchali słów chłopaka.


— Ciemne włosy — powtórzył komisarz. — Przypomnij sobie dobrze budowę tego człowieka i powiedz nam, czy to mógł być Felipe Santa Maria.


— Tak — odrzekł Luis de La Vega. — Wiem, że panowie podejrzewali Ricardo, moja przyjaciółka, Sonya, mi mówiła, ale widziałem go w moim dawnym domku i mogę z całą pewnością powiedzieć, że morderca mamy Antonio był dużo bardziej zbudowany, nie taki szczupły. Nie jestem pewien, czy zrobił to brat...mojego ojca… mój wujek, ale...nie wykluczam tego.


— A prawda, przecież Felipe Santa Maria to twój wujek. Dobrze, teraz musimy zawieźć cię do pewnego miejsca, gdzie spotkasz się z innymi dziećmi, wiesz, do takiego…


— Sierocińca? — zareagował błyskawicznie Luis. — Tak, wiem, że do Antonio i rezydencji wrócić nie mogę i na razie nie chcę, bo się boję. Ale czemu nie do ojca Hectora i mamy Sandry?


— Oni… — Estevanez spojrzał na Bertolucciego. — Oni na razie nie są gotowi, żeby…


— Są podejrzani, prawda? — spytał chłopiec. — Dobrze, pojadę do tego sierocińca. Nie wydaje mi się, że Hector mógł kogoś zabić, ale skoro tak trzeba…


Ledwo tylko radiowóz z chłopcem wyjechał, komisarz spojrzał na podwładnego:


— Cóż za sprytny malec. Jeśli nie kłamie, a raczej nie ma powodu, bo w końcu to dzięki jego wujkowi Antonio otrzymał dom Santa Marii — to mamy bardzo ważnego świadka.


— I kilka motywów różnych nie do końca wyjaśnionych zbrodni — zgodził się Estevanez. — Zaczekajmy jeszcze na ruch Felipe, być może niedługo wsadzimy go do więzienia. Zastanawiam się nad pewną pułapką…


Obie operacje, Sonyi i Ricardo, skończyły się bardzo późno w nocy. Oboje przeżyli swoje zabiegi, co — szczerze mówiąc — bardzo zdziwiło, ale i uszczęśliwiło Villara. Jednak nadal nie miał zbyt wielkich złudzeń co do jednego z pacjentów…


Szpital pustoszał, pozostali tylko nieliczni ze służby medycznej, ci, co na dziś mieli zapisani nocny dyżur, w tym sam Alejandro. Siedział w tej chwili w gabinecie, gotów na jakiekolwiek wezwanie ze strony pielęgniarki. Ze smutkiem przeglądał wyniki obu swoich podopiecznych, wiedział już coś, co spędzało mu sen z powiek — a po operacji Ricardo powinien przecież się przespać. Jednakże badanie jednej z przywiezionych dziś osób wykryło coś strasznego.


— Za co to wszystko, dlaczego tak każesz kogoś, kto już tyle doświadczył? — prawie płakał Villar, wrażliwy na wszystko, co związane z Sonyą i jej otoczeniem. — I jak mam powiedzieć to osobie zainteresowanej, jak mam wyznać, że...Ech… — westchnął cicho.


Zajęty wynikami nie zauważył, że ktoś cicho zbliża się do sali pooperacyjnej. Pielęgniarka wyszła na pewien czas, szpital był tak zautomatyzowany, że gdyby cokolwiek się działo, aparatura na pewno by o tym powiadomiła. Miała zresztą i tak zaraz wrócić.


Tajemnicza, ubrana na biało osoba weszła bezgłośnie do pokoju Ricardo i stała chwilę w milczeniu. Było coś niesamowitego w tej scenie, jakby sama śmierć osobiście przyszła po chorego.


— Ricardo Rodriguez… — szepnął ten ktoś po dłuższej chwili. — Kto by pomyślał, że znów się spotkamy. Tak wiele razem dawniej przeszliśmy, zapewne pamiętasz, jak błagałeś mnie kilkakrotnie praktycznie klęcząc na kolanach, żebym cię nie porzucał, a ja się godziłem po godzinie, po dwóch, z radością patrząc, jak prosisz mnie, bym dalej z tobą został. Tak bardzo ci na mnie zależało, tak bardzo mnie kochałeś, a nie wiedziałeś, że znudziłem się tobą po kwartale. Byłeś tylko moją zabawką, oddany, zawsze wierny, jak pies, przydatny. O właśnie, byłeś mi przydatny i to dlatego nie zerwałem z tobą na zawsze. Ale pewnego dnia odkryłeś te nieszczęsne listy i nie miałem wyjścia, musiałem to załatwić po swojemu. Już wcześniej, dużo wcześniej wynająłem sobowtóra, który wielokrotnie zastępował mnie w różnych ważnych sprawach, a tym razem wysłałem go, by cię znalazł, przypilnował, byś nie zrobił jakiejś głupoty — jak na przykład doniesienie na mnie na policję — i przyprowadził cię do domu. Biedak nie wiedział, że zastawiłem pułapkę i załatwiłem, żeby najechał na was samochód. Ale miałeś zginąć ty, idioto! Miałeś umrzeć, żeby nikt nie dowiedział się o listach, ale ten kretyn, mój sobowtór, sądził, że odda mi przysługę, chroniąc ciebie i przez to sam zginął. Dowiedziałem się od Sonyi, że przez te wszystkie lata obwiniałeś się o moją śmierć, kochałeś mnie i płakałeś za mną, nawet do tego stopnia, iż z początku nie chciałeś wydać mnie jako mordercy Genaro Arochy. Boże, ty dupku, nawet nie wiesz, dlaczego zabiłem Genaro. Wcale nie dlatego, żeby cię bronić, tylko dlatego, że Arocha zaczął podejrzewać, że mam sobowtóra i mógł mnie zdradzić, a do tego nie mogłem dopuścić. A ty myślałeś, że ja broniłem ciebie — wybacz, ale dla mnie Genaro mógł cię nawet zgwałcić na moich oczach, ty śmieciu.


— Kochałem...cię…


— Że co? — Francisco z początku nie zrozumiał, nawet nie dotarło do niego, czym jest dźwięk, który właśnie usłyszał. — A, to ty, gadasz coś przez tą maskę tlenową — weź, zamknij się, bo i tak ledwo cię rozumiem. Domyślam się, że sporo — jeśli nie wszystko — słyszałeś. Nawet dobrze, łatwiej ci będzie udać się do naszego Stwórcy. Swoją droga, szybko odzyskałeś przytomność po operacji. Biedni lekarze, tyle się namęczyli, żeby cię uratować, a ja zaraz zniweczę ich trud. A potem zajrzę do Sonyi — chyba rozumiesz, że muszą zginąć wszyscy, którzy cokolwiek wiedzą o tych listach? Sądziłem, że dziewucha cię porzuci i w ten sposób zginiesz gdzieś w jakiejś ulicznej bójce, ale skoro tak się nie stało, muszę wszystko zrobić sam.


Z tymi słowami Velasquez wyjął broń spod fartucha, w który był ubrany i wymierzył w dawnego partnera.


Ricardo Rodriguez podniósł powieki. Chciał osobiście zobaczyć tego, którego opłakiwał przez tyle czasu. Spojrzał wyraźnie, jakby był całkowicie zdrowy, zajrzał głęboko w oczy Velasqueza, a w jego wzroku nie było ani odrobiny strachu.


— Pamiętasz...Dzień, w którym… płakałeś… Mówiłeś mi… że ktoś cię skrzywdził...Nie chciałeś...przyznać się, kto. Wiem, że to...był Monteverde...Byłeś, jaki byłeś, ale jego...naprawdę kochałeś…


Zamknął oczy. Nie miał już więcej sił. Wiedział, że Francisco zaraz strzeli i zakończy tą mękę, jaką było życie Ricardo.


Przez głowę Velasqueza przemknęło kilka obrazów z sytuacji, o której mówił ranny. Fakt, wtedy otworzył się przed Rodriguezem, opowiedział o tym, że wcześniej ktoś zadał mu wielki ból, ale nic więcej, nie wyznał całej prawdy. Prawdy, którą Ricardo poznał dopiero w więzieniu, w rozmowie z Pedro. Francisco widział we wspomnieniach, jak szlocha na łóżku, przypomniał sobie, jak do pokoju wszedł człowiek, którego teraz Velasquez ma zamiar zabić. Ten sam mężczyzna pocieszył go wtedy, szeptał, że nigdy nie opuści, że do końca życia będzie kochał i dochowa wierności. O ile w życiu Francisco przewinęło się wiele osób, zarówno przed, jak i po związku z Gregorio, a wszystkie zostały przez Velasqueza wykorzystane, nawet czynił to potajemnie wtedy, gdy był już z Ricardo, to z Monteverde było inaczej — Francisco naprawdę się zaangażował. Jedna, maleńka, drobna łza stoczyła się teraz po policzku Velasqueza.


— Fakt… Wtedy naprawdę mi pomogłeś. Ale to nie zmienia stanu rzeczy, Ricardo. Muszę cię zabić. I mam nadzieję, że to rozumiesz.

Rozdział 148

Francisco Velasquez nie nazwałby samego siebie potworem. Ot, kimś, kto po prostu wykorzystywał okazję, kiedy ta się nadarzała. A że sam te okazje stwarzał, poznając nowych ludzi i obiecując im miłość, to już inna sprawa. Skoro miał w sobie urok, czemu miałby go nie wykorzystać do zdobycia pieniędzy, władzy i czego tylko pragnął? Widocznie dostał taki dar od Boga i przez całe życie z niego czerpał. Jedynym człowiekiem, do którego kiedykolwiek cokolwiek czuł, był Gregorio Monteverde — najpierw było to ciepłe uczucie, potem ból, a teraz nienawiść. Ale nie będzie się mścił na ojcu Sonyi, da sobie z tym spokój — Velasquez wykona teraz tylko wyrok na Rodriguezie i na dziewczynie i zniknie z powrotem w rezydencji Eduardo Abreu. Musi jednak dowiedzieć się jeszcze wcześniej, czy czasem Ricardo lub Sonya nie wypaplali komuś jeszcze prawdy o tym, że Francisco żyje. Zrobi to kiedy indziej, w tej chwili nie ma czasu wypytywać swojej pierwszej ofiary, w każdej chwili przecież może ktoś wejść. Ale czasem tak bywa, że przed zabójstwem morderca chce zabawić się z ofiarą — tak było i tym razem.


— Powiedz mi jedno, kretynie. Przyznaj się, czy nadal mnie kochasz — chcę to wiedzieć, nim cię zastrzelę.


Iście interesujące pytanie — przyszły zabójca chce się dowiedzieć, czy skazany przez niego na śmierć człowiek żywi do swojego kata miłość.


Cisza, przerywana jedynie cichym popiskiwaniem aparatury podtrzymującej życie. Francisco zaczął się spieszyć, nie zamierzał zostać zaskoczony przez jakąś zabłąkaną pielęgniarkę, ale — sam się sobie dziwił — bardzo pragnął usłyszeć odpowiedź. Trzymał nadal broń wycelowaną w Ricardo i czekał.


— Wiem, że żyjesz, idioto, bo wszystko tu pika, poza tym nikt jeszcze nie przybiegł ratować twojego nędznego żywota. Mów, bo inaczej pobawię się trochę, nim odeślę cię na tamten świat.


— Tak. Ale nie ciebie. Wiesz, kiedy przestałem…? Kiedy wmówiłeś Sonyi… że próbowałem ją… wykorzystać.


— I tego mi nigdy nie wybaczysz? — zaśmiał się Francisco. — Nie tego, że kilka razy ci wlałem, nie moją rzekomą śmierć, nie nic innego, tylko fakt, że powiedziałem tej dziwce bzdurę na twój temat? Tak bardzo ci zależy na tej szmacie, że to przez nią przestałeś kochać mnie? Wiesz, dlaczego żałuję, że nie żywisz już do mnie tego uczucia? Bo wtedy z większą przyjemnością bym cię zabił — byłoby zupełnie jak w jakimś tanim romansie — zamordowany przez swojego ukochanego. Ale cóż, najwyżej zadowolę się i tym, bylebyś tylko zdechnął, ty śmieciu. A potem Sonya — mam nadzieję, że się już obudziła po operacji, wtedy stanę nad nią, powiem jej, że nie żyjesz i zabiję ją tak samo, jak zaraz ciebie.


Miłość może być wszelaka — czy to mężczyzny do kobiety, czy dwójki przyjaciół, czy też rodzica do dziecka — jest tak wiele jej odmian, ale wszystko to jest jednym uczuciem, mającym tylko odmienny charakter. Jeśli jednak jest prawdziwa, ma w sobie moc, ma w sobie potęgę tak ogromną, że czasem potrafi zaskoczyć, potrafi dać siłę do rzeczy, których inaczej nigdy byśmy nie zrobili. A uczucie Rodrigueza do Sonyi Santa Maria — jakikolwiek by miało charakter — z całą pewnością było szczere. Nie mógł przecież pozwolić, żeby dziewczynie coś się stało. Ledwo widząc cokolwiek na oczy, czując, że jego dni są policzone, zmusił się do jednego, być może ostatecznego już wysiłku. Velasquez stał blisko, niczego się nie spodziewał, już miał zamiar nacisnąć spust, pochylił się nawet, by spojrzeć w oczy swojej ofiary. I to była szansa, na którą tak bardzo liczył Ricardo.


— Wszystko… tylko nie Sonyę! — to nie był szept, to był prawie charkot, cała siła została włożona w ruch rąk, głos wydostał się z gardła rannego jakby przy okazji, jako skutek uboczny. A potem Velasquez z wielkim zdumieniem zauważył, że Rodriguez jakimś cudem znalazł w sobie moc, by w ogóle się poruszyć, by wydostać ręce spod kołdry i nawet złapać za lufę broni, starając się wyrwać pistolet z dłoni Francisco!


— Ty dupku! — wycedził wściekły Velasquez. — Skąd ty masz tyle siły, żeby…


Ricardo miał nie tylko tyle, ale i odrobinę więcej. Modląc się po cichu do Boga, aby Stwórca był przy nim w tej ostatniej walce, mocniej ścisnął broń i wyszarpnął ją z ręki Francisco. Miał zamiar zabrać pistolet przestępcy i w ten sposób ochronić Sonyę, ale na to już brakło mu sił. Zamiast znaleźć się w dłoni Rodrigueza, broń wyleciała mu z hukiem spomiędzy palców i upadła na podłogę koło szpitalnego łóżka.


— Ty bękarcie — Velasquez aż dusił się z gniewu, kiedy schylał się pod mebel, pałając pragnieniem jak najszybszego podniesienia pistoletu i dokończenia tego, co zaczął.


Nie zdążył jednak. Jak tylko chwycił broń do ręki i miał zamiar się wyprostować, usłyszał, że ktoś otwiera drzwi sali. Nikłe światło z korytarza ukazało postać kobiety.


— Przepraszam — uśmiechnęła się przybyła. — Usłyszałam hałas i zajrzałam, mam nadzieję, że nie przeszkadzam. O, widzę, że jest tutaj pan doktor, bardzo się cieszę, bo właśnie szukam kogoś takiego.


Francisco przeklął pod nosem i wstał, błyskawicznie chowając broń w fartuchu.


— Czym mogę służyć? — Wejście w rolę lekarza zajęło mu kilka sekund.


— Mój ojciec miał mały wypadek, podobno skręcił nogę i pogotowie go tu przywiozło. Chciałabym się dowiedzieć, czy mogę zabrać go do domu. Moje nazwisko to Natalia Rojo, ojciec nazywa się Diego Rodriguez.


Alejandro Villar w międzyczasie szedł zajrzeć do Sonyi. Westchnął ciężko, przypomniawszy sobie wyniki jej badań. Dlaczego teraz, kiedy nic jeszcze nie jest wiadome, kiedy ani jej los, ani los Rodrigueza nie jest pewny, dlaczego właśnie teraz? — pytał sam siebie. Czy powinien powiedzieć komukolwiek o tym, co odkrył, czy dopiero, jak ich los — lub choćby jednego z nich — się wyklaruje? Teraz tym bardziej lekarz musi walczyć o zdrowie zarówno dziewczyny, jak i jej przyjaciela. I nie tylko ich…


Mijał właśnie salę Ricardo, kiedy usłyszał pytanie Natalii. Zajrzał do środka i ujrzał dosyć ciekawą scenę — obcego, stojącego w półmroku doktora, którego widać było tylko dzięki bieli fartucha.


— Pański ojciec może wrócić do domu po założeniu opatrunku — odpowiedział Alejandro. — Jest w gabinecie zabiegowym numer dwa.


— Dziękuję, zaraz tam pójdę — odparła Natalia i wyszła. Villar jednak nie zamierzał wypuścić tajemniczego lekarza.


— A pan kim jest, jeśli można spytać? I co robi na sali pooperacyjnej? — mówiąc to Alejandro zaświecił światło i podszedł bliżej. Velasquez nie mógł wyjść i wyminąć Villara, było zbyt ciasno.


— Ja? Przysłano mnie tutaj z ostatnim pogotowiem, przy okazji zajrzałem tutaj, bo wydawało mi się, że pacjent potrzebuje pomocy.


— Ostatnią karetką? Nie mieliśmy żadnego przywozu, panie…


— Gomez, Alfredo Gomez — Velasquez wyciągnął rękę, rzucając okiem na łóżko i stwierdzając, że jest bezpieczny — Rodriguez na pewno nie zaprzeczy, w tej chwili nie jest zdolny wypowiedzieć nawet jednego słowa. O ile Francisco się znał na trupach, Ricardo był w stanie agonalnym — wysiłek, jaki włożył w odebranie broni Velasquezowi, był zbyt wielki.


— Nie znam pana, panie Gomez — drążył Alejandro. — Czy mógłbym zobaczyć pańską…


Więcej powiedzieć nie zdążył, bo Francisco odepchnął Villara i pędem puścił się korytarzem, byle jak najszybciej stąd uciec. Alejandro miał zamiar go gonić, ale jedno spojrzenie na Rodrigueza go powstrzymało — teraz był potrzebny tutaj, a Gomez — kimkolwiek on był — musiał ujść wolno.


— O jasna cholera! — przeklął Villar i zamierzał wezwać pielęgniarkę, ale nie było takiej potrzeby — zjawiła się sama, bo aparatura zaczęła niemiłosiernie pikać.


Alejandro wydał kilka rozkazów i chwycił w ręce urządzenie do elektrowstrząsów, widząc jednocześnie, jak pielęgniarka podaje choremu odpowiedni środek w postaci zastrzyku.


— Ani mi się waż umierać, Rodriguez! Zabraniam ci, nie masz prawa teraz, nie wolno ci, nie możesz zostawić Sonyi samej teraz, kiedy…


Przerwał. Ricardo i tak pewnie go nie słyszy. W końcu przeklęta zielona ciągła linia nie znikała z monitora. Gdzieś jednak w sercu Villara tliła się jeszcze maleńka nadzieja — to dlatego zwijał się jak w ukropie. I dlatego nie poświęcił na razie sekundy uwagi nazwisku, jakie nosił ojciec niedawno poznanej Natalii Rojo…


— Nie ośmielisz się jej zostawić, nie możesz porzucić teraz, ona cię potrzebuje, inaczej kto się zajmie nią i tym małym życiem, zawsze byłeś przy Sonyi, a w najważniejszej chwili chcesz sobie tak po prostu umrzeć?! Nie rozumiesz, że to byłaby zdrada, najgorsza z możliwych, najstraszniejsze porzucenie, nie tylko jej, ale i tego, kogo nosi pod sercem?!


Alejandro sam nie wiedział, dlaczego tak straszliwie walczy o życie Rodrigueza. Gdyby się głębiej zastanowił, wiedziałby, że robi to dla dziewczyny, że to jej chce dać szczęście, że to na jej uśmiechu mu tak zależy. Być może nie był teraz zbyt sprawiedliwy w stosunku do Ricardo, bo przecież ranny nic nie wiedział o ciąży Sonyi, ale Villar był tak zrozpaczony, że mówił, co tylko przyszło mu do głowy — poza tym sądził, że takie słowa szybciej dotrą — o ile w ogóle ten cud jest możliwy — do mózgu pacjenta.


Przez kilka sekund na monitorze pojawił się zygzak świadczący o tym, że serce zaskoczyło. Trwało to naprawdę krótko, ale w tej samej chwili doktor powiedział to znamienne zdanie: „kogo nosi pod sercem”. Traf chciał, że umysł Rodrigueza zarejestrował słowa o dziecku, którego spodziewa się Sonya. A potem przetworzył, szybko, błyskawicznie, jak coś, co pojawia się przed naszymi oczami, by za moment zniknąć w niebycie:


~ Dziecko? Sonya? Ciąża? Ale kto…? Boże...ja...moja cząstka! To cząstka mnie!


Ricardo nawet nie zdążył się zastanowić, co poczuł na tą wiadomość. Zarówno Villar jak i ranny od razu zorientowali się, kto jest ojcem przyszłego potomka dziewczyny. Alejandro miał szansę przetrawić tą informację i doszedł do wniosku, że jest co najmniej straszna — ciąża w takim momencie, kiedy losy obojga rodziców są zagrożone, a ich przyszłość niejasna, była dla niego po prostu tragedią. Użył jednak tej wiadomości, by dodać sił pacjentowi do walki, by zmusić go do powrotu do życia. Rodriguez takiej okazji nie miał — owszem, słowa lekarza usłyszał, zrozumiał, ale jak tylko skojarzył, co oznaczają, własne serce stanęło przeciwko niemu i znów przestało bić.


— Ty gnojku! — Villar nie wiedział już, co ma robić, widział, że traci pacjenta i tym razem już prawdopodobnie nieodwołalnie. — Jak śmiesz teraz umierać, jak śmiesz zostawiać ją samą, kiedy dziewczyna zostanie matką, ty wyrodny ojcze! Pozbawisz własne dziecko ojca, ty… ty… ty kretynie!!


Alejandro nie reagował na zdziwione spojrzenia asystującej mu pielęgniarki, wyzywał chorego od najgorszych, cały czas starając się wygrać walkę ze śmiercią.


— Ona się zabije bez ciebie, ty pacanie!


„Pacan”? A cóż to za słowo? Ale widocznie było najbardziej odpowiednie w tej chwili — bo teraz wszystko wydarzyło się jednocześnie — głęboki, choć bardzo bolesny haust powietrza, jaki nabrał Ricardo w płuca, towarzyszył tak wytęsknionemu szlakowi w kształcie ostrza, który to pojawił się na monitorku.


— Nareszcie — skomentował to wykończony Villar. — Jak powiem Sonyi, jak długo opierałeś się temu, by razem z nią zająć się dzieckiem, na pewno ci dokopie.


„Dokopie”? Od kiedy to szanowany pan lekarz wypowiada takie słowa i to w obecności innych? Najpierw „pacan”, teraz to — co działo się dzisiaj z młodym Alejandro?


Luis wysiadł z radiowozu i cierpliwie czekał, aż towarzyszący mu policjant wypełni wszystkie papierki i poda je zaspanej kierowniczce sierocińca. Sam bacznie rozglądał się wokoło, widział, że za żelazną bramą — którą minęli, by dojść do pokoju kobiety — kojarzącą się z wejściem do jakiegoś starego dworu, znajduje się średniej wielkości budynek o całkowicie nowoczesnym, ale zaniedbanym kształcie. Płaski dach, kilka okien, w niektórych jeszcze świeciło się światło, ale zaraz gasło — widać, że opiekunowie kazali swoim podopiecznym spać.


— Zaprowadzę go do pokoju numer 6, tam będzie miał całkiem miłe towarzystwo — wypowiedziała kierowniczka między jednym ziewnięciem a drugim. — Proszę się nie martwić, zadbamy o niego.


Policjant ukłonił się i odszedł, a kobieta chwyciła za rękę Luisa i razem z nim udała się do tamtego niskiego budynku — jej pokój znajdował się w innej budowli, położonej tuż za żelazną bramą. Przez krótki Rozdział, jaki dzielił budynek kierownictwa od głównego domu dla sierot, zdążyła naopowiadać chłopcu, jak to będzie mu tu dobrze i szybko zapozna się z innymi dziećmi.


— Tylko uważaj na Sergio Gerę — nie, nie jest groźny, ale jest zamknięty w sobie i bardzo trudno do niego dotrzeć. Czasem świdruje cię tymi swoimi oczami, a ty nie wiesz, o co chodzi i co on tak naprawdę myśli. Ale nic złego ci nie zrobi. Mówię ci to po to, żebyś był przygotowany, bo on akurat śpi w pokoju numer 6 — niestety, nie mamy innej wolnej… ekhm, sypialni.


Luis nie zamierzał się bać — przeżył już tak wiele, że to raczej wspomniany Gera może mieć kłopoty, a nie mały de La Vega. Syn Jessici wszedł spokojnie do pokoju, przeczekał przedstawienie go przez kierowniczkę właśnie wychodzącej opiekunce, która gasiła światło i usiadł na wskazanym dla niego łóżku.


— Dzieci, — kierowniczka przypomniała sobie w ostatniej chwili — to jest wasz nowy kolega, Luis de La Vega. Ma dwanaście lat, traktujcie go dobrze i do jutra.


Po tych słowach zarówno kierowniczka jak i opiekunka wyszły.


— Cześć, jestem Christian.


— Cześć, a ja Adrian.


Dwóch malców, jeden w wieku może siedmiu lat, drugi chyba nieco starszy, przywitało się z Luisem, podając mu poważnie rękę. Przybysz odpowiedział im z taką samą powagą.


— Tam w kącie — odezwał się potem młodszy, Christian — śpi jeszcze jeden, nazywa się Sergio. On z nikim się nie wita, a jest już tu dobre dwa lata i wielu widział przychodzących i odchodzących. Żaden zastępczy rodzic też go nie chciał.


Porozumienie zostało nawiązane natychmiastowo — Luis już wiedział, że polubi Christiana i Adriana.


— Jesteście braćmi? — spytał.


— Nie — odezwał się Adrian. — Ale tak się traktujemy. Christek ma siedem lat, ja dziesięć. Obaj spędziliśmy tu już po pięć lat.


— Ja mam dwanaście.


— Jesteś najstarszy z nas — odparł mu Adrian. — Przydasz się jako doradca w wielu ważnych kwestiach.


— Jasne, ale mam pytanie — czy Sergio jest tak niebezpieczny, jak mi mówiono?


— Nie, nie jest — odparł tym razem Christian. — Póki nikt go nie zaczepia. Ale jego nie da się zrozumieć, nawet opiekunki go unikają, a spora część dzieci się go boi. To dziwny facet.


— Chętnie go poznam. Ile on ma lat?


— Po co chcesz poznawać Odmieńca? — zdziwił się Adrian.


— Odmieńca? — tym razem pytanie zadał Luis.


— To jego przezwisko tutaj. Funkcjonowało jeszcze kilka, ale to jest najlepsze i chyba jemu też się podoba.


W kącie nagle coś się poruszyło i wywołany chłopiec wstał. Był wysoki, nawet bardzo wysoki, miał jasne włosy i świdrujące, piwne oczy. Odezwał się nieco chrapliwym głosem:


— Witaj, nowy.


Christian i Adrian cofnęli się automatycznie, zaskoczeni, że Odmieniec nie śpi, a tym bardziej tym, że po raz pierwszy z kimś się przywitał. Tylko Luis nie okazał strachu, wyciągnął rękę ze słowami:


— Witaj, Sergio. Mam na imię Luis i mam dwanaście lat.


— Wiem — powiedział Odmieniec. — Słyszałem waszą rozmowę. Wolę jednak, jeśli używasz mojego przezwiska.


— Będę o tym pamiętał — odrzekł de La Vega, chowając dłoń, której Sergio nawet nie dotknął.


— Idź spać, Luis. Jutro cię sprawdzę.


Po czym Odmieniec ułożył się z powrotem na łóżku i prawie od razu zasnął.


— Sprawdzę? Co to znaczy? — spytał się szeptem Luis, już ze swojego posłania.


— Jutro się dowiesz — odparł mu Adrian. — Na twoim miejscu nie spałbym zbyt spokojnie — Sergio przetestuje cię, do czego się nadajesz, a tych testów jeszcze nikt nie przeszedł — chodzili potem jak błędni przez kilka dni i żaden nie powiedział, na czym polegały te testy Odmieńca. A już najbardziej przeraża mnie to, że osobiście cię przywitał. Jakby szykował coś specjalnego.

Rozdział 149

Viviana Santa Maria spędziła iście cudowną noc — Felipe dogadzał jej, jak mógł, a pobyt w najdroższej restauracji rozluźnił ją do tego stopnia, że wypiła nawet kilka kieliszków. Weszła teraz do domu oparta na ramieniu byłego szwagra, a przyszłego męża — starszy Santa Maria nie oświadczył się jej, ale oboje wiedzieli, że coś takiego nie jest potrzebne — za kilka tygodni i tak wezmą ślub. Na razie musiała się zakończyć ta sprawa z dziećmi i morderstwem, gdyby nie to, już dawno byliby małżeństwem.


— Antonio zapewne już śpi — wydukał pijany Felipe. — I bardzo dobrze, nie będzie nam przeszkadzał.


Po czym pocałował namiętnie równie wstawioną kobietę.


— Owszem, ale mam wyrzuty sumienia — odparła Viviana. — Przecież moja córka…


— Ciiii...brat Carlosa położył jej palce na ustach. — Miałaś odpocząć od problemów. Sonya się znajdzie, a ty nic jej nie pomożesz, siedząc w domu i czekając na telefon z policji.


— Jak dobrze, że państwo już wrócili! — to Clara wybiegła na powitanie przybyłych. — Dzwonili już kilkakrotnie ze szpitala i z policji.


— Ze szpitala? — przestraszyła się Viviana. — Co się stało? I dlaczego nie zadzwonili na moją komórkę?


— Wyłączyłaś ją kilka godzin temu, kiedy byłaś tylko lekko pijana — szepnął jej na ucho Felipe. — Kazałaś mi zrobić to samo z moją.


— Tak, ze szpitala — kontynuowała Clara, nie słysząc wymiany zdań między gospodarzami. — Panienka Sonya się odnalazła, ale jest ciężko ranna.


— Wyzdrowieje? — pytania Viviany były krótkie, zaczynała też dość szybko trzeźwieć. Usiadła na najbliższym fotelu i słuchała wyjaśnień służącej, Felipe zasiadł obok i podparł głowę rękami — czyżby kac atakował tak szybko?


— Rana głowy? — matka Sonyi aż chwyciła się za serce. — Moja biedna dziewczynka! Ale zaraz, mówisz, że ten kryminalista był razem z nią?


Chodziło oczywiście o Ricardo.


— Tak, tak powiedział komisarz — odrzekła Clara. — Kazał przekazać, że wszyscy przestępcy zostali ujęci i znajdują się teraz w więzieniach — bo tych najgorszych przewieziono do innego zakładu. Pan Santa Maria… pozostał w tym starym — zakończyła nieco zawstydzona służąca. Dziwne uczucie — informować panią domu, w jakim więzieniu znajduje się jej były mąż.


— Mam nadzieję, że Rodriguez trafił do tego o najostrzejszym rygorze — mruknął Felipe.


— Komisarz wspomniał tylko tyle, co powiedziałam — odrzekła Clara. — Nic nie wiem o tamtym człowieku. Luis też się odnalazł, ale na razie nie może wrócić do domu. Pan de La Vega jest załamany, dostał środki na uspokojenie i zasnął.


— Zupełnie jak baba — mruknął Felipe pod nosem.


— Musimy jechać do szpitala! — Viviana już stała, nieco chwiejnie, ale na nogach.


— Skoro Sonya jest pod dobrą opieką, może najpierw napijemy się kawy? Głowa mi pęka.


Jedno spojrzenie Viviany powiedziało mu, że na razie na kawę nie ma co liczyć.


Francisco Velasquez zdołał wydostać się niezauważony z oddziału, na którym leżał Rodriguez. Nie odmówił sobie jednak jednej, jedynej przyjemności — zajrzał na salę pooperacyjną dla chorych po zabiegach głowy i miał to szczęście, że od razu trafił do pokoju Sonyi. Spojrzał przez chwilę na nią i szepnął cicho:


— Jeśli myślisz, że będziesz żyć spokojnie u boku tego gnoja, to się mylisz.


Po czym opuścił szpital. Nie mógł na razie zabić dziewczyny, zbyt dużo ryzykował. I tak miał sporo szczęścia, że Villar go nie poznał.


— W sierocińcu?! — Sandra nie mogła zrozumieć, dlaczego jej ukochany chłopczyk musi znajdować się w tak okropnym miejscu.


— Kochanie, zrozum, to dla jego dobra. Na pewno szybko się wyjaśni, pewnie jakiś przygodny przestępca, albo ten Rodriguez zabił Veronicę i jak tylko policja znajdzie dowody na prawdziwego winnego, nasz syn wróci do nas. Bo do rezydencji już na pewno nie.


— Ale on jest taki bezbronny! Co mówią policjanci, mają już jakiś trop? Mówiłeś mi, że w tej chatce było kilka osób, ten podejrzany również! Dlaczego nie wydobędą od niego zeznań? Niech powie, dlaczego porwał nam chłopca, czy przez to, że Luis mógł widzieć, jak ten bydlak morduje Veronicę?


— Uspokój się. — Perez objął żonę. — Nikt nie powiedział, że to on jest winien. Może nasz syn po prostu uciekł z tej przeklętej rezydencji.


— Jakkolwiek było, chcę go tu z powrotem! Jutro pojedziemy po niego!


— Nie, jedyna. Luis musi tam zostać i ty dobrze o tym wiesz. Da sobie radę, nie martw się.


— A może i my jesteśmy uważani za przestępców? Może i nas podejrzewa się o to zabójstwo?


— Wątpię. Dla mnie zrobił to ktoś zupełnie przypadkowy. Ewentualnie ten przyjaciel Sonyi, typ spod ciemnej gwiazdy. Ale nie mówmy już o tym, za kilka dni nasz chłopiec będzie w domu, zobaczysz.


Jak łatwo jest zrzucić winę na kogoś ot tak, zupełnie bez powodu — bo pasuje do ogólnego obrazu mordu.


Carlos Santa Maria nie mógł zasnąć tej nocy. Jego rana nie była zbyt poważna, dlatego praktycznie od razu wypuszczono go ze szpitala do więzienia — jeśli można to nazwać „wypuszczeniem”. Kulił się teraz na pryczy w celi i rozmyślał o ostatnich zdarzeniach. Jak bardzo pragnął przytulić się do Andrei i zapomnieć o wszystkim, co spotkało go złego i co sam nagrzeszył! A potem dotknąć jej brzucha i pogłaskać przez skórę ukochanej kobiety dziecko — co prawda będzie to potomek Raula Monteverde — ale Carlos i tak je już mocno kochał. Jutro zapewne strażnicy przyjdą powiadomić go o losie Sonyi, przy okazji poprosi ich o przekazanie wiadomości Andrei — Santa Maria nie widywał już jednego ze strażników, tego o przydomku El Bueno, ale może inny też się nad nim ulituje i jakoś pomoże skontaktować się z Andreą. Carlos nie wiedział, że El Bueno stracił pracę właśnie za zbytnie pobłażanie więźniom, a konkretnie za umożliwienie Sonyi kontaktu z Ricardo, kiedy ten leżał w szpitalu po ciosie Leopoldo Meiera.


Nie tylko Santa Maria myślał o dzieciach i o Sonyi. Villar, kiedy już największe niebezpieczeństwo minęło, wyszedł do swojego gabinetu, a pielęgniarce kazał przez kilkanaście minut osobiście monitorować stan podopiecznego. Po kwadransie kobieta mogła udać się do swojego pomieszczenia, ale nadal bacznie pilnować, czy aby wszystko jest w porządku. Żadne z nich nie wiedziało, że Rodriguez otarł się dziś o śmierć trzy razy — raz przez nóż Manolo i to niebezpieczeństwo nadal mu groziło, drugi przy ataku Francisco, a trzeci tak niedawno, kiedy Alejandro cudem go uratował.


Stanu, w jakim się teraz znajdował pacjent szpitala Najświętszego Serca, trudno nazwać przytomnością, ale gdzieś tam tliła się jakaś nić kontaktu ze światem, pozwalająca chociaż wolno, ale przepływać myślom. Leniwie, bardzo powoli, działały neurony, jakby wolały zapaść w wieczny sen, niż analizować bodźce napływające ze świata. Jednak jedna, bardzo natrętna rzecz nie dawała spokoju zmęczonemu umysłowi, nie pozwalała zasnąć, nie pozwalała Ricardo… umrzeć.


~ Dziecko. Moja Sonya. Będzie matką, jest w ciąży. Ze mną. Ale ja przecież nie mogę zostać ojcem. Byliśmy tylko jeden raz tak blisko, czy to wystarczyło, żeby...Ale ja nie mogę. Jestem...inny. Nie powinienem się w ogóle zbliżać do tego malca. Nie zasługuję. Skrzywdzę go. Przecież dobrze wiem, jaki jestem, kim jestem...czym jestem. Sonya widzi we mnie dobro, ale ja wiem, że jest inaczej. Kradłem. Byłem włamywaczem. Krzywdziłem innych. Nie, nie mogę być ojcem. I przecież...przecież jestem...gejem. Jaki przykład dam dziecku? Co ja jestem wart? Nic. A ono powinno mieć rodzinę, prawdziwą rodzinę. Nie mnie. Jestem nikim, niczym. Villar...Alejandro...Villar..Prosiłem Bolivaresa, ale… teraz nie mogę… on nie może...Villar… Jak tylko tu przyjdzie… Obym dożył do tego momentu. Obym zdążył mu powiedzieć, poprosić go… On lubi Sonyę, ja to wiem. Będzie ją szanował. Tak, to dobry wybór. Będzie dobrym ojcem… dla dziecka...dla...mojego dziecka…


Nie miał najmniejszego pojęcia, że stało się coś jeszcze — kiedy on leżał nieprzytomny po zmaganiach z Francisco, jego własna siostra była tak blisko…


W tym samym czasie Viviana i brat Carlosa podjeżdżali pod szpital.


— Powiadomisz Gregorio? — spytał już w samochodzie Felipe.


— Będzie trzeba. Ale dopiero jak dowiem się, co dokładnie dolega mojej córce.


— Powiem ci od razu — dostała w głowę — mruknął Felipe, narażając się na wściekłe spojrzenie kobiety.


— Dobrze wiesz, że chodzi mi o jej stan.


Za moment Viviana dopytywała się napotkanego lekarza o córkę, był szwagier zajął krzesło na korytarzu i również słuchał.


— Tak, zgadza się, panienka Sonya przeszła operację, tak, stan jest poważny, ale jesteśmy dobrej myśli — cierpliwie tłumaczył doktor. — Co prawda martwi mnie bardzo jedna rzecz, ale dziewczyna jest silna, jest szansa, że da sobie radę.


— Jaka to rzecz? Proszę szybko mówić! — ponagliła go była żona Carlosa.


Na nieszczęście pracownik służby zdrowia nie był wtajemniczony w układy rodzinne Santa Maria i Monteverde, był tylko człowiekiem, który przechodził korytarzem i właśnie dlatego nie miał pojęcia, iż pewne sprawy lepiej zachować by było w tajemnicy. Gdyby tym doktorem był Alejandro, na pewno dwa razy zastanowiłby się, co mówi, ale ten nie widział nic złego w przekazaniu całej prawdy matce dziewczyny.


— To będzie dobra wiadomość ogólnie, ale szkoda, że właśnie w tej chwili, a nie, gdy już wyzdrowieje — mianowicie Sonya jest w ciąży.


Na te słowa nawet zbolały Felipe — ból głowy nadal mu dokuczał — wstał z miejsca, na którym usiadł.


— Jak to w ciąży?! — prawie wrzasnął, w ostatniej chwili zorientował się, że jest w szpitalu i musi mówić cicho.


— Widzę, że zaskoczyła państwa ta wiadomość — uśmiechnął się ze zrozumieniem lekarz. Reakcję rodziny wziął za szok spowodowany radością. — Tak, spodziewa się dziecka i chciałbym państwu pogratulować. Przyszłą matkę możecie odwiedzić w tamtej sali, ale ostrzegam, że na razie zasnęła. Owszem, odzyskała świadomość po operacji, jak już mówiłem, to dzielna osoba, ale musi dużo wypoczywać. W tej chwili nic jeszcze nie wie o tym, że na świat przyjdzie jej potomek, boję się, że jest za wcześnie, aby ją o tym informować, jest bardzo słaba. Oczywiście możecie przy niej spędzić całą noc, jeśli państwo sobie tego życzycie, w razie czego będę w swoim gabinecie. Ach, zapomniałbym — nazywam się Alfredo Iturrioz.


— Dziękuję, panie doktorze — pożegnała się z nim Viviana i kiedy lekarz odszedł, obróciła się do Felipe ze słowami: — Mała żmija. Pomyśleć, że chciałam odzyskać jej miłość, podczas gdy ona puszczała się z tym śmieciem.


— Jesteś pewna, że to nie dziecko Mario?


— Słyszałeś, powiedziano nam wyraźnie — to bardzo wczesna ciąża. Na pewno domyślasz się, kto jest ojcem.


— Boże… — to słowo w ustach Felipe zabrzmiało dość dziwnie. — Boże… — powtórzył. — Ten nędznik zapłodnił…


— Inaczej nie da się tego nazwać. Obrzydliwość, naprawdę. Nie wyobrażam sobie, jak oni mogli w ogóle...Przecież to pedał! Niedobrze mi się robi na samą myśl, że można kogoś takiego w ogóle dotknąć! Pamiętasz, że kazałam służbie wysterylizować wszystkie rzeczy, których dotykał podczas tamtej kolacji? A teraz okazuje się, że moja własna córka...Musimy pozbyć się tego dziecka, Felipe! Ona musi je usunąć!


— Wątpię, żeby się na to zgodziła. Ona kocha tego… — mężczyźnie brakło słów. — A już na pewno pokocha jego dziecko. Może nigdy nie wezmą ślubu, ale o ile Sonya będzie mieć siłę donosić ciążę, na pewno będzie chciała je urodzić.


— O nie, na to nie możemy pozwolić! Trzeba coś wymyślić, żeby ono nigdy się nie narodziło.


— Ale jak to zrobisz? Przecież nie uśmiercisz własnej córki!


— Nie wiem jeszcze, ale nie pozwolę, żeby Sonya wychowywała dziecko swoje i Ricardo Rodrigueza!


Kilka metrów dalej pewna kobieta ze zdumieniem zwróciła się do utykającego obok ojca:


— Słyszałeś, tato? Ta pani wspomniała o człowieku, który nosi takie samo nazwisko, jak ty! Czy to nie dziwne? Ciekawe, kim jest ten Ricardo, skoro tak bardzo niepożądane jest, by miał dziecko z tamtą...Sonyą. Może to jakaś twoja rodzina? — zaśmiała się Naty.


— Z całą pewnością nie mam z nim nic wspólnego! — gwałtownie zaprzeczył Diego. Wiadomość, że zostanie dziadkiem, zirytowała go do tego stopnia, że oparł się mocniej na Natalii, która aż jęknęła cicho:


— Tato, jesteś za ciężki, pomóż mi trochę, nie dam rady wyprowadzić cię stąd, jeśli będziesz tak robił.


— Przepraszam — odparł dla świętego spokoju.


Gregorio Monteverde od śmierci Raula nie mógł sobie znaleźć spokoju. Odczuwał przyjemność w spacerowaniu wieczorami po okolicy rezydencji, czasem nawet wypuszczał się nieco dalej. Tej nocy nogi zaniosły go na naprawdę sporą odległość, zamyślił się do tego stopnia, że nie spostrzegł, kiedy znalazł się niedaleko szpitala Najświętszego Serca. Nie miał pojęcia o ranie swojej córki, o niczym, co zdarzyło się w tamtym domku, żył jakby oderwany od świata, od wszystkiego. Raz, że Malo osób wiedziało, iż to on jest ojcem Sonyi, dwa, sam Gregorio nie słuchał dzienników i ominął go cały rozgłos spowodowany ucieczką z więzienia i wszystko, co się z nią wiąże. Dopiero po dłuższej chwili skojarzył, przy jakim budynku stoi.


— W podobnym umarłeś ty, mój synu… Pośród podobnej bieli, samotnie, mając przy sobie matkę i Maribel, ale nie mając mnie...Wspominałeś kobietę, która cię zdradziła i bądź pewien, że pomszczę cię, że dla twojej pamięci uczynię wszystko, by cierpiała...choć to ona jest moją krwią…


Jego bystry wzrok zaobserwował ciemną postać przemykającą się w pobliżu, jakby ktoś wahał się, czy pozostać, czy odejść. Zupełnie jak wtedy, gdy wiemy, że nic tu na nas nie czeka, ale jednak nie potrafimy opuścić danego miejsca. Monteverde spojrzał dokładniej i coś zobaczył, jeden szczegół, który wydał mu się znajomy. Tajemniczy człowiek zorientował się, że jest obserwowany i zerwał się do ucieczki. Gregorio, pełen dziwnego uczucia w piersi, puścił się biegiem, sam nie wiedząc, czemu to robi — być może chciał się przekonać, czy ma rację. Z drugiej strony jeśli ją miał, to tym bardziej powinien zostawić w spokoju...przeszłość.


W tej sekundzie to nie umysł rządził ojcem Sonyi, a przemożna chęć dowiedzenia się, czy się nie omylił. Niesiony tym pragnieniem dopadł do uciekającego człowieka i szarpnął go za ramię. Mężczyzna obrócił się z wściekłością i obaj spojrzeli sobie w oczy.


— A więc oczy mnie nie pomyliły...To naprawdę ty… — szepnął Gregorio, przeklinając samego siebie za to, co przed chwilą zrobił. — Francisco Velasquez.


— Gregorio...Gregorio Monteverde… Mój najgorszy wróg, koszmar sprzed lat, człowiek, który mnie zdradził, zepchnął na samo dno piekieł… i zarazem moja jedyna miłość — odparł mu bez tchu były radny.

Rozdział 150

 Mógłbym powiedzieć to samo o tobie — odparował Monteverde. — Jak wiele czasu narzucałeś mi się, błagałeś, żebym cię nie zostawiał, nawet mi groziłeś — aż w końcu dałeś mi spokój po liście, który ci wysłałem.


— Tak, po liście — odrzekł wściekły Francisco. — Po tych podłych słowach, które zraniły mnie do tego stopnia, że chciałem się zabić. Na szczęście nie zrobiłem tego i mogę nadal szukać sprawiedliwości. Mogę się na tobie zemścić.


— Nie wierzę, że masz taki zamiar. Obaj wiemy, że wciąż coś do mnie czujesz. Zresztą przyznałeś to nawet przed chwilą, nazywając mnie swoją jedyną miłością. Miałeś kilka lat na zemstę, mogłeś zaszkodzić mi przed, czy też po tej sfingowanej śmierci. Ciekawe, jak ci się udało wszystkich oszukać, nawet tego twojego...partnera — wydął usta Monteverde.


— Nie mów mi o nim — skrzywił się Velasquez. — Nigdy go nie kochałem. Już na samym początku, kiedy spotkałem go kradnącego mój samochód, zrozumiałem, co to za człowiek. Dał się złapać na lep zabiedzonego człowieka, niezrozumianego przez społeczeństwo. Roztoczyłem przed nim wizję, iż bardzo cierpię w samotności, nie mogę z nikim się podzielić ani przemyśleniami, ani, co ważniejsze, swoim uczuciem. Wiedziałem, że na to pójdzie, umiem oceniać ludzi. Dałem mu jeść i takie tam, bo wiedziałem, że wróci. A potem bawiłem się nim jak wszystkimi przedtem i potem.


— Rodriguez nie był bogaty, nie mogłeś go wykorzystać. Naprawdę nic do niego nie czułeś?


— Oczywiście, że nie! — zaśmiał się Francisco. — Ani przez chwilę. Po prostu zgadłem, że z tego związku będę miał inne korzyści. Zrobiłem sobie z niego wiernego sługę, a on z przyjemnością spełniał tą rolę, przy okazji obdarzając mnie swoim śmiesznym psim przywiązaniem.


— Skąd od razu poznałeś, że jest...rozumiesz?


— Mam nosa — zadrwił Velasquez. — Nie, tak na serio, to najpierw myślałem, że kiedy go nie zastrzelę go za kradzież, to przyda mi się do...pewnych interesów. Ale potem dotarło do mnie, kim on jest naprawdę i to stało się jeszcze bardziej zabawne — obserwować, jak robi wszystko to, co mu każę. Później zacząłem otwarcie żartować z jego uczuć, ale on jakby tego nie zauważał i cierpliwie wszystko znosił. Dokuczałem mu, jak tylko mogłem, wymyślałem coraz ciekawsze rzeczy, by zbadać, jak się zachowa, a odpowiedź była ciągle taka sama — spełniał moje polecenia bez słowa. Gdy miałem zły humor, albo po prostu pragnąłem rozrywki, udawałem obrażonego z byle powodu, a on stawał na głowie, żeby tylko mnie zadowolić. Kiedyś naprawdę bardzo się na niego wkurzyłem — to znaczy nastrój miałem dobry, ale sprawdzałem, jak zareaguje. Powiedziałem mu mianowicie, że mam go dość i nie chcę więcej widzieć. Chodził jak struty koło mnie, prosił, miał chyba nawet ochotę błagać, nadskakiwał mi i pytał, co zrobił źle, przepraszał — nie wiedząc, że ja po prostu się nim bawię! Zwykła pchła, którą mogłem zgnieść w każdej chwili. Kiedy po kilku godzinach łaskawie zgodziłem się z nim zostać, morda mu się rozjaśniła jak słońce. Boże, jak ja go nienawidzę — zakończył Francisco.


— Ja również, za to, że śmiał związać się z moją córką.


— Jesteś ojcem Sonyi? Proszę, proszę, w takim razie musisz mi sporo opowiedzieć. Tu obok jest mały park, pójdziemy, jak za dawnych czasów? Tylko tym razem nie będę cię obejmował.


— Ani mi się waż — zastrzegł Monteverde.


Chwilę potem na ławce każdy streścił swoje przeżycia.


— Ale skoro wiedziałeś, że Rodriguez widział te listy, to czemu wcześniej go nie zabiłeś? — zdziwił się potem Gregorio.


— Miałem go szukać po całym kraju? Sonya sama wpadła mi w ręce i dała broń przeciwko niemu. Niestety, nie uwierzyła mi do końca i nadal się przyjaźnią.


— Moja córka jest w szpitalu… — zadumał się Monteverde. — Mówisz, że policja nie powiedziała do końca, co tam się stało?


— Nie. W ogóle komisarz mówił tylko o Rodriguezie, ale kiedy poszedłem do szpitala, usłyszałem przez przypadek, jak jeden z lekarzy mówi do drugiego o całej sprawie i poskładałem fakty. Wiem, że Sonya była razem z tym dupkiem w jakiejś chatce, gdzie ukryli się zbiegli więźniowie i tam została ranna.


— Czy to on ją zranił?


— Raczej nie. Z tego, co wiem od niej — rozmawiałem z nią przecież w rezydencji mojego szefa — sądzę, że nawet jej bronił i wtedy został ranny.


— Bronił jej? Bardzo możliwe.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 78.18