Słowem wstępu
„Pogarda i miłość” to historia niezwykła. Z całą pewnością nie twierdzę tak dlatego, iż uważam, że jest lepsza od innych, jej podobnych. Jej wartość oceni sam Czytelnik. Niezwykłe jest jednak to, jak mocno wrosła mi w serce; od tworzenia pierwszych rozdziałów minęło już przecież prawie 10 lat! Przez ten okres opowieść ewoluowała, pewnymi rozwiązaniami zaskakując nawet mnie. Prawdą jest stare powiedzenie, że bohaterowie książek tak naprawdę żyją własnym życiem, a nam po prostu pozwalają je opisywać i podglądać.
Zajrzymy więc do świata, gdzie ludzie losy splatają się ze sobą, jednych otaczając ciepłem i radością, a drugim przynosząc jedynie smutek i zagładę. Gdzie czasem zemsta jest ważniejsza od rodziny, a przyjaźń to jedyne, co trzyma nas przy życiu…
Część pierwsza - Tom 2
Rozdział 91
Pedro wrócił do celi zły. Miał jeszcze prawo do krótkiego spaceru, ale sam sobie skrócił tą rozrywkę. Ricardo w ogóle zrezygnował z wyjścia z celi, od rana bolał go brzuch, w końcu śniadanie w więzieniu nie było zbyt zdrowe.
— Coś się stało? — spytał z pryczy Rodriguez. — Jesteś tak wcześnie.
— Nic takiego — mruknął Velasquez.
— Ejże, ejże, może coś mi wlazło w brzuch, ale nie w umysł. Widzę, że coś cię gnębi. Mów zaraz, co się stało — domagał się Ricardo.
— Lepiej nie. Bo jeszcze bardziej ci pogorszę humor.
— Chodzi o Sonyę? — zaniepokoił się rozmówca. — Mów natychmiast! — Poderwał się z łóżka, ale zaraz na nie wrócił, bo żołądek przypomniał o sobie ostrym skurczem.
— Trochę tak. Rozprawa jej ojca się skończyła.
— Uniewinnili go, prawda? Auć! — Kolejny skurcz przemknął w organiźmie Ricardo, tym bardziej, że mężczyzna wyczuł coś złego.
— Niestety, nie. Musi spłacić tego de La Vegę, a zrobi to tylko oddając mu wszystko — firmę, pieniądze — po prostu wszystko. Dom należy teraz do Antonia. De La Vega pozwolił mieszkać w nim nadal Vivianie, Felipe i twojej Sonyi. Carlos idzie siedzieć na dwadzieścia lat. Ciekawe, czy trafi do naszego więzienia — zadumał się Pedro.
— Biedna Sonya… Szkoda, że nie mam jak jej pocieszyć. Będzie mieszkać z tymi demonami w ludzkiej skórze i to sama, bez ojca.
— Przypominam ci, że jej prawdziwym ojcem jest Gregorio Monteverde.
— I co z tego? Liczy się ten, co dał jej miłość, a nie ten brzydal.
— Fakt, Monteverde nie grzeszy urodą. Ale nic nie poradzisz na to, co się stało. Dla ciebie to jeszcze gorzej — teraz Sonya pewnie ani o tobie nie pomyśli. I nikt ani cię nie odwiedzi, ani nie pomoże stąd wyjść.
— Dzięki za wsparcie! — obraził się Rodriguez. — Ale ty jej nie znasz, na pewno o mnie nie zapomni.
— Akurat. Ojca ma w ciupie, mieszka z potworami, a ty sądzisz, że pomyśli o tobie. Kimże ty jesteś? Facetem, który pomógł jej przez przypadek. Nic dla niej nie znaczysz, przynajmniej nie teraz. Widziałem fragment twojego listu, wiesz? Nie, nie czytałem całego, nie krzyw się, po prostu rzucił mi się w oczy fragment, jak pisałeś, że ją kochasz. Facet, facet… ty się w tą przyjaźń angażujesz jak głupi, a ona była tu raz i więcej nie przyszła. Daj sobie z nią spokój, mówię ci!
— Nie zwątpię w Sonyę! Choćby wszyscy mi to mówili, choćby nawet mój własny żołądek chciał mnie zabić. Rany boskie, co oni dali dziś na śniadanie?!
— Nie chcesz wiedzieć — mruknął Velasquez. — Wracając do tematu — chcę dla ciebie tylko dobrze. Łatwiej ci będzie… wiesz… pogodzić się z tym, co cię czeka. Nie będzie ci żal życia.
— Nie dam się zabić! — wrzasnął na Pedra Ricardo, przy okazji zeskakując z pryczy. — Sonya miała rację, byłbym idiotą, gdybym poszedł na krzesło, skoro ona mnie lubi, walczy o mnie i chce, żebym żył! Nie zawiodę mojej przyjaciółki!
Ledwo skończył to mówić, zwinął się z bólu. Trochę zepsuło mu to całą przemowę, ale dzielnie kontynuował:
— Tym bardziej teraz się nie poddam, skoro ona mnie potrzebuje! Zobaczysz, że zaraz tu przyjdzie!
Velasquez już miał coś odpowiedzieć, gdy nagle rozległ się głos strażnika:
— Rodriguez, masz gościa!
— A widzisz? — spytał triumfująco Ricardo i poszedł do sali odwiedzin, dumny, że miał rację.
Faktycznie, to była Sonya, ale smutna i przygaszona. Siedziała po drugiej stronie szyby i ocierała łzy, chociaż na widok przyjaciela udawała, że wszystko jest w porządku.
— Witaj, radości twego nędznego sługi– przywitał się Ricardo.
— Przestań — odpowiedziała dziewczyna, ale w jej oczach przebił się fragment uśmiechu. — Wiem, że chcesz dobrze, ale mój ojciec…
— Wiem o wszystkim — przerwał jej on. — Pedro, ten z listu, mi powiedział. Słuchaj, może moje słowa nie są zbyt wiele warte, ale nie martw się. Zawsze przecież można się jeszcze odwołać, czy coś.
— Nie w tym wypadku. Nie znam się zbyt dobrze na prawie, ale tutaj wszystko jest już ustalone i tata będzie siedział przez dwadzieścia lat.
— Jeśli trafi tutaj, zaopiekuję się nim przez czas, kiedy sam tu będę. A potem… na pewno da sobie radę.
— Wiesz, mam prośbę. Nie wspominaj o swojej… nie mów tak, jakbyś miał niedługo umrzeć, bo tego nie zniosę. Straciłam Julio, teraz ojca — zostałeś mi tylko ty.
— Właśnie przed chwilą kłóciłem się z Pedro, który uważał, że zapomnisz o mnie teraz, kiedy masz tyle problemów. Jeszcze nie wybiłem mu zębów, ale zrobię to później. Wrzasnąłem na niego, że cię nie zawiodę i zamierzam walczyć o moje nędzne życie — nie, żeby mi na nim zależało, ale dla kogoś takiego, jak ty, polecę na Księżyc i z powrotem.
— Jesteś kochany, wiesz? — uśmiechnęła się Sonya. — Adwokat taty zajmie się teraz twoją sprawą i na pewno wyjdziesz na wolność. Tylko musisz wszystko odwołać na rozprawie.
— Wtedy… musiałbym powiedzieć prawdę. A kiedy to zrobię, obciążę winą kogoś, kogo kochałem.
— To był Francisco, prawda? To on zabił tego Genaro Arochę?
— Mądra jesteś, moja przyjaciółko. Tak, to moja miłość broniła mnie przed napastowaniem przez tego draba i w napadzie szału Francisco wymierzył morderczy cios. Był w rękawiczkach, pamiętam, że zawsze marznął w ręce i dlatego nie znaleziono jego śladów. A na pogrzebaczu była moja krew, bo wcześniej zraniłem się w rękę. Dlatego teraz łatwo będzie uwierzyć, że to ja jestem winien.
— Ale przecież nie jesteś! Powiesz, że… nie wiem, ale na pewno da się to jakoś odkręcić! Musi się dać jakoś udowodnić, że Francisco też tam był!
— Jest ktoś, kto o tym wie, bo Francisco się zwierzył. Kłopot w tym, że zrobił to do pani Dolores Gambone. Wiem, że znasz to nazwisko, Sonyu. Tak, to matka Gracieli. Kuzynka Francisco.
— O Boże, czemu akurat ona? Ale skąd w ogóle o tym wiesz?
— Nie chciałem ci mówić, żebyś się nie martwiła, ale… Graciela tu była. Razem z tym żelowatym Mario. Groziła, że jak ich wydam, to coś ci zrobią.
— Bydlaki! Do mnie Mario dzwonił i zagroził, że jak ich wkopię, to skrzywdzą ciebie.
— Co tylko potwierdza, że pani Dolores nic nam nie pomoże. Nikt poza nią — oraz Gracielą i Mario, rzecz jasna — nie wie o obecności mojego zmarłego partnera w tamtym domu.
— Ricardo… — odezwała się Sonya po chwili milczenia. — Jest wyjście. Skoro Graciela jest córką pani Dolores, która zna prawdę, to być może jej matka ma jakieś dowody, wie cokolwiek, co mogłoby nam pomóc.
— Możliwe. Ale jak już mówiliśmy, żadne z nich nam nie pomoże.
— Mylisz się. Spotkam się z Gracielą i spróbuję ją przekonać, by porozmawiała ze swoją matką. Ewentualnie niech umówi mnie na spotkanie z panią Dolores.
— Nie zgodzi się i wiesz o tym.
— Zgodzi. Jeśli obiecam jej pewną rzecz.
— Jaką rzecz, Sonyu? Cokolwiek chcesz zrobić, pamiętaj, że to źli ludzie. A ja nie jestem wart takiego poświęcenia — widzę w twoich oczach, że zamierzasz coś poważnego.
Przyjaciółka spojrzała na niego z taką powagą, że przez moment wydała mu się doświadczoną kobietą, a nie dziewczyną, którą w końcu była.
— Ricardo… — wymówiła ponownie jego imię spokojnym tonem. — Zrozum jedno. Może mam dopiero siedemnaście lat i mało wiem o życiu, ale do końca świata nie zapomnę, co dla mnie zrobiłeś. Uratowałeś mnie, próbowałeś pomóc Julio, połączyłeś go ze mną węzłem małżeńskim, a teraz wspierasz w trudnych chwilach, jakie przechodzę przez sprawę z ojcem. Jesteś przy mnie, ryzykowałeś dla mnie życiem, a ja miałabym cię opuścić? Nigdy. Jeśli Graciela lub Mario zażądają ceny, którą będę w stanie zapłacić — czymkolwiek by ona nie była — to zrobię to, co mi każą. A jeśli będą chcieli za twoją wolność czegoś, czego nie będę mogła zdobyć, to i tak to zdobędę.
Rodriguez nic nie powiedział. Inaczej po prostu by się popłakał ze wzruszenia. Dopiero po chwili rzekł:
— Ja… dziękuję ci bardzo, ale… Nie chciałbym, żeby ceną za mnie było coś, co położy się cieniem na twoim życiu. Nie rób niczego, co będzie… złe. Powiedz mi, proszę, co zamierzasz.
— Nie, przyjacielu. Jedyne, o co cię proszę, to żebyś się nie martwił. Będziesz wolny, obiecuję.
A potem wyszła z obietnicą bliskich ponownych odwiedzin, zostawiając Ricardo zamyślonego nad tym, jak bardzo ostatnio zmieniło się jego życie.
Carlos Santa Maria za wszelką cenę starał się zachować zimną krew i nie dać się sprowokować, ale już od pierwszych chwil widział, że nie będzie mu łatwo przetrwać te dwadzieścia lat. Trafił do celi z jakimś mordercą-psychopatą, który od razu się na niego uwziął.
— Witaj, nowy! Wyglądasz mi na panicza, który lubi się rządzić! Z góry ostrzegam cię, że tutaj ja jestem szefem i nie interesuje mnie, kim byłeś za murami! Jedno moje słowo i zamienisz się w kupkę śmieci na spacerniaku, więc lepiej się mnie słuchaj!
Minęła długa chwila, nim więzień zorientował się, że jego oświadczenie zostało zlekceważone, bowiem Carlos po prostu położył się na pryczy i próbował zasnąć, nie myśląc o tym, gdzie się znalazł.
— Mówię do ciebie! — wrzasnął tamten i zrzucił Santa Marię z łóżka, co tamten odczuł dosyć boleśnie — upadł bowiem z niewielkiej, ale zawsze wysokości na podłogę. Zanim się zebrał, psychopata wymierzył mu kopniaka w żołądek.
— Wstawaj, gnojku! Już ja cię nauczę szacunku! — krzyczał dalej samozwańczy wódz więzienia i dalej okładał Carlosa, który próbował się bronić, ale bez skutku — “Szef” był dużo silniejszy.
— Co tu się dzieje?! — Walkę przerwał strażnik, który usłyszał hałasy i podszedł do celi.
— Staram się nauczyć nowego posłuchu — odrzekł “Szef”.
— Właśnie widzę — mruknął mundurowy. — To ucz go nieco ciszej, bo zlecą się tu inni strażnicy i będzie afera. Dobrze wiesz, że tylko ja pozwalam ci na takie wybryki, Gustavo.
— Jestem za to wdzięczny — odparł tamten.
— To okaż to i lej nowego tak, żeby nikt nie słyszał, jeśli już musisz.
— Dobra, boss — powiedział Gustavo.
Strażnik odszedł, a psychopata nazwany Gustavo obrócił się do leżącego na podłodze celi Santa Marii.
— Mam nadzieję, że teraz zrozumiałeś, kto tu rządzi. Wracaj na swoje łóżko i ani piśnij, bo cię zabiję!
Carlos jakoś zebrał się z podłogi i pokrwawiony ułożył z powrotem na pryczy, usiłując nie jęczeć z bólu.
Sonya Santa Maria wytrzymała zimne spojrzenie Gracieli i pogardliwy wzrok Mario i kontynuowała, starając się nie okazać, jak bardzo nienawidzi tych dwóch bandytów.
— Moja propozycja rozwiąże wszystkie wasze problemy. Zarówno tobie, Mario, jak i Gracieli przyniesie tylko korzyść.
— Powiedz mi jedno — odezwała się panna Gambone. — Po co to robisz?
— Już mówiłam — pragnę, byście pomogli uwolnić Ricardo. Jeśli porozmawiasz ze swoją matką, a ona znajdzie coś, co uratuje mojego przyjaciela, wykonam moją część umowy.
— Nie o to pytam. Chcę się dowiedzieć, po co oddajesz praktycznie wszystko, łącznie z własną przyszłością, dla geja. Nie dosyć, że geja, to jeszcze śmiecia, który napadał i kradł.
— On nie jest śmieciem, ale wy tego nigdy nie zrozumiecie. To jak, umowa stoi?
— Powiedzmy, że zrobię to, o co prosisz. Dajesz nam gwarancję, że spełnisz wszystko, co obiecałaś?
— Tak, Gracielo. Jeśli Ricardo wyjdzie na wolność, albo chociaż przestanie na nim ciążyć zarzut zabójstwa, przysięgam, że wyjdę za Mario tak szybko, jak to będzie możliwe. Będzie moim mężem ze wszystkimi przywilejami, jakie za tym idą, łącznie z moim majątkiem. A kiedy urodzi się twoje dziecko, będę na nie łożyć ze swoich pieniędzy. I oczywiście nie wydam was policji jako moich porywaczy.
— Przecież jesteś tylko córką bankruta, jak tego dokonasz?
— To już moja sprawa. Antonio de La Vega przyjaźni się z moją mamą, więc to nie będzie trudne, na pewno mi pomogą, a co za tym idzie, wam.
— Powiedzmy, że się zgodzimy — odezwał się Mario. — Czy wtedy… jako twój mąż..będę miał też prawo… do spełnienia obowiązków małżeńskich? Wiesz, dla mnie ślub oznacza również seks, a ty jesteś całkiem ponętna, dziewczyno.
— Tak — odrzekła Sonya, a głos nawet jej nie zadrżał. — Jeśli Ricardo Rodriguez będzie żył, oddam ci się również w ten sposób.
— W takim razie zgoda, porozmawiam z matką — wtrąciła się Graciela. — Przypadkowo wiem, że ma coś, co może pomóc temu gejowi. Według mnie jesteś głupia, poświęcając się w ten sposób. Czy on o tym wie? Czy wie, że sprzedajesz majątek, ciało i przyszłość dla takiego gnojka, jak on?
— Nie — Sonya potajemnie przełknęła łzy i mówiła dalej. — Wie tylko, że chcę mu pomóc, ale nie wie, jak. I proszę was, byście nic mu nie mówili, jeśli kiedyś się spotkacie.
— Ależ oczywiście, że nic mu nie powiemy, chociaż sądzę, że i tak się domyśli po twoim ślubie — uśmiechnął się złośliwie Mario. — Idziemy porozmawiać z panią Dolores, do zobaczenia, kochanie! — cmoknął w stronę Sonyi i oddalił się razem z Gracielą.
Ricardo czuł, że to, co chce zrobić Sonya, jest czymś co najmniej nieprzyjemnym i zdecydował, że koniecznie musi wyciągnąć od przyjaciółki, o co chodzi i być może ją od tego odwieść. Zastanawiał się, jak to zrobić, gdy siedział na ławce na spacerniaku. Patrzył w niebo i szeptał:
— Boże, nie pozwól, żeby ta dziewczyna postąpiła w jakiś głupi sposób i potem cierpiała dla takiego zera, jak ja. Nie jestem wart czegoś takiego, jestem nikim, a ona tak o mnie dba, tak walczy… Chroń ją, Panie, a obiecuję, że wrócę do ciebie, że moja dusza księdza obudzi się we mnie i stanę się na powrót wierzącym człowiekiem — może niekoniecznie księdzem, ale nawrócę się i będę jak aniołek w tej reszcie życia, jaka mi pozostała, a jeśli jakimś cudem nie umrę na krześle, będę ci wiernie służył na wolności. Tylko chroń moją Sonyę, proszę. Ja… mam tylko ją…
Modlił się o Sonyę i o jej szczęście. Tak bardzo zależało mu na córce Santa Marii, że pogrążył się całkowicie w tej rozmowie z Bogiem. Nawet nie spostrzegł, że coś mu grozi. A potem było już za późno.
Rozdział 92
Raul Monteverde nie podszedł do Andrei, kiedy ta żegnała się z Carlosem. Obrzucił ją tylko pogardliwym spojrzeniem i wyszedł razem z ojcem. Wiedział, że nie ma o co walczyć, że żonę już dawno stracił — a tak naprawdę nigdy jej nie miał. Doprowadził do tego, o czym marzył — do skazania Santa Marii i nawet nie musiał zeznawać w sądzie. Teraz Carlos nie wychowa jego dziecka, owszem, Andrea być może pocieszy się w ramionach innego — Monteverde nie sądził, by dochowała wierności Santa Marii zbyt długo — ale przynajmniej nie będzie to Carlos.
Już w rezydencji siedzieli wszyscy w czwórkę i omawiali ostatnie zdarzenia.
— Niesamowite. Santa Maria siedzi w więzieniu — odezwał się Gregorio. — Nie sądziłem, że dożyję tak pięknego dnia.
— Stało się tak głównie dzięki Felipe. Musimy mu podziękować — odparł Raul. — Niby mogli go oskarżyć o to fałszywe nagranie sprzed lat i o to, że długo trzymał oszustwa Carlosa w tajemnicy, ale Felipe się wykręci. Powie, że był szantażowany i nawet nie będzie miał sprawy.
Barbara nie powiedziała nic. Miała dziwne wrażenie, że Santa Maria był niewinny, ale nie chciała sprzeczać się z synem. Zbyt dużo zrobiła, by się z nim pogodzić.
— Maribel, chciałbym z tobą porozmawiać — zwrócił się młodszy Monteverde do siedzącej obok dziewczyny. — Może wyjdziemy do ogrodu?
— Dobrze — odpowiedziała mu ze smutkiem w głosie. Domyślała się, że ta rozmowa nie będzie zbyt miła.
I miała rację. Gdy znaleźli się już pośród drzew, Raul obrócił ją delikatnie w swoją stronę i rozpoczął:
— Przyjaciółko… Stałaś przy mnie wiernie cały czas, odkąd pamiętam, byłaś przy mnie, szczególnie teraz, w tych okropnych chwilach. Dałaś mi wszystko, czego mogłem pragnąć. Teraz chcesz dać mi więcej, chcesz… — Raul westchnął. — Maribel… Ten pocałunek, wtedy, w szpitalu. On znaczył coś więcej, niż tylko przyjacielski całus, prawda?
Nie odpowiedziała od razu. Sama do końca nie wiedziała, czy to, co czuje, jest już miłością, czy tylko ogromnym przywiązaniem, ale domyślała się, że w jej sercu zaczyna rodzić się głębokie uczucie, dużo większe, niż do tej pory. Jak jednak miała mu to wyznać, skoro Raul wyraźnie tego nie chciał?
— Nie przejmuj się tym, najważniejsze, że osiągnęliśmy cel, że wygraliśmy z Santa Marią, a ty jesteś szczęśliwy — odpowiedziała zamiast tego.
— Nie mówimy teraz o rozprawie — zwrócił jej delikatnie uwagę. — Poza tym to był mój cel, zgadza się, ale nie twój. Ty byłaś przeciwna zemście, chciałaś, bym dał sobie spokój z tym wszystkim.
— Ponieważ cię znam. Wiem, że w środku nie jesteś taki. Cieszysz się z wyroku, ale tak naprawdę nadal kochasz swoją żonę… — mówiła ze smutkiem.
— Czy ją kocham? — zamyślił się Monteverde. — Nie wiem. Może i tak. Ale w takim razie jest to miłość powiązana z wielkim żalem i bólem. A taka szybko zgaśnie. Gdyby… gdyby zostało mi więcej czasu, być może nawet zainteresowałbym się kimś innym, ale w mojej sytuacji… Nie chcę cię skrzywdzić, Maribel. Zostało mi jednak tak mało czasu, nie potrafiłbym unieszczęśliwić żadnej kobiety wiążąc się z nią na kilka miesięcy przed śmiercią.
— A gdyby ona tego chciała? Gdyby bardzo chciała, nie bacząc na twoją chorobę? — wybuchnęła dziewczyna. — Dlaczego chcesz decydować za kogoś? Dlaczego nie pozwolisz tej kobiecie trwać przy tobie, jeśli ona tego chce?
— Tej kobiecie? Czy ona ma na imię Maribel? — zapytał łagodnie.
— Może i tak! — nie mogła już ukrywać tego faktu ani przed nim… ani przed sobą. Za bardzo był jej drogi, a ona miała tak mało czasu, by dać mu swoje uczucie! — Może naprawdę chodzi o mnie! Rozumiem, że czujesz się zraniony, że wątpisz po tym, co stało się między tobą, a Andreą, ale uwierz, nie jestem twoją żoną i nie postąpię tak, jak ona.
— To nie o to chodzi. Ja… nie mogę już ci nic oferować. Jedynie powolne konanie, będę pluł krwią, będę coraz słabszy, aż któregoś dnia umrę. Jesteś mi za bardzo droga, żebym skazał cię na taki los. Ta choroba zabrała mi wszystko jeszcze przed śmiercią.
— Nie musi tak być! Walcz, nie poddawaj się, żyj, pozwól mi wesprzeć cię i razem przejść tą drogę! — mówiła stanowczo, ale z rozpaczą, bo widziała, że Raul kręci głową.
— Nie, Maribel. Uwierz mi, byłbym szczęśliwy, gdybyś powiedziała te słowa wcześniej. Ale teraz, kiedy jestem chory… To nie ma sensu. Wiem, że to będzie trudne, ale zapomnij o mnie, proszę. Zapomnij i ulokuj w kimś innym uczucia… kimś bardziej tego wartym.
— Czy to, że jesteś chory, czyni cię niewartym miłości?
— Nie. Ale to, co zrobiła ze mną Andrea — tak. Sądzisz, że nie wiem, iż jestem okrutny? — nagle podniósł głos. — Że nie zdaję sobie sprawy, iż nie powinien pozwolić, by żal i rozpacz wzięła nade mną górę, bym cieszył się, że ona cierpi, bo Carlos poszedł siedzieć? Ale tak, cieszę się, sprawia mi to radość, jej ból, bo ja w głębi duszy cierpię jeszcze bardziej po jej odejściu! I przez jej postępek znienawidziłem Santa Marię i nie obchodzi mnie, czy naprawdę był winien, czy nie — teraz modlę się tylko, by dostał szkołę życia i wyszedł jako wrak człowieka!
— Nie poznaję cię, Raulu. Przecież wiedziałeś, że Andrea cały czas go kocha, a jednak wziąłeś z nią ślub. Czego oczekiwałeś? Że o nim zapomni i pokocha ciebie?
— Nie wiem, Maribel! — Monteverde uderzył pięścią w rosnące obok drzewo. — Nie wiem! Ale nie sądziłem, że przy pierwszej lepszej okazji z nim ucieknie! A on powinien uszanować mój związek! Wiesz, że miałem ochotę go zabić, ale nie będę brudził sobie nim rąk?! Dla mnie nie ma już miłości… i wybaczenia! Ani dla niej, ani tym bardziej dla mnie! — Po tych słowach odwrócił się i odszedł wzburzony.
Nie miała tu już czego szukać. Opuściła rezydencję sama, nikt jej nie odprowadził, zresztą ona sama też nie chciała z nikim rozmawiać. Raul Monteverde — tak dobry, taki przyjazny — pałał nienawiścią i mówił o morderstwie. Jej Raul… który nigdy nie był i nie będzie jej.
Antonio de La Vega wylegiwał się na łóżku w swoim nowym domu, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Felipe siedział obok, mówiąc w tej chwili:
— Chciałbym ci podziękować za to, co dla mnie zrobiłeś. Dla mnie, dla Viviany i dla Sonyi. Mogłeś wyrzucić nas stąd, a jednak możemy tu mieszkać.
— Wyrzucić? — De La Vega poprawił się na posłaniu. — W życiu. To przecież dzięki wam odzyskałem wszystko, jestem bogaty. Luis co prawda pewnie zostanie u Perezów, ale będę mógł sprowadzić tu matkę.
Felipe odezwał się dopiero po chwili.
— Matkę? Tą....niespokojną kobietę z chatki?
— Niespokojną? — powtórzył Antonio. — Ciekawe określenie. Ale tak, masz rację, mówię o niej. Przypomniałem sobie już wszystko, to naprawdę Veronica i chcę ją mieć przy sobie. Mam dziwne wrażenie, że ci się to nie podoba? — powiedział wolno właściciel posiadłości.
— Ależ nie, sprowadź sobie, kogo tylko chcesz — odparł prędko brat Carlosa. — Byłem tylko zaskoczony, bo… yyy… nie jestem pewien, czy taka zmiana nie wpłynie destrukcyjnie na jej poczucie bezpieczeństwa. Od wielu lat mieszka w chacie, być może… nie do końca zrozumie, jak należy…
— Felipe! — podniósł głos de La Vega. — Co ty insynuujesz? Że moja matka jest szalona? Może ma swoje dziwne zachowania, ale na pewno potrafi żyć wśród ludzi! Jeśli w jakiś sposób ją obrazisz… — Antonio wstał i patrzył teraz rozmówcy w oczy.
— Będę traktował ją z szacunkiem — obiecał Felipe ze złością, której nie okazał.
Dopiero później mógł wyżyć się do Viviany:
— Antonio to idiota! Przez niego będziemy musieli znosić tutaj wariatkę! On sprowadzi tu Veronicę!
— Veronicę? Tą kobietę z chatki? Czy sam oszalał? Nie zniosę brudnej żebraczki w moim domu!
— To już nie jest nasz dom, niestety. Jest własnością de La Vegi i może tu sprowadzać, kogo chce. To cena, jaką musieliśmy zapłacić na wsadzenie Carlosa do więzienia.
— Właśnie, Carlos. Czy on naprawdę jest winien?
— Viviano… — Felipe zbliżył się do niej i namiętnie pocałował w usta. — A co cię to obchodzi? Ważne, że zszedł nam z drogi.
Mężczyzna położył ręce na jej ramionach i ucałował ponownie.
— Teraz ty i ja… Poprosimy go o rozwód. Zgodzi się na pewno. Będziemy razem, tak, jak marzyliśmy. Chodź ze mną.
Była tak zafascynowana jego urokiem, że poszła prawie bezwolnie na górę, do swojego pokoju. Tam Felipe położył ją na łóżku i rozpiął sukienkę.
— Viviano… Pożądam cię. Tak bardzo, że nie zdajesz sobie z tego sprawy. Pragnę cię. Twego ciała — mówiąc to zaczął całować jej skórę — ciebie, twojej duszy… i serca.
— Masz to wszystko — usłyszał. — Wszystko.
Za kilka chwil nic nie mówili. Śpiew ich ciał mówił wszystko — byli dla siebie stworzeni — połączeni seksem, namiętnością… i czarnymi duszami.
Sonya zamknęła się w swoim pokoju i nie wpuszczała nikogo. Mario obiecał, że zadzwoni, kiedy się czegokolwiek dowie. Wiedziała, że jeśli Dolores Gambone zrobi cokolwiek, co mogłoby pomóc Ricardo, ona, Sonya, będzie musiała wyjść za obleśnego Mario. Zadrżała na samą myśl, że ktoś taki mógłby jej dotykać.
— Julio… Wybacz mi… — wyszeptała. — Ty wiesz, dlaczego to robię.
Bo przecież tak naprawdę nigdy nie przestała kochać Ramireza. Wciąż pamiętała, jak skonał praktycznie w jej ramionach, a ona teraz musi związać się z jego mordercą. Julio został tak straszliwie pobity, że zmarł kilka chwil po uwolnieniu, zdążywszy wziąć cichy, potajemny ślub z Sonyą. Nikt nie wiedział o tym fakcie, zresztą nikt się dowiedzieć nie powinien — to była sprawa tylko dziewczyny, Ramireza i księdza, który poświęcił ich związek. Księdza. Właśnie.
— Nie o to pytam. Chcę się dowiedzieć, po co oddajesz praktycznie wszystko, łącznie z własną przyszłością, dla geja. Nie dosyć, że geja, to jeszcze śmiecia, który napadał i kradł. — Pytanie Gracieli zawirowało jej w pamięci. A potem słowa samego Ricardo: — Jaką rzecz, Sonyu? Cokolwiek chcesz zrobić, pamiętaj, że to źli ludzie. A ja nie jestem wart takiego poświęcenia — widzę w twoich oczach, że zamierzasz coś poważnego.
Tłumaczyła mu wtedy, że jest wart, że nigdy go nie opuści. Że jest gotowa na wszystko, byleby tylko żył, że go potrzebuje. Tym bardziej, iż nadal trzymała list z tymi znamiennymi słowami „W ogień bym za Tobą wskoczył. Kocham Cię, Sonyu.”. Ale ślub z Mario? Unieszczęśliwi ją to na całe życia, będzie musiała znosić jego obecność, udawać, że go kocha, kłamać do matki, że oddała serce komuś tak podłemu, a potem łożyć na wychowanie dziecka, które będzie jej przypominać nie tylko postać Julio… ale i zdradę, jakiej chłopak się dopuścił.
Otworzyła jedną z dolnych szuflad mebla, przy którym stało łóżku i wyjęła zdjęcie Ramireza. Spojrzała na nie z czułością.
— Najdroższy… Krzywdzę cię swoim postępowaniem, wiem. Jeśli mnie widzisz, z pewnością przeklinasz, bo przecież Mario i Graciela mi cię odebrali. To oni zadali ci ból, to oni kopali, bili, aż w końcu zamordowali. Przysięgałam, że ci pomogę, że będę cię zawsze kochać, a teraz zdradzam. Bo to, co chcę zrobić, to jest zdrada — ciebie i naszej miłości. Kochałeś mnie tak bardzo, moje imię było twoim ostatnim słowem… — rozszlochała się na samo wspomnienie tych tragicznych chwil. — Prosiłeś, bym o tobie nie zapomniała… i nie zapomnę. Pozostaniesz w moim sercu — nawet, gdy ręce Mario będą dotykać mojego ciała i… — przerwała. — O Boże! — nagle cicho krzyknęła. — Ja nie chcę! Nie chcę zostać żoną Mario, nie potrafię! Za nic na świecie!
— Uważaj na nią, po prostu. Może cię zdradzić tak samo, jak Gregorio pana Francisca Velasquez, świętej pamięci zresztą.
Jak błyskawica znikąd słowa Pedra na temat Sonyi pojawiły się w umyśle Rodrigueza, ledwo tylko skończył się modlić. Nie zdążył się jednak nawet zdziwić, dlaczego mu się przypomniały i to akurat w tej chwili. Nie wiedział też, że w tej samej sekundzie jego przyjaciółka zrozumiała, że nie jest w stanie wyjść za Mario. I nawet nie czuł eksplodującego bólu w czaszce, kiedy Leopoldo Meier wymierzał mu potężny cios metalową pałką prosto w głowę.
Rozdział 93
Co się czuje, kiedy morduje się człowieka, gdy się wie, że swoim czynem pozbawia się kogoś największego daru od Boga? Jakie to uczucie, gdy jednym ruchem odcina się dopływ tlenu do serca, kiedy się patrzy, jak umiera inna osoba i to z naszej winy?
Leopoldo znał odpowiedzi na te pytania, bo często przeżywał coś podobnego. Dla niego to była ekstaza, radość, że jest panem czyjegoś losu, że rządzi długością czyjegoś istnienia. A dziś miał dodatkową przyjemność, bo od razu nie spodobał mu się ten „kurczaczek”. Przyjaźń, ha! Któżby chciał przyjaźnić się z takim szczurem, jak Rodriguez? I ci ludzie, którzy chcieli go uwolnić — chyba byli szaleni. Ale teraz i tak już to wszystko nie jest ważne — bowiem Ricardo jak szmaciana lalka spadł z ławki, na której siedział i teraz leżał zalany krwią na trawie spacerniaka.
Za kilka sekund zjawili się inni więźniowie, strażnicy, zbiegła się masa ludzi — Meier wiedział, że tak się zdarzy, był na to przygotowany.
— Ja… — roztrząsł się na zawołanie — ja nie wiem, jak to się stało… On się na mnie rzucił, bo odmówiłem mu spędzenia wspólnej nocy… Musiałem się bronić i…
— I walnąłeś go pałką? — sceptycznie stwierdził jeden ze strażników. — A skąd ją miałeś przy sobie, Meier?
— Jak to skąd? Zapomnieliście, że zostałem wyznaczony do remontu dawnego pomieszczenia strażników? To właśnie stamtąd, szedłem zwołać ekipę, bo stoimy z robotą.
— Fakt — odezwał się drugi mundurowy. — Meier ma za zadanie posprzątać w tej budzie.
— Niech ci będzie — odrzekł pierwszy strażnik. — Wracaj do celi.
Leopoldo uśmiechnął się pod nosem, zresztą widział, że pozostali osadzeni też mają świetną zabawę. Wszyscy, łącznie ze strażnikami, wiedzieli, co się naprawdę zdarzyło. Ale kogo obchodzi jeden więzień mniej i to z perspektywą krzesła? Teraz przynajmniej państwo oszczędzi na kosztach rozprawy… i prądu.
Tylko jeden z mundurowych, ten, który odbierał jakiś czas temu list do Sonyi od Ricardo, nachylił się na leżącym ciałem.
— Chwileczkę! — zawołał. — On jeszcze oddycha! — Po czym przez krótkofalówkę nadał komunikat o potrzebie interwencji służby medycznej.
— Zawsze byłeś opiekuńczy — rzucił z drwiną na odchodnym kolega z pracy. Za kilka chwil miejsce zbrodni opustoszało, pozostał tylko nieprzytomny Ricardo i strażnik pochylony nad nieszczęsnym Rodriguezem.
— Nic się nie martw, wyjdziesz z tego — mruknął na wszelki wypadek wartownik, gdyby jakimś cudem ranny go słyszał. Sam jednak nie wierzył we własne słowa — rana była głęboka, krew nadal się lała i była wszędzie wokół głowy. Uciekała tak samo szybko, jak życie z Ricardo. Za moment istnienie skazane od urodzenia tylko na ból zgaśnie jak świeca, której płomień się wypalił.
Graciela Gambone skończyła rozmawiać z matką i zadzwoniła do Sonyi. Przez długą chwilę nikt nie odbierał, aż wreszcie dziewczyna podniosła słuchawkę.
— Śpisz tam, czy jak? — zadrwiła Graciela. — Słuchaj, matka zgodziła się opowiedzieć wszystko przed sądem — nie, żeby chciała uratować tego gnojka Ricardo, ale namówiłam ją przedstawiając korzyści, jakie z tego na nas spłyną. Bardzo się śmiała, że Mario tak na tym skorzysta. Muszę tylko dowiedzieć się, czy na pewno jesteś gotowa zrobić to, co nam obiecałaś.
Odpowiedziała jej cisza.
— Halo? Sonya? Jesteś tam? Jeszcze możesz wszystko odwołać, powiedz tylko słowo, a przekażę matce, że stchórzyłaś.
„W ogień bym za Tobą wskoczył. Dla kogoś takiego, jak ty, polecę na Księżyc i z powrotem.”
— Gracielo… — odezwała się wreszcie Sonya martwym głosem. — Powiedz matce, że… że…
— Wyduś to wreszcie z siebie! — zirytowała się panna Gambone. — Bierzesz ślub z Mario, czy nie?
„Jeśli Graciela lub Mario zażądają ceny, którą będę w stanie zapłacić — czymkolwiek by ona nie była — to zrobię to, co mi każą. A jeśli będą chcieli za twoją wolność czegoś, czego nie będę mogła zdobyć, to i tak to zdobędę.”
— Tak, biorę. Wszystko jest aktualne — wykrztusiła Sonya i rzuciła słuchawkę, jakby ta ją parzyła. Teraz nie było już odwrotu. Przekreśliła własne życie dla kogoś, kto…
…znajdował się na stole operacyjnym Szpitala Świętego Serca, dokąd został przewieziony śmigłowcem wezwanym przez więziennego lekarza. Służba medyczna zwijała się jak w ukropie, ale obawiano się najgorszego. Uderzenia w głowę zawsze są niebezpieczne, a przecież Meier miał za zadanie zabić. Nawet, jeśli Rodriguez przeżyje, to kto wie, jakie zniszczenia poczyniła pałka Leopoldo…
Minęło kilka godzin od operacji, kiedy lekarz wreszcie wyszedł z sali. Ze smutkiem spojrzał na towarzyszącego mu kolegę, który również asystował przy zabiegu i powiedział do niego:
— Co za tragiczne wydarzenie. Rozumiem, że w więzieniach siedzą niebezpieczni przestępcy, ale żeby doprowadzać do czegoś takiego… Nasz państwo powinno lepiej się tym zająć. A wracając do tematu — nie wiesz może, czy człowiek, którego operowaliśmy, ma jakąś rodzinę?
— Nie mam pojęcia — odparł drugi doktor. — Sądzę, że w więzieniu powinni wiedzieć. Trzeba będzie ich zawiadomić. Jak myślisz, jak w obecnej chwili zachowa się naczelnik więzienia?
— Pewnie będzie wściekły i zacznie szukać winnych. Ta sprawa na pewno położy się cieniem na jego karierze — w końcu to na jego terenie próbowano zabić człowieka. Na szczęście udało nam się wyrwać rannego z objęć śmierci.
— Wyrwać tak — potwierdził drugi lekarz. — Kłopot w tym, że operacja była trudna — cios był potężny. Usunęliśmy krwiaka, ale nie mam pojęcia, czy chory odzyska świadomość. Zadecydują najbliższe godziny. Równie dobrze może zapaść w śpiączkę, z której obudzi się szybko… albo za kilka lat.
— Nie zapominaj o powikłaniach — przestrzegł go towarzysz. — Kto wie, jakie będą następstwa. Wcale się nie zdziwię, jeśli będzie miał kłopoty z…
Dalszy ciąg rozmowy zniknął razem z lekarzami za zakrętem korytarza.
Diego Rodriguez jak co roku o tej porze podszedł do skrzętnie zamykanej na klucz szafki i otworzył ją. Robił to tylko raz na dwanaście miesięcy, tylko jednego dnia i o jednej godzinie. To był jego rytuał od kilkunastu lat. Rytuał, który sprawiał mu satysfakcję i radość. Schylił się i wyjął z szafki coś, co znajdowało się w środku. Zdjęcie młodego człowieka, uśmiechniętego, w wieku około dwudziestu lat, o czarnych włosach i przystojnej twarzy.
— Ty bydlaku — wycedził Diego. — Zniszczyłeś życie mnie i swojej matce. Wychowaliśmy cię, a ty odpłaciłeś nam czymś tak potwornym. Catalina tak bardzo cię kochała, nie mam pojęcia, za co, a ty pewnego dnia powiedziałeś nam prosto w oczy, że zawierasz bliższe znajomości z mężczyznami! — Gniew przerodził się we wściekłość i Diego zaczął coraz bardziej podnosić głos. — To ją zabiło, ty śmieciu! Mówiła, że cię rozumie, że i ja powinienem, ale sądzę, że cierpiała, że zadałeś jej ból! Była zbyt tolerancyjna, zbyt dla ciebie pobłażliwa, nie zasłużyłeś na to! Gdybym cię kiedyś znów spotkał, niech cię Bóg strzeże, bo własnymi rękami cię uduszę!
Dźwięk telefonu rozległ się w drugim pokoju, toteż Diego z nienawiścią wrzucił fotografię do szafki i zatrzasnął ją na kolejny rok. Za dwanaście miesięcy znów zrobi to samo, co dzisiaj — w dniu urodzin mężczyzny ze zdjęcia.
— Słucham? — warknął do aparatu Diego.
— Pan Diego Rodriguez, prawda? — powiedział ktoś po drugiej stronie.
— Tak, o co chodzi?
— O pańskiego syna, Ricardo. Został ciężko ranny w więzieniu i obecnie przebywa w Szpitalu Świętego Serca w Acapulco. Jego stan jest bardzo poważny, dotąd nie odzyskał przytomności po długotrwałej operacji. Prosimy, żeby pan przyjechał, to ważne.
— Ciężko ranny, powiada pan? — odrzekł Diego. — Co się stało?
— Inny osadzony uderzył go metalową pałką, podobno podczas bójki.
— Rozumiem — odpowiedział nadal spokojnie ojciec Ricarda. — Jakie są prognozy?
— W tej chwili nie umiemy niczego powiedzieć. W grę wchodzi wszystko — od śpiączki począwszy, poprzez całkowite wyzdrowienie aż do przeróżnych komplikacji po urazie. Najbliższe godziny dadzą nam odpowiedź.
— Ale przeżyje, prawda? — spytał Diego tym samym tonem, co przed chwilą, bez emocji.
— Proszę pana… Najlepiej będzie, jak pan się tu zjawi. Szczerze mówiąc, to nie wygląda zbyt dobrze.
— Dziękuję za informację — odrzekł Rodriguez i odłożył słuchawkę, po czym zrobił coś, czego nigdy wcześniej nie czynił przed upływem roku — wyjął ponownie fotografię syna z szafki i rzekł:
— Cóż za ironia losu — dziś kończysz czterdzieści pięć lat i możesz umrzeć we własne urodziny. Wiesz, co ci powiem? Mam nadzieję, że tak się stanie.
Za moment zdjęcie znów znalazło się w szafce. Zamknięte, jak serce ojca dla syna.
Andrea Monteverde z przerażeniem obserwowała twarz Carlosa, posiniaczoną od ciosów „Szefa” — Gustavo.
— Jesteś tutaj tak krótko, a już naraziłeś się swojemu towarzyszowi z celi?
— Myślisz, że tego chciałem? — skrzywił się Santa Maria. Szczęka nadal paliła ostrym bólem, ledwo mógł mówić. — Po prostu się na mnie rzucił. Gorzej, że widziałem, jak inny osadzony uderzył drugiego metalową pałką w głowę. Potem się wypierał, że ten uderzony wcześniej się na niego rzucił, ale ja wiem, że to nieprawda.
— Powiedziałeś komuś o tym?
— Nie, ani słowa, jeszcze nie oszalałem, ten Lepoldo Meier — który próbował zabić — ma tutaj sławę psychopaty. Bałem się, że coś mi zrobi, poza tym i tak nikt by mi nie uwierzył — strażnicy trzymają z Meierem.
— Trzymają z nim? Jak to? — Andrea coraz bardziej bała się o ukochanego.
— Wydaje mi się, że wszyscy widzieli, co się naprawdę stało, ale mundurowi są dla niego bardzo pobłażliwi, ma jakieś układy. Chyba donosi im na innych więźniów.
— Mój Boże… A co się stało z tym rannym? Wiesz, kim on był?
— Niestety, nie. Krąży plotka, że to jakiś podrzędny włamywacz, ale nie poznałem jego nazwiska. Musiał zostać naprawdę ciężko ranny, bo wezwano śmigłowiec i przetransportowano go do szpitala poza murami. Widziałem tylko z daleka, jak leżał na trawie — blady, bo cała krew z niego wyciekła. Wyglądał jak trup.
— Musimy się odwołać, Carlos. Nie możesz tu zostać ani chwili dłużej!
— Muszę, najdroższa. Spędzę tutaj dwadzieścia lat. Postaram się unikać kłopotów, nie chcę skończyć jak ten człowiek ze spacerniaka. Po takim uderzeniu nie wróżę mu długiego życia. Aha, mam do ciebie prośbę — zajrzyj dzisiaj do Oreirosa, jeszcze powinnaś zastać go w biurze. Niech się zainteresuje tym… Rodriguezem, co pomógł Sonyi. Może da się coś zrobić w jego sprawie.
Rozdział 94
Juan Orta postanowił pojechać do Acapulco odwiedzić siostrę. W gazetach wiele pisano o sprawie Santa Marii, stąd Juan znał wyrok i domyślał się, co przeżywa Andrea. Wiele rzeczy ich podzieliło, ale na miłość Boską, nadal był jej bratem i nie zamierzał porzucić jej w ciężkich chwilach. Owszem, kiedy przypomniał sobie, jak go potraktowała i wszystko, co zrobiła, dłonie same zaciskały mu się w pięści, ale postanowił schować dumę do kieszeni i zajrzeć do miasta. Być może zostanie wyrzucony, a być może siostra go przyjmie — cokolwiek się zdarzy, Orta spróbuje jeszcze raz z nią porozmawiać.
Siedział już w autobusie zbliżającym się do Acapulco, kiedy jego ucho pochwyciło rozmowę dwóch starszych kobiet siedzących przed nim.
— Oglądała pani ostatnie wiadomości? Co to się dzieje na tym świecie! Ludzie mordują się nawet w zakładzie karnym!
— Ma pani rację, całkowitą rację! To potworne! Zgadza się, tam siedzą sami przestępcy, ale skóra mi cierpnie na myśl, co zrobił ten człowiek.
— Nie będę mogła zasnąć dziś w nocy! Jak można tak po prostu kogoś uderzyć metalową pałką — nieważne, czy tamten się wcześniej na niego rzucił, czy nie.
— Ważne, moja droga! Bo ja słyszałam, że ten ranny to jakiś morderca, co się przyznał do makabrycznego zabójstwa sprzed lat. Jeśli to prawda, to równie dobrze teraz też mógł być winien tego, że dostał w głupi łeb!
— Możliwe, sąsiadko. Chyba ma pani rację, też coś słyszałam, że to ten sam facet. Nawet podawali jego imię — Ricardo mu chyba było, prawda?
— Tak, tak, moja miła. Niech Bóg wybaczy mu grzechy!
Juan Orta już w połowie podsłuchanej rozmowy zaczął coś podejrzewać, a na samym końcu był już całkowicie pewien. Kobiety rozmawiały o jego dawnym towarzyszu z aresztu! Mimo woli — bo przecież obiecał sobie, że nigdy nie wróci do tamtych strasznych dni — Juan poczuł skurcz serca. Nachylił się do staruszek i uprzejmie zapytał:
— Przepraszam, ale przez przypadek słyszałem, o czym panie rozmawiały. Nie wiedzą panie, dokąd przewieziono tego rannego?
— A skąd mamy to wiedzieć, nas nie interesują bandyci! — oburzyła się jedna z nich. — Pewnie do Świętego Serca, tam zwożą wszystkich z wypadków i podobnych. A po co to panu?
— Byłem ciekaw, tylko tyle. Mam w szpitalu chorą ciotkę i nie chciałbym spotkać tego człowieka — skłamał naprędce Juan.
— Wątpię, żeby był w stanie się odezwać, jeśli nadal żyje — wtrąciła się druga. — Podobno rana była straszna. Proszę się więc nie bać.
— Dziękuję — odpowiedział kulturalnie Orta i z powrotem oparł się o swoje siedzenie. Sam nie wiedział, po co się dowiadywał. Nie zamierzał odwiedzać Rodrigueza. Wyparł się tej znajomości dawno temu, kiedy przeczytał w gazecie, że Ricardo przyznał się do zabójstwa Arochy. Gdybyż Juan znał prawdę! Gdybyż miał świadomość, że tamten jest niewinny!
~ Nie. Nie odwiedzę cię, przyjacielu ~ pomyślał Juan. ~ Mowy nie ma!
„Przyjacielu”? A cóż to za myśl? Powoli, jak zza mgły, brata Andrei zaczęły nawiedzać wspomnienia chwili, gdy został poproszony o udzielenie schronienia zbiegowi.
Jesteś moim przyjacielem i Ricardo nigdy ci tego nie zapomni. Od tej pory możesz na mnie zawsze liczyć.
Wyrzut zakłuł go w duszę. Te słowa Juan usłyszał po tym, jak pozwolił uciekinierowi opatrzyć u siebie w domu rany zadane przez policjanta.
— Nie! — wycedził twardo przez zaciśnięte zęby, ale tak, żeby nikt w autobusie go nie słyszał. — Jadę spotkać się z siostrą. Nic poza tym mnie nie obchodzi! Nic i nikt!
Pedro Velasquez był wściekły i tylko prosił Boga, by dał mu coś, co więzień mógłby rozbić. Najlepiej, żeby to była gęba tego kretyna Leopoldo, ale na to jeszcze Pedro musiał zaczekać, “pora relaksu”, czyli spaceru jeszcze nie nadeszła. Poza tym Meier chodził zwykle z obstawą swoich koleżków, tym bardziej teraz, kiedy wykonał wyrok. Strażnicy nie wyciągnęli żadnych konsekwencji, tylko naczelnik wezwał go do siebie, upomniał, oczywiście odebrał prawo remontu starego pomieszczenia dla strażników i to była jedyna kara, jaką wymierzono Leopoldo. Dlatego Velasquez mógł tylko zaciskać pięści w bezsilnej złości.
— Co tak chodzisz jak jakieś zwierzę w zoo? — odezwał się nowy towarzysz w celi, Arturo.
— Mam powody — warknął Pedro. — Opowiedz mi jeszcze raz dokładnie, co stało się na spacerniaku.
— Mówiłem ci setki razy — odparł znudzony już tym tematem Arturo. — Meier podszedł, walnął tamtego w głowę i tyle. Potem przyleciał śmigłowiec, zabrał rannego i to wszystko. Czemu się tym tak przejmujesz?
— Nie twoja sprawa! — Velasquez nie miał najmniejszej ochoty na tłumaczenia. — Ale przydasz mi się na świadka — przysięgam ci, Arturo, że przy pierwszej lepszej okazji Leopoldo Meier będzie gryzł ziemię, bo wsadzę mu tą pałkę w samo serce! — Przy czym Pedro huknął z całej siły pięścią w kraty, aż go kości zapiekły ostrym bólem.
— Dałbyś spokój, nie szukaj na siłę problemów. Meier ma towarzyszy, nie pozwolą, żeby coś mu się stało. Chcesz również trafić do szpitala?
— Mam to gdzieś! Zapłaci za to, co zrobił mojemu przyjacielowi! A nie daj Boże, gdyby Ricardo zmarł od tego ciosu — wtedy powieszę Meiera na jego własnym języku!
Arturo tylko pokręcił głową. On sam nigdy nie mściłby się za coś takiego — zbyt cenił własne życie.
Kilkanaście minut później nadszedł czas, kiedy osadzeni mogli opuścić swoje cele i zażyć trochę powietrza na spacerniaku. Velasquez pilnie skorzystał z tej okazji i od razu podszedł do telefonu. Wrzucił kilka monet, jakie mu pozostały i zaczekał na połączenie.
— Szpital Świętego Serca, słucham — odezwał się kobiecy głos.
— Chciałbym się dowiedzieć o stan Ricardo Rodrigueza — powiedział Pedro.
— Przykro mi, ale przez telefon nie udzielamy takich informacji.
— Chwileczkę — zatrzymał ją Velasquez. — Proszę mi tylko powiedzieć, czy w ogóle przeżył operację.
To, że Rodriguez ją miał, łatwo było zgadnąć, jeśli ktoś widział jego ranę.
— Jak już mówiłam, nie mam prawa udzielać takich informacji. Do widzenia.
Rozmowa została przerwana. Velasquez postukał kilkakrotnie palcami w aparat, zły, że się niczego nie dowiedział.
— Może zapytam naczelnika? — zastanawiał się na głos.
— Znalazła się troskliwa mamusia — zadrwił jakiś człowiek z boku. Pedro obrócił się gwałtownie, bo poznał Leopoldo. — Co się tak interesujesz tym gnojkiem, podobno był gejem, czyżbyś i ty…
— Zamknij się, idioto! — przerwał mu Pedro. — Sam jesteś gnojkiem! I przestań tak o nim mówić!
— A to niby dlaczego? Czyżby łączyło was coś więcej? — Meier kontynuował kpiny.
— To nie jest śmieszne! Radzę ci, odczep się zarówno od niego, jak i ode mnie, bo gorzko tego pożałujesz! I tak kara za próbę morderstwa cię nie ominie.
— Oj, Pedro, Pedro. A co ty mi możesz zrobić? To ja mam tu posłuch, nie ty. Wiesz… Nawet nie sądziłem, że tak łatwo mi pójdzie… Nie włożyłem całej swojej siły w ten cios. Od zawsze mnie to fascynowało — jeden mój ruch i pan Rodriguez poleciał do aniołków. Jestem panem życia i śmierci!
Tego już Velasquez nie wytrzymał. Skoczył ku Leopoldo i złapał go za kołnierz.
— Ty bydlaku. Możesz się otaczać setką ludzi, którzy będą na każde twoje nędzne skinienie i porachują mi kości tak, że zdechnę w kilka sekund, ale przysięgam ci jedno — jeśli Ricardo nie wróci do zdrowia, jeśli… jeśli umrze, to dorwę cię prędzej czy później i zatłukę jak szczura. Strzeż się i módl o jego zdrowie, bo od tego, czy przeżyje, zależy twój los! — Po czym odepchnął Meiera jak coś śmierdzącego i wrócił do celi.
Leopoldo tylko zaśmiał się drwiąco.
“Szef”, Gustavo, tym razem nie groził Carlosowi, był zajęty dyskusją z kolegą. Oczywiście obaj wymieniali poglądy na temat ostatnich zdarzeń. Łatwo się było domyślić, po czyjej stronie trzymali.
— Meier nieźle się wykręcił. W zasadzie nic mu nie zrobili.
— Ten miał zawsze szczęście. Strażnicy mają z nim układy, to przejdzie wszystko bokiem.
— Uważam, że dobrze zrobił. Kto by się przejmował kimś takim, jak Rodriguez? Dobrze, że Leopoldo oczyścił atmosferę — zarechotał kolega Gustavo.
Santa Maria zamarł. Słyszał cała rozmowę i obiło mu się o uszy pewne nazwisko, które dobrze znał. Przezwyciężając strach przed Gustavo podszedł bliżej i zapytał:
— Przepraszam, ale… możecie powtórzyć, jak nazywał się ten ranny?
— O, jeden nieuświadomiony się znalazł — parsknął Gustavo. — Ricardo Rodriguez. Dupek wcześniej przyznał się do morderstwa Genaro Arochy. Najlepsze, że w ogóle znalazł się w więzieniu, bo kiedy uciekł podczas przewozu tutaj, wkopał się w jakąś idiotyczną historię z dziewczynką i jej rodzina go wydała. Niesamowite — on ratuje dziewczynie skórę, a jej wujaszek i mamusia dzwonią po policję.
— Skąd… skąd to wszystko wiecie?
— Jak to skąd? Z jego ust, słyszałem, jak opowiadał kiedyś do Velasqueza o wszystkim. Trzeba być debilem, żeby ryzykować własną wolność dla jakiejś dziewuchy, ale to już był Rodrigueza wybór. Podsłuchałem też, jak mówił do Pedra, jak to bardzo lubi tą… jak jej tam było? Sonyę i jak bardzo jest dla niego ważna. Była tu chyba kilka razy, bo Rodriguez miał gościa, a do niego przecież nikt nie przychodzi. Ciekawe, czy ona wie, że on jest gejem? Nawet nie wiesz, jak się potem śmiałem — gdybyś go widział Carlos! — Gustavo miał tak dobry humor, że nawet zwrócił się do pogardzanego współwięźnia po imieniu. — Rodriguez wymawiał jej imię z taką czcią i oddaniem, jakby była jakąś księżniczką, a on jej wiernym sługą!
Carlos nie miał siły przyznawać się, że chodzi o jego córkę, raz, że nauczył się, iż tutaj raczej należy milczeć, niż mówić zbyt dużo, to jeszcze przeżył straszliwy szok. Owszem, wiedział, że Ricardo i Sonya bardzo się lubili, córka wspominała też coś o “odmienności” jej przyjaciela i Carlos nie miał nic przeciwko tej znajomości. Ale fakt, iż to właśnie człowiek, który uratował życie Sonyi, kilka godzin temu leżał zakrwawiony na trawie, niesamowicie wstrząsnął Santa Marią. I jeszcze to, o czym wspominał z taką pogardą Gustavo — wierność i oddanie dla Sonyi.
— Tak wiele zrobiłeś dla mojej córki… Nie zawiedź jej teraz i walcz… — poprosił w myślach Carlos. — A ja postaram się ci pomóc stąd wyjść, jak tylko będę mógł.
Walcz. Łatwo powiedzieć. Wcale nie łatwo jest walczyć, kiedy jest się otoczonym ciepłym światłem, które woła, przyciąga, kusi i obiecuje miłość, spokój i wytchnienie od trudów ziemskiego świata. Tak dobrze byłoby się poddać, zanurzyć całkiem w tej pianie, zapomnieć o wszystkim, o wszystkich, odlecieć na skrzydłach śmierci, odciąć się i zostawić daleko za sobą ból i cierpienie. Bo co czeka Ricardo, jeśli się obudzi i nawet całkowicie wróci do zdrowia, co wcale nie było takie pewne? Kolejne obrazy, drwiny, złośliwości? Czyż nie lepiej zostać tutaj, gdzie jest tak dobrze, gdzie nikt go nie skrzywdzi?
Andrea Monteverde spełniła prośbę Carlosa i od razu po wyjściu z więzienia udała się do mecenasa Oreirosa. Denerwowała się tymi odwiedzinami, adwokat jakoś we wszystkich budził strach, chociaż groźny był tylko na sali sądowej, prywatnie to całkiem miły i spokojny człowiek.
— Przysłał panią Carlos, prawda? Rozumiem — mecenas pogładził się po brodzie, która jakoś nie chciała rosnąć. — Już doktor Bolivares prosił mnie o to samo. Owszem, zajmę się tą sprawą, ale jest jedna rzecz — zrobiłem małe rozeznanie i nie ma wątpliwości — to Rodriguez jest winien śmierci Arochy, wszystkie dowody wskazują na niego. Czy w takim wypadku mam nadal zajmować się jego obroną?
Rozdział 95
— On jest winien? — szepnęła Andrea. — Jest pan tego pewien?
— Już mówiłem, że jestem. Traktuję swoją pracę bardzo poważnie i nie przeoczyłem żadnego szczegółu — do rozwiązania sprawy brakowało tylko przyznania się winnego. Nie można było go oskarżyć, bo nie było dowodów, ale w aktach pisze wyraźnie — Rodriguez przyszedł do domu Arochy, tam musiał się z nim pokłócić — a trzeba pani wiedzieć, że obaj należeli...hm, do ludzi o odmiennych skłonnościach — i wymierzył śmiertelny cios. Fakt faktem, że sprawa była o tyle trudna, że pogrzebacz trafił w nogę, a śmierć nastąpiła w wyniku czegoś innego, mianowicie uduszenia, ale skoro uprzednio to Rodriguez bił, czemu i nie on miałby zabić?
— Jest pan pewien, że nie było tam nikogo innego?
— Znaleziono świeże ślady czyjejś obecności, ale Rodriguez podczas przesłuchania twardo twierdził, że był sam, a morderstwa się wyparł — aż do teraz.
— Dlaczegóż więc się przyznał? Po tylu latach?
— Nie mam pojęcia, droga pani. Może go sumienie ruszyło. Jak więc brzmi pani decyzja? A może woli pani zapytać Santa Marię? W takim wypadku proszę mnie zawiadomić, jak tylko coś postanowicie.
Andrea milczała chwilę, rozważając słowa mecenasa. Pamiętała prośbę Carlosa o to, by zaopiekowała się jego córką. Zaopiekować się znaczy również podejmować decyzje czasami bardzo trudne, wymagające twardości, takie, które dopiero później wychodzą na dobre. Dlatego za kilka sekund pani Monteverde powiedziała:
— Nie, sądzę, że Carlos zgodzi się ze mną, on całkowicie mi ufa. Uważam, że skoro nie ma żadnych wątpliwości, że chodzi o mordercę, to nie ma potrzeby zajmować się dalej tym człowiekiem. Cieszę się, że wyszło to na jaw już teraz, zanim Sonya zbytnio się do niego przywiązała.
— Czyli mam zapomnieć o obronie Rodrigueza? — spytał dla pewności adwokat.
— Tak, bardzo pana o to proszę.
— Dobrze. Proszę przekazać Santa Marii, że również się z tym zgadzam. Czy mógłbym jeszcze coś państwu doradzić?
— Oczywiście, mecenasie.
— Pani Monteverde… Otrzymałem wiadomość, że Rodriguez pokłócił się z jakimś więźniem i został uderzony metalową pałką w głowę. Obecnie nadal nie odzyskał przytomności po operacji w Szpitalu Świętego Serca. Sądzę, że jest to człowiek nad wyraz niebezpieczny — nie dosyć, że wisi nad nim krzesło za morderstwo, to jeszcze wszczyna bójki w zakładzie karnym. Skoro zgadzamy się, że lepiej pozostawić go samemu sobie, proponuję też nie wspominać Sonyi o tym...hm, wypadku. Najlepiej będzie, jak zapomni o Rodriguezie. Jeśli się pani ze mną zgadza, proszę poprosić o to samo Carlosa Santa Marię.
— Jak najbardziej się zgadzam. Trzeba oddzielić Sonyę od tego bandyty. Ale co powiemy, jak kiedyś będzie chciała go odwiedzić w więzieniu?
— Porozmawiam z naczelnikiem, on pouczy strażników, a oni będą mówić, że wizyty u Rodrigueza są zakazane. Powód? Banalny. Jak tylko wróci ze szpitala — jeśli oczywiście przeżyje, w co wątpię — zostanie osadzony w izolatce za wszczynanie awantur. Meier, ten, co go uderzył, opowiedział wszystko, jak to Rodriguez się na niego rzucił i ten musiał się bronić. A że akurat miał przy sobie pałkę, bo szedł remontować stare pomieszczenie dla strażników, to uderzył, czym popadło — w samoobronie.
— Biedny pan Meier… Oczywiście, przekażę Carlosowi pańskie rady, na pewno się ze mną zgodzi. Do widzenia, mecenasie.
W ten sposób los Ricardo został przypieczętowany — nikt już nie będzie o niego walczył, a Sonya, jedyna przyjaciółka, jaką miał w życiu, nie będzie mogła go zobaczyć. Nawet nie odwiedzi go w szpitalu, w chwili, kiedy on jej najbardziej potrzebuje — bo dziewczyna po prostu nie dowie się o wypadku. A wszystko przez jedno kłamstwo, wypowiedziane w najgłębszej rozpaczy.
Juan Orta jak zamierzał, tak zrobił. Chwilowo zatrzymał się w podrzędnym hoteliku, nie chciał na razie spotykać się z siostrą, póki nie uspokoi swego serca. Przez resztę drogi do Acapulco myślał — chcąc nie chcąc — o losie nieszczęsnego Ricardo. Nadal nie zamierzał kontynuować tej znajomości, ale zanim odwiedzi Andreę, wolał oczyścić umysł z dziwnych rozmyślań. Rozmyślań, jakie podsyłało mu jego własne sumienie, każące zajrzeć do pewnego szpitala.
— Nie! — mówił sam do siebie brat Andrei. — Powiedziałem, nie! Za nic tam nie pojadę!
I nie pojechał.
Andrea pośpieszyła do więzienia z samego rana, miała wiele do przekazania Carlosowi. Zauważyła, że czekał na jej odwiedziny z kilku przyczyn — raz, że chciał ją znowu ujrzeć, dwa, że niepokoił się, czy spełniła jego prośbę.
— Tak, byłam u Oreirosa — powiedziała, jak tylko się przywitali. — Ale nie mam najlepszych wieści. Okazało się, że ten Rodriguez nie jest wart naszej obrony.
— Nie jest wart? Przecież uratował Sonyę! A na dodatek dowiedziałem się, że to jego Meier…
— Wiem, kochanie. Ale Oreiros stwierdził, że na pewno Rodriguez jest winien śmierci Genaro Arochy. Czyli jest mordercą, Carlos! Adwokat radził, żebyśmy nic nie mówili Sonyi o zdarzeniu z Meierem i odsunęli ją od tego… Ricardo, czy jak mu tam.
— Przecież nie był winien, to Leopoldo go zaatakował! Być może nie jest też winien tego morderstwa!
— Najdroższy… Oreiros jest pewien, że to zabójca. Czy chcesz, żeby ktoś taki przyjaźnił się z twoją córką?
— Ona żyje dzięki jego bohaterskiemu…
— Może. Ale kto wie, z jakich powodów ją uratował? Może liczył na pieniądze? Może na coś więcej? Może to zboczeniec, chcący ją potem wykorzystać? Nie znasz go, a przecież siedział w więzieniu za przestępstwa, nie dla zabawy! Nie warto się nim zajmować, uwierz mi. Sprawię, że Sonya szybko zapomni, zresztą Rodriguez i tak — jeśli w ogóle wyżyje — zostanie umieszczony w izolatce za bójkę z tym Meierem.
— Przecież on nic nie zrobił! — twardo bronił Ricarda Carlos. — Sam to widziałem!
— Teraz może nie. A może wcześniej tak i Meier miał powód, żeby to zrobić? Nie wiesz, jak było i się do tego nie mieszaj. Dbaj o siebie, za dużo już wycierpiałeś w życiu. Zrezygnuj z tej obrony i pomyśl, jak samemu stąd wyjść.
— Sonya nigdy mi nie wybaczy, uzna, że ją zdradziłem...Ale chyba masz rację...Nie powinna kontynuować tej przyjaźni, to może być dla niej zbyt niebezpieczne. Miałaś rację ukochana. Nie pozwolę córce na tą znajomość!
Ricardo Rodriguez obudził się dopiero długi czas później i dopiero po chwili zrozumiał, co się stało. Co prawda nie wiedział, jak do tego doszło, ale lekarz wyjaśnił mu dość oględnie, czym było narzędzie zbrodni.
— Aha, jeszcze jedna sprawa — przypomniał sobie doktor. — Zawiadomiliśmy już pańskiego ojca, powinien niedługo tu dotrzeć.
— Przyjedzie…? — Nagły ucisk w sercu był raczej strachem, niż nadzieją.
— Nie, nie powiedział wprost, że to zrobi, ale też nie zaprzeczył. Wypytywał o pański stan.
~ Pewnie życzył mi śmierci ~ pomyślał chory. Jakże znał własnego ojca! Bo przecież tak było — Diego marzył tylko o uwolnieniu się od hańby, jaka spadła na jego ród przez wyklętego syna.
Ricardo nie zamierzał się jednak tym przejmować, rodzic nie był mu do niczego potrzebny, już dawno nauczył się żyć bez jego miłości. Poza tym, co innego zajmowało jego umysł i serce:
~ Sonya na pewno się przerazi, kiedy się dowie, że leżę w szpitalu. Będę miał dla niej dobre wieści ~ rozmyślał Rodriguez. ~ Gdy mnie odwiedzi, powiem jej, że mnie niełatwo złamać — bo ona jest przy mnie. To dla niej walczyłem, to dla niej chcę wyzdrowieć, to dla niej chcę żyć. Gdybym ją stracił, wszystko nie miałoby sensu.
Tak mnóstwo osób wyznaje sobie miłość na świecie, tak wielu ludzi mówi, że kocha, ale nie wszystkie te wyznania są tak głębokie, jak słowa, którymi są wypowiadane. Są jednak ludzie, którzy dla drugiej osoby zrobiliby wszystko, którzy czerpią siłę z samego faktu istnienia drugiej połówki, wdzięczni Bogu za to, że dostali od losu kogoś bliskiego. Może miłość — bo jednak można nazwać to tym słowem — Ricardo do Sonyi nie była miłością łączącą mężczyznę z kobietą, raczej rodzajem przyjaźni, ale w szczerość jego uczucia wątpić nie sposób. Kiedy pisał o wskoczeniu za nią w ogień, pisał prawdę — gdyby nawet prosiła go o coś niemożliwego, on i tak by to zrobił.
Andrea Monteverde spokojnie wracała do swojego domu. Owszem, przejmowała się zdarzeniami z zakładu karnego, ale równocześnie cieszyła się z porozumienia z Carlosem. Oto oboje mieli takie samo zdanie, oboje uznali, że Sonya powinna zerwać tą dziwaczną znajomość. Pośrednio przyznali, nie zdając sobie z tego sprawy, rację Felipe i Vivianie, pośrednio dzielili ich zdanie o Rodriguezie — przestępców należy zamykać i trzymać pod kluczem. Szkoda, że tym samym skazali niewinnego człowieka na okrutną śmierć, ale nie zawsze nasze wybory są dobrymi decyzjami.
Otwierała kluczem drzwi do mieszkania, nie spodziewając się niczego. Po wejściu do środka rzuciła je z powrotem do torebki, zdjęła ubranie i umyła się by później zasiąść na sofie z filiżanką herbaty. Przyszłość rysowała się przed nią całkiem dobra, byleby tylko udało się jakoś wyciągnąć Santa Marię na wolność, wtedy wszystko będzie w porządku. Oparła się wygodnie i zamknęła oczy.
— Czekałem na ciebie, Andreo — jakiś głos z tyłu sprawił, że aż podskoczyła. — Czekałem lata, żeby cię znaleźć, ty szmato! — Po czym właściciel tego męskiego głosu chwycił ją gwałtownie od tyłu za szyję i zaczął dusić.
— Zabiję cię za to, co mi zrobiłaś, ty dziwko! Zabiję cię!
Jedyne, czego była teraz świadoma, to obce dłonie na jej ciele, dłonie odbierające jej powietrze. W mgnieniu oka poznała mężczyznę, który ją dusił — ale na cóż ta wiedza, kiedy się umiera?
Rozdział 96
Odruchowo zaczęła szarpać dłońmi za ręce odbierające życie, starała się uwolnić od morderczego uścisku, ale wszystko na nic — skoro powiedział, że ją zabije, to na pewno tak się stanie. Ernest Sanchez nigdy nie rzucał słów na wiatr, pamiętała, jak obiecywał jej zemstę za odrzucenie jego zalotów — i dziś postanowił tą obietnicę spełnić.
Kilka sekund później gorączkowo łapała powietrze, nie mogąc uwierzyć, że Ernest puścił.
— Myślałaś, że pozwolę ci po prostu umrzeć, głupia dziwko?! — Przy tych słowach uderzył ją z całej siły w twarz, aż jej głowa obróciła się w drugą stronę. — Myślałaś, że to wszystko, że nic już cię więcej nie czeka? O nie, moja kochana, zobaczysz jeszcze, do czego jestem zdolny! Ubieraj się!
— Nigdzie z tobą nie pójdę!
— Ubieraj się, powiedziałem! — Drugi policzek wylądował na jej twarzy z jeszcze większą siłą. — Ubieraj się, ty szmato!
Nie mogła mu się przeciwstawić, Sanchez był o wiele silniejszy. Posłusznie wstała i udała się do szafy po cieplejsze okrycie. Rzuciła okiem w stronę okna, ale Ernest podszedł do niej błyskawicznie i wbił jej w żebra coś, co wyglądało na broń.
— Ani mi się waż! Jeden zły ruch i zacznę strzelać, ale tak, byś nie umarła od razu, tylko w straszliwych męczarniach! A jako lekarz wiem, gdzie trafiać! Ubieraj się, jedziemy na małą przejażdżkę!
Narzuciła na siebie płaszcz i za moment byli już na dole.
— Wsiadaj! — Wskazał jej stary samochód stojący przed domem. Broń nadal trzymał w pogotowiu, tym razem dokładnie ukrytą przed oczami przechodniów.
Wykonywała polecenia automatycznie, starając się nie myśleć, co może zrobić jej ten człowiek. Znała go od czasów pracy w szpitalu, od zawsze budził w niej strach, a jego natrętne zaloty obrzydzenie. Teraz nie mogła okazać żadnego z tych uczuć, mogła tylko zachowywać się jak robot, by nie dać mu powodu do dalszych wrzasków.
Gdyby sądziła, że uda jej się uciec podczas podróży, myliła się. Z tyłu siedział jeszcze jeden mężczyzna, którego nie znała, a jego twarz skrywał mrok i jakieś dziwne nakrycie głowy. Sanchez zasiadł za kierownicą i odpalił silnik. Jechali w nieznane, Andrea została zmuszona do zajęcia miejsca obok tego dziwnego mężczyzny z tyłu, który również wymierzył w jej bok swoją własną broń.
Nie pytała, dokąd się udają, domyślała się, że nikt jej tego nie powie. Dokądkolwiek się udawali, nie spotka jej tam nic dobrego.
Dolores Gambone ze zdziwieniem przyglądała się dziewczynie siedzącej naprzeciw niej ze splątanymi palcami rąk. Widać było, że Sonya Santa Maria denerwuje się ponad miarę.
— Ślub z Mario? I opieka nad dzieckiem mojej córki? Można wiedzieć, co ci to da, dziewczyno?
— Wspomniałam już Gracieli, o co panią proszę. Podobno ma pani jakieś dowody przeciwko Francisco Velasquezowi.
— Mój biedny kuzyn — zaśmiała się Dolores. Była to wysoka, szczupła i wyniosła kobieta o piwnych oczach i brązowych włosach związanych w ogromny koński ogon. — Zwierzył mi się w zaufaniu, a ja mam teraz powiedzieć na policji, że to on był winien i jeszcze może iść do więzienia za ukrywanie prawdy?
— Proszę pani...Graciela mówiła, że…
— Tak, wiem — przerwała jej Dolores. — Mówiła, że ci pomogę.
Po czym kobieta wstała i podeszła do jednej z szafek, z której wyjęła rękawiczki. Ubrała je i dopiero wtedy otworzyła inną szafkę, tak nisko podłogi, że Sonya jej istnienia nawet nie podejrzewała.
— Wiesz, co to jest? — spytała Dolores, a gdy Sonya pokręciła przecząco głową, wyjaśniła jej: — To kaseta video z nagrania całej sytuacji w domu Arochy. Genaro miał w całej rezydencji kamery i jedna z nich zarejestrowała fakt jego zabójstwa. Francisco — pamiętaj, że działał w rękawiczkach, więc nikt nie znalazł jego odcisków na urządzeniu — zabrał ze sobą film, gdy tylko się zorientował, że kamera zarejestrowała, jak morduje Arochę. Przekazał mi ją w zaufaniu, a ja skrzętnie ja ukrywałam przed tyle lat. Wyślę ją anonimowo policji, jeśli tylko potwierdzisz to, co obiecałaś.
— Przysięgam, że dotrzymam słowa — odrzekła dziewczyna.
— Nie mam pewności, czy mówisz prawdę, czy nie wycofasz się po tym, jak pomogę twojemu...hm, przyjacielowi.
W głosie Dolores zabrzmiało obrzydzenie przy ostatnim słowie. Wiedziała przecież, kim jest Rodriguez.
— Nie wycofam się — zarzekała się Sonya wpatrzona w kasetę, która dla Ricardo niosła życie, a dla niej śmierć za żywota w związku z Mario.
— Dobrze. W takim razie najdalej za trzy tygodnie oczekuję cię już jako żony Mario. Jeśli tak się stanie, wysyłam kasetę.
— Za trzy tygodnie… Już za trzy tygodnie — szepnęła Sonya, nie wiedząc, że Dolores bacznie się jej przypatruje.
— Sądziłam, że jak najszybciej chcesz pomóc temu...człowiekowi. Poza tym jego rozprawa też nie będzie czekać.
— Tak, oczywiście. Muszę tylko porozmawiać z mamą i z ojcem.
— Rób, co chcesz. Ale pamiętaj — jeśli za trzy tygodnie nie będziesz panią Messi, ta kaseta zniknie na zawsze, a wraz z nią życie tego… więźnia.
Za nic pani Dolores Gambone nie chciało przejść przez usta imię Ricardo.
— Będę nią — obiecała Sonya i opuściła ten dom z ciężkim sercem.
Antonio de La Vega przekraczał próg chatki, gdzie mieszkała jego matka z obawą w duszy. Nie było go tutaj przez pewien czas, nie wiedział, jak Veronica to przyjmie, chociaż wspominał, że musi ją na jakiś czas opuścić. Przyszedł jednak z powrotem, prosić, by z nim zamieszkała.
— Mamo? — zawołał w głąb pomieszczenia. Było ciemno, ogień się nie palił. — Mamo?
Wszedł głębiej, powoli zaczął się martwić. Czyżby Veronica… umarła podczas jego nieobecności?
Za chwilę jednak ją zauważył, kiwającą się w przód i w tył. Siedziała na podłodze, cała zalana łzami.
— Czemu płaczesz? — Przyklęknął przy niej.
Obróciła się do niego powoli, a potem powiedziała:
— Ludzie są jak chmury — przychodzą i odchodzą z najmniejszym podmuchem wiatru.
— Ja nie odszedłem — zapewnił ją Antonio. — Przeciwnie, przyszedłem powiedzieć ci, że proszę, byś ze mną zamieszkała. Zemściłem się na naszym wspólnym wrogu i teraz zapraszam cię do naszego domu, mamo.
— Nasz dom...Dom… — powtórzyła kobieta kilkukrotnie. — Nasz dom… Ja nie mam domu.
— Ależ masz, mamo! Mam dla ciebie wiele niespodzianek, tylko proszę cię, pojedź ze mną!
Pojedź, tak, zgadza się, bowiem de La Vega poruszał się już teraz samochodem i to nie pierwszej lepszej marki, poza tym ubierał się w najlepsze garnitury.
— Pojechać...Nie… Emilliano… Mi nie pozwoli…
— Jego tu nie ma, mamo! Emilliano dawno umarł, już nigdy nam nie zagrozi! Chcę, żebyś kogoś poznała, a raczej z kimś spotkała, na pewno się ucieszysz!
Zdawał sobie sprawę, że spotkanie z Luisem może nią wstrząsnąć, ale tak bardzo chciał powiedzieć, że wszyscy żyją, że jedyną ofiarą pożaru była tylko wróżbitka — Cyganka!
— Pojedziesz ze mną, mamo? Pokonaliśmy Carlosa Santa Marie, teraz czas na radość, na świętowanie! Chcę, byś przy mnie była, mamo! — przekonywał ją.
— Carlos...Santa...Maria? — wydusiła z siebie Veronica. — Pokonany?
Ta wiadomość wyraźnie sprawiła jej radość.
— To on… ojciec dziecka Jessici...To on…
— Nie przypominaj mi o tym — skrzywił się de La Vega. — To co, jedziesz ze mną?
— Tak, pojadę — odpowiedziała prawie stanowczo, jakby nagle odzyskała rozum. — Tak, pojadę, synu.
Sonya wracała do domu. Nie była jeszcze gotowa na rozmowę z ojcem, ale postanowiła, że porozmawia z matką już dzisiaj. Chciała mieć to za sobą, tym bardziej, że rozmowa z Vivianą wydawała się jej nieco łatwiejsza z powodu dość chłodnych stosunków, jakie między nimi panowały. Zastała swoją rodzicielkę w salonie, wesoło rozmawiającą o czymś pasjonującym z Felipe. Na ich widok rozmówcy przerwali w pół słowa, zaskoczeni miną dziewczyny.
— O co chodzi, Sonyu? — zapytał zaskoczony wujek.
— Chcę wam coś powiedzieć — zaczęła drżącym głosem dziewczyna.
— Zanim jednak to zrobisz, przywitaj się z panem Villarem, który nas odwiedził — przerwała jej matka.
Istotnie, w głębi stał Alejandro.
— Witaj, Sonyu — podszedł do niej i ucałował ją w rękę z błyskiem w oku. Zdążył polubić tą dziewczynę po ich wspólnej przygodzie w kostnicy.
W pokoju Raula Monteverde zadzwonił telefon. Mężczyzna nie zamierzał z nikim rozmawiać, nie miał nastroju, całe podniecenie rozprawą opadło po jej zakończeniu i powoli zdawał sobie sprawę, że jego życie się kończy. Krwotoki miewał mniejsze, ale nadal występowały, przypominając o strasznej chorobie. Telefon był jednak do tego stopnia natrętny, że Monteverde wreszcie podniósł słuchawkę:
— Tak? — praktycznie warknął.
— Witaj, Raulu, to ja, Maribel. Musimy porozmawiać.
Rozdział 97
— O czym chcesz rozmawiać? — spytał niezbyt grzecznie. Miał akurat nienajlepszy humor, dziś bardziej niż zwykle odczuwał bliskość śmierci. — Wydawało mi się, że już ci wszystko powiedziałem.
— Może i powiedziałeś, ale i tak w to nie wierzę. Nie wierzę, że stałeś się nieczułym, pozbawionym uczuć człowiekiem. Wiem, że w głębi serca się boisz, że tęsknisz za żoną, że chciałbyś, by wszystko potoczyło się inaczej.
— I co z tego, co bym chciał? Ja już niczego nie mogę chcieć, los skazał mnie na konanie, zapomniałaś o tym? — Monteverde prawie krzyczał. — Ja umieram! Boże… ja umieram… — zaczął cicho płakać.
— Najdroższy… — zwróciła się do niego, nie zastanawiając się, jak on na to zareaguje. — Nie płacz, proszę...Ja...przyjadę do ciebie. Chcesz?
— Chcę, Maribel. Chcę, bardzo chcę. Pomóż mi się z tym zmierzyć, proszę, bo sam nie potrafię — szlochał dalej Raul.
— Zaraz tam będę, kochanie — odłożyła słuchawkę i wyszła z domu. Czuła, że ta wizyta bardzo ich zbliży do siebie — może nie na tyle, by być razem, ale zawsze to krok ku porozumieniu. I przynajmniej pozwolił jej być przy sobie! Tak bardzo była szczęśliwa — na ile można w tej sytuacji.
Za kilka chwil była w rezydencji Monteverde. Wyszedł jej na spotkanie i mocno przytulił.
— Dobrze, że jesteś. Tak bardzo cię potrzebuję, tak bardzo…
Weszli do środka razem, objęci. W pokoju siedli blisko siebie, nadal przytuleni, Maribel głaskała jego jasne, wspaniale ułożone włosy.
— Jestem i będę, Raul. Ile tylko zechcesz.
— Skąd wiedziałaś, że właśnie tego potrzebuję? Że tak naprawdę drżę w środku? Że za maską okrucieństwa wobec nienarodzonego dziecka kryje się mój własny strach przed śmiercią?
— Bo cię znam, Raulu. Bo wiem, jaki jesteś. Bo cię kocham.
— Maribel… — westchnął. — Tak wiele mi dałaś, a ja traktowałem cię jak odskocznię, jak istotę bez potrzeb, tylko brałem, a ty cały czas się o mnie troszczyłaś… Jak ja ci się odwdzięczę?
— Walcz. Walcz o własne życie. Na przekór lekarzom wierzę, że możesz odzyskać zdrowie, że możesz wygrać tą walkę. Może pojedźmy do Stanów?
— Do Stanów? Sądzisz, że tamtejsi lekarze…
— Dokładnie. Weź rozwód z Andreą i wyjedź. Nic nie stracisz.
— Pojadę pod jednym warunkiem — odparł Monteverde. — Jeśli ty pojedziesz ze mną.
Nie matka. Nie ojciec. Ale właśnie jej potrzebował.
— Oczywiście, ukochany. Pojadę, gdziekolwiek zechcesz, ja też pragnę ci tam towarzyszyć.
A potem stało się coś nieoczekiwanego, a zarazem tak bardzo wymarzonego — Monteverde nachylił się i pocałował ją delikatnie, a równocześnie namiętnie. To nie był jeden, krótki pocałunek, trwało to długo, o wiele dłużej. Nie skończyło się tylko na tym, Raul spojrzał jej w oczy i to wystarczyło. Boże, jak bardzo go kochała! Tak bardzo, by za kilka chwil tonąć w jego pieszczotach, zapominając, iż jest żonaty, śmiertelnie chory i właśnie doprowadził do skazania Carlosa Santa Maria tylko po to, by ten nie wychowywał jego dziecka.
— Kocham cię — powiedziała po wszystkim.
— Maribel, czy...czy dasz mi szansę? Dopiero teraz zrozumiałem, że...Maribel… bądź przy mnie, po prostu.
— Będę, kochanie. Będę, przysięgam.
Z jego strony nie świadczyło to od razu o miłości, ale było poważnym krokiem do zaangażowania się, wiedział, że z upływem czasu — którego miał tak mało! — pokocha tą dziewczynę całym swoim sercem.
Virginia też myślała o miłości, ale w jakże inny sposób! Oto rozprawa Santa Marii skończyła się zgoła nieoczekiwanie dla jego najbliższych — to znaczy tych stojących po jego stronie, córki i Andrei. Ona sama, pani Fernandez, z jednej strony z góry skazała Carlosa jako winnego, usłyszała tak wiele złych zdań na jego temat i to z ust jego żony...Automatycznie solidaryzowała się z Vivianą, tym bardziej wtedy, gdy usłyszała o biciu, gdy zrozumiała, że sytuacja żony Santa Marii musiała być taka sama, jak jej. A potem to spontaniczne wyznanie Andrei, te słowa, by nie skazywać Carlosa, bo to dobry i szlachetny człowiek! Jak więc było naprawdę? Która z kobiet miała rację, a która kłamała, gdzie leży prawda, a gdzie fałsz i zakłamanie? I dlaczego po ogłoszeniu wyroku Virginia miała łzy w oczach, chciała płakać na losem skazanego na dwadzieścia lat człowieka?
A potem wspominała własne małżeństwo, te nędzne resztki, jakie z niego zostały. Kilka lat temu była zakochana, nie widziała świata poza Manolo, to było jej słońce, jej życie, jej przyszłość — a teraz? Teraz ogromnie bała się męża, chociaż wiedziała, że siedzi w więzieniu. Obawiała się nawet tego, co zrobi, gdy stamtąd wyjdzie, przecież jest w stanie znaleźć ją wszędzie i roztrzaskać jej głowę za to, co mu zrobiła.
Przez cały czas małżeństwa, praktycznie od samego początku Manolo Fernandez pokazał żonie, jak nisko ją traktuje i ocenia. Była dla niego tylko służbą, kimś, kto podaje, obsługuje i oczywiście oddaje w nocy — oraz wszystkich pozostałych chwilach, gdy tylko on zapragnie — swoje ciało. W innym momentach milczy, znika, przestaje istnieć, a co najważniejsze — nie posiada własnego zdania, a tym bardziej pragnień. Wpierw płakała, nie potrafiła uwierzyć, że jej wyśniony partner stał się takim… potworem. Nazwała go w ten sposób pewnego dnia, gdy nie mogła znieść kolejnych policzków — popełniła jednak błąd, wyrażając na głos swoją opinię. Kiedy usłyszał, że ochrzciła go „potworem”, tak się wściekł, że na drugi dzień nie miała sił wstać z łóżka po jego razach. Ale wstała. Musiała przecież podać mu obiad i pozostałe posiłki, posprzątać, zrobić zakupy i zająć się domem jak zawsze. A potem w nocy znosić jego brutalne pieszczoty, sprawiające przyjemność tylko jemu i spełniające tylko jego pragnienia.
Strach — zawsze obecny w jej życiu, zawsze gdzieś obok, współistniejący z nią jak wierny towarzysz zabaw. Czy nigdy już jej nie opuści? Teraz ma przy sobie Victora, ale…
„Ma przy sobie”? Czyż nie za dużo sobie wyobraża? Czy ten fascynujący nie tylko ze względu na wygląd, ale i charakter lekarz jest na pewno jej? A jeśli nawet, to czy tylko jej, czy raczej jest jedną z jego wielu pacjentek i nikim więcej? Tęskniła za oczami Bolivaresa, za głosem — tak, tęskniła za nim samym. Chciała mieć przyjaciela, o niczym więcej na razie nie myślała. Ale czy jej wolno?
Odwiedziny Alejandro Villara nie były Sonyi na rękę, a przynajmniej nie dzisiaj. Miała przecież porozmawiać z matką o bliskim ślubie z Mario!
Skoro już jednak doktor się zjawił, nie było innego wyjścia, musiała się nim zająć. Usiadła naprzeciwko matki i wujka i wysłuchiwała planów Alejandro, jak to zamierza rozwijać własną karierę. Opisał już spory kawałek wymarzonej przyszłości, gdy nagle się zreflektował:
— Bardzo przepraszam, tyle mówiłem o sobie, a przecież Sonya chciała nam coś powiedzieć. Wybacz mi, proszę, moje grubiaństwo i teraz ty zabierz głos — rozumiem, że to było coś ważnego, prawda?
Istotnie, było, ale przecież nie mogła tego powiedzieć przy obcym człowieku! Dlatego zaprzeczyła:
— Nie, wszystko w porządku, to tylko taka drobna sprawa, która może zaczekać. Chciałabym, żeby pan dokończył historię tego pacjenta z sali 48, jestem bardzo ciekawa, jaka była ostateczna diagnoza.
Villar w trakcie swojej przemowy wspomniał o zagadkowej chorobie człowieka z sali o tym właśnie numerze. Opowiadał to tylko jako ciekawostkę, ale był zadowolony, że Sonya słucha go do tego stopnia.
— Skoro tak sobie życzysz, chętnie zdradzę zakończenie, ale pod pewnym warunkiem. Oboje...hm, przeżyliśmy dosyć ciekawą przygodę w szpitalu, prawda? Sądzę, że powinnaś mówić mi po imieniu.
— Zgadzam się na ten warunek — powiedziała córka Santa Marii, mimowolnie się uśmiechając. Alejandro zrobił na niej dobre wrażenie już wcześniej, tylko była zbyt przerażona po wizycie w kostnicy, by to pojąć.
— W takim razie oto dalszy ciąg…
Villar opuścił rezydencję Santa Maria godzinę później, zatrzymując się jeszcze na chwilę podczas pożegnania z Sonyą.
— Wiem, że coś cię gnębi. Jeśli chcesz porozmawiać, wiesz, gdzie mnie znaleźć. — Ten szept słyszała tylko ona, był przeznaczony jedynie dla jej uszu. Alejandro sam nie wiedział, dlaczego to powiedział, ale Sonya budziła w nim jakąś dziwną czułość, bardzo pragnął się nią zaopiekować — być może dlatego, iż pamiętał, jak wyglądała, gdy się poznali.
Viviana i Felipe wymienili porozumiewawcze spojrzenia po wyjściu lekarza. Oboje zauważyli zainteresowanie doktora i nie mieli nic przeciwko. Ba, to nawet lepiej, w końcu Villar to całkiem obiecujący człowiek, zanosi się na to, iż zrobi wielką karierę w medycynie, zawsze to lepiej zabezpieczyć się finansowo i w ten sposób. Nie wiedzieli, że los zaraz zdruzgota ich marzenia…
Zamierzali udać się każde do swojego pokoju, kiedy Sonya zatrzymała ich dosyć niepewnym, ale zwiastującym jakieś ważne wydarzenie głosem:
— Wujku, mamo, cieszę się, że jesteście razem, bo będzie mi łatwiej coś wam powiedzieć. Za trzy tygodnie wychodzę za Mario Messi’ego.
Nigdy nie wyznała, że zna twarze i nazwiska porywaczy, wpierw była na to zbyt wstrząśnięta, potem zabronili jej tego sami bandyci, grożąc przeróżnymi konsekwencjami. Dlatego też dla Felipe i Viviany Mario Messi oznaczał tylko brzydkiego, nażelowanego faceta, który nie całkiem dobrze się prowadzi, znany jest z licznych podbojów i niskiego pochodzenia.
Przez długą chwilę panowała cisza, przerywana tylko szybkim oddechem Viviany, jakby starała się pojąć, co jej szalona córka ma na myśli. Dopiero później zabrzmiał głos Felipe, silny i stanowczy, nie pozostawiający wątpliwości, że to jego wola przeważy:
— Nie za trzy tygodnie. Ani nawet za miesiąc. Nie wyjdziesz za tego człowieka, nieważne, co tobą kieruje, nawet, gdybyś była z nim w ciąży, a mam nadzieję, że tak nie jest — już raz splamiłaś nasze nazwisko, zadając się z tym zerem, Ramirezem, a potem broniąc Rodrigueza. Kolejny raz nie zhańbisz rodu Santa Maria. Dopilnuję tego.
Objął wzburzoną Vivianę i oboje udali się na górę, nie spojrzawszy nawet na Sonyę. „Nie wyjdziesz za tego człowieka”. Jak więc ma uratować jedynego przyjaciela przed krzesłem elektrycznym?
Rozdział 98
Andrea jechała w milczeniu, wyczuwała nienawiść płynącą od drugiego człowieka, tego siedzącego obok niej. O ile Ernesta znała, to nie miała pojęcia, kim jest drugi mężczyzna. Czyżby był to syn Sancheza? Nigdy nie mówił, że miał dzieci, a przecież musiałby je mieć już wtedy, by dziś człowiek obok żony Raula mógł być potomkiem Ernesta. W takim razie kim on był? Wspólnikiem? Ale kto chciałby pomóc komuś takiemu, jak Sanchez? I dlaczego, czy w grę wchodziły tylko pieniądze, czy coś jeszcze?
Dopiero kilkanaście — a może to było kilkadziesiąt, opętana strachem przestała liczyć czas — minut później zahamowali gdzieś na pustkowiu — a przynajmniej tak jej się wydawało, bo samochód miał przyciemniane szyby.
— Wysiadaj! — wrzasnął na nią Ernest. Zrobiła to, co kazał, nie miała innego wyjścia. Zorientowała sie, że stoją przed czymś w rodzaju ponurego baraku, gdzie światło wpada przez jedyne okno, umieszczone daleko pod sufitem.
— Właź do środka! — popchnął ją Sanchez.
Zaskoczenie nastąpiło dopiero wewnątrz. Może z zewnątrz budynek nie prezentował się zbyt okazale, za to w głębi było to po prostu zwyczajne, choć skromne mieszkanie mężczyzny. Składało się z dwóch pokojów, w jednym zapewne Ernest mieszkał, drugi służył na sypialnię. To właśnie do tego drugiego zaprowadzono Andreę i kazano położyć się na brudnym łóżku. Drugi porywacz stanął w kącie z bronią przygotowaną do strzału.
— Czego ode mnie chcecie? — nie wytrzymała kobieta.
— Obserwowałem całą rozprawę. — Ernest usiadł obok niej i pogładził po policzku, chociaż natychmiast odsunęła głowę. — Wiem, że kochasz tego dupka, Santa Marię. Zapewne nigdy jeszcze z nim nie byłaś, a jeśli nawet, to nieprędko będziesz znowu. Ja dam ci pewien...znak...naznaczę cię… — głos Sancheza cichł, ale był nadal przesycony pożądaniem, co odkryła ze wzburzeniem i z obrzydzeniem Andrea.
Kiedy w końcu zamilknął, zaczął powoli rozpinać jej ubranie, jego ruchy z czasem stały się coraz bardziej gorączkowe, aż wreszcie po prostu zerwał to, co pozostało. Monteverde chciała się bronić, domyślała się, do czego zmierza Ernest, ale na jej ostrożny ruch zareagował człowiek w kącie, podchodząc bliżej i znacząco zbliżając broń do jej ciała. Była w pułapce — albo pozwoli się zgwałcić, albo zginie.
Sanchez stał się coraz bardziej nachalny, kiedy w końcu leżała przed nim naga, rzuciła się na niego z pięściami, ale wszystko na nic. Ernest nagle na chwilę przestał zajmować się jej ciałem i chwycił ją z całej siły za ręce.
— Przestań tak machać, dziwko! — wycedził i dał znak głowę wspólnikowi. Tamten schował broń, pewien, że Sanchez da sobie radę z przerażoną kobietą. Istotnie, Ernest nie miał problemów z utrzymaniem Andrei na łóżku, mimo, iż wyrywała się, jak mogła. Wspólnik podszedł bliżej i błyskawicznym ruchem wyjął z kieszeni strzykawkę z jakimś płynem w środku. Oczy pani Monteverde rozszerzyły się, zaczęła krzyczeć, ale nie trwało to zbyt długo. Za kilka sekund zawartość strzykawki znalazła się w jej żyłach, a ona sama opadła bezwładnie na łóżko.
Sanchez zaczekał chwilę, by upewnić się, że kobieta nie będzie już stawiać oporu, po czym nachylił się nad nią i pocałował w usta. Nie zareagowała, była nieprzytomna.
— Bardzo dobrze — stwierdził, nie wiadomo, czy do siebie, czy do wspólnika, po czym zdjął z siebie koszulę, później rozebrał się do naga i dokonał aktu seksualnego — bo trudno tu mówić o miłości — na bezbronnej, nieświadomej niczego kobiecie.
Po wszystkim ubrał się, nie zaszczycił nawet jednym spojrzeniem Andrei, tylko rzucił do człowieka z bronią:
— Pilnuj jej! Jeśli ci ucieknie, umrzesz.
A potem opuścił pokój.
Antonio de La Vega jeszcze chwilę rozmawiał z matką, aż w końcu upewnił ją, że Santa Maria naprawdę siedzi w więzieniu. Razem z nią pozbierał wszystko, co mogło się przydać w nowym domu — nie było tego wiele, syn starał się, by matka zabrała niezbyt dużo rzeczy ze sobą — bądź co bądź były one przesycone zapachem tego miejsca, a on przecież wolał ubrać ją i wyposażyć tak, jak na to zasługuje. W końcu wyszli razem, nawet nie zamykając chatki, bo i tak nie było tam czegoś kraść. Veronica ostrożnie wsiadła do pojazdu, gdzieś w głębi jej umysłu tliło się wspomnienie o czymś takim, jak samochód, poza tym miała przy sobie człowieka, któremu ufała i którego w przebłyskach świadomości nazywała swoim synem.
Za kilka chwil szofer — który nawet nie mrugnął okiem na widok Veronici — wysadził ich pod rezydencją. Antonio dumnie podał matce ramię i razem wkroczyli do środka.
Kobieta rozglądała się dość niepewnie po bogatym wnętrzu — nie znała tego domu, mieszkała wszakże dawniej zupełnie gdzie indziej, w domu rodziny Emilliano — ale nie trwożliwie.
— Zwołaj wszystkich — zarządził de La Vega, a pokojówka, która właśnie zjawiła się na widok pana, pospiesznie wykonała polecenie. Antonio zostawił większość służby Santa Marii, wiedział, że będzie dla nich dobry, a oni odpłacą mu wiernością.
Stawili się na wezwanie w sekundzie, ktoś poprosił Felipe, Vivianę i Sonyę i oni również słuchali przemówienia de La Vegi:
— Drodzy moi, przedstawiam wam moją mamę, Veronicę de La Vega — mówił z radością w oczach i w głosie. — Od tej pory to ona jest tu panią, nawet ja jej podlegam. Spełniajcie wszystkie jej życzenia, pamiętajcie tylko, że z początku może się czuć tutaj nieco zagubiona, ułatwijcie jej więc przeprowadzkę, proszę.
Zapadła cisza. Służba kiwała w milczeniu głowami, oni na pewno zastosują się do zaleceń pana, inaczej stracą pracą, poza tym żal im było tej biednej kobiety w masce. De La Vega wcześniej uprzedził ich o wyglądzie rodzicielki.
Viviana i Felipe spojrzeli na siebie.
— Czy nie uważasz… — zaczął on, mając w pamięci poprzednią reakcję Antonia na nieostrożne słowa starszego Santa Marii -…że to nienajlepszy pomysł? Nie wiem, czy nie lepiej było wcześniej… wiesz… — plątał się, nie wiedząc, jak wyrazić swoją opinię tak, by Antonio się nie wściekł. — Wprowadzić ją nieco w tajniki wyższych sfer?
— Moja matka pochodzi z wyższej sfery, więc żadne wprowadzenie nie jest jej potrzebne! — oburzył się Antonio, tuląc matkę do siebie.
— Oczywiście, masz rację — wtrąciła się Viviana, świadoma, że de La Vedze nie wolno się sprzeciwiać w tej kwestii. — Przyjmiemy ją z najwyższymi honorami. Proponuję, byście udali się teraz do jej pokoju i odpoczęli.
— Tak zrobimy — odparł Antonio i zamierzał iść z Veronicą na górę, ale Sonya ich zatrzymała. Podeszła do matki de La Vegi i powiedziała cicho:
— Dzień dobry, pani de La Vega. Cieszę się, że pani jest z nami.
Na twarzy Veronici rozlał się nieśmiały uśmiech. Dotknęła dłonią policzka dziewczyny i odszepnęła:
— Nie martw się. Wiem, że coś cię gnębi, ale wszystko się ułoży. Słuchaj swego serca… słuchaj gwiazd.
A potem razem z synem wyszła po schodach na górę.
Kiedy Felipe i Viviana zostali sam na sam z Sonyą, mieli zamiar porozmawiać z nią o szokującym oświadczeniu na temat ślubu z Mario, jakie wcześniej wygłosiła, ale dziewczyna ich uprzedziła:
— Wychodzę do taty.
— Czy tylko do ojca? — Felipe wyczuł pismo nosem. — Czy również odwiedzić tego...bandytę?
Nie miała sił nawet denerwować się na wujka, rzekła więc tylko:
— Masz twarde serce, mimo, że jesteś bratem mojego ojca. Kiedyś może zrozumiesz, że Ricardo jest o wiele więcej wart od wielu ludzi, w tym od ciebie.
Odmówiła sobie zobaczenia zszokowanej miny wujka i wyszła, by udać się do więzienia na spotkanie z ojcem.
Carlos Santa Maria od zawsze cieszył się z wizyt córki, jeszcze wtedy, gdy były wizytami u niego w pokoju, a on był niepełnosprawny. Tym bardziej teraz, gdy musiał spędzić aż dwadzieścia lat w tym piekle. Przywitał się z nią czule — na tyle, na ile pozwalała mu szyba dzieląca ich oboje — i uspokoił, że czuje się dobrze, a incydent z Gustavo — który jej pokrótce opowiedział — był tylko chwilowym nieporozumieniem.
— Mam nadzieję, że Oreiros coś wymyśli, żeby cię stąd wyciągnąć. Nie mogę znieść obecności Antonia w naszym domu — nic do niego nie mam, nawet go lubię jako człowieka, ale wiem, że niesłusznie wygrał ten proces, a ty jesteś niewinny.
— Dziękuję ci za wiarę, córeczko — odrzekł Carlos. — Ty jedyna, poza Andreą, jesteś tak naprawdę po mojej stronie.
— Bo cię kocham, ojcze. Nieważne, że Monteverde rości sobie do mnie prawa, tylko ty masz prawo nazywać się moim tatą.
Santa Maria milczał chwilę. Wiedział, że niedawno zrobił coś, co być może oddali go od córki na zawsze. Czy miał już teraz powiedzieć jej, że nie zgodził się na jej przyjaźń z Rodriguezem? Otworzył usta, by to wyznać, by zacząć przekonywać Sonyę, że powinna zerwać tą niebezpieczną znajomość, ale po chwili je zamknął. Nie, nie jest w stanie. To zbyt trudne, nie może sobie pozwolić na utratę kogoś tak drogiego, jak własna córka. Zmienił temat na jakiś bardziej neutralny i starał się tak prowadzić rozmowę, by nie dotyczyła tamtego człowieka.
Na nieszczęście nie udało mu się to do końca.
— Dziękuję za rady, ojcze — rzekła wreszcie Sonya. — Chciałabym jeszcze odwiedzić Ricardo, mam nadzieję, że Oreiros zaczął już badać jego sprawę, wiem, że mój przyjaciel jest niewinny. Sam mi dokładnie opowiedział, jak było. Mam...jeszcze jedną sprawę do ciebie, ale proszę, trzymaj ją w tajemnicy, powiedziałam tylko matce i wujkowi, bo oni muszą wiedzieć. Gdybyś spotkał Ricardo, też nic mu nie mów, to ma być...niespodzianka.
Spotkał Ricardo? A jak Carlos ma to zrobić, skoro Rodriguez leży w szpitalu w nieznanym nikomu — poza oczywiście strażnikami i naczelnikiem — stanie? Jednakże Santa Maria nie zdradził się ani słowem o tym, jak wygląda sytuacja i z uwagą słuchał córki.
— Ja… Poznałam kogoś, kto był dla mnie dobry i proszę cię o błogosławieństwo w tym, co chcę zrobić.
— Cóż zamierzasz, córeczko?
— Pamiętasz Mario Messiego? — mówiąc to, wzięła głęboki oddech. Teraz się wszystko zdecyduje — czy choć jedna osoba będzie po jej stronie w tym szalonym planie — choć przecież Carlos nie był świadom, co tak naprawdę zamierza Sonya.
— Pamiętam, ale z tego, co wiem, nie cieszy się zbyt dobrą opinią.
— Możliwe, ale dla mnie zachował się wspaniale, często mnie pocieszał, rozmawiał ze mną i pomógł choć trochę ukoić żal i ból po śmierci Julio.
Jakież kłamstwa musiała wypowiadać, wychwalać mordercę swojego ukochanego!
— Hm… I co w związku z tym, córeczko? Czy masz jakieś… głębsze plany co do tego mężczyzny?
— Tak, ojcze. Chcę za niego wyjść. Kocham go. Kocham Mario Messiego.
Ostatnie zdanie sprawiło jej niemal fizyczny ból.
— Kochasz go? — zmarszczył brwi ojciec. — Ślub? Tak wcześnie? Córeczko, czy ty…
— Nie, tato, nie jestem w ciąży. Taka jest miłość, po prostu — wymuszony uśmiech pojawił się na jej twarzy.
— W takim razie dobrze — westchnął Carlos. — Skoro go kochasz, wyjdź za niego. Co na to Viviana i Felipe?
— Och, nie byli zadowoleni, wujek nawet mi tego zabronił — powiedziała z udawaną lekkością Sonya. — Ale skoro ty się zgadzasz, to nic nie stoi na przeszkodzie, prawda?
Nawet nie wiedziała, że przez ułamek sekundy w jej oczach pojawiła się nieświadoma prośba, by Carlos się sprzeciwił, by powstrzymał ją przed tym szaleństwem. Nie zdawała sobie z tego sprawy, a ojciec też niczego nie zauważył.
— Prawda — powiedział Santa Maria, czym — sam o tym nie wiedząc — pozwolił córce zniszczyć sobie życie.
Rozdział 99
Sonya Santa Maria pożegnała się z ojcem i kiedy ten wrócił do celi, poprosiła strażnika, by wezwał Ricardo Rodrigueza. Niestety, mundurowi byli już odpowiednio pouczeni co do takich życzeń.
— Przykro mi, panienko. Nie mogę spełnić pani prośby.
— Nie możecie? Jak to? — W serce dziewczyny zaczął wkradać się strach. — Czy coś mu się stało?
Ojciec o niczym nie wspominał, więc albo nic nie wiedział, albo...nie chciał jej powiedzieć. Z niecierpliwością czekała na odpowiedź strażnika.
— Nie, Rodriguez czuje się dobrze, ale wizyty u niego zostają odwołane. Musi spędzić kilka dni w izolatce. To polecenie naczelnika.
— Słucham? A za cóż to niby? — Sonya wyczuła, że coś się nie zgadza.
— Sprawiał kłopoty, tylko tyle mogę powiedzieć.
— Ile czasu tam spędzi? — wypytywała coraz bardziej przerażona Sonya. Zdawała sobie sprawę, jakie warunki panują w izolatkach — brak odwiedzin był najmniejszym problemem. Izolatki charakteryzowały się tym, że nie miały żadnego okna, ani nawet kraty w drzwiach, były tylko malutkim pokoikiem w ciemności, a jedyny — oczywiście zakratowany — otwór znajdował się tuż przy podłodze. Tamtędy podawano miskę z jedzeniem.
— Tyle, ile wyznaczy mu naczelnik. Na razie jest to tydzień.
— Tydzień? — zachłysnęła się Sonya, w przeciwieństwie do niewzruszonej postawy strażnika. — Tydzień?! — powtórzyła. — To przecież zbyt okrutne! Co on takiego właściwie zrobił?
— Sprawiał kłopoty — powtórzył strażnik. — On sam pani wszystko wyjaśni, jak tylko wróci do normalnej celi.
— O ile nie zwariuje wcześniej! — krzyknęła Sonya. — Chcę porozmawiać z naczelnikiem!
— Jest w tej chwili zajęty. Proszę przyjść innego dnia.
— Oczywiście, że przyjdę! Przyjdę i zrobię awanturę! Pan nie wie, kto jest adwokatem Ricardo, to sam mecenas Oreiros.
Faktycznie, adwokat był dość sławny z powodu swoich sukcesów. Sonya nie wiedziała tylko, że nigdy nie będzie on obrońcą Rodrigueza.
— Zdaję sobie sprawę z pani szoku, ale czasami zdarza się, że ludzie nie są tymi, za których ich bierzemy. Widocznie i pani znajomy, Rodriguez… — pozwolił sobie na uwagę strażnik.
— Jest pan bezczelny! Proszę przekazać Ricardo, że… — przerwała. „Przekazać”. Z ludźmi w izolatce nie było kontaktu, mieli go tylko strażnicy podczas podawania jedzenia. Na pewno Rodriguez nie dostanie jej wiadomości. Nabrała oddechu i powiedziała: — Kiedy naczelnik będzie wolny?
— Nie wiem. Proszę próbować.
— Będę tu jutro, pojutrze, aż w końcu się z nim spotkam! — Wyszła bardzo wzburzona. Miała na myśli zarówno naczelnika, jak i Ricardo.
Nie pozwolić płynąć łzom! Nie płakać, bądź silna, Sonyu, dobrze wiesz, że to nieprawda, że to jakaś straszna pomyłka, że twój przyjaciel nie zrobił nic złego, że spotkasz się z nim niedługo i dowiesz się, co się naprawdę zdarzyło — powtarzała sobie po drodze do domu.
Gdybyż znała prawdę, gdybyż wiedziała, że izolatka dopiero czeka na Ricardo, że sytuacja jest jeszcze gorsza — mianowicie znajduje się on w szpitalu i stara się odzyskać siły...co wcale nie jest takie proste. Owszem, odzyskał świadomość, ale jest tak bardzo osłabiony, że lekarze nadal czuwają z uwagą nad jego przypadkiem. Walczy o powrót do zdrowia dla niej, dla Sonyi...nie wiedząc, że czeka na nią na próżno. A jeśli uzna, że go zdradziła lub nie chce więcej znać — taki zawód może go zabić.
Juan Orta nadal nie wiedział, jak spotkać się z Andreą, nadal miał wątpliwości, czy w ogóle dobrze zrobił przyjeżdżając do miasta. Wielokrotnie miał zamiar wyjechać z powrotem, wrócić na wieś, ale coś go powstrzymywało. Zżymał się na siebie, uważał, zresztą całkiem słusznie, że traci czas, że powinien się na coś zdecydować, zamiast tracić coraz więcej czasu. Nie mógł jednak zapomnieć ostatniej kłótni z siostra, gdy ostatecznie zerwali stosunki.
— A może powinienem najpierw porozmawiać z Carlosem? Może to jego odwiedzę, a dopiero potem Andreę? Zrobię sobie taki wstęp do rozmowy z tą moją niepokorną siostrą? Może on potraktuje mnie na tyle miło, że odwaga mi wróci?
Wtedy przyszedł mu głowy pewien pomysł. Skoro już tu jest, skoro ma zamiar spotkać się z pewnymi ludźmi i być może odnowić stosunki z siostrą, to może poszukać pracy i znów osiąść w mieście? Miał przecież pewne umiejętności, mógł znowu zatrudnić się jako szofer. Byleby nie w domu Monteverde! Ale tam na pewno go nie przyjmą — zażartował w myślach niezbyt udanie. Zaraz, zaraz? A gdyby tak...skoro Felipe Santa Maria nie żywi do niego urazy...Może poprosić o pracę Antonio de La Vegę? Ale wtedy koniec marzeń o pogodzeniu się z Andreą.
Westchnął ciężko, sam nie wiedząc, co robić. Wziął do ręki gazetę i zaczął przeglądać strony z ogłoszeniami o pracy.
Veronica de La Vega weszła na górę dosyć niepewnie, ale zaraz zaczęła stawiać coraz pewniejsze kroki. Była przecież przyzwyczajona do takiego życia, a mieszkanie w rezydencji mogło tylko — wbrew słowom Felipe — pomóc jej odzyskać równowagę psychiczną.
Antonio otworzył powoli drzwi, przygotowując zarówno ją, jak i osobę w pokoju, na spotkanie.
— Wejdź — powiedział delikatnie, trochę obawiając się, czy nie czyni tego zbyt wcześnie. Tak bardzo chciał jednak powiedzieć matce, że i Luis żyje!
Zrobiła, o co prosił i pierwsze jej spojrzenie padło na zaskoczonego tak szybką wizytą chłopca. Co prawda wiedział, że jego...hm...nadal miał zamiar nazywać ją matką, mimo, iż nią nie była — niedługo przyjdzie, ale...Była obcą osobą, on był synem Carlosa Santa Maria i Jessici de La Vega, nie miał nic wspólnego z Veronicą.
— Cześć! — odezwał się nieśmiało.
— Kim...kim jest ten chłopak? — spytała drżąco Veronica.
— Z dumą przedstawiam ci — zaczął Antonio — najlepszego chłopaka na ziemi, nazywa się Luis. Tak, mamo, to Luis, którego sądziłaś, że utraciłaś. On żyje i bardzo chce cię uściskać.
De La Vega mrugnął do chłopca, chcąc go ośmielić.
— Luis…? Mój synek… — Veronica nadal nazywała Luisa synkiem. — To naprawdę on?
— Tak, mamo! Wiem, że to może dla ciebie szok i może nie powinienem tak wcześnie cię tu przyprowadzać — to znaczy do jego pokoju — ale uwierz mi, nie mogłem się doczekać, aż się spotkacie!
— Luis… — powtórzyła kobieta, która go wychowała. — Luis…
Podeszła powoli do łóżka i pogłaskała siedzącego chłopca. Pamiętała, jak robiła to tak wiele razy, chociaż znała prawdę. Wiedziała, że jest on synem Carlosa i Jessici. Sama przecież...sama przecież uzgodniła z jego matką, że…
— Tak wiele bólu… tak wiele cierpienia...Jessica...była w ciąży, prosiła mnie o pomoc, a ja się zgodziłam. Leżałyśmy obok siebie w szpitalu, moje dziecko urodziło się martwe. Emilliano zabiłby mnie, gdyby się dowiedział.
Veronica mówiła jakby do siebie, ale zarówno Luis jak i Antonio jej słuchali.
— Dlatego też kiedy zobaczyła, że mój synek, a twój brat, Antonio, zmarł nie otworzywszy oczu, wymyśliła to wszystko. Stwierdziła, że odda mi swoje dziecko na wychowanie, nikomu o tym nie powiemy, a ona wyzna ci, Antonio, że to jej dziecko umarło.
De La Vega nie miał już sił. Słuchał całej tej przemowy i zrobiło mu się słabo. Usiadł na krześle i ukrył twarz w dłoniach.
— Tak, tak — kontynuowała Veronica. — Okłamałyśmy wszystkich. To moje dziecko umarło, ale wszystkim powiedzieliśmy, że jej. Luis wychowywał się jako potomek mój i Emilliano. Potem Jessica umarła, ale przed śmiercią odwiedziła Santa Marię.
Veronica wiedziała o tym ostatnim fakcie z opowieści Antonia.
— To pewnie wtedy powiedziała mu o dziecku… To pewnie wtedy wykrzyczała mu w twarz, że była z nim w ciąży, ale nie wyznała całej prawdy… On pewnie nadal nie wie, że ma syna…
— I dlatego ją zabił? Bo mu powiedziała, że miała z nim dziecko? — szepnął zbielały de La Vega.
— Może...Może dlatego… Kto to wie, kto to wie...To wilk w ludzkiej skórze...Luis… — Veronica nachyliła się do chłopca i zbliżyła twarz w masce do jego oblicza, aż się odsunął przerażony. — Luis...nigdy nie wierz temu człowiekowi, pamiętaj. Nigdy nie wierz Carlosowi Santa Maria.
Rozdział 100
DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ
Dwa tygodnie. To przecież tylko czternaście dni. Mija tak szybko, że ani się człowiek nie obejrzy, a już się kończy, już zaczyna się kolejny dzień i...Nie, nieprawda, to wcale nie tak. Dwa tygodnie oznaczają mękę, oznaczają koniec nadziei, tragedię, smutek i rozpacz. Bo przecież coś musiało się stać, skoro Andrea Monteverde, ukochana Carlosa Santa Maria, nie zjawia się w więzieniu od tylu dni, by go odwiedzić. Prosił nawet Vivianę i Felipe, by sprawdzili w jej domu, chciał podać im adres, chociaż kiedyś Andrea wyraźnie prosiła go, by się nie wygadał. Ale teraz pewnie by mu to wybaczyła, gdyby wiedziała, jak bardzo się o nią martwi. Jednak żadne z nich nie chciało mieć nic wspólnego z tą kobietą, przeciwnie, twierdzili, że Santa Maria przesadza, że ona na pewno się odnajdzie, być może jest chora, być może to zwykłe przeziębienie i wszystko jest w porządku. Dopiero, gdy wyszli z pokoju, gdzie odwiedza się osadzonych i Carlos nie mógł już ich usłyszeć, ze śmiechem skomentowali do siebie, że Andrea wreszcie poszła po rozum do głosy i opuściła tego kretyna. Oni sami mieli zamiar poprosić go niedługo o rozwód z Vivianą i zająć się wreszcie własnym szczęściem — a wtedy żadne z nich nie będzie tracić czasu na wizyty w tym ponurym gmachu.
Jedynie Sonya usiłowała pocieszyć ojca, ale sama była zmartwiona, co Carlos od razu spostrzegł.
— Córeczko...starasz się mi pomóc, ale widzę, że coś cię gnębi. Czy to Mario nie sprawdza się jako przyszły mąż?
Dziewczyna nadal nie wyszła za Messiego, wstrzymywała się, ile mogła, chociaż na spełnienie obietnicy został jej tylko tydzień.
— Nie, to nie o to chodzi. Jestem przerażona z innego powodu. Od dwóch tygodni pragnę odwiedzić Ricardo, ale ciągle mi mówią, że jego pobyt w izolatce się przedłuża, bo jest nieposłuszny. Jak jakieś dziecko! Boję się, ojcze, nie wiem, o co chodzi i mam nadzieję, że spotkam się z naczelnikiem, żeby to wyjaśnić! Pobyt w izolatce może złamać każdego już po kilku dniach, a czternaście dni…
— Wiem, córeczko — przerwał jej Carlos. Nie mógł znieść cierpienia córki… tym bardziej, iż po części sam się do niego przyczynił. Ale za nic nie powie jej prawdy, choćby ten Rodriguez zmarł w szpitalu! Inna sprawa, że do więźniów nie dotarło nawet słowo o stanie rannego. — Wiem, że się martwisz. Ale widocznie to coś poważnego, ufam, że sam ci to wyjaśni, jeśli stamtąd wyjdzie.
— Jeśli? — Sonya podniosła głos. — Jeśli?! Tato, chyba miałeś na myśli „kiedy”?
— Tak, oczywiście, wybacz, jestem zdenerwowany tak samo, jak ty. Ty martwisz się o niego, ja o Andreę — Carlos starał się ukryć zmieszanie. Prawie się wygadał!
— Wybacz, tato — zrobiło jej się głupio. Nie wiedziała przecież, że ojciec wcale się nie pomylił — po prostu nie był pewien, co dzieje się z Rodriguezem. Może już umarł?
Tak samo wystraszony był Pedro i to z tego samego powodu. Arturo milczał już, kiedy Velasquez wpadał w taki nastrój — wiedział, że Pedro potrafi się zdenerwować.
— Dwa tygodnie! Dwa tygodnie, przeklęte dni bez słowa! — zżymał się brat Francisco. — Czy nikt nie może mi udzielić choć jednej informacji?! Małego skrawka wiadomości o moim przyjacielu? Chcę tylko wiedzieć, czy przeżył tą cholerną operację!
— Czego wrzeszczysz? — Do celi podszedł strażnik. Był to ten sam, który swego czasu wezwał śmigłowiec ratunkowy.
— Jak to czego? Od dwóch tygodni żaden z was nie raczy mi powiedzieć, co dzieje się z moim kumplem, nie macie serca, czy jak?
— Dobrze wiesz, że nie wolno nam udzielać takich informacji.
— I co z tego? Nie mógłbyś nagiąć przepisów, tak na ucho? Nikomu nie powiem, przysięgam.
— Nie mogę, Pedro. Ani tobie, ani tej dziewczynie, która… — urwał.
— Jakiej dziewczynie? — Velasquez stał się podejrzliwy. — O kim ty mówisz?
— Zapomnij — rzucił strażnik i zamierzał odejść.
— Stój! — prawie wrzasnął Pedro, pełen najgorszych przeczuć. — O jakiej dziewczynie mówisz? Komu jeszcze nie powiedziałeś prawdy o Rodriguezie?
— Nie krzycz tak! — mundurowy upomniał więźnia ze złością. — Znowu oberwę za zbytnie pobłażanie. Nie mogę ci nic więcej powiedzieć.
— Posłuchaj, el Bueno — Pedro użył przezwiska strażnika, cedząc słowa wyraźnie i powoli. — Jak mi zaraz nie powiesz, o kogo chodzi, wszyscy dowiedzą się, że pozwalasz więźniom na hazard i wylecisz stąd na skrzydłach zwolnienia bez możliwości zatrudnienia w jakimkolwiek zakładzie karnym, zrozumiałeś?
— Ej, ej, Velasquez, sam wielokrotnie grywałeś w karty, więc mi nie gróź — zdenerwował się mundurowy zwany „El Bueno” — „Dobry”, z racji swojej pobłażliwości dla osadzonych.
— I co z tego? Teraz jestem w desperacji i chcę wiedzieć, czy tą dziewczyną nie jest czasem Sonya Santa Maria.
— Jest. Zadowolony? — westchnął strażnik z rezygnacją.
— Zaraz, zaraz! A coś ty gadał, że jej też nie powiesz? Ona też pytała o stan Ricardo i nic jej nie wyznałeś, czy tak?
— Nie. Nie pytała, bo nic nie wie.
— Co? — Pedro powiedział jedno, jedyne słowo, a zawarł w nim tyle uczuć — od zdziwienia, przez szok, aż do wściekłości i rozpaczy. — Chcesz mi powiedzieć, że ona…
— Tak — odparł zmęczony już tą całą sytuacją strażnik. — Sonya Santa Maria nic nie wie o tym, że Rodriguez jest w szpitalu. I tak, żyje, przeżył operację. Wystarczy?
— Nie. Za cholerę nie wystarczy! — Pedro, gdy był zły, zaczynał kląć. — Kapiesz tymi wiadomościami, jak zepsuty kran, ledwo mogę cokolwiek z ciebie wyciągnąć. Ona nic nie wie o wypadku? A raczej o próbie morderstwa? Chcesz powiedzieć, że on siedzi tam sam? Całkowicie sam? Sądząc, że ona go opuściła? — Velasquez zbliżył twarz do krat i wpatrywał się w „El Bueno”.
— Taki miałem rozkaz, odczep się — mundurowy obrócił się na pięcie, ale Velasquez go zatrzymał.
— Chwila, chwila. To nie koniec, chyba, że chcesz stracić pracę, panie „El Bueno”. Gadaj mi tu natychmiast, jak on się czuje teraz, kiedy Sonyi przy nim nie ma?
— Nie chcesz wiedzieć.
— Do jasnej cholery, właśnie, że chcę! — wrzasnął Pedro.
— Dobra, dobra. A jak się ma czuć? Fizycznie dobrze, jak nie wystąpią komplikacje, to wróci do zdrowia. Psychicznie tak, jak każdy facet z głęboką depresją. Mówiłem ci, nie chcesz wiedzieć. A teraz daj mi już spokój.
— Mowy nie ma. Nie tym razem. Zaczekaj.
Pedro pospiesznie skreślił kilka słów na kartce i podał to strażnikowi.
— Co to jest? — spytał tamten.
— Daj to Sonyi.
— Wiesz, że nie mogę.
— Możesz. Inaczej pogadam z naczelnikiem, a obaj dobrze wiemy, że wszyscy chcą cię stąd wykurzyć, bo jesteś za dobry dla więźniów. Może na tym stracę, bo reszta strażników to gnojki, ale jak nie przekażesz tego Sonyi…
— Przekażę. I wiem, co zamierzasz. Dobra, zrobię to. Ale koniec z kartami w piątek!
— A wsadź sobie te karty w tyłek, tylko jej to daj! — odrzekł Pedro i naburmuszony na cały system więzienny usiadł w kącie celi.
Sonya Santa Maria spróbowała po raz kolejny, w głębi duszy czując, że coś jest co najmniej nie w porządku. Mimo wszystko jeszcze raz — kiedy już jej ojciec znalazł się z powrotem w celi — odwróciła się do jednego ze strażników.
— Minęły dwa tygodnie. Czy Ricardo Rodriguez nadal przebywa w izolatce?
— Tak, proszę pani — niewzruszenie odrzekł zapytany.
— Nie wierzę. Coś się stało i nikt nie chce mi powiedzieć. Złożę skargę do ministerstwa.
— Ministerstwa? Nawet, gdyby złożyła ją pani do samego prezydenta, nic to pani nie da. Kara zostanie utrzymana.
— Kara? Jaka kara? To jest znęcanie się! Cokolwiek zrobił, nie macie prawa skazywać go na tak długi pobyt w tej piwnicy dla szczurów! To wbrew prawom człowieka!
— Radzę się pani uspokoić, bo inaczej… — Mundurowy położył ostrzegawczo dłoń na broni przytwierdzonej do pasa.
— Bo co? Bo wszyscy dowiedzą się, co tu się dzieje?! A niech się dowiedzą, niech wiedzą, że torturujecie…
— Co tu się dzieje? — męski głos rozległ się przy drzwiach.
— Ta kobieta krzyczy, że zmusi nas do wypuszczenia więźnia z izolatki na jej życzenie — odparł strażnik.
— Musi pani natychmiast stąd wyjść — zwrócił się przybyły do Sonyi. Był to kolejny pracownik więzienia.
— Nigdzie nie pójdę, póki…
Wtedy mężczyzna podszedł do niej i delikatnie obrócił w stronę wyjścia, mówiąc głośno:
— Jak już mówiłem, proszę stąd wyjść! — Po tych słowach strażnika Sonya poczuła, że jego ręka wkłada jej coś do kieszeni, a on sam szepce jej do ucha: „Sala nr. 28. Powiedz, że jesteś od El Bueno — to mój przydomek tutaj”.
Była tak zaskoczona, że bez słowa opuściła więzienie i dopiero na zewnątrz rozwinęła zmiętą kartkę. Już pierwsze słowa sprawiły, że zakręciło jej się w głowie. Trzymała w ręce list od Pedra — list, z którego wiało nieszczęściem.
„Tu Pedro, kumpel Ricardo. Meier uderzył Rodrigueza metalową pałką w głowę dwa tygodnie temu. Nasz przyjaciel został przewieziony śmigłowcem do Szpitala Św. Serca. Wiem tylko, że przeżył operację, nikt nic nie chce nam powiedzieć. Ricardo ma poważną depresję, idź do niego, bo gotów pomyśleć, że go opuściłaś i jeszcze mu coś głupiego do łba strzeli.”
Wiatr, jaki właśnie się zerwał, nie był zbyt duży, raczej delikatny powiew, ale wystarczył, by wyrwać córce Carlosa list z trzęsącej się dłoni. Oparła się o drzewo, zbyt słaba, by znieść ból, jaki ją ogarnął, by powstrzymać łzy lecące jej z oczu. Każde ze słów Velasqueza dźwięczało w głowie, uderzając jak młotem prosto w serce i raniąc do krwi.
— To nie może być prawda… — zdążyła szepnąć, by chwilę potem siedzieć już w taksówce pędzącej do szpitala. List od Pedro sprawił, że cała drżała, zarówno zewnętrznie, jak i w środku. Miała nadzieję, że Velasquez się pomylił, że nie stanie się nic złego więcej ponad to, co już się stało. Dlaczego więc miała tak strasznie złe przeczucia?
Rozdział 101
W przeciwieństwie do zakładu karnego szpital był białym budynkiem o sprawiających dosyć dobre wrażenie dekoracjach i równie ładnych oknach. Z założenia miał zmniejszać przygnębienie, jakie ogarniało każdego, kto miał przekroczyć próg tej budowli. Bo przecież znajdowali się tu różni chorzy, w lepszym i w gorszym stanie, czasami nawet umierający.
Żadnego z nich Sonya nie zauważała, wpadła do środka omijając kłębiących się ludzi i przypadła do informacji. Młoda kobieta spostrzegła jej zdenerwowanie i z łagodnym uśmiechem spytała:
— Czym mogę służyć?
— Gdzie jest sala numer 28? — wydyszała Sonya.
— Sala 28? — informatorka przez moment się zastanawiała. — Ach, rozumiem, Ale niestety, tam nie wolno wchodzić.
Córka Carlosa przez kilka sekund łapała oddech, wreszcie powiedziała:
— Proszę mi powiedzieć, gdzie znajduje się ten pokój i to natychmiast, albo nie odpowiadam za siebie.
Wiedziała, że zachowuje się niegrzecznie, ale była zarówno zrozpaczona, jak i wściekła. A w jej przypadku to wybuchowa mieszanka.
— Panienko, z całą uprzejmością, ale…
— Przysyła mnie „El Bueno” — dodała Sonya.
— „El Bueno”? Ach, tak. W takim razie proszę udać się na pierwsze piętro, drzwi pośrodku. Zresztą tam i tak nikogo innego poza policją nie ma. Względy bezpieczeństwa — odpowiedziała grzecznie, ale z rezerwą informatorka.
— Dziękuję — rzuciła Sonya i już była przy windzie.
Nacisnęła przycisk pierwszego piętra nawet na niego nie patrząc. Dwa tygodnie bez widzenia się z przyjacielem, dwa tygodnie kłamstw. Izolatka, akurat! A on w tak tragicznym stanie musiał sam mierzyć się ze śmiercią! Wiedziała, że to nie jej wina, ale i tak nigdy sobie tego nie wybaczy! Nim dojechała na pierwsze piętro, zdążyła kilkakrotnie uderzyć pięścią w ścianę windy, by chociaż tak wyładować rozpacz.
Drzwi windy rozsunęły się cicho. Ledwo tylko pojawił się między nimi otwór, Sonya wysiadła i skierowała swoje kroki na dosyć długi korytarz. Z każdej strony wspomnianego korytarza znajdowały się ławki, na końcu okno. Winda zajmowała jeden z końców korytarza, toteż aby dostać się do sali 28, Sonya musiała minąć pewną część oddziału.
Cały czas kierowała swój wzrok na drzwi, do których zmierzała. Jednakże ze zdziwieniem spostrzegła, że wbrew słowom informatorki na ławkach ktoś siedzi. Były to trzy osoby — dwóch policjantów, a naprzeciwko nich jakiś pacjent. Znajdowali się dosyć blisko windy, toteż musiała ich minąć w drodze do numeru 28. Kiedy to robiła, automatycznie rzuciła okiem na siedzących. Nie zdziwiła jej obecność policji, zapewne jest ich więcej w szpitalu, w końcu przebywa tutaj przestępca — okropnie według córki Carlosa sympatyczny, ale jednakże przestępca. Inna sprawa, czy na pewno taki groźny, ale nie wszyscy znali Ricardo tak dobrze, jak ona. Zaskoczył jednak Sonyę widok pacjenta siedzącego naprzeciwko mundurowych. Był to człowiek ubrany — jakżeby inaczej — w szpitalną piżamę, dosyć szczupły, przygarbiony. Z jego postaci biła jakaś rezygnacja, jakby choroba, z powodu której tu się znalazł, złamała go całkowicie. Twarz okalał gęsty zarost, przydając jeszcze wrażenia zaniedbania i smutku. Gdy Sonya go mijała, spiesząc do sali numer 28, podniósł głowę i spojrzał na nią pustymi oczami. Nie zatrzymała się, nie miała teraz czasu zajmować się obcym człowiekiem. Pomyślała tylko, że to pewnie jakiś umierający na raka pacjent.
Weszła do środka z walącym sercem, nie będąc pewna, jak zacząć rozmowę, ani właściwie w jakim stanie będzie jej przyjaciel. Pedro pisał o głębokiej depresji…
Jedno łóżko. Tylko jedno, bo przecież Rodriguez tylko na pewien czas opuścił więzienie i trzeba było odseparować go od innych ludzi. Pościel, ułożona równo, jakby dopiero wyprasowana. Przytulny pokój, okno i jeden człowiek. Policjant. Siedzący na krześle przy łóżku. Pustym.
— Gdzie jest Ricardo Rodriguez? — zapytała Sonya, zaskoczona. Co tu się właściwie działo? Dlaczego poza policjantem nikogo tu nie ma? Zimny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie.
— A, ten morderca. — Etykietka mordercy przylgnęła do Ricardo, odkąd się przyznał do zamordowania Genaro Arochy. — A panią co to obchodzi?
— Przysyła mnie „El Bueno” — spróbowała tej samej sztuczki.
— „El Bueno”? Co go napadło? Ale w porządku, powiem pani. Ten drań Rodriguez siedzi na korytarzu obok sali. Pilnują go moi kumple.
Na korytarzu. Obok sali. Ale przecież tam znajdował się tylko jeden człowiek. Tylko jeden pacjent. Ten, na którego ledwo rzuciła okiem, którego oceniła jako konającego na raka — tak przygnębiające wrażenie sprawiał. Czy to był…? Czy nie poznała… O Boże!