Rozdział 1. Skrót wydarzeń.
Jako dziecko byłem nieustannie w ruchu; moje małe nogi biegły tu i tam, zawsze w poszukiwaniu przygód. Moje śmiechy rozbrzmiewały echem po parkach i podwórkach, tam, gdzie każdy kąt krył niewyczerpaną magię rzeczywistości czekającej na odkrycie. Byłem jak każde inne dziecko, pełne życia, beztroskie, z długimi dniami zabawy i odkrywania świata, który wydawał mi się nieskończony i przepastny.
W tamtych dniach słowo „depresja” nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Było tak obce, jak odległe galaktyki i gwiazdy, o których mi opowiadał nocą mój dziadek. Historie pełne fantastycznych stworzeń i bohaterów, którzy zawsze znajdywali drogę do szczęścia i spełnienia. W mojej dziecięcej wyobraźni mieszkały jedynie pozytywne emocje — smutek, cierpienie, lęk wydawały się być jedynie cieniem, które nigdy nie jest w stanie przyćmić świetlistego blasku dziecięcych dni.
Wtedy też, ukryte gdzieś w głębi mojego umysłu, to słowo, które wydawało się tak nieistotne, zaczęło kiełkować — bez zapowiedzi, bez ostrzeżenia. W mojej pamięci tkwi obraz wesołego chłopca, który nie wiedział, że nawet najradośniejsze dzieciństwo nie jest tarczą niewzruszoną na losowe uderzenia losu.
A jednak, początki były niewinne. Trudności, gdy pojawiały się, były niczym chmury na niebie — przelotne, szybko rozpędzane radosnymi gierkami i uśmiechem matki, która czuwała nad moją beztroską. Nawet w chwili, gdy zdarzało się zawieść lub czułem smutek, był on tylko przerywnikiem w bezkresnej symfonii radości.
Było to dzieciństwo pełne obietnic, gdzie każdy nowy dzień przynosił obietnicę przygody. Nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo te obietnice mogą zostać wystawione na próbę, jak delikatne są nitki, które wiążą nas z nadzieją i radością. Nie spodziewałem się, że w pewnym momencie te same parki, które kiedyś były miejscem śmiechu i zabaw, stają się scenerią o wiele bardziej ponurej historii.
Zawsze myślałem, że choroba psychiczna jest jak każda inna — czai się gdzieś na zewnątrz, oddalona od mnie, dotykająca tylko innych. Ludzie z depresją byli dla mnie jak cienie, rozmywające się w tłumie, niezauważalne, cisza ich problemów tonąca w powszednim hałasie. Jakże się myliłem, myśląc, że to nigdy nie dotknie mnie. W głębi serca podejrzewałem, że kolejne nieszczęścia mogłyby mnie przytłoczyć, ale że będę cierpiał z powodu choroby nieuchwytnej jak wiatr? To było nie do pomyślenia.
Gdy byłem młodszy, radość wynikała z prostych rzeczy — miękkość trawy pod stopami, ciepłą połać słońca na policzku, niekończących się godzin spędzanych na zabawach i bitwach wyobraźni. Aż przyszło to, czym było moje dalsze „dorosłe” życie, zaplątane w obowiązki, zobowiązania i ciągłą walkę z dawką stresu, którą wydawało się, że każdy powinien umieć znosić. I wmawiałem sobie, że mogę być twardy, mogę być silny, że mogę to wszystko wytrzymać. Przecież już przetrwałem tyle — problemy rodzinne, trudności w szkole, pierwsze złamane serce. To wszystko miało mnie uczynić „ścierką godną bitew”.
Ale depresja się nie zwiastowała, nie podała ręki jako wróg do walki. Skradała się, ukrywała pod maską typowego zmęczenia, kobiercem zwyczajnych dni, których mundurność odrzuciłem jako po prostu „dorosłe życie”. Przecież każdy ma gorsze dni, prawda? Każdy czasem czuje się przybity, zmaga się ze stresem, rozczarowaniem, smutkiem. I każdy z nich wstaje następnego dnia, by iść dalej — tak też myślałem, że robię. Nie zauważając, jak bezwiednie przemieszczałem się coraz bliżej krawędzi, z której wypada się w otchłań niewidzialnej choroby.
A potem nadeszły dni, gdy zamieniły się role. Słońce już nie grzało, nawet gdy świeciło w Zenicie. Trawa była tylko smutną plamą zieleni, na której nie chciałem stać. Zabawa, śmiech, pasje, które trzymały mnie do tej pory tak żarliwie przy życiu, wydawały się teraz tylko odległymi wspomnieniami, opowieściami, które mogłyby być czyjeś, but not mine. Moje myśli, których używałem do kreowania, zaczynały mnie ranić. Przecież dalszego piekła nie wytrzymam — powtarzałem w myślach, nie zdając sobie sprawy, że już tam byłem, w epicentrum, walcząc z cichą bestią, która kradła moją radość, nadzieję i energię do życia.
Nic nie przygotowało mnie na to, co czekało za rogiem, na otchłań, która wydawała się nie mieć końca. Słowo, którego niegdyś nie rozumiałem i które wydawało się być mi obce, stało się powoli opisem mojego życia w sposób, którego byłem daleki od akceptacji. Depresja. Choroba, która w wielu jest uważana za wymówkę, lenistwo, słabość. Dziecko nigdy nie miało tego słowa w swoim słowniku, ale dorosły stał się nim naznaczony. Jak można walczyć z wrogiem, który jest niemal niewidzialny, który jest tobą, twoim umysłem, twoimi myślami?
Wszystko wskazywało na to, że życie rzuci mi wyzwania, których może pragnąłbym uniknąć. Od najwcześniejszych chwil, których zaledwie ledwie pamiętam, moi rodzice zmagali się z problemami zdrowotnymi, a ciężar choroby — tego smutnego, lecz niezłomnego kompana — zawsze był jak cień rozwieszony nad naszą rodziną. Aż do momentu, gdy ów cień zaczynał powoli rozpościerać swoje ponure skrzydła nad moim własnym psychikiem. Ale w moim sercu tliła się iskra — przekonanie, że dam radę.
Mimo iż od dzieciństwa przyzwyczaiłem się do widoku niepewności zapisanej na twarzach bliskich i do słuchania szeptów o diagnozach i terapiach podczas rodzinnych spotkań, starałem się zachować ową iskrę. Była jak mały płomień, chroniony przez dłonie otoczone wiatrem przeciwności; ciepło, które sprawiało, że jeszcze jednym dolnym tchem podnoszę się z łóżka, a kolejnym — stawiam czoła nowemu dniu.
Tak, każda walka z burzami zdrowia, z wichrami rodzinnych sporów i z nieustającym grańcem codziennych obowiązków składała się na moją opowieść. Ja — tytan trudu, którego los nie oszczędzał, ale który każdorazowo odbijał się od dna, gubiąc po drodze jedynie kilka łez, które były ceną za dalszą drogę do przodu.
„Dam radę” — to było moje motto, krótkie, ale dostatecznie silne, by wypowiedzieć je na głos w najtrudniejsze poranki. Powtarzałem to jak mantrę podczas długich, niespokojnych nocy, gdy mroczne myśli próbowały zepchnąć mnie do otchłani rezygnacji. Chciałbym móc powiedzieć, że to przekonanie zawsze było wystarczające, że ta siła woli zawsze była niezachwiana. Ale byłbym wówczas nieuczciwy tak wobec siebie, jak i wobec Ciebie, Czytelniku.
„Pomimo wszystko” — to była klauzula dodana do każdej potyczki w mojej głowie. Czasem był to szept, gdy reszta świata wydawała mi się krzyczeć, że to już koniec. „Pomimo wszystko, ja dam radę”. To stwierdzenie stawało się sarkastycznym odgłosem echa, gdy na jaw wychodziły kolejne pęknięcia mojej opanowanej fasady.
Każda konfrontacja z realiami życia uczyła mnie, że samo przekonanie może nie wystarczyć, wymagany jest też dział i ciężka, żmudna praca. Wierzyłem w trud, w wytrwałość, w determinację, ale przekonałem się, że czasem głębiej spojrzenie w swoją duszę jest najbardziej wymagającym zadaniem ze wszystkich. Miałem więc dwie opcje: albo zatonąć, albo płynąć. Wybór wydawał się prosty, ale wykonanie… To było coś innego.
Rozdział 2. Część dalsza.
Od pierwszych chwil życia moje dni splatały się z bielą szpitalnych ścian i zapachem antyseptyków. Szepty pielęgniarek i dźwięki medycznych maszyn towarzyszą mi od kiedy pamiętam. Prawdziwy tata? Był jedynie cieniem, postacią bez twarzy, której miałem nigdy nie poznać i z czasem utwierdzałem się w przekonaniu, że nie chcę go znać. Został mi jedynie skrawek informacji — imię, Adam, niczym echo z przeszłości, które nie chce cichnąć.
Przemoc domowa była pierwszym językiem, którego się uczyłem — językiem strachu. Nie opanowałem jeszcze sztuki mówienia, kiedy już znałem pełną gamę przerażenia, jaka wyzierała z oczu mojej matki. Miało to się zmienić, kiedy skończyłem trzy lata. Wtedy to mama znalazła w sobie siłę, by zakończyć błędne koło nieszczęść. Żądała, by uderzająca ręka, która raz po raz zostawiała jej cierpienie na twarzy, opuściła dom, który miał być naszym azylem i schronieniem przed światem.
Dla małego dziecka, które powinno rosnać w ciepłych barwach bezpieczeństwa, krzyki były mroźnym wiatrem niosącym ze sobą zimno niewyjaśnionych emocji. Nie pamiętam jego głosu, ale pamiętam odbicie bólu w spojrzeniach matki — te obrazy drążyły się w mojej pamięci, wyrywając miejsce dla upiornych snów.
Zagubiony w wirze dorosłych trosk, nie rozumiałem, czemu moja rzeczywistość była tak odmienna od świata, który widziałem za małym oknem w pokoju szpitalnym. Świat, w którym matka przeplatała palce ze strachem, a moc rąk oznaczała postrach, nie współgrzał z tęczami nadziei, jakie dzieciakom malowano na twarzach.
Gdyby moje życie było książką, wtedy te pierwsze rozdziały byłyby napisane chwiejnym atramentem niepewności, przerażenia i niedojrzałego buntu. Z czasem nauka straty i odrzucenia stawała się dla mnie tak naturalna, jak oddychanie. To boli — tęsknota za normalnością, za spokojnym dniem, za cichą kolacją bez echa przeszłych kłótni.
Po tych burzliwych początkach, które nadały rytm mojej wrażliwości w tak wczesnym wieku, zacząłem zastanawiać się, jakie melodie może zagrać życie, gdy już się uspokoi. I właśnie wtedy, pełen tych nieświadomych dziecięcych marzeń o ciszy i pokoju, rozpoczęła się moja podróż przez gęste mroki depresji — podróż, której kierunek wydawał się być nadany już na samym początku.Gdy wskazówka czasu znalazła trzecią kreskę na ścieżce mojego życia, moja mama — ta wytrwała, nieugięta obrończyni mojego dzieciństwa — otworzyła znów drzwi naszej domowej portalu na nowy rozdział. Tym razem wejście ustawione było ku lepszemu jutru. On, „fajny i miły facet”, zjawił się niczym ciepłe światło w szare dni naszych trudów.
W moim pamiętniku dziecięcym, rzadko używanym przez maleńką dłoń, pojawiała się kolejna opowieść o mężczyźnie, który chciał być dla mnie więcej niż przelotnym akcentem — mężczyźnie, który postanowił dać mi coś, o czym kiedyś mogłem jedynie marzyć: ojcostwo z wyboru, nie z przypadku.
Z rękami gotowymi okryć mnie ochroną, podpisał te dokumenty, arkusze papieru, które dla innego dziecka mogłyby być znaczyć niewiele, ale dla mnie — wiązały przyszłość, oddając w jego ręce zadanie, które on sam wybrał. On, mój nowy opiekun, stawał się ojcem przez adopcję, przez prawnie usankcjonowane więzi, które były o wiele silniejsze niż te, które obiecywały rozdroża genetyki.