Początek /1989/
* * *
Potem będziesz tylko banalny:
„przywieź kawałek waszego chleba”
będziesz mówił „tam”
trwając „tu”.
Ostatnio było tak:
„ciężko, cokolwiek, książkę, zdjęcie”,
talizman przemycony wbrew sobie
zbyt jawnie, by stał się cenny
/celnicy nie pytają o fotografie z dzieciństwa/.
I pocałunki chwytane w otwarte usta,
tuż obok.
Kiedy wsiądziesz będzie za późno,
nikt nie usłyszy twojego krzyku,
nie krzykniesz wcale.
Znacznie później zauważysz
jedną zmarszczkę więcej —
drobnostkę,
która może być przydatna.
Sny wyrzutka
1.
Nie czytam przed snem.
Oglądam kolory papieru, czasem kroje czcionek.
Szukam przeczuć, nie znaków.
Podobno okropności świata
nakazują większą dyscyplinę —
należy utrwalać pamięcią
sińce na obitych bokach,
wyłamany ząb płynący wśród ścieków
i chrapliwe proroctwa z rozmiękłych warg
kleszczące nadzieję w granicach kontynentu.
Nie potrafię.
Zasypiam.
2.
To mógł być sen —
jeżeli był.
Półnadzy gonią ptaka.
Jeszcze nie udomowieni —
kamień, umięśnione nogi,
kwaśna ślina gdzieś z głębi żołądka,
drapanie piór
i pierwszy uśmiech.
Z ciepłymi trzewiami
trudno zwalczyć senność.
Na stole nóż, widelec i szklana solniczka,
maniery, refleksje o przemijaniu.
Podglądanie rozkładu,
po włóknie, wnikliwie,
bez zachwytu.
Taki to sen,
krótki, kolorowy.
I taka historia —
komiks o wielkim żarciu —
do syta.
Bez przebudzenia.
3.
Przed snem.
Najważniejsze —
nie słuchać,
przymykać oczy,
rozluźnić mięśnie,
chronić się w mrok.
Przed snem.
Najważniejsze —
odmówić pacierz,
szeptem kołysać słowa,
nie wierząc,
że się stają.
4.
Śnią ci się kobiety.
I nie masz litości
dla ich ciepłych dłoni,
miękkich ramion,
jedwabistych pieszczot języka.
Nie masz litości dla siebie.
Strach, który cię ku nim skłonił
przybiera postać słońca.
Ogromnieje za oknem.
Zapowiada dzień.
5.
Ręka wpleciona w pościel
wyszarpuje sny. Noc topnieje.
Niepokój. Pora olśnień a usta
banalnie szepcą — Ameryka.
Ameryka? Słońce wschodzi.
Rozbitek tka z promieni
kobierce nadziei. Sól w ustach.
Wspomnienia.
Na falach mapa świata.
Mila za milą, litera po literze
układa pożegnalny wiersz.
Poświęca go sobie i swojej podróży.
Miał dotrzeć tak daleko,
gdzie jeszcze nie był nikt.
I nie ma nikogo, choć nigdzie
nie dotarł.
Kontynent nie odkryty.
Wiersz nie dokończony.
Zostało jedno słowo
kiedy przyszła fala.
Andrzej Bobkowski płynie do Gwatemali
Z Europy, nie z domu, w daleki świat
przez morze.
Linia życia za śrubą okrętu skręca się
i pieni.
Kontynent zwinięty do rozmiarów mapy
trzepocze na wietrze.
Z linii horyzontu wycieka na morze
Nowy Świat.
Między szumem fal świszczące okrzyki
przerażonych małp.
Podróże lokalne /1990/
* * *
to takie łatwe nazwać
ucieczkę pielgrzymką
lepki majak skłonnością do lunatyzmu
przebierać wśród słów szukając
lekkich błyskotek zgrabnych fatałaszków
ślinić palce dyskretnie bez kropli obawy
ostatecznie można to nazwać
powściągliwą troską
o przypadkowe opętanie być może
niechęcią do słów wielkich
zamkniętych literą
zbyt twardą na nasze dziurawe szaleństwo
List do Rodiona Raskolnikowa
Pokój zmatowiały
w bladym świetle lampki
drżącej pod ikoną
Błysk ostrza siekiery
przerzedza na chwilę mrok
Widzę swoje oczy
szukają
„Wiem, to nie w porządku,
tak zapomniałem o Panu.
Nie przez lenistwo, nawet opieszałość —
winna jest ciekawość i chęć porównania
Pańskiego Petersburga i mojego miasta.
Co wieczór wracałem czując obrzydzenie
do widzianych miejsc i własnej odzieży.
Rytm mego oddechu zrównywał się z tłem
gęstego powietrza na chromej ulicy.
Czy czeka Pan na opis? Opis chyba zbędny?
Równie niepotrzebny jak krótka diagnoza
Pańskiego przypadku. Choroba znana
i nieuleczalna”.
Tak szukają
i nie sposobu ucieczki
Ucieczki nie będzie
Są tylko kręte schody
z rozeschłą poręczą
i drzwi
„Krzątanina kolorów, gładź pudrów na twarzach
nie potrafią zmylić wyczulonych zmysłów —
przepowiednię kreśli odór alkoholu
z ust pijaczków nieczułych na szybszy obrót świata.
Tak przestałem wierzyć w dobrodziejstwo pamięci.
Wybrałem zapomnienie, niedbałość o szczegół.
Lecz to ciągle za mało, by bez wstrętu przełknąć
popularną dziś miazgę pokory. Wybaczyć.
Wypada się pożegnać Panie Raskolnikow.
Mądrości nie pomnoży ani słowo więcej.
Dużo Panu zawdzięczam, choć chciałbym zapomnieć.
Nie spotkamy się nigdy. To jedno
jest pewne”.
Gdybym wiedział
znał moc trwania chwili
Za późno
Wszak kończy się życie
zaczyna opowieść
Wypracowanie
Basia — karlica z trzeciej ławki —
opowiada swoją historię.
Nie byłoby w tym nic dziwnego,
gdyby nie jej fizyczne ubóstwo,
odróżniające Basię od nas —
całkiem wyrośniętych karzełków.
Znacie tę wyliczankę imion?
Imiona. Bez czułości,
tak dla porządku.
Powinny przypominać
kostiumy na szkolnej zabawie —
Zorro z plastikową szpadą,
dwóch kowbojów, Araba, wróżkę
i Basię — bez kostiumu —
śmieszną i smutną.
Kochała — stąd smutek,
a obiekt miłości o pół metra wyższy
i do tego prymus.
Popularny układ rumieńców brzyduli
i wzgardliwych spojrzeń szkolnego playboya
daje się rozwiązać z pomocą lektury.
Basia czyta chętnie. Już znalazła nazwę —
„platoniczna miłość”. To pozwala kochać
i być obojętną.
Oto fotografia — Basia absolwentka.
Znów grymas na twarzy, choć powód
już inny. Z poziomu karlicy
łatwiej jest dostrzegać pokraczności miejsca,
w którym przyjdzie żyć.
Tak niedoskonałość zdobywa przestrzenie.
Fotograf się śpieszy, klasa się rozchodzi.
Pozostaje Basia w skrzepłej perspektywie
szkolnych schodów — odlanej z betonu,
ciężkiej metaforze wieku dojrzałego.
Co było potem?
Basia nagle milknie. Nie chce opowiadać.
Jej drobna historia została wessana
przez znane wypadki —
codzienny dziś temat szkolnych wypracowań.
A może nie było Basi.
I drewnianych ławek jak z najlepszych książek.
Nie było długopisów, białych kołnierzyków,
kwiatów z krepy, zeszytów w ceratowych bluzkach.
Nawet gołąb z papieru, choć był przylepiony
do powierzchni szyby, zwyciężył martwotę —
poleciał przez okno. Dawno go nie widać.
Pozostały tylko nasze kruche ręce.
Drżą przed napisaniem
wciąż pierwszego — A.
List do Władysława Sebyły
Kilka pokoleń szczurów poszło w zapomnienie
od chwili, gdy zamilkł Twój flet
wabiszczurze.
Tamtych nie ma. Są inne.
Przysiadły strosząc dobrze wyczesaną sierść
odporne na wszystkie współczesne trucizny
o zapachu, w istocie, bardzo poetyckim.
Tak musiało się stać.
I nie ma w tym winy morderców spod Smoleńska.
Ty wiesz o tym dobrze. Już im wybaczyłeś.
Wszak gwiazda betlejemska i gwiazda postępu
ten sam szlak opromieniają —
aby spełniło się,
muszą być ofiary.
Twój świat już się skończył.
Nasza rozmowa skończy się za chwilę.
Jaki ciąg dalszy? Nieznany.
Ale przyznaję, że budzę się co dzień
z kwaśnym przeczuciem bliskiej katastrofy.
Nie wiem czy światowej, może lokalnej.
Najpewniej osobistej. Bez różnicy —
poranki niezbyt miłe.
Nie chciałbym doczekać tej chwili,
kiedy przeczulenie zamieni kształt w pewność,
a ona syknie — „przetrwać”,
lecz będzie za późno.
Znam Twój los szczurołapie.
Swego znać nie mogę.
I taką naukę wyciągam dla siebie.
Szczury trzeba omijać, nie tropić.
Z daleka patrzeć im w oczy —
to, co nieuniknione błyszczy w nich niechybnie.
Błysk ten trzeba oswajać —
dzień w dzień, po iskierce.
Może nie mam racji?
Sprawdź to, jeśli zdołasz.
POST SCRIPTUM
Mądrym być jest łatwo, gdy się pisze wiersze.
Kiedy czytam Twoje mądrości mi braknie.
Najtrudniej przychodzi mi wyjść na ulicę.
Wtedy milczę. W dali szczur przebiega —
dostojnie, z godnością.
Guziki
Kiedy byłaś mała
bawiłaś się guzikami.
(w jakich drobiazgach
kryją się wspomnienia
i jakich drobiazgów
nam ciągle brakuje
by dotyk z dotykiem
spojrzenie ze spojrzeniem
sen ze snem jawę z jawą
splatać w linię życia)
Stukotały rzucane
na twardą podłogę.
(tyle hałasu
o jeden mały upadek
nieuchronnie przecież
gdy ciepło czyjejś dłoni
przestaje nas prowadzić
potykamy się
żal mamy do dłoni —
że nas opuściła
do świata — że obcy
do ciepła — że nietrwałe)
Jeden perłowy
wirował tęczowo.
(obrót za obrotem
w prawo czy w lewo
bez znaczenia
tak się zaczyna
nasze barwne życie
bez złośliwości —
jest barwne
chwilami aż nazbyt
mieszając kolory
zostawiamy za sobą
tylko mgielne smugi)
Ten był ulubiony.
Chowałaś go do kieszeni.
(ciągły wybór
zwykłe albo-albo
młynki sprzeczności
ścierają nas na pył
to co pozostaje
jest już poza nami
nie do odzyskania
cały wysiłek na nic)
Odchodzisz.
Koniec zabawy.
Podróże lokalne
Starszy referent do spraw niewiadomych
mieszka przy największym z mórz, jakie widział.
Podróżuje.
Na poplamionej koszuli ślady rozmyślań —
kontynenty zbliżające się i oddalające,
czarne dziury wypalone papierosem —
światy tak odległe, że niemal widoczne.
Za oknem ziemia —
kilka błysków, lokalnych nazw.
Nic więcej.
Starszy referent do spraw niewiadomych
ma w pogardzie przymioty lokalnych pejzaży.
Jest smutny. Wątpi.
Piąty rok poszukiwań bez żadnych efektów.
Bukiety refleksów, układanki z liter
tylko męczą oczy, mylą tor dociekań.
Rośnie przerażenie. Złość odbiera siły.
Starszy referent do spraw niewiadomych
zasypia. Śni o własnym życiu.
Znowu jest w podróży, lecz inna to podróż.
Wznosi się nad chmury, potem jeszcze wyżej.
Świszczą gwiazdy, wirują planety,
figlarny kometa swoim świetlnym piórem
wypisuje na niebie prawdy ostateczne.
I nie trzeba czytać. Są tak oczywiste.
Tylko zapamiętać, nie postradać sensu
i można bez lęku rzucić okiem w dół.
Referent spogląda — widzi znany pociąg,
swoją postać z głową opadłą ku ziemi.
Tuż obok ktoś siada i wyciąga nogi.
I tak sen się kończy.
Starszy referent do spraw niewiadomych
budzi się. Żal wykręca krtań.
Osłupiałe oczy śledzą miejsce obok.
Jest puste, to widzi, lecz nie chce uwierzyć.
Po policzku, ku brodzie spływa chłodna kropla,
potem lekko spada
czyniąc dziwny kształt —
jeszcze jeden znak szyfru na brudnej koszuli.
* * *
Nigdy nie chodziłem po trawie
boso nie kalecząc stóp
/to wielka umiejętność/
iść wierząc w przeznaczenie kroku
każdą wypukłość gruntu obdarzać
uśmiechem zdobywcy
i ciepło łączyć z ciepłem
dotyk z dotykiem
jeśli takie pojednanie
to sentymentalne sny poszukiwaczy harmonii
to tam w oddali
drga struna horyzontu
i niebo
i ziemia
razem
Spacer poniżej Akropolu /1991/
Spacer”””
Nie ma w tym krzty powagi,
tylko smutek i litość.
Kamienne bloki, niebo,
muzyka tłucze po grzbiecie —
zachęca do skoku w miasto.
Nie mamy wiele do powiedzenia —
jak przed tysiącem lat,
przed dwoma tysiącami.
Chowamy przeczucie piękna
do pustych kieszeni.
Mykeny
Mykeny — puste miasto
bez śpiewu ptaków.
Jaki ptak chciałby znosić
klekot stu języków
i ruchliwą pstrokaciznę
bawełnianych bluzek.
Natura znów poucza —
odpowiedzią na przesyt
wzgardliwe milczenie.
Mykeny — nudne miasto.
Łazienki królewskie —
kamień śliski jak mydło
i bezużyteczny.
blond nimfa szczerzy zęby,
kusi obiektywem aparatu „Nikon”.
Igraszka techniki
za całą zmysłowość.
Mykeny — durne miasto.
Bałagan spostrzeżeń.
Rumowisko w słońcu.
Żadnego pożytku z kluczenia
wśród ruin.
Brąz opalenizny ustala hierarchię.
Herosem znudzony
sprzedawca wejściówek.
Zatoka
1.
Bura zatoka. Żadnych złoceń słońca
i błękitu nieba.
Chyba bóg się gniewa, ale który
trudno dociec.
Jedynie figowiec z oddali
nieśmiało zaprasza wędrowców.
2.
Bułgar pręży mięśnie. Obiera cebulę.
Rakija w butelce, kochanka u boku
dają pewność ciepłej nocy.
Będzie śpiew i rozpusta —
na złość niepogodzie, żonie i inflacji.
3.
Janie Sebastianie, ty i bez podróży
widzisz wyspy za schodami fal.
I kroczysz po wodzie. Hołdy odbierasz.
Mgły i wiatry tulą ci się do stóp.
4.
Janie Sebastianie — posłuchaj — tam muzyka,
radość. Chrzęst łupanych orzechów,
ktoś pociąga nosem, pękają oliwki.
Na co mi twa harmonia.
Nie odchodź. Poczekaj. Odpocznij.
Noc, morze się chłodzi. Za późno
na kąpiele.
5.
Pycha musi zostać ukarana,
a rozkosz zwykle kończy się drgawkami.
Mrówki zmylone kształtem ucha
pobierają nocne lekcje polifonii:
— Szlachetne dźwięki wydzielają ludzie.
— Patrz, jak ich nadmiar wycieka mu z ust.
6.
Chlap — fala przypływu. Chlup — fala odpływu.
Gościnność — egzotyka. Miłość — rozpasanie.
Świt zlekceważony wrzyna się pod skórę
i poddaje kręgosłup działaniu wilgoci.
— Morze nasze morze! Nie nasze — Egejskie.
7.
Kto mądry nie chłoszcze złym słowem
spienionego morza.
Nie naraża ciała dla nietrwałych doznań.
Nie wzywa nieobecnych dla własnej wygody.
8.
Kto roztropny ma za nic przestrogi żywiołów,
póki własny żywioł gubi go podstępnie.
I nie poucza sam siebie — „nie wiem”
dodać „nie wiem” nie oznacza „wiem”.
9.
Przechadzka po plaży. Powróciło słońce
przywracając właściwe widzenie kolorów
i kształtów.
Na horyzoncie wzdęte brzuchy
niemieckich turystek dialog o wieczności
prowadzą z wyspami:
— Oddaj mi młodość i świetność…
— Przywróć czas, kiedy mój pępek
błyszczał w centrum świata.
10.
Ogrodzenie z siatki. Ani kroku dalej.
Kapitalizm i upał przegradzają zgodnie
marzenia o wędrówce do krańców zatoki.
Odnajdywać wolność w odliczaniu metrów —
do tego potrzebny byłby rybi ogon,
albo pełny portfel.
11.
Figowiec niestrudzenie kusi amatorów
bezpłatnej przekąski.
Łagodny stróż porządku, obrońca słabości
i piewca wszelkich cnót.
Wytchnienie, słodycz, spokój.
Dobrze jest powracać, gdy ktoś czeka.
12.
Kto czeka naprawdę. Jaka nimfa
zaklęta w pniu drzewa zechce wysłuchiwać
spazmatycznych zawodzeń zwarzonego przez słońce
niby-intelektu, od których każdy owoc
psuje się przedwcześnie — jeszcze niedojrzały
spada prosto w piasek.
13.
Fale słonymi językami zlizują miarowo
skroplony na skórze nadmiar emocji.
Sól łączy się z solą. Zatoka zamyka
swe miękkie ramiona i wyrzuca na brzeg
ostudzone ciało.
14.
Nie można ominąć zatoki.
Jej wielka szuflada otwiera się i zamyka.
Do kolekcji — muszelki, piach w bucie,
łupina orzecha, ogonek od pigwy.
Bogata kolekcja — przeziębione nerki,
obtarte kolano, złamany paznokieć.
15.
Kto był nad zatoką nie będzie
przypisywał znaczeń porom roku, dnia i nocy.
Zanurzony w falującą ciecz pominie
gorycz własnego potu.
I nim morze zmieni go w słup soli —
żwawym krokiem wyjdzie na najbliższy brzeg.
Na wzgórzu
Na wzgórzu stoi zamek.
Majestat kamienia wsparty rusztowaniem.
Podziw podparty wskazówkami z książek.
Czytasz. Wiatr pieści kolumny i ochładza twarz,
gubi rachubę stron. Lekko. Przezroczyście.
Błękit unosi ciężar świata.
Bądź ostrożny.
Nie daj się zwieść.
Za wzgórzem wzgórze. Drzewa.
Iglica kapliczki. Płat cienia. Modlitwy.
Niesłyszalne, w obcym języku, a bliskie.
Szklą ci się oczy. Język napiera na wargi.
Bądź ostrożny.
Nim cokolwiek powiesz…
Za wzgórzami miasto. Potoki barw.
Uzbrojone oko dostrzega bez trudu
jak huśtają się biusty przemieniając pośpiech
w erotyczny obrzęd.
Dlaczego nie potrafisz oddychać w ich rytmie.
Pogardę przełykasz na zmianę z łzą żalu.
Kolor, światło, cień.
Bądź ostrożny.
Nic więcej zobaczyć nie możesz.
Nie dla ciebie zbudowano zamek.
I nie za twój spokój modlitwa.
Miasto harcuje bez twego udziału.
Stoisz na wzgórzu i sączysz słowa:
„Gdybym umiał góry przenosić…”.
W teatrze
1.
Brzęk monety słychać na pięćdziesiąt kroków.
Szept na sto, lubieżne wyznanie
niesie się na dwieście. Siarczyste przekleństwo
milknie gdzieś w konarach drzew.
2.
W innym miejscu. Na chodnik
upada pieniążek. Dziewczyna kuca,
chce go podnieść, lecz jego ręka
jest szybsza. Spojrzenie. Uśmiech.
On milczy, jednak ona słyszy:
„Będę Cię dotykał. Męska rzecz
rozpinać guziki i z wilgotnej skóry
pospiesznie wysysać drobiny rozkoszy,
kryć lękliwość w dłoniach owiniętych
Twoimi włosami i krzyczeć tuż
przed drugim brzegiem”.
Ona nic nie mówi. On słyszy odpowiedź:
„Tak. Twoje ciepło jest dla mnie.
Oddam Ci swą siłę, a Ty dasz mi swoją,
tę, o której nie wiesz, że istnieje.
Będę uległa — bo mądrość jest uległa.
Kiedy odejdziesz, będę samotna.
Bowiem samotność jest kresem mądrości”
3.
Piosenka o miłości nucona półgębkiem,
jak piach w upale, przetacza się pośród
rzemiennych sandałów i łaskocze pięty.
Stopy drżą, po chwili dreszcz dosięga łydek,
ud i brzucha. Rozedrgane barki łamią rytm
oddechu. Ramiona poszukują oparcia w powietrzu.
Dłoń trafia na pustkę i wraca spłoszona
do ciasnej kieszeni.
4.
„Teraz powiem wszystko. Wszystko, co potrafię.
Moja nagość wystawiona na próbę ciemności,
która chroni za cenę podwójnego wstydu.
Lecz on przyjdzie później.
Przedtem słowa złudny pakt zawrą z powietrzem —
pełni oddać nie mogąc —
wypełnią ten pokój…”.
Dziewczyna rozwiera pięść.
Składa palec na pokrętle radia.
Piosenka o miłości powraca z podróży.
5.
A gdyby tak krzyknąć jakieś znane hasło.
Z pewnością wypłoszy z liści opór,
ominie powikłane pułapki gałęzi
i rozleje się w sylabach za ścianą zieleni.
Taka jego siła. Zmienić może,
czego nie warto zmieniać i dotrzeć tam,
gdzie niezrozumiałe.
6.
„Ledwo Cię poznałam. Tutaj taki hałas.