E-book
7.88
drukowana A5
43.62
Podróż służbowa

Bezpłatny fragment - Podróż służbowa

Cykl: Urzędnicy


Objętość:
243 str.
ISBN:
978-83-8431-489-0
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 43.62

Rozdział 1

Dorota dostała wiadomość na komórkę od kierowcy Wojtka, że kierownik wysyła ją do Karwi nad morzem, w celu odebrania fotografii z uroczystości urzędowych od mieszkającego w tamtych stronach fotografa.

— Dlaczego ty sam nie możesz jechać po te fotografie? — zapytała Dorota gdy poszła do garażu po otrzymaniu wiadomości.

Wojtek podszedł do swojej szafki ubraniowej, otworzył ją i wyjął ze środka bukiet czerwonych róż, które natychmiast podał Dorocie. Dorota otworzyła szeroko oczy, jakby zobaczyła żyrafę wyskakująca z szafki kierowcy. Patrzyła na kwiaty i milczała zdezorientowana.

— Bardzo dręczyła mnie nasza kłótnia — powiedział Wojtek wciąż trzymając róże w wyciągniętej ręce.

Wyglądało to trochę dziwnie. Młody kierowca nie był pewien, czy ta forma przeprosin zostanie zaakceptowana, a tym samym przeprosiny zostaną przyjęte, czy też nie.

— A myślisz, że mnie nie? Że mnie to nie dręczyło? Że mnie to nie bolało? — zapytała Dorota z wyraźnym wyrzutem w głosie.

Wojtek natychmiast ukląkł na oba kolana przed Dorotą. Ona jakby się wystraszyła i zrobiła krok do tyłu. Można by pomyśleć, że boi się zatrutych kwiatów, albo ukrytego w bukiecie ostrego narzędzia, co w takiej sytuacji było raczej nieprawdopodobne.

— Wybaczysz mi to kiedyś? — zapytał kierowca klęczący przed dziewczyną z wyciągniętym w jej stronę bukietem czerwonych róż.

Dziewczyna nadal patrzyła na niego z wyraźnym zdziwieniem i jakimś chyba niezdecydowaniem. Wojtek dostrzegł owo niezdecydowanie i w jego oczach zapaliła się iskierka nadziei. Wiedział doskonale, że jeżeli mu teraz nie wybaczy, to już zawsze będzie pomiędzy nimi tkwiła ta zadra, jak kołek wbijany w serce niewinnego niczemu wampira. No może niezupełnie wampira, bo one wcale nie są tak do końca niewinne, nawet wtedy gdy tej jedynej akurat dziewicy nie zarazili nieśmiertelnością poprzez wbicie w jej nieskazitelną szyję swoich wampirzych kłów, w celu zakosztowania jej błękitnej, królewskiej krwi. Takie zwariowane myśli szalały w jego umyśle.

Jeszcze tylko chwila, a oszaleję, dostanę obłędu, zwariuję i rzucę się z mostu na tory, prosto pod nadjeżdżającą lokomotywę, rozmyślał. Byłby może kłopot ze znalezieniem takiego mostu, ale dla zdeterminowanego i szalejącego z bólu młodzieńca, w którym hormony szaleją na całego już od kilku lat, nie ma rzeczy niemożliwych.

— Bardzo cię proszę — powiedział, a nadzieja już pobrzmiewała w jego głosie.

— Ile jest tych kwiatów? — zapytała po chwili z nieznacznym uśmiechem w kąciku ust.

— Dwanaście — odpowiedział Wojtek.

W jego oczach te dwanaście kwiatków urosło do dwunastu bukietów, a nawet do dwunastu wielkich koszy z kwiatami. Był gotów rzucać je z całych sił w niebo, żeby opadały na ziemię i na dziewczynę jako deszcz róż, dający wyobrażenie o jego wielkiej miłości.

— No, całkiem nieźle — stwierdziła.

— Bądź tak miła i mi w końcu wybacz — poprosił ponownie Wojtek. — Nie mogę już żyć z tym bólem w klatce piersiowej, jakby mi ktoś serce wyrwał i rzucił pod koła ciężarówki. Czasami myślę, że mi już w końcu przestaje boleć, a wtedy słyszę przejeżdżającą drogą ciężarówkę i czuję w płucach drganie jej kół, tak jakby jechała po moim kręgosłupie i podskakiwała na każdym kolejnym kręgu. Od razu robi mi się duszno, najpewniej od spalin samochodowych rozlewających się w moich płucach. Już po chwili przestaję cokolwiek widzieć, bo reflektory tego samochodu oślepiają moje oczy, rozbłyskują w mojej czaszce, a ten blask wylewa się uszami i kapie na podłogę pod moimi stopami.

— Przestań! — wykrzyknęła Dorota.

— Ja już nie chcę codziennie umierać, nie chcę codziennie szukać swojego zagubionego serca, nie chcę codziennie tracić oddechu i topić się w swoich nerwach i łzach.

— Przestań — powtórzyła ciszej Dorota. — Wybaczam ci.

— Nie chcę i już nie mogę wytrzymać tego stukotu w mojej głowie i rozmyślania przez całą noc czy uda mi się zasnąć do rana… Co? — zapytał ze zdziwieniem, bo nie rozumiał co się właśnie stało.

— Wybaczam ci — powiedziała kolejny raz Dorota.

Wojtek spoglądał na nią oniemiały. Z jego oczu poczęły płynąc łzy. Jego dłonie zaczęły się trząść, w wyniku czego bukiet róż w wyciągniętej ręce podskakiwał szeleszcząc liśćmi.

— Przestań, głuptasie — powiedziała do niego Dorota.

— Wybaczasz mi? — pytał płacząc jak małe dziecko.

— Tak, wybaczam ci, słyszysz? Wybaczam ci! — krzyczała do niego Dorota.

Wzięła od niego kwiaty i przysunęła do twarzy. Pachniały malinami. Dorota uśmiechnęła się i spojrzała na Wojtka. Kierowca nadal klęczał, ale na szczęście już nie płakał. Ocierał sobie wierzchem dłoni oczy, bo łzy zasłaniały mu cały świat.

— Dorotko, ja ci obiecuję, obiecuję na całe życie, dopóki będę miał siłę oddychać i jeszcze ostatni haust tlenu złapię, choćby gdzieś pod płotem, za urzędem, albo w krzakach, bo rośliny tlen produkują, — obiecywał Wojtek zapalczywie — to ja już więcej nigdy na ciebie krzyczeć nie będę. Choćby nie wiem co się działo, to ty masz u mnie dożywotne zaufanie. Można nawet powiedzieć, że uzyskałaś wiekuisty kredyt u mnie.

— Dobrze, Wojtusiu, ale już więcej nie płacz, bo mnie serce bolało od tego twojego płaczu. Każda łza z twojego oka parzyła mnie niczym kropla gorącego oleju od smażenia — powiedziała Dorota.

— Gorącego oleju? — zapytał zdziwiony.

— Tak — odpowiedziała — bo nie wyobrażam sobie niczego bardziej bolącego, a do tego jeszcze sprawiającego ból bardzo długo i trudno się gojącego niż kropla oleju z patelni podczas smażenia. Działa tak skutecznie, że nie pomoże natychmiastowe wkładanie ręki pod kran z zimną wodą. W zasadzie nic nie pomoże. Trzeba wycierpieć i czekać aż się wygoi.

Rozdział 2

Kiedy Wojtek już się uspokoił, to wstał wreszcie z kolan, a nawet odrobinę się uśmiechnął do Doroty.

— Czyli pojedziesz ze mną? — zapytał z nadzieją.

— Pojadę, ale może mi w końcu odpowiesz, dlaczego nie wysyłają ciebie samego po te fotki? — odpowiedziała mu pytaniem na pytanie.

— Dokładnie to nie wiem, ale naczelnik sobie życzy, żebyś to ty pojechała, a nie tylko kierowca, bo to podobno bardzo ważne zdjęcia są, może nawet takie z rodzaju tych intymnych, bo zostały zrobione podczas uroczystej gali w zamku krokowskim, a wtedy były tam obecne na uroczystości bardzo różne osoby, no i fotografował dziennikarz prasowy, który miał legitymację prasową i w związku z tym wejście do wszystkich pomieszczeń tego zamku.

— Czyli są tam kompromitujące foty? — zainteresowała się Dorota i wyobraziła sobie siebie występująca w programie telewizyjnym ujawniającym skandaliczne zachowania wysokich urzędników państwowych.

— Tego nie wiem, ale nie chcieli powierzyć tej sprawy kierowcy.

— Nie chcieli, czyli kto jeszcze? — zapytała.

— No wiesz, podobno była w tym zamku cała góra naszego urzędu, a oprócz tego również wojewoda, marszałek i inni dygnitarze — odparł Wojtek.

— Rozumiem, czyli sprawa jest delikatna, więc doszli do wniosku, że taka głupia gąska jak ja niczego nie chlapnie bez potrzeby poza urzędem — stwierdziła Dorota nieco rozdrażniona.

— Nie bądź aż tak przewrażliwiona — uspokajał ją Wojtek. — Dla nich jesteś urzędnikiem, to znaczy urzędniczką, a ja tylko pracownikiem fizycznym, czyli robolem, ciemną masą, do której żaden urzędnik nie ma za grosz zaufania.

— No nie wiem co mam o tym myśleć — powiedziała dziewczyna.

— Normalnie, sprawa jest prosta jak włosy po działaniu prostownicy — zażartował kierowca ze śmiechem.

— No bo jest pewna wątpliwość, dość poważna w tej sytuacji.

— Jaka znowu wątpliwość? — zapytał Wojtek. — O czym ty znowu mówisz?

— Skoro ja jestem urzędniczką, to znaczy po prostu, iż nie mam do ciebie za grosz zaufania, więc nie wiem czy w końcu z tobą pojadę. Chyba będę musiała sobie znaleźć jakiegoś urzędnika.

— Ale wymyśliłaś! — oburzył się jej słowami.

— Sam to przed chwilą mówiłeś — odparła.

Wojtek przez chwilę zastanawiał się nad tym co powinien teraz powiedzieć.

— Dobrze, pomyliłem się — przyznał. — Nie chodzi o wszystkich urzędników, tylko o większość. Zdarzają się tacy urzędnicy, a zwłaszcza urzędniczki, które są w stanie zaufać zwykłemu człowiekowi, który jest tylko pracownikiem, a nie od razu jakimś myślicielem, intelektualistą czy naukowcem.

— Teraz to zupełnie co innego — stwierdziła Dorota.

— Bardzo się z tego cieszę — przyznał Wojtek.

Doris, jak samą siebie nazywała Dorota, nie chciała od razu nawiązywać czułych relacji. Wolała rozmawiać o pracy.

— Powinniśmy chyba jechać po te fotografie do Krokowy, do zamku, bo tam uzyskamy najdokładniejsze informacje — zaproponowała.

— Rozmawiałem już z dziennikarzem. To Roman Malinowski. Faktycznie, mieszka w Krokowej, ale to on zaproponował spotkanie w Karwi. Podał dokładny adres.

— Aha. W takim razie pozostaje nam już tylko pojechać, skoro już wszystko zorganizowałeś.

— Starałem się nie jechać w ciemno — powiedział Wojtek i wyciągniętą ręką wskazał jej swój samochód służbowy.

— A zaplanowałeś chociaż odrobinkę miejsca, albo raczej czasu, na artystyczny nieład, na twórczą improwizację, czyli na odrobinę wolności w tym kieracie pracy i obowiązków?

— Ależ na sto procent będziemy mieli do tego wspaniałe okazje, nie musisz się o nic obawiać, moja droga koleżanko z pracy i koleżanko z życia prywatnego.

— Rozróżniasz ludzi na znajomych z pracy i na znajomych z życia prywatnego? — zainteresowała się Dorota.

— Oczywiście, że tak. Wszyscy moi znajomi z pracy są osobami, na które muszę nieustannie uważać podczas starannego dbania i kształtowania mojej kariery zawodowej — wyjaśnił Wojtek.

— A ci prywatni znajomi? — dopytywała zainteresowana tym tematem Dorota.

— Owszem, prywatni znajomi również bardzo często mogą mi pomóc w mojej karierze zawodowej, ale oni przede wszystkim maja mi usilnie pomagać w uporządkowaniu mojego życia prywatnego, żebym nie zszedł na złą drogę i nie zmarnował szansy jaką daje mi los — mówił do niej jakby recytował dobrze wyuczony referat, lub czytał z kartki.

— Mówisz poważnie, czy sobie ze mnie żartujesz?

— Nigdy bym się nie ośmielił z ciebie żartować — zapewnił najzupełniej poważnie.

Te słowa nieco zastanowiły dziewczynę. Do tej pory sądziła, że to raczej nieskomplikowany chłopak z miasta, lecz teraz nabrała pewnych wątpliwości.

Rozdział 3

Dorota bardzo się zdziwiła, gdy zobaczyła samochód, którym miała jechać z Wojtkiem. Była to bardzo luksusowa limuzyna. Najwyraźniej któryś z naczelników udostępnił swój samochód.

— Takim wozem powinno się jechać nawet dość wygodnie — powiedziała do Wojtka.

— To wózek zastępcy dyrektora — poinformował.

— Czyli dyrektorzy też są zamieszani w tę historię? — zapytała.

— Rozumujesz bardzo logicznie — powiedział z zadowoleniem Wojtek. — Jestem z ciebie dumny, Dorotko.

— Nie zdrabniaj mnie, bo nie jestem dzieckiem.

— Dobrze, moja droga koleżanko. Jak sobie życzysz — przystał.

— Jak długo będziemy jechać? — zapytała.

— Trudno powiedzieć — odparł Wojtek.

— Przecież jesteś zawodowym kierowcą. Powinieneś mieć wszystkie trasy w małym palcu.

— Naturalnie mam je wszystkie w małym palcu, ale po drodze będziemy jeszcze załatwiali kilka spraw, więc trudno ocenić precyzyjnie czas podroży — informował.

— Jakie sprawy? — zainteresowała się Dorota.

— Zobaczysz wszystko w trakcie. Teraz już wsiadajmy do auta, bo dyrektorzy patrzą z okien i pewnie się zastanawiają o czym tak długo rozmawiamy przed jazdą.

— To przecież oczywiste, że negocjujemy przebieg wyjazdu, bo ja też ma tu coś do powiedzenia — stwierdziła Dorota.

— Naturalnie. Przecież ja jestem tylko kierowcą, a ty jesteś urzędniczką, która decyduje o wszystkim — zgodził się Wojtek.

— Taką miałam nadzieję — powiedziała uśmiechając się do Wojtka.

— W takim razie wsiadamy — powiedział i otworzył jej drzwi z przodu limuzyny, obok kierowcy. — Chyba, że wolisz miejsce na tylnej kanapie, jako decydent naszej wyprawy, skąd będziesz mogła wydawać mi polecenia, a równocześnie nie zawracać sobie głowy przebiegiem jazdy.

— Daj spokój — powiedziała i wsiadła na przednie siedzenie.

Kierowca Wojtek zamknął za nią drzwi, obszedł samochód i zajął swoje miejsce za kierownicą. Uruchomił silnik, po czym ruszył w drogę. Przez most nad torami kolejowymi wjechali na ulicę Wiejską. Przejeżdżali obok nowych, wysokich budynków z białą elewacją.

— Tu nieopodal, w tych nowych budynkach przy ulicy Leśnej, otwiera się nowy gabinet lekarza urologa — powiedział Wojtek. — Wiem, bo byłem u tego lekarza w innym miejscu i tam uzyskałem informację, że się przenosi do nowego gabinetu

— Leczysz się na coś poważnego? — zaniepokoiła się Dorota.

— Ależ nie, nic poważnego — odparł Wojtek. — Po prostu od czasu do czasu trzeba chodzić do lekarza i kontrolować swój stan zdrowia.

— Masz dobre podejście do dbania o zdrowie — przyznała Dorota.

— Zgadza się, mam nadzieję na długie życie — wyznał Wojtek.

— Bardzo mnie to cieszy, Wojtusiu.

— Nie mów do mnie jak do dziecka, dobrze? — poprosił.

— Sorki, więcej nie będę.

Jechali przez Plac Kołłątaja. Dorota zauważyło po lewej stronie księgarnię, do której bardzo lubiła wstępować w poszukiwaniu interesujących powieści. Nazywała się Vademecum. Czasami odbywały się tam również spotkania autorskie z modnymi pisarzami i pisarkami. Dorota wciąż pamiętała kilka takich spotkań i rozmów.

Nieco dalej zjechali na pas dla skręcających w prawo i zatrzymali się na czerwonym świetle. Piesi przechodzili przez przejście. Niektórzy zerkali na mercedesa i po minach sądząc dziwili się dwojgu młodym pasażerom. Prawdopodobnie niektórzy uważali, że bogaty tatusiek kupił merca synalkowi, który się nim teraz rozbija wożąc swoje laseczki. Taka ewentualność wcale nie była niemiła Dorocie, bo nawet się ekscytowała na myśl bycia laseczką bardzo bogatego synalka. Już ona by mu pokazała jak należy zarządzać domowym budżetem i wykorzystywać dostępne zasoby finansowe uzyskane od bogatego tatuśka. W końcu największe rody amerykańskie też są znane z rodzinnych fortun. W końcu to przecież dla dzieci się pracuje przez całe życie, no bo dla kogo.

Po chwili włączyło się dla nich zielone światło, więc skręcili w ulicę 1 Marca.

Rozdział 4

Już na samym początku ulicy 1 Marca, od skrzyżowania z Brukową licząc, bo numeracja ulicy może się rozpoczynać z drugiej strony, albo może być liczona od końca nabrzeża, a to całkiem spory kawałek, Dorota zauważyła kolejną księgarnię. Była wielką pasjonatką literatury obyczajowej, romansów, a także innych powieści, które czytała zawsze wtedy gdy miała chociaż tylko odrobinę wolnego czasu. Nie potrafiła zasnąć bez przeczytania bodaj dwudziestu stron. Obok łóżka miała kolekcję powieści czekających na przeczytanie. Inne książki układała na podłodze pod oknem, bo wszystkie szafki i półki były już przepełnione.

W tej księgarni była może ze dwa razy, ale zapamiętała, że zrobiła na niej bardzo dobre wrażenie. Z wnętrza samochodu nie było widać czy w księgarni byli jacyś klienci, a zresztą przejechali obok raz dwa i pojechali dalej.

Chwilę później zatrzymali się na światłach obok „Tytanika”. Piękne centrum handlowe w kształcie statku pasażerskiego zawsze zachwycało Dorotę. Uwielbiała spacerować po tych pomostach pozorujących pokłady statku. Można się było czuć jak podczas grania w filmie „Transatlantyk”. Zjeżdżanie ruchomymi schodami z rozstawionymi szeroko rękoma było nie tylko jak płynięcie przez wzburzone fale, ale wręcz jak lot ponad falami. Była wtedy aniołem. „Była Aniołem”. Ten cytat z przeczytanej kiedyś książki zapomnianego autora sam cisnął się jej na usta. Będę musiała sobie przypomnieć niektóre lektury, pomyślała.

Naturalnie, w tym budynku również mieściła się księgarnia. Dorota pomyślała, że powinna kiedyś sporządzić sobie listę wszystkich znanych księgarni. To by było bardzo ciekawe, na jakiej liczbie księgarni zamknęłaby się taka lista.

Przechodnie przechodzili przez ulicę po pasach. Jakiś wyrostek z długimi włosami podszedł do ich samochodu i zapukał w szybę po stronie Doroty. W pierwszej chwili się wystraszyła, ale on całkiem spokojnie pokazywał, żeby uchylić szybę. Trochę niechętnie zrobiła to.

— Bardzo przepraszam, ale zauważyłem, że nie pali wam prawe światło — powiedział wyrostek nachylając się do otwartej szyby, po czym poszedł sobie.

— Kontrolki mi niczego nie sygnalizują — stwierdził Wojtek.

— Może on sobie zażartował — powiedziała Dorota podnosząc szybę.

— Teraz nie mogę wysiąść i sprawdzić, bo zaraz zmieni się światła i będziemy musieli jechać, ale zatrzymam się w innym miejscu i wtedy to sprawdzę — odparł Wojtek.

Jakby na potwierdzenie jego słów światła się zmieniły, zapaliło się zielone dla nich, więc włączył jedynkę i ruszyli. Jechali prawym pasem ruchu, więc koła hałasowały na kamiennym bruku, a samochód wpadał w denerwujące drgawki.

— Możesz zjechać na lewy pas? — zapytała Dorota. — Tam pewnie tak nie trzęsie. Już mnie głowa boli od tego stukania i trzęsienia. Bawisz się ze mną w stukostrachy, czy co?

— Przepraszam bardzo, ale za chwilę to się skończy — odparł Wojtek. — Będziemy pod wiaduktem kolejowym skręcali w prawo na ulicę Zatokową, a można tam skręcać tylko z prawego pasa ruchu. Z lewego skręcają ku centrum handlowemu i centrum miasta.

— No chyba teraz jesteśmy w centrum miasta.

— Masz rację, chociaż to centrum jest nieco rozległe. Urząd Miasta jest sporo dalej, aż na Placu Moniuszki.

— No tak, masz rację. Ależ ja jestem głupia — stwierdziła Dorota.

— Wcale nie jesteś głupia — zaprzeczył natychmiast Wojtek. — Po prostu trzeba brać pod uwagę różne elementy. Kiedyś mnóstwo ludzi z okolic przyjeżdżało do miasta tylko po to by robić zakupy w Hali Targowej. Teraz to się zmieniło. Owszem, nadal przyjeżdżają, ale zakupy robią w Centrum Handlowym „Ontario”, czyli centrum miasta przeniosło się w tamtą stronę.

— Pewnie masz rację — przyznała.

Wjechali pod wiadukt i Dorota mogła się przekonać o słuszności twierdzenia Wojtka, że tylko z prawego pasu można pojechać w prawo. W zasadzie uznała to za oczywiste i słuszne, pod warunkiem, że zna się doskonale miasto i z wyprzedzeniem się planuje w którą ulicę trzeba skręcić.

Wojtek wyjeżdżając spod wiaduktu w ulicę Zatokową zerknął na stojący po prawej stronie pierwszy budynek przy tej ulicy. Pamiętał jak szukał miejsca do zaparkowania i musiał stanąć przy dworcu, a do tego budynku przejść pieszo. Chociaż mieszkańcy znaleźli sposób i na tyłach mieli ogrodzony parking. Przejeżdżając zauważył, że kartka informująca o działaniu tam gabinetu lekarskiego wciąż widniała na ścianie domu.

Potem widzieli pociąg ekspresowy stojący na stacji. Peron był jednak pusty, więc odjazd pociągu miał nastąpić pewnie dopiero za kilka godzin.

Rozdział 5

Wojtek zwolnił i tuż za stacją paliw skręcił w prawo, zjeżdżając z nasypu drogowego na mały parking przy pizzerii. Byli jedynym pojazdem na tym parkingu. Wojtek wysiadł z samochodu i stanął przed pojazdem sprawdzając działanie świateł.

— No i prawa lampa nie działa. Pewnie żarówka się przepaliła — powiedział do wysiadającej Doroty. — Możesz jeszcze przez chwilę zostać w samochodzie?

— Co mam robić?

— Usiądź na moim miejscu — poprosił.

Dorota obeszła samochód i zajęła miejsce za kierownicą.

— Co teraz? — zapytała.

— Sprawdzę tylne lampy. Potem, kiedy cię poproszę, wciśniesz pedał hamulca, a ja sprawdzę działanie świateł stop.

Zrobiła tak jak jej kazał. Wojtek stwierdził, że tylne światła działają bez zarzutu. Doris mogła wysiąść z samochodu.

— Co teraz zrobimy z tym światłem? — zapytała.

— Zrobimy sobie przerwę śniadaniową — odparł Wojtek.

— Co? — zdziwiła się Dorota.

— Światłem zajmiemy się potem. Teraz jest czas na drugie śniadanie, więc zapraszam ciebie do pizzerii — powiedział wskazując ręką wejście. — Idziemy?

— Czemu nie. W końcu to ty odpowiadasz za stan techniczny samochodu — powiedziała Dorota z zadowoleniem, bo już zaczynała odczuwać głód i propozycja Wojtka trafiła w sedno jej potrzeb.

Weszli do środka lokalu. Kilka stolików w niezbyt dużej sali, raczej trzeba by powiedzieć w pokoju, było przykrytych kraciastymi obrusami. Przy każdym stole stały cztery krzesła. Usiedli przy stole pod oknem. Już po krótkiej chwili podeszła do nich kelnerka.

— Czy mogę przyjąć zamówienie? — zapytała.

— Poproszę o grecką sałatkę — zamówiła Dorota.

— Dla mnie to samo — powiedział Wojtek. — Do tego jeszcze dwie gorące bułeczki z masłem czosnkowym i dwie herbaty rozgrzewające z cytrusami i imbirem.

Dorota zrobiła zdziwioną minę.

— Byłeś już tu kiedyś? — zapytała Wojtka gdy kelnerka już odeszła od stolika.

— Wiele razy. To idealne miejsce na śniadanie przed kursem na prowincję, gdy nie wiadomo czy będzie czas coś zjeść, a także po powrocie gdy nie było czasu niczego zjeść.

— Czyli bywasz tu częstym gościem?

— Można tak powiedzieć. — przyznał.

— Tego bym się po tobie nie spodziewała — powiedziała Dorota z oburzeniem.

— Tego, że bywam w pizzerii? — zdziwił się Wojtek.

— Tego, że dopiero teraz mnie zaprosiłeś — powiedziała ze śmiechem Dorota.

— Już się zaczynałem denerwować — przyznał i się rozluźnił wreszcie.

Kelnerka podała talerze z surówkami, dwie gorące bułeczki i dwie herbaty. Mogli rozpocząć drugie śniadanie.

Warzywa w surówkach były świeże i chrupiące, natomiast bułeczki posmarowane masłem czosnkowym były mięciutkie i niezwykle pachnące, tak jak kiedyś zawsze pachniało w piekarni. Oboje zajadali się ze smakiem, z prawdziwą przyjemnością, a gdy spoglądali na swoje roześmiane twarze, to nawet z rozkoszą.

Imbirowa herbata również była pyszna.

— Jazdę po brukowanej ulicy mamy już chyba poza sobą? — zapytała Dorota.

— Niezupełnie, bo będzie jeszcze taki odcinek drogi pomiędzy Władysławowem a Jastrzębią Górą — wyjaśnił Wojtek.

— Jeszcze jeden? Znowu?

— O nic się nie martw. To nie będzie długi odcinek drogi, a poza tym gdy się jedzie powoli, to aż tak bardzo nie trzęsie. Może trochę hałasuje, ale to da się wytrzymać.

— Po co zostawiają te stare drogi?

— To taka pamiątka po dawnych czasach. Wielu ludzi pamięta takie drogi z czasów swojej młodości i czują sentyment do tych kamieni na ulicy. Widziałem takie ulice we Wrocławiu, jak byłem tam raz na wycieczce.

— Nie tylko, bo ja widziałam takie ulice w Sandomierzu — powiedziała Dorota.

— Byłaś w Sandomierzu?

— Nie byłam — przyznała Dorota z tajemniczym uśmiechem.

— Nie byłaś? No to kiedy widziałaś?

— Nie kiedy, tylko gdzie.

— Przecież mówiłaś, że w Sandomierzu.

— Owszem, mówiłam. Widziałam takie ulice w telewizji, gdy oglądałam film „Ojciec Mateusz”.

— A, pamiętam, też lubię oglądać ten serial — przyznał Wojtek.

Rozdział 6

Gdy już skończyli drugie śniadanie, wyszli z pizzerii i wsiedli do samochodu.

— Mieliśmy po śniadaniu zająć się przepaloną żarówką — zauważyła Dorota.

— Otóż właśnie wpadłem na pomysł w jaki sposób najsprawniej to zrobić — powiedział Wojtek z uśmiechem na ustach.

— Czyli jak?

— Zwyczajnie. W warsztacie samochodowym. Niech się tym zajmą fachowcy. Z jakiej racji mam kupować żarówki za swoje pieniądze.

Ta argumentacja wydała się Dorocie logiczna. Niech urząd płaci za konserwację służbowego samochodu. Ruszyli w dalszą drogę. Przejechali w strumieniu samochodów obok Szkoły Handlowej. Potem zjechał w prawo i zatrzymał się przy warsztacie samochodowym.

— Musimy wysiąść oboje, bo oni będą chcieli wjechać samochodem do warsztatu. W poczekalni mają całkiem wygodne fotele i gazety do poczytania.

— Czy wymiana przepalonej żarówki będzie trwała tak długo, żebyśmy mieli w tym czasie czytać gazety? — zapytała ze zdziwieniem.

— Owszem. Wymianę jednej żarówki musieliby wykonać za darmo, ale nikt nie lubi pracować za darmo. Dlatego zrobią przegląd całego oświetlenia, a to potrwa chwilkę — wyjaśnił.

Wysiedli z samochodu i weszli do salonu obsługi klienta warsztatu. Było to całkiem przyzwoicie urządzone biuro. Znajdowały się tam biurka z komputerami, za którymi siedzieli pracownicy warsztatu. Znajdowała się tam też spora kanapa, kilka foteli oraz niski stolik kawowy, na którym leżały gazety i foldery reklamowe. Obok stał pod oknem automat do kawy, z którego można było sobie nabyć zarówno różne kawy jak i czekoladę na gorąco.

Wojtek wskazał Dorocie fotel, a sam podszedł do pracowników i zamówił przegląd oświetlenia samochodu. Potem usiadł w fotelu obok Doroty.

— Weźmiesz mi z automatu czekoladę na gorąco? — zapytała go Dorota.

— Naturalnie — odparł i poszedł do automatu.

Wrzucił kilka drobnych monet i odebrał z maszyny dwie gorące czekolady, z którymi wrócił do stolika.

— Dziękuję bardzo — powiedziała Dorota z uśmiechem odbierając swój ulubiony napój.

— Proszę. Bardzo lubię gdy się uśmiechasz — odparł Wojtek.

— To musisz się bardzo starać, żebym zawsze była uśmiechnięta — odpowiedziała patrząc mu w oczy.

— Bardzo chętnie. To będzie dla mnie prawdziwa przyjemność.

— Mam nadzieję, że będziesz o tym długo pamiętał.

— Naturalnie. W razie czego zawsze możesz mi przypomnieć — zaproponował.

— Pij czekoladę zamiast się wymądrzać — powiedziała i umoczyła usta w czekoladowym napoju.

— To kobiety bywają określane jako opiekunki ogniska domowego, czyli to twoja kompetencja dbać o nastrój panujący pomiędzy nami.

— Chyba żartujesz. Jeszcze nie jesteśmy rodziną, więc sam sobie dbaj o swoje nastroje — powiedziała z oburzeniem.

— Jednakowoż jako moja koleżanka z pracy powinnaś być zainteresowana moim dobrym samopoczuciem, ponieważ to wpływa na jakość pracy, a więc na dobro zakładu pracy — powiedział Wojtek.

— I wzajemnie — odpowiedziała Dorota.

— Oczywiście — przyznał Wojtek. — Dlatego z wielką ochotą, sumiennością, starannością, a także przyjemnością graniczącą z rozkoszą, podałem ci przed chwilą gorącą czekoladę.

— Czyli to było twoje dbanie o mój nastrój w pracy? — zapytała przekrzywiając głowę.

— Tak, to była moja dbałość o twoje dobre samopoczucie w pracy — odparł.

— A ja, głupia, myślałam, że to z dbałości o mnie, jako o kobietę — powiedziała ze złośliwym uśmiechem.

— Ależ naturalnie. Również jako kobietę — potwierdził.

— Plączesz się w zeznaniach — powiedziała Dorota.

— A to są jakieś zeznania? — zapytał Wojtek.

— Nie wiedziałeś? Każda rozmowa z kobietą jest dla mężczyzny jak zeznania przed sądem. Jedno niepotrzebne słowo i lądujesz za kratami, mój drogi.

— Za kratami, czyli gdzie? — dopytywał.

— Na długiej liście nieprzyjemnych znajomości i niemile widywanych osób.

— Bardzo bym nie chciał znaleźć się na tej liście — powiedział szczerze Wojtek.

— To musisz się starać.

— Przecież cały czas się staram — powiedział.

— Dobrze ci radzę, Wojtku, staraj się bardziej — powiedziała Dorota.

Rozdział 7

Pracownik warsztatu poprosił Wojtka do swojego biurka. Omówili zakres przeglądu oświetlenia, uregulowali płatność i Wojtek wrócił do Doroty.

— Możemy już iść. Żarówka została wymieniona — poinformował ją.

— Coś podobnego. Dobrze chociaż, że tą przepaloną żarówkę odkryli, bo to byłaby dopiero paranoja, gdyby zrobili przegląd, a światło by dalej nie paliło — powiedziała.

— Wtedy bym reklamował usługę — powiedział Wojtek. — Oni dobrze o tym wiedzą.

— Dobrze. W takim razie chodźmy do wozu i sprawdźmy jak się spisuje — zaproponowała.

Wsiedli do limuzyny i ruszyli w dalszą drogę. Już po chwili wyjechali ponownie na ulicę Zatokową. Nieco później Wojtek zjechał w lewo i zaparkował na ulicy Kapitańskiej.

— Znowu masz jakiś genialny pomysł? — zapytała Dorota.

— Zastępca dyrektora dał mi specjalną misję do wypełnienia.

— Czyli jesteś specjalnym agentem?

— Raczej pracownikiem do zadań specjalnych — odparł.

— Więc co ten dyrektor od ciebie chce?

— Muszę mu z antykwariatu wybrać książkę na prezent urodzinowy dla żony — wyjaśnił Wojtek.

— Sam nie mógł kupić?

— Pewnie mógł, ale twierdzi, że nie ma tyle czasu na szperanie w stertach książek w antykwariacie.

— Przecież właściciel antykwariatu by mu najlepiej pomógł w tek kwestii.

— Ma zbyt dużo warunków.

— Jakich warunków? — zainteresowała się Dorota.

— Książka musi być droga, musi być powieścią, musi należeć do klasyki literatury światowej, a także musi być powieścią o kobiecie.

— Sporo wymagań — przyznała Dorota.

— To jeszcze nie wszystko — powiedział Wojtek.

— A co jeszcze?

— Może to być stare wydanie Wirginii Voolf, ale nie „Pani Dalloway’, bo tej powieści ma już kilkanaście wydań. Nie mogą też to być „Fale”, „Flasz”, „Noc i dzień” ani „Lata”. Bardzo trudno dostać inne stare wydania pozostałych powieści tej pisarki.

— Rzeczywiście, dość skomplikowane zadanie — przyznała Dorota.

— Poza tym nie może to być powieść Dostojewskiego ani Tołstoja, nie może być żadnego innego pisarza amerykańskiego, hiszpańskiego ani brytyjskiego. Może natomiast być francuskiego, no ale ile w polskich antykwariatach jest powieści francuskich.

— Czyli masz zagwozdkę — stwierdziła Dorota. — A gdybyś mu powiedział, że nic nie udało się znaleźć?

— Byłby wściekły. Wolę sobie tego nie wyobrażać. Pamiętał by mi to za każdym razem gdyby mnie zobaczył w urzędzie. Pewnie musiałbym się zwolnić z pracy — powiedział ponuro Wojtek i aż się wzdrygnął na samą myśl o tym.

— Musimy spróbować — powiedziała Dorota i wysiadła z samochodu. — Gdzie jest ten antykwariat?

— Chodź — skinął na nią gdy też wysiadł.

Znaleźli sklep przy głównej ulicy. Weszli do środka pełni czarnych myśli. W środku panował dziwny półmrok, jakby światło szkodziło księgozbiorowi. Oboje przystąpili do szukania odpowiedniej książki na prezent.

— A włoscy pisarze? — zapytała Dorota.

— Nie rozmawiamy głośno — upomniał ją siedzący przy biurku zawalonym książkami sprzedawca.

— Przepraszam — powiedziała Dorota.

Potem podeszła do Wojtka i zapytała szeptem.

— Co z włoskimi pisarzami? — zapytała.

Wojtek pokręcił przecząco głową. Dorota wzruszyła ramionami i wróciła do szukania książek. Potem Wojtek coś znalazł, bo przez chwilę wertował jakąś książkę w twardej, tekturowej oprawie, takiej jakie były bardzo dawno temu, chyba jeszcze przed Gierkiem. Dorota swojego czasu znalazła pełno takich książek na strychu, a tam właśnie pełno było prawdziwej światowej klasyki literackiej. To na tych książkach uczyła się wartościowej literatury, bo wydawane aktualnie powieści były zwykłym chłamem, czytadłami dla robotników, którzy kupowali tym chętniej im więcej kolorów było na okładce. Takie kolorowe książki bardzo ładnie prezentowały się w meblach nad telewizorem w salonie. W końcu jednak z rezygnacją odłożył książkę na szczyt stosu leżącego na stole.

Rozdział 8

Dorota znalazła kilka bardzo starych książek w łuszczących się oprawach. Wszystkie były powieściami o ciężkiej pracy na wsi, o samotności człowieka na stepie. Wszystkie były w języku rosyjskim. Pokazała je Wojtkowi, ale on stwierdził, że się nie nadają.

Potem znalazła kilka książek będących z całą pewnością arcydziełami literatury światowej. Wszystkie jednak były w cenie około dwunastu złotych, co w opinii Wojtka degradowało je do rzędu literatury brukowej. Z brukiem pana dyrektora nie chciała mieć nic wspólnego.

— Przekopuję się tutaj przez całe stosy książek, nawet udało mi się skompletować kilka powieści, które były rozerwane na kilka części i każda z nich znajdowała się w innym miejscu, więc pan księgarz bardzo mi dziękował i powiedział, że mogę w tym księgozbiorze buszować tak długo jak tylko będę chciał — powiedział Wojtek szeptem.

— Ale my chyba nie mamy aż tyle czasu, bo nie zdążymy do Karwi na spotkanie z panem Romanem — zaniepokoiła się Dorota.

— Też zaczynam się niepokoić szybkością upływającego czasu, ale mam nadzieję na nadrobienie zaległości podczas dalszej podróży, chociaż z tego wszystkiego, to znaczy prawdopodobnie z nerwów, bo jestem dość nerwowym facetem i to w zasadzie nie ja sam zarządzam moim organizmem tylko właśnie moje dość skołatane i poszarpane nerwy, zaczęły mnie nagle boleć zęby — poinformował Wojtek.

— Chciałeś powiedzieć, że boli cię ząb — usiłowała go sprostować Dorota.

— Otóż nie. Bolą mnie wszystkie zęby, dlatego podejrzewam, że ma to związek z moimi nerwami, a nie ze stanem dziąseł lub zębów. Naturalnie żeby to stwierdzić, trzeba udać się do stomatologa.

— Czyli jeszcze jedna niezaplanowana wizyta. No to wtedy już na pewno nie zdążymy — zaniepokoiła się.

— Jakoś będziemy musieli sobie poradzić, ale najpierw książki na prezent, bo bez nich nie mam po co wracać do urzędu. Urodziny szanownej małżonki są już za kilka dni, więc pan dyrektor nie zdąży sam niczego odpowiedniego dla niej kupić, a wtedy ona mu w domu zrobi piekło, a on wtedy zrobi piekło mi w urzędzie.

— Sądzisz, że będzie się mścił na tobie? — zapytała bez przekonania.

— Kiedyś pracował w urzędzie kierowca, który miał bardzo wielkie chody w ministerstwie dzięki kilku osobom z najbliższej rodziny na wysokich stanowiskach, z powodu czego robił on w urzędzie co chciał, przychodził do pracy kiedy chciał, jeździł kiedy miał na to ochotę, a żaden z przełożonych nic nie potrafił na to poradzić.

— Taka sytuacja jest możliwa? — nie dowierzała Dorota.

— Jak się ma odpowiednio szerokie plecy, to widocznie można. Wyobraź jednak sobie, że w końcu dyrektor się wkurzył i tego kierowcę zwolnił z pracy.

— No i bardzo dobrze uczynił, bo po co mu była taka święta krowa — uśmiała się Dorota.

— Otóż to, ale wyobraź sobie, że tego dyrektora natychmiast odwołano, a nowy dyrektor natychmiast znowu zatrudnił owego kierowcę.

— Niemożliwe — zawołała Dorota.

— Ależ tak. Potem wszyscy w urzędzie opowiadali dowcipy o tym, że kierowca zwolnił dyrektora.

— Coś podobnego! — stwierdziła dziewczyna.

— No właśnie. Rodzinne powiązania urzędników mają bardziej liczące się znaczenie niż jakieś zasługi dla państwa czy urzędu.

— Przecież to jest prawdziwa rządokracja — stwierdziła Dorota.

— Zgadza się. Można powiedzieć rasowa biurokracja.

— Biurokracja to władza urzędników, a to jest raczej władza urzędasów, kliki kolesiów — powiedziała oburzona Dorota.

— Masz rację, ale my jesteśmy tylko maleńkimi trybikami tego mechanizmu i sami nic na to nie potrafimy poradzić — stwierdził Wojtek.

— Dobrze jest jednak wiedzieć.

— Owszem — przyznał. — Dobrze jest wiedzieć, zdawać sobie sprawę z tego w czym się bierze udział. Chociażby po to by w niektórych sytuacjach móc zdecydować po której się stoi stronie w takim procederze.

— No dobra. To może poszukajmy tych książek — zaproponowała Dorota.

— Masz rację — powiedział Wojtek i wrócił do przekopywania stosu książek.

Dorota również sięgnęła po książki z kolejnej półki. Przeglądała już tylko okładki, bez zaglądania do środka. Po kilku minutach trafiła na książkę „Do latarni morskiej” z 1962 roku. Natychmiast poszła z nią do Wojtka.

— Zobacz co znalazłam — powiedziała.

Wojtek zerknął, sprawdził w środku datę wydania i bardzo się ucieszył.

— Zobacz czy są tam jeszcze inne — poprosił.

Dorota w ciągu kilku minut znalazła jeszcze drugą książkę, pod tytułem „Orlando”, z roku 1994. Obie napisała Virginia Woolf. Wojtek zapytał o cenę tych książek. Okazało się, że razem kosztują czterysta złotych. Wojtek bardzo się ucieszył i natychmiast je kupił. Mogli więc spokojnie ruszać w dalszą drogę.

Rozdział 9

Dorota i Wojtek jechali ulicą Zatokową. Minęli kościół pod wezwaniem św. Józefa i zjechali na prawo, by się zatrzymać jeszcze przed wiaduktem przy gabinecie stomatologicznym. Dorota postanowiła zostać w samochodzie, bo na widok każdego dentysty dostawała bólów głowy i dreszczy.

Wojtek więc sam wszedł do przychodni stomatologicznej. Zastał tam bardzo miłą panią za biurkiem, która na jego widok przystąpiła do wypełniania kwestionariusza.

— Czy jest pan obecnie chory? — zapytała.

— Nie — odparł zgodnie ze swoją najlepsza wiedzą.

— Jaką ma pan temperaturę ciała?

— Nie wiem — odpowiedział.

Bardzo miła i bardzo ładna pani wzięła do ręki zdalny termometr umożliwiający pomiar temperatury ciała na odległość. Skierowała urządzenie prosto w czoło Wojtka.

— 36 i 6 — powiedziała, po czym wpisała tę liczbę do formularza.

— Czyli nie mam temperatury — ucieszył się Wojtek.

— Czy był pan chory w ciągu ostatnich czternastu dni?

— Nie.

— Czy kontaktował się pan z osobą chorą w ciągu ostatnich czternastu dni?

— Nie.

— Czy przebywał pan poza granicami kraju w ciągu ostatnich czternastu dni?

— Nie.

— Czy kontaktował się pan z osobą, która powróciła z zagranicy w ciągu ostatnich czternastu dni?

— Nie.

— Czy jest pan na coś uczulony? Na jakieś lekarstwa bądź środki znieczulające?

— Nie, a przynajmniej nic mi o tym nie jest wiadomo — odparł.

— Czy bierze pan na stałe jakieś leki?

— Nie.

— Czy choruje pan na choroby typu cukrzyca, ciśnienie, reumatyzm?

— Nie.

— Zażywa pan narkotyki?

— Oczywiście, że nie zażywam żadnych narkotyków.

— A może leki psychotropowe?

— Również nie, proszę pani — poinformował Wojtek.

— A dopalacze?

— Nie.

— Może pije pan napoje energetyzujące?

— Nie.

— Pali pan papierosy?

— Nie.

— Spożywa używki?

— Tak.

— Jakie?

— Kawę.

— Rozumiem — powiedziała miła i ładna pani. — Zostanie pan przyjęty przez pana doktora.

— Bardzo dziękuję — ucieszył się Wojtek.

— Czy przyjechał pan pod opieką innej osoby? — zapytała wciąż bardzo ładna pani.

— Nie rozumiem. Jestem dorosły.

— Chodzi o to, że gdyby w wyniku interwencji medycznej pana doktora, na przykład podania znieczulenia, doznał by pan zasłabnięcia, to czy miałby pan z kim udać się do domu, żeby odpocząć, czy też musielibyśmy wzywać karetkę pogotowia — wyjaśniła bardzo ładna pani.

— Ależ tak, jestem tu z drugą dorosłą osobą, która została w samochodzie przed gabinetem — wyjaśnił szybko.

— Co to jest za osoba?

— To moja koleżanka z pracy, pani Dorota — uzupełnił swoje wyjaśnienia, mając nadzieję, że to wystarczy.

— Bardzo dobrze — powiedziała bardzo ładna pani, a w okolicy jej ust pojawiła się niewielka zmarszczka z powodu lekkiego uśmiechu.

Wojtek odetchnął z ulgą. Jeszcze by tego brakowało, żeby przed wizytą u stomatologa musiał przywozić ze sobą mamusię.

— Proszę usiąść przed gabinetem numer dwa. Pan doktor będzie wołał.

— Dziękuję –powiedział i poszedł zająć miejsce przed gabinetem.

— Proszę wejść! — usłyszał po dłuższej chwili, więc wszedł do gabinetu.

Doktor był starszym mężczyzną, który natychmiast wstał zza biurka i wyciągną do Wojtka rękę, żeby się z nim przywitać.

— Dzień dobry — powiedział potrząsając ręką, po czym wskazał krzesło.

Wojtek zajął wskazane mu krzesło, a doktor wrócił na swoje miejsce za biurkiem.

— Co panu dolega? — zapytał doktor.

— Bolą mnie zęby — poinformował Wojtek.

— A dokładnie ile zębów pana boli?

— Wszystkie.

— Interesujące — powiedział doktor. — Proszę z łaski swojej przesiąść się na tamten fotel dentystyczny — powiedział wskazując duży fotel z oprzyrządowaniem.

Wojtek usiadł na nim, a właściwie się położył, a pan doktor zapalił lampę nad fotelem i skierował jej światło na twarz Wojtka.

— Proszę otworzyć usta — poprosił, po czym przez chwilę oglądał dokładnie uzębienie, od czasu do czasu stukając jakimś narzędziem w niektóre zęby.

Wojtek cierpliwie czekał z otwartymi szeroko ustami. W końcu doktor skończył oględziny.

— Dziękuję — powiedział. — To wszystko. Wypiszę panu receptę. To nic groźnego i nie wymaga mojej interwencji. Wystarczy przez kilka dni pobrać leki i wszystko się unormuje. Może pan już wstać.

Wojtek z ulgą wstał z dentystycznego fotela. Odebrał od doktora karteczkę z numerem do recepty elektronicznej.

— Opłatę uiści pan w recepcji — powiedział doktor.

— Dziękuje bardzo, panie doktorze — powiedział Wojtek i z zadowoleniem wyszedł z gabinetu.

Bardzo ładna pani podała mu sumę do zapłaty i zapytała, czy kartą, czy gotówką.

— Kartą — poprosił Wojtek, bo przecież miał przy sobie służbową kartę płatniczą.

Zapłacił i szczęśliwy wrócił do samochodu.

— Ząbki zrobione? — zapytała Dorota.

— Na szczęście nie trzeba było niczego robić. Wystarczy zastosować leki.

— No to miałeś wielkie szczęście. Nieco się już niepokoiłam, więc weszłam do środka, a tam była tylko taka lalunia, która nie chciała mi udzielić żadnych informacji — poskarżyła się Dorota.

— Piękna kobieta, prawda — powiedział Wojtek.

— Piękna? Raczej wypacykowana — stwierdziła Dorota.

— No to możemy jechać — zmienił temat Wojtek.

Rozdział 10

Dorota z Wojtkiem Wyjechali na ulicę Zatokową, ale nie jechali nią zbyt długo, bo Wojtek skręcił w ulicę Polną.

— Znowu zjeżdżamy z głównej drogi? — zaniepokoiła się poważnie Dorota.

— Niestety — odpowiedział jej lapidarnie kierowca, nawet na nią nie spoglądając.

— W taki sposób nigdy nie dojedziemy na miejsce — oburzyła się dziewczyna.

Wojtek jechał dość wolno, cały czas rozglądając się po mijanych budynkach.

— Co mówiłaś? — zapytał zdezorientowany, bo ruch na ulicy pochłaniał jego uwagę.

Przypomniał sobie, że był tu kiedyś i na klatce schodowej kupował monety kolekcjonerskie. Wtedy był już późny wieczór, więc było ciemno, a teraz była słoneczna pogoda i ulica wyglądała zupełnie inaczej.

— No i na dokładkę jeszcze nie słucha co do niego mówię — powiedziała Dorota urażonym tonem i ostentacyjnie odwróciła głowę w drugą stronę udając, że też przygląda się mijanym domom i ludziom idącym ulicą.

— Przepraszam ciebie Dorotko, ale muszę tu odnaleźć pracownię krawiecką — wyjaśnił urażonej dziewczynie.

— A po co nam pracownia krawiecka? — zapytała znowu spoglądając na niego.

— Muszę odebrać garnitur służbowy dla jednego z dyrektorów — powiedział nadal przyglądając się uważnie otoczeniu ulicy. — A zdradzisz mi co mówiłaś wcześniej?

— Nie pamiętam — powiedziała Dorota.

— Pamiętasz, pamiętasz, tylko się tak ze mną droczysz po przyjacielsku — powiedział ze śmiechem.

— Wcale bo nie — odparła.

— Powiedz, przecież już ciebie przeprosiłem — argumentował.

— Mówiłam, że nigdy nie dojedziemy na miejsce jak się tak będziemy wlekli po bocznych ulicach — powiedziała w końcu.

— Dojedziemy, dojedziemy, tylko troszeczkę później — powiedział Wojtek uspokajająco.

— Mam nadzieję — wymknęło się Dorocie.

— Możesz być zupełnie spokojna — powiedział Wojtek. — Już ja zadbam o to, żebyśmy wykonali wszystkie powierzone nam zadania. W końcu odpowiadam za organizacyjną stronę naszego wyjazdu służbowego.

— Ciekawe, za co ja odpowiadam? — zapytała.

— Ty odpowiadasz za stronę merytoryczną naszej delikatnej misji służbowej — odparł i uśmiechnął się do niej.

— Aha — powiedziała Dorota i znowu wróciła do wyglądania przez boczną szybę na ulicę.

Bardzo ją ucieszyła odpowiedź Wojtka, bo już zaczynała odnosić wrażenie, że to on o wszystkim decyduje, że to on rządzi, a ona traci wszelką kontrolę nad tym co robią. Przez chwilę czuła się niepotrzebnym meblem wożonym bez celu na pace samochodu tylko dlatego, iż nie ma akurat nikogo do rozładowania ładunku.

— Jest! — wykrzyknął Wojtek z zadowoleniem i natychmiast skręcił i zatrzymał samochód przed jednym z budynków.

Na ścianie domu znajdowała się sporych rozmiarów tablica reklamowa, na której wielkimi literami napisano „Pracownia Krawiecka”.

— Idziesz ze mną? –zapytał Wojtek Dorotę.

— Ja? — zdziwiła się. — A po co?

— Jak pójdziesz tam ze mną, to będę wyglądał poważniej — stwierdził.

— Poważniej? Niby czemu? — zastanawiała się głośno dziewczyna.

— Temu, że wtedy będę wyglądał na gościa z małżonką, a nie na chłopca na posyłki — wyjaśnił jej Wojtek swój punkt widzenia.

— No dobrze, idę z tobą — zdecydowała Dorota z wielkim zadowoleniem z takiego obrotu sprawy, bowiem jej własna rola w tym tandemie znacznie się poprawiła i stała się ważniejsza, nieodzowna do właściwego, pozytywnego rozwiązania ich misji.

Wysiedli z samochodu i razem weszli do środka.

— Dzień dobry — powiedzieli do kobiety, która do nich podeszła.

— Dzień dobry państwu — odpowiedziała. — Czym mogę służyć?

Zamiast odpowiedzi Wojtek podał jej kartkę papieru. Kobieta zerknęła na nią i od razu uśmiechnęła się szeroko.

— Ach, witam serdecznie. Pański garnitur jest już gotowy i czeka na odbiór. Z całą pewnością będzie pan w nim wyglądał niezwykle elegancko, a nawet wręcz dystyngowanie — mówiła idąc w stronę stojącego pod oknem wieszaka, na którym wisiało sporo garniturów, marynarek i płaszczy. Wzięła do ręki jeden z wieszaków z garniturem.

— Zgodnie z najnowszymi trendami w modzie męskiej, proszę pana, małżonka będzie z pana dumna — powiedziała kiwając głową Dorocie.

— Z całą pewnością — odpowiedziała jej Dorota.

— Płatność będzie kartą czy gotówką? — zapytała kobieta.

— Naturalnie kartą — odparł Wojtek podając jej kartę płatniczą.

— Naturalnie — ucieszyła się kobieta biorąc kartę i jednocześnie wręczając Wojtkowi wieszak z garniturem.

Podeszła do biurka, wstukała kilka znaków na klawiaturze komputera, potem przyłożyła kartę do terminala płatniczego. Sygnał dźwiękowy oznajmił pobranie zapłaty.

— Bardzo dziękuję i polecamy się państwu na przyszłość — powiedziała kobieta szeroko się uśmiechając i pokazując swoje nieskazitelnie białe i równe zęby, po czym oddała Wojtkowi kartę.

— Dziękuję — powiedział Wojtek i ruszył w kierunku drzwi wyjściowych.

— Do widzenia — powiedziała Dorota, po czym ruszyła za Wojtkiem.

— Dziękujemy i zapraszamy ponownie — zdążyła powiedzieć kobieta zanim obije wyszli.

Rozdział 11

Garnitur dyrektora Wojtek ostrożnie ułożył w bagażniku limuzyny. Potem oboje zajęli miejsca w samochodzie i ruszyli dalej.

— Teraz jeszcze tylko muszę znaleźć aptekę i kupić lekarstwo na moje bolące zęby — powiedział Wojtek.

— To akurat jest bardzo ważna sprawa — potwierdziła Dorota.

— Otóż to — zgodził się z nią kolega uważnie wypatrując apteki. — Gdzieś przy tej ulicy była kiedyś bardzo dobrze zaopatrzona apteka, w której można było dostać leki, których w innych aptekach szukało się na darmo. Niektórzy farmaceuci twierdzili stanowczo, że nawet w hurtowni nie ma danego lekarstwa, a w tej jednej aptece było.

— Również miałam kilka razy takie przygody — przyznała Dorota. — Czasami to trzeba było jechać aż na koniec Gdańska.

— Dokładnie, bo wtedy aptekarze sprawdzali w komputerze gdzie jest potrzebny lek. Teraz można to sobie samemu sprawdzić w Internecie — zgodził się z nią Wojtek.

— Nie wiem czy jeszcze tak jest, ale był czas, że niektóre leki, na przykład Insulina, były dla cukrzyków sprzedawane w cenie jednego grosza — powiedziała Dorota.

— To na pewno nie mogło mieć nic wspólnego z ceną rynkową — zauważył Wojtek kręcąc głową.

— Oczywiście, że nie. Te lekarstwa były dofinansowane przez Ministerstwo Zdrowia dla niektórych grup pacjentów.

— I pewnie nigdzie nie można było je dostać w tej cenie — powiedział sceptycznie Wojtek.

— Wręcz przeciwnie, można je było otrzymać prawie we wszystkich aptekach — wyjaśniła Dorota.

— Może i tak. Skoro były dofinansowane, to pewnie wyrównywano cenę wszystkim aptekom.

— Owszem — przyznała Dorota. — Chociaż zdarzyło mi się usłyszeć w aptece, że mam zapłacić dość dużo.

— No i co wtedy? — zainteresował się Wojtek.

— Gdy powiedziałam, że rezygnuję z zakupu, bo w innej aptece dostanę ten lek za jeden grosz, to aptekarka od razu powiedziała, że ona również może mi sprzedać za jeden grosz — opowiadała Dorota.

— To czemu od razu nie powiedziała?

— Bo może liczyła na to, że klient nie zauważy ceny pośród cen innych leków — odparła Dorota.

— Albo uzyskiwanie wyrównania ceny wymagało jakiś dodatkowych czynności, składania wniosków, lub pisania rozliczeń, a bez tego uzyskaliby właściwą cenę bez dodatkowej pracy. Co ich obchodziło, czy pacjenta stać, czy nie.

— Właśnie — przyznała Dorota. — Brak empatii, brak wyrozumiałości, brak nawet zwykłych ludzkich uczuć. Dla wielu apteka jest zwykłym biznesem, a nie żadną misją ratowania ludzkiego życia i zdrowia.

— Masz rację — zgodził się Wojtek.

Oboje zauważyli z daleka widoczny świecący na zielono krzyż oznaczający aptekę. Na parkingu przed apteką były wolne miejsca, więc Wojtek łatwo zaparkował limuzynę.

— Poczekasz, czy też chcesz coś kupić w aptece? — zapytał.

— Poczekam w samochodzie — odparła Dorota.

Wojtek więc wysiadł z samochodu i dziarskim krokiem wkroczył do apteki. Musiała tam być kolejka, bo przez dłuższą chwilę nie wychodził. Dorota przez przyciemnioną szybę obserwowała starszą panią, która wyszła z apteki, potem siwego dziadka, który poruszał się przy pomocy laski. Po chwili wysiadła z samochodu by rozprostować kręgosłup. Po drugiej stronie ulicy zobaczyła budynek Kościoła. Była w tym kościele na weselu swojej kuzynki. Pamiętała doskonale jej piękną suknię ślubną. Pamiętała też księdza, który udzielał ślubu. Po mszy jechali autobusem na miejsce wesela. Część gości jechała swoimi samochodami, a młodzi jechali wynajętą białą limuzyną. Na te wspomnienia Dorocie zaszkliły się oczy.

— Możemy jechać — powiedział Wojtek po wyjściu z apteki. — Coś się stało? — zapytał z niepokojem widząc jej wyraz twarzy.

— Nie, nie, możemy jechać — odpowiedziała szybko Dorota i natychmiast wsiadła do samochodu.

Wojtek też wsiadł ze swojej strony, po czym przyglądał się Dorocie.

— Nic mi nie jest — powiedziała ocierając oczy wierzchem dłoni.

— Może jestem głupi, ale widzę, że coś się stało — powiedział Wojtek poważnym głosem.

— To tylko wspomnienia. Możemy jechać.

— Jakie wspomnienia? — zapytał Wojtek.

— To tylko wesele kuzynki. Brała ślub w tamtym kościele. To nic ważnego.

— Jesteś pewna?

— Tak. Możemy jechać — powiedziała i uśmiechnęła się do niego.

— No dobra, skoro tak twierdzisz — odparł Wojtek i uruchomił silnik by jechać dalej.

Rozdział 12

Wojtek z Dorotą wjechali na ulicę Zatokową, a więc znowu znaleźli się na głównej drodze. Wreszcie ich jazda nabrała prędkości. Znaleźli się w samym środku nurtu pojazdów, które zmierzały na zachód, w stronę Wejherowa i dalej do Lęborka, Słupska, Koszalina, aż do Szczecina włącznie. Na całe szczęście nie musieli jechać aż tak daleko.

Dorota sprawdzała w telefonie odległość do celu ich podróży.

— To już nie jest ulica Zatokowa, tylko Jana Trzeciego Sobieskiego — powiedziała.

— Zgadza się, bo wjechaliśmy do Rumii — potwierdził Wojtek.

— No właśnie, zobacz, po lewej jest Multikino — ucieszyła się Dorota. — Pójdziemy razem na jakiś dobry film?

— Czemu nie, możemy pójść, ale innym razem, bo dzisiaj nie mamy na to czasu — odparł Wojtek.

— No oczywiście, że innym razem — zgodziła się Dorota.

Słońce świeciło, a w samochodzie robiło się coraz cieplej.

— Włączyć klimatyzację? — zapytał Wojtek.

— Raczej otwórz trochę szybę, żeby wleciało świeże powietrze — poprosiła dziewczyna.

Wojtek uchylił szybę po swojej stronie.

— Z obu stron nie można otworzyć okien, bo będzie przeciąg — powiedział.

— Przecież wiem — odparła Dorota. — Tak jak teraz będzie bardzo dobrze.

Po przejechaniu wiaduktu nad torami kolejowymi Dorota zauważyła po lewej stronie dworzec kolejowy, w którym mieści się biblioteka.

— Zerknij w lewo. Na tym dworcu kolejowym urządzono bibliotekę publiczną, która otrzymała tytuł Najładniejszej Biblioteki. Wystrój biblioteki nawiązuje do dworca kolejowego. Są tam między innymi ławeczki wyglądające jak siedzenia w wagonach kolejowych. Ta biblioteka nazywa się Stacja Kultura. Fajnie, nie?

— Faktycznie, bardzo pomysłowo — potwierdził Wojtek.

— Raz w miesiącu bywam w tej bibliotece, ponieważ biorę udział w spotkaniach Dyskusyjnego Klubu Książki — wyznała.

— I co, rozmawiacie tam o książkach, tak?

— Tak — potwierdziła Dorota. — Bardzo lubię te nasze rozmowy.

— A kto decyduje o tym, którą książkę omawiacie? — zainteresował się Wojtek.

— Wszyscy razem o tym decydujemy.

— Jak to wszyscy? W jaki sposób?

— Po prostu wspólnie podejmujemy decyzję o tym, którą książkę będziemy czytać w ciągu najbliższego miesiąca, a potem, na następnym spotkaniu, o tej książce rozmawiamy — wyjaśniła dziewczyna.

— Zawsze wszyscy się zgadzają?

— Nie. Czasami ktoś mówi, że nie będzie czytał tej książki, to wtedy wybieramy inną lekturę, co do której wszyscy się zgodzą — wyjaśniła.

— Czyli działacie bardzo demokratycznie. Gratuluję — powiedział Wojtek.

— Dziękuję — odparła Dorota.

— Możecie wybierać ze wszystkich książek znajdujących się w bibliotece?

— Niekoniecznie, bo możemy wybierać do czytania nawet te książki, których w bibliotece nie ma. Wtedy musimy sami zadbać o odpowiednią ilość egzemplarzy, albo pożyczać sobie wzajemnie. Miesiąc to dość dużo czasu.

— A kto może należeć do takiego klubu? — zapytał Wojtek.

— Każdy.

— Naprawdę każdy? Bez żadnych ograniczeń? — dopytywał.

— Regulamin Dyskusyjnego Klubu Książki stwierdza wyraźnie, że spotkania są nieformalne, czyli nie obowiązują żadne formalności. Biblioteka daje nam książki do czytania i pozwala na nasze spotkania w bibliotece i dyskusje nie pytając nas o nazwisko ani o miejsce zamieszkania. Skoro ma być bez formalności, to jest bez formalności.

— Interesujące — stwierdził Wojtek. — Czyli ja też mógłbym wstąpić do waszego klubu.

— Naturalnie — odparła Dorota. — Jeżeli lubisz czytać książki, to bardzo serdecznie ciebie zapraszam.

— Ale musiałbym jeszcze wiedzieć kiedy się spotykacie.

— Nie ma sprawy. Przypomnę ci o DKK przed następnym spotkaniem.

— Dobrze. Trzymam ciebie za słowo — powiedział Wojtek.

— Doskonale. Będzie mi bardzo miło — przyznała Dorota.

— Dobrze. A na najbliższym spotkaniu o jakiej książce będziecie rozmawiać? — zapytał.

— Aktualnie czytamy książkę „Historia której nie było” Agnieszki Jankowiak-Maik. To bardzo interesująca książka historyczna. Przeczytałam już połowę — przyznała Dorota.

— To może mi pożyczysz, żebym też mógł przeczytać? — zaproponował.

— Oczywiście. Inaczej byś się na tym spotkaniu nudził.

— No właśnie. A głos w dyskusji zabiera się w jakiej kolejności? — zapytał.

— Kolejność jest dowolna. Mówi ten, kto ma ochotę mówić. Bardzo często nawet odchodzimy od tematu spotkania, bo ktoś woli rozmawiać na inny temat. Pełna swoboda.

— W takim razie tym bardziej się cieszę na to spotkanie — przyznał Wojtek.

Rozdział 13

Wojtek z Dorotą minęli sklep meblowy Agata, przejechali koło dworca kolejowego w Redzie, po czym podjechali pod skrzyżowanie z drogą prowadząca do Helu i w nią skręcili. Ich trasa co prawda nie wiodła do Helu, tylko miała przed Puckiem skręcić do Połczyna, potem Zdrady, Werblinii, Starzyna, Kłanina, przez Sulicice do Sławoszyna, a następnie przez Karwińskie Błota zaprowadzić ich aż do Karwi.

Na tej trasie był wyraźnie mniejszy ruch, więc jechało się swobodniej. Na całe szczęście mieli jeszcze wystarczająco dużo czasu, więc nie trzeba było zbyt mocno naciskać pedału gazu.

Przez uchyloną szybę obok kierowcy wpadało do samochodu świeże powietrze pachnące polami i rosnącymi na nich roślinami. Lekki wiaterek delikatnie kołysał gałązkami drzew i krzewów. Promienie słońca zabarwiały wszystko na żółto. W powietrzu unosiło się mnóstwo różnorodnych pyłków roślinnych, które pachniały coraz bardziej intensywnie.

Wraz ze świeżym powietrzem do wnętrza samochodu wleciała osa i poczęła z głośnym bzykaniem obijać się o przednią szybę. Wojtek począł machać ręką usiłując uderzyć owada, ale ten sprawnie unikał trafienia.

— Nie machaj ręką, bo tylko rozdrażnisz osę i wtedy ciebie użądli — ostrzegła go Dorota.

— Nie znoszę owadów — powiedział Wojtek, po czym znowu spróbował walnąć owada.

— Patrz na drogę, a nie na osę — poradziła mu Dorota.

— Otwórz twoją szybę, może wtedy w przeciągu ten owad wyfrunie sobie na pole, gdzie jego miejsce — zaproponował Wojtek.

Dorota obniżyła swoją szybę. Ruch powietrza stał się bardzo wyraźny, a zarazem nieco dokuczliwy. Gdy tylko osa przestała bzykać przed szybą, Dorota znowu zamknęła swoją szybę. Wojtek wyraźnie się rozluźnił. Po chwili Dorota spojrzała na chłopca i zauważyła osę chodzącą po jego włosach.

— Nie zdenerwuj się — poprosiła.

— Co znowu? — zapytał zaniepokojony.

— Patrz na drogę i trzymaj kierownicę dwoma rękami — powiedziała.

— O co ci chodzi? — zdenerwował się Wojtek.

— Ta osa chodzi ci po głowie — powiedziała Dorota.

Wojtek natychmiast zwolnił jazdę, zjechał na pobocze i zatrzymał samochód. Potem otworzył szeroko swoje drzwi i wysiadł z samochodu. Obszedł samochód dookoła, zatrzymał się naprzeciw Doroty.

— Wysiadaj! — krzyknął do dziewczyny.

Dorota również wysiadła z limuzyny.

— Nie panikuj — powiedziała. — To tylko mała osa.

— Już kiedyś, jak byłem małym chłopcem, ugryzła mnie osa i wtedy wylądowałem w szpitalu na oddziale ratunkowym — powiedział bardzo poważnym głosem.

— Co mam zrobić? — zapytała Dorota, która też się wystraszyła konsekwencji użądlenia.

— Zobacz, czy ona nadal tam jest — poprosił nieco nerwowo.

Dorota obróciła Wojtka do siebie tyłem. Osa nadal tkwiła w jego włosach.

— Nadal jest w twoich włosach — wyjaśniła.

— Masz może w torebce grzebień? — zapytał Wojtek.

— Niestety, nie nosze ze sobą w torebce grzebienia — powiedziała z pewną irytacją w głosie Dorota.

— W takim razie spróbuj ją strącić — zaproponował Wojtek.

— Niby czym? — zaciekawiła się dziewczyna.

— Lusterkiem, albo szminką, lub może czymś innym — sugerował.

Dziewczyna przez chwilę przyglądała się owadowi.

— Przecież to tylko mała osa — powiedziała w końcu i trzepnęła ją dłonią. — Oła! — krzyknęła zaraz potem.

— Co się stało? — zaniepokoił się Wojtek.

— Użądliła mnie — powiedziała Dorota. — Użądliła mnie w palec.

Wojtek natychmiast złapał ja za rękę i począł ja oglądać.

— Jest zaczerwienione miejsce — powiedział. — Boli?

— Zabolało, ale teraz pulsuje — powiedziała Dorota. — Chyba czuję jak puchnie.

— Musimy natychmiast pojechać do najbliższego szpitala. Musi cię zbadać lekarz — podjął decyzję. — Wsiadaj do samochodu.

Dorota posłusznie zajęła miejsce w limuzynie. Wojtek ponownie usiadł za kierownicą i natychmiast ruszył.

— Najbliżej będzie do Pucka — wyjaśnił dziewczynie. — Za chwilę tam dojedziemy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 43.62