„Im bystrzejszy umysł, tym więcej widzi między ludźmi odrębności; prostacy nie dostrzegają różnic między ludźmi”.
Pascal
„Tylko drugorzędny umysł nie umie wybrać pomiędzy literaturą a prawdziwą nocą duszy”.
Emil Michel Corian
Mojej rodzinie…
Gabriela Przystupa
Rozdział 1
Maryna wstała jak zwykle spóźniona, ale jak zawsze w niezwykle pogodnym nastroju. Gdyby inni brali neuroleptyk, a do tego studiowali i pracowali na słuchawce, to dopiero by zasypiali — pomyślała. Szybki rzut oka na siebie w lustrze, szybka kąpiel, malowanie — niezwykle delikatne. Odwieczne pytanie, co na siebie włożyć, i szybciutko na uczelnię.
Idąc na przystanek, dopiero mogła zebrać myśli. Dziś miała tylko trzy godziny na Politechnice Wrocławskiej. Najpierw mechanika płynów, a następnie wodociągi i kanalizacje. Ni w pięć, ni w dziewięć ten mój kierunek — pomyślała. Wołałabym coś humanistycznego, ale nie stać mnie, a przynajmniej na początku nie było mnie stać na studia społeczne. Teraz, gdy mam stwierdzoną schizofrenię paranoidalną, Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych płaci za studia, ale na trzecim roku szkoda rzucać. Trochę to wszystko pokręcone, ale co się odwlecze, to nie uciecze, jeszcze przyjdzie czas na spełnianie marzeń. Gdy nagle przyjechał miejski autobus, zobaczyła, jak dużo osób stoi na przystanku, patrząc na nią — a stała ona niezwykle blisko jezdni. Znowu się zamyśliła, powrót do rzeczywistości i ta powracająca myśl: Paweł cię nie kocha.
O Boże, dlaczego mnie to dręczy — zastanawiała się. Tyle lat, już dawno o nim zapomniałam, ale w końcu za coś trzeba brać to stypendium dla osób niepełnosprawnych. W autobusie kontrola biletowa, na szczęście miała bilet. No i politechnika. Wrocław to piękne miasto — pomyślała. Podeszła do jednej z grupek, która stała obok drzwi do laboratorium.
— Co tam w akademiku, Maryna? — zapytał Jasiek.
— Wczoraj był alarm przeciwpożarowy. Dwa razy. A ty co porabiałeś?
— Ja piłem na zabój.
— To dlaczego nie zadzwoniłeś do mnie?
— Bo ty nie pijesz.
— Mówiłam ci tyle razy, że jestem chora i nie mogę pić.
— Wiem, ale kto nie pije, ten donosi.
— Chętnie bym spędziła ten wieczór z wami, co na to poradzę, że jestem chora.
— Wiem, wiem, na żartach się nie znasz.
— Łysol idzie! — krzyknął ktoś z tyłu.
— Janek, przestanę cię lubić, jak będziesz taki podły.
Po godzinie zegarowej wszyscy byli jak śnięci. Na następne pół godziny wszyscy udali się do barku na uczelni. Ktoś zaczął temat egzaminów. W tym semestrze były aż trzy.
— Cholera, jak tu się przygotować — powiedział Władek.
W tym momencie do Maryny zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawiła się nazwa fundacji pomagającej ludziom z chorobami psychicznymi. Maryna wzięła telefon i odeszła kawałek, aby ta zbieranina jej nie słyszała.
— Dzień dobry, pani Maryno, tu fundacja NOWY START. Piotrek dziś przechodzi na lżejszy oddział. Jest załamany, stwierdzili u niego schizofrenię paranoidalną, może by pani przyszła i z nim porozmawiała. Tak dobrze pani sobie radzi.
— Oczywiście, że przyjdę. Mam nadzieję, że będę mogła mu pomóc.
— A o której pani można się spodziewać?
— Około piętnastej.
— Będziemy czekać.
— Maryna Drzewiecka! — krzyknął ktoś. — Wracaj tu do nas!
— Okej, już idę.
— Maryna, zrobiłaś projekt z kanalizacji?
— Tak, już dawno.
— No i to jest dziewczyna! Pomożesz mniej zdolnym kolegom?
— Tak, pewnie.
— To co pijecie? Bo ja rum z herbatą — odezwał się Janek.
— Ten jak zwykle powie prawdę. Czy tobie przez gardło by przeszła sama herbata w barze?
— Szczerze? Nie. To niezły skecz by był, jak student idzie do barmana i nie może mu przejść przez gardło sama herbata, w końcu krztusi się i mówi: no to herbata z rumem.
— Jeszcze dwie godziny zegarowe, jak my to zniesiemy.
— Nie wiem.
— A to dopiero początek złego, pod koniec stycznia się zacznie… Egzaminy i zaliczenia.
W tym momencie barman przyniósł wszystkim zamówione przekąski i drinki. Przez chwilę wszyscy jedli i pili, nie rozmawiając. Następnie wszyscy na lekkim rauszu, oprócz Maryny, udali się na pozostałe lekcje.
Maryna udała się na przystanek MPK, aby sprawdzić, jak dojechać na ulicę Piotrkowską — tam przebywał Piotrek. Szybko znalazła odpowiedni budynek i weszła na pierwsze piętro spacerkiem. Weszła do recepcji i powiedziała:
— Nazywam się Maryna Drzewiecka, jestem skierowana tutaj przez instytut na rozmowę z Piotrkiem.
— A tak, pani Maryna. Piotrek leży na sali numer cztery i jest całkowicie załamany. Czy mogłaby mu pani pomóc?
— Ze mną się komuś udało, to i mi się może uda go pocieszyć. Najważniejsze, żeby brał leki.
— Nie zatrzymuję pani już dłużej.
Maryna szybkim krokiem ruszyła przez korytarz. Weszła do sali z pewnym wahaniem.
— Cześć, Piotrek. Nazywam się Maryna i wiem od pań psycholożek, że masz stwierdzoną tę samą chorobę co ja. Przyszłam do ciebie, żeby ci powiedzieć, że to nie koniec świata, że z tą chorobą też da się żyć. Ja zachorowałam w dwa tysiące szóstym roku i jestem w remisji, dzięki Bogu już dwa lata. Na razie jestem tu dla ciebie taką grupą wsparcia. Właściwie nie wiem, jak to nazwać, grupa wsparcia to bardziej osoby zaraz po rzucie i psycholog, a ja jestem osobą, która normalnie żyje po chorobie pośród społeczeństwa i dobrze sobie radzi. Przyszłam ci powiedzieć, że ty też tak możesz.
W tym momencie weszła pani psycholog Anna Bergman.
— Dzień dobry, pani Maryno.
— Dzień dobry, pani Anno.
— To panie się znają? — zdziwił się Piotrek.
— Tak, jasne. Obie działamy w tej samej fundacji.
— Pani Maryno, może zaczniemy od tego, kiedy stwierdzono u pani schizofrenię.
— Jak już mówiłam Piotrkowi, było to w dwa tysiące szóstym roku. Zaczęło się od tego… Właściwie nie wiem, kiedy się zaczęło. Zawsze stałam obok wszystkich. Zaczęło się od tego, że nie mogłam powiedzieć wszystkiego, co chciałam. Stałam jak słup soli, wszyscy mnie pomijali, a z czasem przyzwyczaili się do tego, że nic nie mówię. Później coraz bardziej zaczęłam wchodzić w świat fantazji, magii oraz bajek, zaczęłam poszukiwać sensu w symbolach. Zaczęłam dzielić słowa na kawałki i w ten sposób rozstrzygać, co one znaczą. Zaczęłam czytać Biblię i myśleć, że będzie koniec świata. Poza tym chodziłam bez celu po mieście, dojście do jakiegoś sklepu było dla mnie równoznaczne z ocaleniem ludzkości od końca świata.
— Dziękuję, pani Maryno, za to wyznanie. Piotrek, czy widzisz jakieś podobieństwa między wami?
— Tak, niestety, ja też ganiałem po mieście, jak teraz widzę, bez celu. To straszne, jak ja teraz będę żył… Nie wyobrażam sobie mojej dalszej egzystencji. A czy ty masz rentę?
— Nie, żyję ze stypendium i pracuję na słuchawce w ankietach.
— Powiedz mi, jak się dogadujesz z kolegami.
— Normalnie, to znaczy, wiadomo, nie piję, nie palę i tyle. Pozostałe rzeczy mogę robić tak samo jak pozostali. Studiuję, chodzę do kina, teatru, czytam książki, w wolnym czasie chodzę na tańce. Uwielbiam muzykę. No i raz dziennie biorę psychotrop — zoolafren pięć miligramów. A ty co bierzesz?
— Weź mi nie przypominaj o tych psychotropach…
— Jak się masz oswoić z myślą, że jesteś chory, jeśli nie chcesz o tym mówić?
— No dobra, biorę zoolafren dziesięć miligramów.
— To normalne, jesteś większej postury niż ja, więc dali ci więcej leku. A u ciebie jak to się zaczęło?
— Ja całkiem ześwirowałem. Zacząłem krzyczeć, że wszyscy są kosmitami i wszystkich trzeba pozabijać, bo kradną nam powietrze. Chciałem zabić własną matkę, do śmierci będę się tego wstydził. Oni wszyscy mnie teraz odwiedzają, jest mi tak strasznie wstyd za siebie. Mówią, że mi wybaczą, jeśli będę brał leki. No to biorę. Wszyscy u mnie się obwiniają o to, że zachorowałem, chociaż ja z kolei im mówię, że nie wiadomo, skąd ta choroba się bierze. Ale dzięki Bogu są leki.
— A dlaczego się oskarżają?
— Mój ojciec to nieleczony alkoholik, pije na zabój, musimy w domu wszystkie pieniądze przed nim chować, bo wszystko przepija. Wszystko według słów Jurija Tynianowa… „Jeszcze w czwartek się piło. I to jak się piło! A teraz krzyczał w dzień i w nocy, i ochrypł, teraz dogorywał”. Wiesz, mój stary to taki poeta, tylko głowa nie ta. Często zachwyca się Miłoszem. No wiesz: „Panie Boże, lubiłem dżem truskawkowy / I ciemną słodycz kobiecego ciała / Jak też wódkę mrożoną […]”.
— To przykre, co mówisz. Ale jak to mówi Fiodor Dostojewski… Też znam cytat… „I osądzi wszystkich sprawiedliwie i przebaczy dobrym i złym, wyniosłym i pokornym… A gdy już skończy ze wszystkim, naonczas przemówi i do nas: »Chodźcie i wy — powie. — Chodźcie, pijaniuteńcy! Chodźcie, słabiutcy! Chodźcie, zasromani!« I my wszyscy przyjdziemy, nie wstydząc się i staniemy przed Nim. A On powie: »Świnie jesteście! Na obraz i podobieństwo bestii; ale chodźcie i wy też!«”
— Ale prawdziwe… Może teraz uda się go namówić na kurację antyalkoholową. A u ciebie jak tam w domu?
— Moi rodzice są normalni. Wyjechałam z domu, gdy miałam piętnaście lat. Mieszkałam w bursie, mam dużo znajomych, ale jak już mówiłam, nie mogłam się wysławiać. Poza tym oskarżałam się o wszystko, co powiedziałam, rozważałam każde słowo, dlatego później już nie mówiłam w ogóle. Teraz, jak widzisz, usta mi się nie zamykają. A pamiętasz pierwsze niepokojącej objawy u siebie?
— Tak, myśli, że wszyscy mnie śledzą, że muszę od nich uciekać, a później odkrycie, że oni są kosmitami. Prosiłem kierowców autobusów, żeby mnie brali na gapę, że niby zbrakło na bilet, i jeździłem po Polsce… Jakieś myśli, a później głosy mówiły mi, gdzie mam jechać, i o dziwo zawsze zgodnie z rozkładem jazdy. A ty, oprócz tego, że nic nie mówiłaś… Co się jeszcze działo? — zapytał Piotrek.
— A oprócz tego, co powiedziałam, to zaczęłam… a właściwie uczyniłam takie śluby, które jak się spełnią, to nie będę ściągać. Wiesz, jestem na studiach technicznych, tu nie sposób się wszystkiego nauczyć, ale ja to brałam bardzo serio, że ja muszę tak postąpić. Poza tym nie dawałam sobie żadnej taryfy ulgowej, wszystko musiałam robić na glanc. Wiesz, to było takie niedostosowanie. Później spotkało się to z brakiem akceptacji moich znajomych, zaczęli ode mnie stronić, a to spowodowało, że czułam się odrzucona przez środowisko. I coraz bardziej wchodziłam w świat urojony. Zaczęłam myśleć, żeby wstąpić do zakonu. Ale jednocześnie kochałam się w chłopakach. Teraz myślę, że ten zakon to była taka ucieczka od świata.
— A teraz już spasowałaś.
— Tak, teraz jako tako się dogaduję z otoczeniem.
— Widzę, pani Maryno, że na panią można zawsze liczyć, ponieważ Piotrek pierwszy raz od dawna się uśmiechnął.
— Taka laska w zakonie, niejeden ksiądz by zrzucił sutannę.
— Dziękuję, myślę, że to był komplement. Wiesz, najważniejsze to myśleć kategoriami chemii i fizyki oraz przyjętych norm moralnych.
— To całkiem łebskie. I uważać na ludzi, którym los zabrał wszystko i nie mają już nic do stracenia.
— Leki, leki, rozdają leki! — krzyczał ktoś na korytarzu.
Pani psycholog wstała i powiedziała:
— Dziękuję, pani Maryno, za przyjście, myślę, że teraz będzie Piotrkowi łatwiej. Teraz zaczynają rozdawanie leków, więc już nie będziemy przeszkadzać panu Piotrkowi.
Obie kobiety udały się szybkim krokiem do drzwi gabinetu psychologicznego. Szybkim ruchem pani Anna wyciągnęła klucz i przekręciła w drzwiach.
— Może coś do picia przed wyjściem?
— Tak, poproszę, jeśli można, herbatę.
— Ależ proszę.
Po chwili obie siedziały już przy stole i miło gawędziły.
— Co pani myśli o Piotrku?
— Teraz jest w dobrej remisji. Jak będzie brać leki, to może się to więcej nie powtórzyć aż do śmierci. Wie pani, jak skuteczne są dzisiejsze medykamenty…
— Tak, wiem, sama dzięki nim żyję.
— A jak tam pani sesja?
— O, dobrze, zrobiłam już ściągi, więc nie będę świętsza od papieża, projekty też dobrze i w ogóle jakoś to wszystko się poukładało.
— To dobrze. To, co panią spotkało, to wielkie nieszczęście i trauma. Zazwyczaj ludzie żyją tak, jak pani dzisiaj, więc niech pani korzysta z każdej chwili życia.
— O, już po osiemnastej. Muszę już uciekać… Na jutro trzeba jeszcze przygotować opis techniczny projektu. Do widzenia.
— Do widzenia i wszystkiego dobrego.
Rozdział 2
Maryna znowu obudziła się lekko spóźniona. To już kolejny dzień, czwartek — pomyślała. O Boże, i znowu ta myśl: Paweł cię nie kocha. Ale wczoraj był sukces, bo w głowie powtórzyło się to raptem z sześć razy. Znowu lekki prysznic, śniadanie i szybkie malowanie — niezwykle delikatne. Później biegiem na przystanek MPK. Znowu westchnienie: Wrocław to piękne miasto. Dzisiaj miała z kolei same zajęcia projektowe. Projekt ze stacji pomp i wodociągów oraz kanalizacji, a następnie wizyta u Janka, bo przecież jeden z projektów robią razem. Janek to dobry chłopak — pomyślała. Poza tym, że chce mnie rozpić i uwieść jak każdą dziewczynę — bo to straszny pies na baby — to jest okej. Dziś MPK przyjechał jak w zegarku. Spojrzała, a tam jedna znajoma twarz. Był to Kazik, który czasami jeździł tą linią. Znała go z poprzednich lat. Byli razem na roku, dopóki — jak sama o sobie mówi — nie zaczęła świrować z uczeniem się danych technicznych na pamięć. Kazik był już na piątym roku i zaczynał kończyć pisanie pracy magisterskiej. Była to praca badawcza, więc robił najpierw doświadczenia, a później opisywał resztę. Miał się bronić w październikowym terminie. Był chłopakiem bardzo zaradnym i myślącym. Gdy tylko zobaczył Marynę, natychmiast podszedł i zapytał ją, jak się ma.
— Wszystko okej — powiedziała Maryna. — A u ciebie jak tam?
— Wiesz, jak to jest z pracą magisterską… W weekendy praca, a w tygodniu jeszcze mamy zajęcia.
— A co tam u Patrycji? Chyba planowaliście jakieś poważne kroki? — zapytała Maryna.
— Co ty, rozstaliśmy się. Może jeszcze kiedyś z nią zacznę, ale na razie musiałem z nią skończyć. Wiesz, na dłuższy czas to ona jest nie do życia.
— A dlaczego? — zaśmiała się Maryna.
— Ponieważ jest niezwykle apodyktyczna.
— Trudne słowo, to chyba znaczy, że chce rządzić.
— Mniej więcej. Wiesz, z nią od początku było coś nie tak, zawsze chciała, żebym stał się wykładowcą. Ona też do tego dążyła, ale zabrakło jej na ten moment czwartej części punktu ze średniej… I wtedy usłyszałem, że gdybym był wykładowcą… Zresztą, to nie jest rozmowa na autobus, musimy się kiedyś spotkać i pogadać. Wiesz, ty naprawdę jesteś spoko. Wiesz, jak z nią zaczynałem, to przez chwilę myślałem o tobie, później znikłaś gdzieś w szpitalach. A teraz nawet nie wiem, jak tam z twoim zdrowiem.
— Jak w Chinach: jako tako.
— Na co ty tak naprawdę byłaś chora?
— Wiesz, to nie rozmowa na autobus.
— Przepraszam, masz rację.
— To kiedy się umawiamy? Może w sobotę o piętnastej?
— Okej. W sobotę, w barze-dyskotece, ale nie o piętnastej, a o dwudziestej pierwszej, i nie chcę słyszeć odmowy.
— Okej.
— O, dojechaliśmy na nasz wydział, odprowadzę cię do laboratorium. W której sali masz zajęcia?
— W piętnaście a, w nowym budynku.
Gdy doszli do laboratorium, to wszyscy już tam weszli. Pożegnali się uśmiechem i oboje powiedzieli niemal równocześnie:
— To do soboty.
Maryna na laboratorium czuła się jak ryba w wodzie, zawsze miała jakiś szósty zmysł do obliczeń projektowych, ale to nic dziwnego — przecież zawsze ją pociągały statystyka i socjologia. Pierwsze zajęcia ze stacji pomp upłynęły dość śmiesznie, a to za sprawą naprawdę miłego prowadzącego, który jak z rękawa sypał dowcipami o „inżynierach z Bożej łaski, po których przyszło mu poprawiać”. Przez następny kwadrans na korytarzu zaczęła zastanawiać się nad Kazikiem — co mu powiedzieć o swojej chorobie. Zaczęcie od całej prawdy, to znaczy powiedzenie: „Wiesz, Kazik, jestem schizofreniczką i około sześciu miesięcy spędziłam w szpitalu psychiatrycznym” byłoby jak wyrok. Z drugiej strony pamiętała doskonale radę psycholożki, że jeśli to coś poważnego, to należy mu się prawda jak psu buda. I tak kiedyś się dowie, ale z drugiej strony gdyby na przykład miała problemy z boreliozą, to nie musiałaby mu mówić o czymś takim. Co tu zrobić? Oficjalna wersja to problemy z boreliozą, z którą schizofrenia jest czasami mylona, bo daje takie same objawy.
— Maryna, nie śpij! — wrzasnął Janek, stojąc tuż obok niej.
— Nie śpię, tylko myślę.
— Hej, słuchajcie, Maryna, nasza Marynia myśli o, myśli o, myśli o…
— Na pewno nie o rympu rympu ani o piciu, ale ty zapewne tylko o tym.
— Ty to wiesz, jak popsuć atmosferę, coś takiego nie przeszło mi przez myśl, oczywiście myślałem o projekcie robionym tylko przeze mnie i przez ciebie.
— A, dzisiaj po zajęciach. Ale wcześniej idziemy na stołówkę, bo będę głodna.
— Okej. To o kim myślałaś, moje ty kochanie? Pogadam z chłopakiem, będzie ci łatwiej, po co jakieś podchody, podejdę i z grubej rury…
— Idź, Janek, i mnie nie denerwuj.
— Według życzenia.
Coś miała powiedzieć, gdy w głowie zaświtała myśl: Paweł cię, Maryna, naprawdę bardzo kocha. Lekkie westchnienie i myśl: Takie życie, dobrze, że ta schiza przynosi tylko takie konsekwencje. Tylko pamięć o wielkiej miłości do Pawła, a właściwie nie miłości, ale jakimś rodzaju zadurzenia, które trwało już jakiś czas temu. Przedtem już dawno zapomniała o tym chłopaku, ale nie jej mózg, który codziennie przypominał jej o istnieniu tegoż osobnika. Teraz nawet by go nie poznała. Tylko ta myśl, która męczy i dręczy. Ale to może się kiedyś skończy. Będę brała leki i wszystko się skończy — myślała czasami, pocieszając się tym.
Reszta zajęć upłynęła w podobnym nastroju. Po projekcie z kanalizacji Janek już czekał na Marynę. Oboje poszli na stołówkę. W pewnym momencie Janek wyciągnął bukiecik róż z liścikiem.
— Dla najładniejszej techny na roku. Wiesz, twoje piersi wygrały –powiedział.
— Jesteś okropny, naprawdę okropny.
— Wiem, ale może nauczysz mnie, jak być tak czarującym, jak ty.
— Jesteś niemożliwy, chcesz stać się kobietą.
— Haaa, to ty jesteś okropna, poczekaj, aż to przemyślę. Dla ciebie to i może bym się i zmienił.
— Gdybyś się zmienił, to już na pewno nie dla mnie.
— No to już tutaj jest stołówka.
Po półgodzinie oboje byli po porcji solidnych pierogów z okrasą.
— No to idziemy do mnie — oznajmił Janek. — Jeszcze tylko kupię w kiosku gazetę.
Po kilku godzinach siedzenia nad projektem oboje byli wyczerpani, ale zrobili całość. Janek odprowadził Marynę na przystanek. Było już dobrze po zmroku, gdy nadjechał trolejbus MPK.
— No to do zobaczenia — powiedział Janek.
— No to cześć.
Po przyjściu do akademika Maryna przywitała się ze wszystkimi gośćmi swojej współlokatorki, zrobiła sobie kolację i ją zjadła. Goście Agnieszki to fajni ludzie — pomyślała. Sami psycholodzy, na szczęście nie domyślają się, że mają przypadek kliniczny w pokoju. A rozmowa właśnie toczyła się o praktykach psychologicznych. Agnieszka mówiła:
— Wiecie, ja na pewno nie dogadałabym się z kimś chorym i nie próbujcie tego zmieniać, że to tacy sami ludzie po remisji. Ja po prostu się w tym nie widzę… Taki człowiek nigdy dla mnie się nie wyleczy. Zawsze będzie miał powracające myśli, natręctwa lub coś takiego. Dla mnie z psychologii to liczy się wyłącznie reklama. To jest dobrze płatne i w ogóle…
— A ja uważam, że byłabyś świetna, jeśli chodzi o dogadywanie się z ludźmi chorymi. Spróbuj, przekonaj się, a później będziesz mówić — wtrąciła Maryna.
— Ja myślę tak samo — powiedział Michał. — Wczoraj byłem w psychiatryku. I wiecie co? Było okej. Ale byłem na oddziale rehabilitacyjnym, więc wszyscy byli w remisji, mieli drobnego doła, że tak zachorowali, ale poza tym to okej.
— To jest tak, jak z każdą chorobą. Poważny stan to taki, który był długo nieleczony, czyli początki zawsze są mało groźne, żeby się doprowadzić do stanu klinicznego trzeba trochę pochorować, więc spokojnie — w szpitalu na rehabilitacji jest okej.
— Tak, to prawda, gorzej jest na ostrych oddziałach — rzuciła Ewa. — Myślę, że to jest tak, jak w tym starym powiedzeniu: Czasami trzeba niektóre sprawy obrócić w żart, bo inaczej można wylądować w psychiatryku. Tylko, cholibka, niektórzy są za poważni.
Ja to mam szczęście — pomyślała Maryna. Mieszkam w akademiku, w pokoju z psycholożką — i ciągle przebywam z jej znajomymi w pokoju. Kiedyś im powiem, że to ja jestem po psychiatryku, albo im nie powiem, niech żyją w niewiedzy.
Tymczasem rozmowa się rozwinęła.
— Ach, te praktyki, ja będę w poradni pracować — powiedział Jerzyk. W tym momencie do Maryny zadzwonił telefon. To była mama.
— Cześć, mamo — przywitała się Maryna, wychodząc z pokoju.
— Cześć. Jak się masz? Jak tam zdrowie?
— Okej — powiedziała Maryna.
— A jak tam zaliczenia i egzaminy?
— W porządku, już zaczęłam się uczyć.
— Wiesz co? Oglądałam taki program o egzorcystach i osobach, które podejrzewano o to, że są chore psychicznie, a tymczasem okazało się, że były one opętane. Może znajdź go sobie w internecie.
— Mamo, ja nie jestem opętana, to choroba.
— Wiem, ale może sobie obejrzysz, modlitwy nigdy dość. Ty nie jesteś głupia, przecież kończysz studia.
— Mamo, choroba psychiczna nie ma nic wspólnego z poziomem inteligencji.
— Wiem, córeczko, ale obejrzyj sobie ten program.
— No dobrze, obejrzę dla twojego świętego spokoju. A co tam słychać w domu?
— Twój brat się żeni.
— No nareszcie. Z Kasią, tak?
— Nie, z jakąś dziewczyną ze wschodu Polski. Ona jest prawosławna.
— To naprawdę fajnie, będziemy mieli podwójne święta. A co z Kasią?
— A co ma być, będzie musiała sobie znaleźć kogoś innego.
— Bardzo mi przykro, że nie zostanie moją szwagierką. W końcu tyle na niego czekała. Całe jego studia…
— No cóż, najważniejsze, żeby byli szczęśliwi. Wiesz, córeczko, na siłę nic nie trzeba, bo się i tak rozwali.
— Wiem. A co tam jeszcze słychać w okolicy?
— Wieśka mnie zaatakowała, powiedziała, że bierzesz rentę od głupoty, a studiujesz.
— Ja nie biorę renty, a studiuję, bo mam tyle zapału i chęci do nauki. A ty co jej powiedziałaś?
— Że jak zazdrości, to żeby też poszła do szpitala na pół roku, i że nie bierzesz renty. A swoją drogą, to mogłabyś coś zakombinować i pójść na tę komisję.
— Wiesz, mamo, jak nie będę brała renty, tylko będę radzić sobie jak zdrowe osoby, to może więcej nie zachoruję. Może tak będzie. Kombinowanie nigdy mi nie wychodziło, ale pomyślę, mamuś, a teraz muszę kończyć.
— No tak, pewnie masz dużo nauki.
— Tak, trochę tego jest, a poza tym muszę jeszcze się oprać. Po godzinie prania była już jedenasta, Maryna siadła przed komputerem i przypomniała sobie, co obiecała mamie. Usiadła przed komputerem i wpisała w wyszukiwarkę egzorcyzmy. Zaraz w jednej z pierwszych linijek ukazał się tytuł Anneliese z Niemiec. Krótki film, jaki obejrzała na temat tej dziewczyny, bardzo ją zasmucił, a jednocześnie skłonił do zastanowienia, czy z teologicznego punktu widzenia Matka Boża mogła ją poprosić o to, żeby w jej sercu zamieszkały diabły, czy to całe objawienie nie było jakimś diabelskim zagraniem, bo przecież wszyscy księża mówią, że ciało człowieka jest świątynią Ducha Świętego. W to, że ta dziewczyna była święta, nie wątpiła, ani też w to, że wszystko, co ją spotkało, było mistyczne. Później były strony, na których przeczytała o egzorcyzmach innych osób i przypadkach z kanonu kościelnego. Nagle jej się coś przypomniało. Pomyślała chwilę i rzeczywiście… Przecież tuż przed tym, nim zachorowała, podeszły do niej dwie dziewczyny i powiedziały, że straci niejeden rok na studiach i zachoruje — i tak się stało. Później one zaraz odeszły, bo obroniły tytuł inżyniera. Może warto do nich napisać? Leki i tak będę brać — pomyślała. Jak pomyślała, tak też zrobiła.
Rozdział 3
Odpowiedź ze strony o egzorcyzmach przyszła szybciej, niż przypuszczała, bo już następnego dnia. Na trzecim roku politechniki piątek był dniem wolnym od zajęć. Tyle dobrego — pomyślała. Miała się wziąć za pisanie pracy inżynierskiej. Miała drobne opóźnienia. Pracowała nad projektem domku jednorodzinnego z ogrzewaniem podłogowym. Projekt robiła w programach KAN OZC oraz KAN CO Graf. Teoretycznie powinna się bronić w styczniu, ale już teraz wiedziała, że najbliższy termin, na jaki może liczyć, to czerwiec. Jeśli chodzi o odpowiedź od egzorcystów, to była krótka — stwierdzała, że rzeczywiście tego typu przypadki są opisane w kanonie, więc powinna się zgłosić do diecezjalnego egzorcysty. Jednocześnie w odpowiedzi było napisane, że to mógł być przypadek.
Maryna weszła na stronę diecezjalnego egzorcysty i znalazła jego adres. Kościół ten mieścił się w dzielnicy Księże Wielkie. Szybko się ubrała i pojechała do wyznaczonego miejsca. Otworzył jej miły starszy zakonnik, który skierował ją do domu zakonnego. Szybko udała się w tamtą stronę i po chwili już mogła rozmawiać na świeżym powietrzu z księdzem egzorcystą. Po opowiedzeniu mu swojej historii Maryna uzyskała błogosławieństwo. W bardzo dobrym nastroju pojechała do domu. Ksiądz zachęcił Marynę do uczestnictwa w spotkaniach kółka biblijnego, następnie wróciła do akademika. Po powrocie położyła się do łóżka. Dobry sen to najlepsze lekarstwo — pomyślała i zaraz zasnęła. Gdy się obudziła, to poczuła się niezwykle lekko. Paweł cię bardzo kocha — pomyślała, a na jej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. Ale cóż, takie życie. Wylegiwanie się przerwała Agnieszka, wchodząc do pokoju.
— To niesamowite… Ty już skończyłaś zajęcia? — zapytała Maryna.
— Tak, a ty jak zwykle leniuchujesz w piątek do południa.
— Tak jest, no wiesz, sen to mój najlepszy przyjaciel.
— Okej.
— Wstaję już. — Przeciągnęła się leniwie i spojrzała na zegarek: była już dwunasta, a na piętnastą musiała dotrzeć do pracy.
Praca w ankietach była dla Maryny bardzo fajna, spotykała tam fajnych ludzi, z którymi mogła pogadać, pośmiać się, no i po latach niemówienia, czyli przeżywania schizofrenii prostej, nie mogła przestać mówić. Udawało jej się zrobić około siedmiu ankiet na dzień, co stanowiło całkiem niezły wynik. Za ankietę brała cztery złote i za godzinę trzy złote. Zarabiała około sześćdziesięciu złotych na dzień. Poza tym, jak nie miała czasu, to nie chodziła na ankiety. Pomyślała o szybkim prysznicu i o tym, w co się dziś ubierze. Jak pomyślała, tak zrobiła: obiad, prysznic — i była gotowa do wyjścia. Niezwykle lekko jej się szło i pomyślała, że ta modlitwa naprawdę działa. Postanowiła jeszcze raz zadzwonić do księdza egzorcysty i umówić się na więcej modlitw. Jeśli takie krótkie błogosławieństwo zrobiło tak wiele, że czuję się tak lekko, to co dopiero więcej modlitw — myślała, jadąc autobusem MPK. Po dojechaniu do pracy przywitała się ze wszystkimi. Dzisiaj na ankietach był Wojtek, student medycyny, który jak zawsze był niezwykle poważny. Poza tym Agata, która miała rodzinę na utrzymaniu, bo jej mąż stracił pracę, a jej malutki synek był kaleką. Agata jak zawsze była niezwykle skupiona na pracy, starała się zrobić jak najwięcej ankiet, ponadto pracowała w sklepie monopolowym. Synek, o którym z niezwykłą dumą rozprawiała przy herbacie, w czasie przerwy, zapowiadał się całkiem dobrze zdaniem jego fizjoterapeuty. Była również Ewka, na którą Maryna patrzyła z lekką zawiścią, bo studiowała ona psychologię, a robienie reklam i socjologia były rzeczami, które Marynę najbardziej interesowały. Była też Jadwiga, która nie cierpiała swojego imienia i ciągle się wzdrygała na jego dźwięk. Wszyscy Jadzi radzili, żeby je sobie zmieniła — do czasu, gdy dowiedzieli się, że już tego próbowała, a mianowicie poszła do odpowiedniego urzędu i powiedziała, że chce się nazywać Matel. Panie z urzędu popatrzyły na siebie, po czym kazały jej znaleźć dwóch świadków, którzy potwierdzą, że jest tak powszechnie nazywana, i dopiero wtedy zmienią jej imię. Jadzia została przy swoim. Była także Maria, która nie mogła donosić ciąży — już sześć razy poroniła — i miała w domu małego pieska, którego nazywała Donek. No i ona, Maryna. Wchodząc, powiedziała:
— Cześć wszystkim! Od dawna jesteście?
— Ja od czternastej trzydzieści — powiedziała Agata. — Jak zwykle jestem pod kreską.
— Rozumiem. Aha, no to czas się zalogować i rozpocząć pracę.
— No tak, jak zwykle osiem godzin przed nami.
— O kurde, na Skypie nie mam pieniędzy — powiedziała Jadwiga.
— To idź po szefa — powiedziała Agata.
— Nie trzeba — odparł szef, stojąc w drzwiach. — Sam przyszedłem. Czy panie potrzebują czegoś jeszcze? — spytał pan Czesław.
— Tak, poprosimy o grzejnik, bo tu jakoś zimno.
— Pani Ewo, jest pani największym zmarzluchem, jakiego znam, ale oczywiście przyniosę grzejnik.
Panie wzięły się ostro do pracy. W pokoju dało się słyszeć gwar rozpoczętych ankiet — wszystkie kobiety mówiły. Maryna jak zwykle mówiła bardzo szybko, żeby ankietowany obywatel nie mógł się połapać w pytaniach kwalifikujących i w rezultacie wszyscy byli w grupie respondentów. Mniej więcej po godzinie nastąpiła przerwa wymuszona koniecznością zmoczenia gardła. Wszystkie poprosiły o herbatę, więc Agata miała zagotować jak najwięcej wody w czajniku. Gdy tylko rozpoczęła się przerwa, panie zaczęły miło gawędzić. Zaczęło się od psów i kotków, a skończyło na Chinach. Po krótkiej wymianie zdań o domowych milusińskich nowy temat zaczęła Ewa:
— Wiecie co, dziewczyny, od mojej siostry z pracy pojechali do Chin na audyt i nic nie mogli przełknąć w chińskich restauracjach, gdyż na ich oczach zaszlachtowano małe pieski, poszli więc do McDonalda i myśleli, że się przesłyszeli… Wyobraźcie sobie, że w McDonaldzie leciała polska muzyka, a mianowicie Pieski małe dwa, to ich tak rozwaliło, że nie mogli w to uwierzyć.
— Tak, ja też słyszałam, że polska muzyka jest tam bardzo popularna — powiedziała Maria.
— Uwaga! Niosę herbatę.
Chwilę potem wszystkie zaczęły pracę i dobrnęły do godziny dwudziestej pierwszej. Czas na ankietach mijał bardzo szybko, ponieważ ankieterki czytały odpowiedzi szybko, a ankietowani musieli się dostosować. Maryna wyszła po zmroku i szybkim krokiem udała się w stronę przystanku MPK.
W akademiku była około godziny dwudziestej drugiej. Nic, tylko położyć się spać — pomyślała. Szybka kąpiel i po chwili była już w szlafroku. Zostało jeszcze pomodlić się wieczorem. Maryna bardzo poważnie traktowała sprawy wiary — pochodziła ze wsi i wyniosła z domu bardzo ludowe podejście: Bóg jest i tyle, bo kwiaty pachną, a drzewa pięknie szumią, bo jest morze i góry, a przede wszystkim ludzie, których ona kocha i którzy ją kochają. Ktoś kiedyś ją zapytał, jak sobie wytłumaczyła swoją chorobę. Ona niewiele powiedziała, rzekła tylko: „Życie to nie koncert życzeń, czasami trafia się szczęście, a czasami smutek, ale ja wierzę, że szczęścia jest więcej, bo optymistom jest łatwiej. Lub jak mówił Forrest Gump: »Życie jest jak pudełko czekoladek — nigdy nie wiadomo, co się trafi«”. Religia jej bardzo pomogła w zwalczeniu schizofrenii prostej na etapie, gdy nad wszystkim się zastanawiała — czy ktoś dobrze zrozumiał jej słowa — i za wszystko przepraszała. Kiedy zastanawiała się nad każdym słowem, wpadła jej w ręce książeczka Tajemnica szczęścia (Świętej Brygidy). Szybko zrozumiała, że książeczka ta to dla niej wybawienie. Wśród piętnastu obietnic jest jedna, dzięki której można uzyskać wszystko, o co się poprosi. Człowiek uzyskuje to, gdy będzie te modlitwy odmawiał przez rok. Reszta stanowiła dla Maryny już tylko kwestię, jak dopilnować, aby codziennie odmówić Tajemnicę szczęścia. I tak wyleczyła się z zastanawiania nad tym, jak mówiła. Po prostu poprosiła dobrego Boga o to, aby wszyscy ją rozumieli we właściwy sposób, i tak to się skończyło. Prosiła, żeby zniknęły lęki, że ktoś ją okradł w sklepie, i tak się stało. Jej podejście do wiary opierało się głównie na wierze w Matkę Bożą i jej nieustanną pomoc i obronę. Maryna już od małego ogromnie lubiła czytać, a tak się składało, że jej kuzynka była w zakonie, więc często i gęsto przywoziła coś z zakonnej biblioteczki — książki te były uznawane przez jej matkę za najbardziej wartościowe i czytane przez wszystkich domowników. Poza tym inna kuzynka pracowała w wiejskiej bibliotece i stamtąd też były przywożone książki. Maryna miała dużo koleżanek, więc strategią owej kuzynki było nieustanne zachęcanie jej do czytania. Maryna — jako mała dziewczynka — była niezwykle zakompleksiona: nosiła szerokie swetry, wstydząc się niejako swojego dojrzewania i wyrastających piersi, chodziła więc po górach zgarbiona i ubrana w kurtkę o trzy numery za dużą. Aż pewnego razu wpadła jej w ręce książka o objawieniach fatimskich i tam przeczytała relacje dzieci z owych objawień. Opowiadały one o tym, że Matka Boża jest niezwykle piękną kobietą i jest ubrana w niezwykle piękne stroje. Poruszyła kiedyś ten temat ze swoją babcią. Babcia — osoba niezwykle pracowita i niezwykłej mądrości — spojrzała na nią i powiedziała:
— Ameryki nie odkryłaś, przecież zawsze na wszystkie święta wszyscy ubierają się odświętnie, wszystkie kobiety kupują sobie nowe chustki i inne ubrania.
Maryna zastanowiła się nad tym przez chwilę i przyznała jej rację.
— Widzisz, dziecko — powiedziała babcia — Matka Boża jest królową tego świata i wygląda jak królowa, jest tak mądra, jak królowa, jest tak czarująca, jak królowa… i tak dalej, można to wyliczać w nieskończoność. Muszę cię zabrać do Częstochowy — mówiła dalej — tam ludzie czczą ją od wieków, ma tam swój gród. A dla ciebie mam modlitwy dworu niebieskiego. Jeśli będziesz je odmawiać i modlić się nimi, to dołączysz do dworu Matki Bożej w niebie, i wtedy jak prawdziwa dwórka będziesz mogła od niej się uczyć i ją czcić. W dawnych czasach, kiedy na świecie były królowe i ich dwórki, każdy wiedział, że młode dziewczynki uczą się od starszych dam. Nie chodziły do szkoły, tylko terminowały u dam dworu i królowych tego świata.