E-book
36.75
drukowana A5
65.94
Podróż przez świat w głąb siebie

Bezpłatny fragment - Podróż przez świat w głąb siebie


Objętość:
326 str.
ISBN:
978-83-8273-269-6
E-book
za 36.75
drukowana A5
za 65.94

Podziękowania

Na początku chciałabym podziękować mężowi, Marcinowi Dobrzańskiemu. Niezmiernie się cieszę, że odnalazłam go na drodze swojego życia i mogliśmy połączyć się cudowną, niespotykaną miłością, aby doświadczać życia, które jest dla nas darem. Marcin ofiarował mi też największy dar, czyli możliwości i przestrzeń do bycia sobą, rozwoju duchowego i kreowania własnego życia, a w rezultacie — do napisania tej książki.

Szczególną wdzięczność za życie chcę wyrazić rodzicom, Janinie i Antoniemu. Kocham Was!

Ogromne podziękowania należą się również wszystkim nauczycielom duchowym — tym wielkim, jak samo Życie czy Budda, i tym, których już nie ma wśród nas (Osho) lub którzy znajdują się bardzo daleko i których jeszcze nie poznałam osobiście (dr Joe Dispenza). Nie zapominam i o tych, którzy zostali moimi przyjaciółmi, czyli o Dominice i Pawle. Dużo zawdzięczam także innym nauczycielom — nie zdołam ich wszystkich teraz wymienić, ale pamiętam o nich oraz o wiedzy i doświadczeniu, które mi sprezentowali.

Z głębi serca dziękuję również mojej przyjaciółce Kamili. Nasze drogi znów się połączyły, gdy zaczęłyśmy wzrastać — jesteśmy bratnimi duszami i rozwijałyśmy się w tym samym kierunku. Pamiętam, jak kiedyś słuchałyśmy pewnego satsangu i później zastanawiałyśmy się, o co tam chodziło, jednak stopniowo przyszło doświadczenie i pełne zrozumienie. Teraz się śmiejemy, że to przecież takie proste. Wszystko odbywało się równolegle, więc można powiedzieć, że szłyśmy przez ten cudowny czas, trzymając się za ręce i dzieląc ze sobą każdym odkryciem. Naprawdę pięknie mieć przy boku osobę, która doświadcza tego samego co ty i rozumie cię w pełni.

Chciałabym złożyć wyrazy wdzięczności także innym ludziom, którzy są lub byli częścią mojego życia, czyli głównie przyjaciołom, znajomym, byłym partnerom, nauczycielom, rodzinie. Oni wszyscy, zasilając moje życie w różnorakie doświadczenia, uczynili je pięknym.

Wstęp

Witaj! Cieszę się niezmiernie, że sięgnęłaś lub sięgnąłeś po tę książkę, bo to oznacza, że chociaż odrobinę ciekawi cię droga, którą przebyłam w poszukiwaniu zrozumienia aż do miejsca, gdzie znajduję się teraz, czyli do własnego raju na ziemi. Określam ową drogę metaforycznie jako podróż łodzią przez świat na falach oceanu życia. Kiedyś pewien mój nauczyciel powiedział, że wszystko jest niczym ocean — cały Wszechświat — my zaś, będąc jego częścią, przypominamy fale. Odrobina indywidualności, inny plan duszy, a jednak wszyscy jesteśmy tym samym. Swoją wędrówkę traktuję więc jak przeprawę łodzią przez ocean — czasami bardzo wzburzony, czasami spokojny; niekiedy robi się ciemno i pada deszcz, niekiedy świeci słońce i nabieram wiatru w żagle. Wszystko zawiera się w naszym świecie, składa się on ze wszystkiego: z dobra i zła, z cierpienia i radości, z miłości i złości. Żeglując oceanem życia, musimy mieć szeroko otwarte oczy, by te zjawiska zobaczyć, zrozumieć i zaakceptować.

Niezwykle ważnym aspektem okazuje się kapitan tego statku. Wiele osób płynie przez życie niczym statek bez sternika, sama tak dryfowałam szereg lat. Ster mojej łodzi przejmowali ludzie, którzy byli mi bliscy, lub przekonania, wartości, zakazy i nakazy, w których zostałam wychowana. Poruszałam się w obrębie ram wyznaczanych przez stare programy myślenia i przez ograniczoną świadomość. Właściwy cel nadaje życiu sens. Ale najpierw trzeba odnaleźć i pokochać siebie, dowiedzieć się, kim się jest i czego naprawdę chce. Tutaj przychodzi mi na myśl kolejny element porównania: jestem łodzią na oceanie życia, a do dna owej łodzi ciągle coś się przyczepia — są to poglądy, zasady, uwarunkowania, traumy, różne byty i energie, nie tylko moje, lecz także odziedziczone czy kolektywne. Zadaniem człowieka jest oczyścić się ze wszystkiego, co nabyte, co zasłania jego prawdziwą, wewnętrzną kreację; wydobyć swoją rzeczywistą tożsamość, zacząć kierować się kompasem autentyczności poprzez czystą intuicję. Oczywiście, nie da się wszystkiego „wyczyścić”, przynajmniej ja nie znalazłam na świecie osoby, której by się taka sztuka udała. Ale można usunąć to, co najbardziej nam nie służy, co blokuje doświadczenia, a w rezultacie — odzyskiwać część po części siebie i stwarzać przestrzeń, w której może się zamanifestować dokładnie to, po co przyszliśmy na świat.

Oczyściwszy dno i burty naszej metaforycznej łodzi, wiemy, czego chcemy pod względem emocjonalnym, materialnym, duchowym i fizycznym. Mamy jasno określone cele i priorytety w każdym obszarze życia. Zdajemy sobie sprawę, co jest w nim ważne. Doznajemy prawdy, której nie można się nauczyć ani zrozumieć inaczej niż przez doświadczenie. Przychodzi spokój. Każdy może zmienić swoje życie, lecz musi mieć świadomość, dokąd się kieruje. Przed wiekami mądrze wyraził to myśliciel Seneka: „Temu, kto nie wie, do jakiego portu zmierza, żaden wiatr nie sprzyja”.

Zapraszam cię na swój statek jako obserwatora. Może część burz, które pokonałam na oceanie, przypomina te, z którymi się zmagasz? Mam nadzieję, że odnajdziesz w moich słowach ukojenie i wzruszenie w trakcie sztormów, miłość, troskę i wsparcie w odszukiwaniu drogi i przejmowaniu steru na okręcie własnego życia. Książka ta z pewnością będzie dla ciebie niczym mapa morska, pełna wiedzy i doświadczenia, która pomoże ci przepłynąć przez ten czasami niespokojny ocean. Chcę zasiać w tobie ziarno odrodzenia i wzbudzić apetyt na doświadczenia. Zainspirować cię, abyś podobnie jak ja wkroczyła (lub wkroczył) na fascynującą drogę samopoznania. Każdy z nas przemierza ten sam ocean, więc tak naprawdę niniejsza książka i zawarte w niej wskazówki są dla każdego. Równocześnie jednak każdy jest inny i każda ścieżka wygląda inaczej. Przeszłam bardzo wyboistą, choć zarazem piękną drogę, by znaleźć się w miejscu, które nazywam własnym rajem, w absolutnej miłości, akceptacji, w zrozumieniu, spokoju i harmonii. Poszukiwałam tego bliżej i dalej, odwiedzając prawie pięćdziesiąt krajów, otwierając się na inne kultury, religie, inne spojrzenia na rzeczywistość, schematy, wartości jakże odmienne od naszych. Gdy tak wędrowałam przez świat, po drodze zostawiałam swoje stare uwarunkowania. Zdzierałam je z siebie niczym kolejne warstwy cebuli, aby w pełni zabłysnąć prawdziwym Ja. Niewątpliwie podróże poszerzają horyzonty, burzą wszystkie stereotypy, z jakich jesteśmy zbudowani, w jakich nas wychowano. Nagle napotykasz szczęśliwych ludzi, którzy są bardzo biedni, i zastanawiasz się: „Jak to możliwe? Przecież mówiono mi od dziecka: ucz się, bo kiedy już skończysz renomowaną szkołę, dostaniesz porządną pracę, a dzięki temu zarobisz dużo pieniędzy, za które kupisz dom, samochód, potem założysz rodzinę i wtedy dopiero będziesz szczęśliwa”. Jednak okazuje się, że wcale tak nie jest. Podróżując po Europie czy Stanach Zjednoczonych Ameryki, nie widziałam równie szczęśliwych ludzi jak przykładowo mnisi buddyjscy. Oni niczego nie mają — jeśli chodzi o dobra materialne — a według mnie są najszczęśliwszymi osobami na świecie. Ich spotkanie stanowiło przełom w moich wojażach i w życiu. Musiałam przejechać tyle tysięcy kilometrów, zobaczyć i zrozumieć tyle ludzkich historii, aby gdzieś na północy Tajlandii, w klasztorze buddyjskim, osiągnąć zrozumienie i zacząć całkowicie zmieniać swoją rzeczywistość.

Na wspomnienie owej fascynującej drogi czuję przypływ ogromnej ekscytacji. Wiem jednak, że mimo wszystko po tym, jak odnalazłam siebie, swój punkt we Wszechświecie, połączenie ze Źródłem, zrozumienie — droga jeszcze się nie skończyła i trwać będzie zapewne po kres moich dni. Lecz już doprowadziła mnie do pięknego miejsca, którym jest „tu i teraz”. Opowiem ci o tej drodze. Może, gdy spojrzysz na rzeczywistość z mojej perspektywy, zdecydujesz się coś zmienić we własnym życiu, by stało się pełniejsze i szczęśliwsze? Nie będziesz musiała (lub musiał) jechać przez świat, tak jak ja, w poszukiwaniu siebie — opowiem o wszystkim, co tam znalazłam. Zostawię specjalne mapy i wskazówki, które pomogą ci na twojej drodze — niekoniecznie przez świat, ale aby trafić w głąb siebie. Dam ci paliwo do kolejnych stopni ewolucji i samopoznania. Obudzę w tobie potrzebę doświadczania prawdy, która nie leży, jak nam się wydaje, gdzieś daleko, tysiące kilometrów stąd, bo jest tu, w nas — ponad czy też pod wszystkimi narzuconymi nam dogmatami i ideami.

ROZDZIAŁ I
Pierwsze kroki na pokładzie

Przyglądając się swojemu dzieciństwu, możemy zobaczyć wiele uwarunkowań — schematów, nakazów, zakazów, instrukcji, w co mamy wierzyć, co powinniśmy robić, co wypada, a co nie; są nam one wpajane od kołyski. Dziecko najbardziej kształtuje się mniej więcej do siódmego roku życia. Wtedy jest całkowicie otwarte na świat i chłonie wszystko, z czym się spotyka. Uważam, że każdy rodzi się jako cudowna, świetlista istota, przepełniona miłością. Od maleńkości wiemy, co jest dobre, a co złe — nie za sprawą poznania intelektualnego, lecz po prostu rozróżniania: gdy ktoś mówi z miłością, dziecko się uśmiecha, natomiast krzyk wywołuje płacz. Małe dziecko nie umie się bronić, więc przyjmuje wszystko, czy to jest dobre dla niego, czy wręcz przeciwnie. Nie myślę tutaj tylko o zachowaniu rodzica lub innych opiekunów, czyli o takich komunikatach jak mowa, krzyk, gesty, zrozumienie, niechęć, miłość, odrzucenie. Dziecko widzi również, według jakich schematów działają rodzice i pozostałe osoby z otoczenia, w którym przebywa. Przedszkole, szkoła, rodzina, Kościół, sąsiedzi, społeczeństwo dokładają swoje cegiełki do kształtowania młodego człowieka.

Dzisiaj dostrzegam pewne uwarunkowania, które wyniosłam z domu rodzinnego, a które mi nie służyły. Powiem więcej: przez różne blokady, schematy, powinności popełniłam mnóstwo błędów, wchodząc w dorosłość. Nie mogę jednak narzekać, zwłaszcza że wczesne dzieciństwo kojarzy mi się głównie z błogością. Mieszkaliśmy na wsi, miałam brata, z którym ciągle się bawiłam i który towarzyszył mi w szkole, ilekroć zaszła taka potrzeba. A pojawiała się ona często, bo właściwie wcześniej nie utrzymywałam kontaktu z innymi dziećmi, więc kiedy poszłam do zerówki, bałam się tych obcych ludzi i z płaczem prosiłam, by przyszedł mój brat. Chyba wtedy rozpoczął się proces odrywania mnie jako istoty od połączenia. Stawałam się osobnym człowiekiem, którego nikt nie rozumie; świat okazał się niebezpieczny, a ludzie wrodzy. Nie pamiętam żadnej pozytywnej strony szkoły podstawowej oprócz brata, w którym miałam jedyne wsparcie. Już wówczas zaczęłam budować barierę, powstawały pierwsze ściany serca. Przeobrażałam się w indywidualną istotę z podświadomą myślą, że wszystko, co na zewnątrz, jest nieprzyjazne.

Jedyne połączenie, które mi pozostało, to połączenie z naturą. Zimą chodziłam rano do szkoły przez zaspy i patrzyłam z zachwytem, jak wiatr pięknie maluje krajobraz, przesuwając drobinki śniegu. Chociaż nie lubiłam tej pory roku, bo często, zanim dotarłam na przystanek autobusowy, miałam przemoknięte buty, jednak był w niej pewien urok. Ale zawsze czekałam na wiosnę. Gdy tylko rośliny zaczynały się zielenić, a ptaki śpiewać swoje pieśni, opuszczałam dom szczęśliwa i w podskokach szłam na autobus wożący mnie do szkoły. Jak to możliwe, że małe dziecko ukochało sobie śpiew ptaków? Pamiętam, że spacerowałam, słuchając tych melodii. Dziś, kiedy przychodzi wiosna i słyszę ptaki, przypomina mi się dzieciństwo. Tamto połączenie z naturą musiało być bardzo silne, skoro nawet teraz, gdy zbliżam się do kwiatów kwitnących na drzewie, w mojej pamięci ożywają ich odczuwane wtedy zapachy, chociażby cudowna woń akacji. Ostatnio zdałam sobie z tego sprawę i aż zaczęłam się zastanawiać, dlaczego — będąc małą dziewczynką — chodziłam wąchać kwitnące drzewa. To niesamowite, jak wspaniałymi istotami i jak pięknie połączonymi z Wszechświatem są dzieci. Jednak takie połączenia często bywają zrywane i dopiero w późniejszym wieku niektórzy znów szukają tego scalenia poprzez długą drogę rozwoju duchowego i doświadczania. W pewnym momencie zaczynamy rozumieć, że czegoś nam brakuje do pełnej szczęśliwości, błogości z okresu dzieciństwa — wtedy rodzą się pytania i zaczyna się podróż w poszukiwaniu odpowiedzi.

Teraz wyraźnie widzę siebie w dzieciństwie jako chodzącą kulę miłości, którą obecnie na nowo się stałam. Dużo czasu spędzałam sama, bawiąc się w kreatywny sposób. Wymyśliłam, że mam firmę, której nadałam nazwę „Enterprise”, choć nie znałam języka angielskiego. Udawałam, że podróżuję, a gdy podrosłam, zamarzyłam, by kupić sobie Barbie, Hawajkę. Miałam wtedy osiem lat, był rok 1994. Zbierałam pieniądze na tę lalkę przez cały rok, co nauczyło mnie oszczędności. Ilekroć chciałam coś kupić, musiałam na to odłożyć pieniądze albo zapracować. Dziś dzieci dostają prawie wszystko, więc potem mają problem z zarządzaniem pieniędzmi, ich oszczędzaniem, czy nawet zarabianiem. Gdy kupiłam wymarzoną lalkę, przy okazji otrzymałam książkę, z której uczyłam się tańca hula i pieczenia babeczek kokosowych — i pierwszy raz zapragnęłam zobaczyć Hawaje. Już wtedy emanowała ze mnie pasja do podróży. Później, będąc nastolatką, ciągle oglądałam Podróże TV, czyli telewizyjne biuro podróży, i jak zaczarowana patrzyłam na te hotele i wycieczki fakultatywne. Kto by wówczas pomyślał, że sama będę prowadziła biuro podróży i sprzedawała wycieczki, a później stanę się globtroterką? Może jako małe dziecko wysyłałam intencję, która się spełniła, gdy byłam na to gotowa?

W okresie dzieciństwa zaczęły się też ujawniać moje talenty. Pięknie malowałam, ale szybko o tym zapomniałam, ponieważ nie miałam możliwości rozwoju w tej dziedzinie. Teraz próbuję sobie to przypominać i wróciłam do malowania. Poza twórczością plastyczną pojawiła się też pisarska. Pamiętam dokładnie znaczące zdarzenie z czasu pierwszych klas podstawówki, kiedy uczyliśmy się pisać krótkie opowiadania. Nauczycielka języka polskiego zadała nam pracę domową: scharakteryzowanie swojego zwierzęcia. Ledwie przyszłam ze szkoły, z pasją opisałam mojego kota, siedzącego akurat na oparciu fotela i wygrzewającego się w promieniach słonecznych. Przedstawiłam wszystko, co widziałam, nie pominęłam żadnego szczegółu, zawarłam w tekście także uczucia, jakimi darzyłam to zwierzę. Gdy nauczycielka sprawdziła prace, wywołała mnie do tablicy i w obecności całej klasy zaczęła krzyczeć, że niemożliwe, bym to sama napisała. Nazwała mnie oszustką, bo według niej opowiadanie skądś przepisałam albo kto inny je ułożył. Rozpłakałam się i zaczęłam tłumaczyć, że nie miałabym skąd go skopiować, że napisałam to samodzielnie — a dzieci się ze mnie śmiały. W tamtych czasach nie posiadałam w domu nawet telefonu stacjonarnego, więc samo przez się zrozumiałe było, że nie mogłabym znaleźć opowiadania w internecie. Dostałam jednak za nie… szóstkę minus — minus za to, że jestem oszustką, ale pani od polskiego nie potrafi mi tego udowodnić. W taki sposób pewna nauczycielka z podstawówki zamurowała głęboko we mnie kiełkujący talent pisarski. Później niczego już nie tworzyłam — moja kreatywność tkwiła gdzieś w środku, lecz nie pozwalałam jej nigdy wyjść na zewnątrz.

Na szczęście marzeń o podróżach nikomu nie udało się mi odebrać. Kiedyś, również będąc jeszcze dzieckiem, dostałam od taty puzzle, które przywiózł z zagranicy, bo u nas nie były dostępne takie rzeczy. Składały się chyba z tysiąca kawałków, więc układałam je bardzo długo i dlatego obraz, który przedstawiały — zachód słońca na plaży z pięknymi palmami kokosowymi — utkwił mi w głowie. Często podziwiam zachody słońca na takich bajecznych plażach i zawsze wtedy przypomina mi się widok z puzzli. Ile musiało się zmienić na świecie i w naszym kraju, że teraz bezproblemowo możemy się znaleźć w miejscu, o jakim kiedyś nawet nam się nie śniło… i oglądać zachody słońca „jak z obrazka”. Obecnie interpretuję to wszystko w taki sposób, że dziecko, wysyłając ze swojego otwartego serca czyste intencje, czyni je bardzo silnymi, zatem muszą one zaistnieć w doświadczeniu.

Pamiętam też, że gdy byłam mała i pewnego razu zobaczyłam spadającą gwiazdę, pomyślałam życzenie: „chcę mieć najwspanialszego męża na świecie”. Nie wiem, jakim cudem, ale dokładnie widzę przed oczami tamtą chwilę, nawet miejsce, gdzie to się wydarzyło. Moje marzenie się spełniło — jestem z Marcinem, którego uważam za najwspanialszego człowieka na ziemi. Można byłoby uznać, że takie życzenia u małej dziewczynki są dziwne, więc śpieszę z wyjaśnieniem. Rodzice zbytnio się nie dogadywali, często się kłócili, a taty ciągle nie było w domu, ponieważ pracował za granicą. Obserwowałam to i już jako dziecko wiedziałam, że nie chcę, by moje relacje z partnerem wyglądały podobnie. Oczywiście, życie zweryfikowało plany, dlatego najpierw musiałam odrobić lekcje i powielić w pierwszym związku schematy rodziców, żeby kolejny związek zbudować już świadomie, na własnych zasadach.

Rzecz jasna, tych schematów jest więcej. Należy do nich choćby brak miłości, on jednak dotyczy większości ludzi, którzy dorastali w latach osiemdziesiątych i wcześniej. Dopiero moje pokolenie wychowuje dzieci w miłości. Nie twierdzę, jakoby rodzice mnie nie kochali, tylko że mama nigdy nie okazywała mi uczuć, a taty prawie nie widywałam. Nie byłam przytulana ani nie słyszałam słów „kocham cię”, lecz nic dziwnego, że tak się działo — teraz to rozumiem i nie żywię do niej żalu. Wiem, że naszych rodziców wychowywano w identyczny sposób: nigdy sami nie dostali miłości, więc nie mieli jak nauczyć się jej okazywania. Mama zawsze się o mnie troszczyła i była skądinąd cudownym rodzicem, ale po uczucia i przytulanie musiałam się zwrócić do kogoś innego.

Pragnąc choć odrobiny miłości ze strony rodziców, zawsze starałam się być najlepsza. Gdy otrzymywałam dobre stopnie, byłam chwalona, doceniana, co uznawałam za namiastkę ciepła, którego tak bardzo potrzebowałam. Z chwilą przyjścia na świat wpadamy w schemat szukania akceptacji. Wyrastamy w przeświadczeniu, że musimy zostać „kimś”, czegoś dokonać, aby nas kochano, a raczej: by dostawać substytut miłości. W miarę upływu czasu, przez ciągłe zaspokajanie potrzeb innych ludzi, całkowicie tracimy poczucie tego, kim jesteśmy. W każdym razie ja straciłam. Później, w dorosłym życiu, przekuło się to w chore ambicje, przekonanie, że nigdy nie jestem wystarczająco dobra. Przez wiele lat zadowalałam innych, licząc na przynajmniej odrobinę sympatii i miłości, lecz przyszedł w końcu moment, gdy zrozumiałam, że zatraciłam samą siebie — nie wiedziałam już, kim naprawdę jestem. Być może też tak masz. Żyjemy w wielkim śnie, gdzie robimy wszystko, by nas lubiano, dogadzamy innym, gubiąc siebie. Boimy się, że ktoś nas skrytykuje, przestanie tolerować, że stracimy partnera lub pracę, jeśli nie będziemy się zachowywać w odpowiedni sposób. Gdy mamy tego świadomość, zyskujemy wybór: możemy być sobą ze swoją wartością albo być lubiani przez ludzi za wszelką cenę. Obudziwszy się ze snu, wybrałam autentyczność, bez żebrania o akceptację czy miłość innych. Zamiast szukać miłości, stałam się jej wyrazicielką.

Poza oszczędnością mama nauczyła mnie też zaradności, choć zrobiła to nieświadomie. Wszystko musiałam załatwiać na własną rękę, ponieważ z naszej wsi trudno było się dokądkolwiek dostać — na przykład gdy mama miała przyjechać do szkoły, traciła cały dzień. Dlatego już od dziecka wieloma sprawami zajmowałam się samodzielnie. Gdy mama zobaczyła, że świetnie sobie daję radę, załatwiałam też formalności na poczcie i w urzędach, a z czasem nawet zapewniłam sobie stypendia. Dzięki temu stałam się przedsiębiorcza i nauczyłam się wszystko organizować sama, dlatego dziś moim dużym atutem jest bardzo szybkie podejmowanie decyzji i umiejętność zarządzania.

Właśnie w dzieciństwie kształtuje się nasza osobowość, nasz charakter. Tak naprawdę wszystkie ówczesne uwarunkowania — wśród których niekiedy dominuje jakieś szczególne zdarzenie (w moim przypadku choćby to związane z napisaniem „zbyt dobrego” opowiadania) — ciągną się za nami całe życie; stąd jako dorośli ludzie często doznajemy identycznych lub podobnych emocji i lęków. Wielu reprezentantów świata nauki i duchowości, między innymi Bruce Lipton, Joe Dispenza, Gregg Braden, Deepak Chopra, mówi o tych zależnościach. Chciałabym tutaj ogólnie przedstawić jedną z bardziej interesujących teorii Liptona, amerykańskiego biologa, choć spotkałam się już kilka razy z takim punktem widzenia. Otóż umysł człowieka składa się z dwóch części: podświadomej (część zaprogramowana) i świadomej (część kreatywna, twoje życzenia i pragnienia). Około 95 procent naszych działań w ciągu dnia pochodzi z umysłu podświadomego, a tylko 5 procent — ze świadomego. Podstawowe działania zostają zakodowane w podświadomości przed siódmym rokiem życia. Do tego momentu — od chwili narodzin — nasz umysł rejestruje zachowania, obserwując innych: rodziców, rodzeństwo, opiekunów, społeczeństwo. Według filozofii duchowości podświadomość zawiera również „programy” z poprzednich wcieleń czy też przeniesione wraz z kodem DNA. Psychologowie twierdzą, że około 70 procent tych programów jest negatywnych, samosabotujących, pozbawiających mocy i ograniczających. Opierają się one na rozmaitych zakazach, nakazach, problemach, ocenach, przekonaniach, że nie jest się wystarczająco dobrym, i tak dalej. Tylko 5 procent stanowią bodźce i inspiracje, które płyną ze świadomości kreatywnej. Dlatego — jadąc na autopilocie swojego umysłu podświadomego — popełniłam mnóstwo błędów, kiedy wkraczałam w dorosłość. Przeszłam długą drogę, aby wyrwać się z emocjonalnych kajdan dzieciństwa. Choć była to mozolna przeprawa, gdyż na znacznym fragmencie mojego życia owe uwarunkowania odcisnęły głębokie piętno — dziś już mogę o tym szczerze opowiadać, zrozumieć przynajmniej część rządzących mną mechanizmów i zmodyfikować je lub całkowicie usunąć. Życie, które prowadziłam, nie wynikało z tego, czego naprawdę chciałam, ponieważ doświadczałam życia pochodzącego z podświadomości. Gdy świadomy umysł jest zajęty myśleniem, podświadomość odgrywa swoje programy i nie można ich zobaczyć. Na szczęście udało mi się poprzez ciężką pracę przełączyć z autopilota na kreowanie własnego świata z poziomu świadomości. Dopóki działamy sterowani przez podświadomość, przypominamy roboty. Gdy zaczynamy tworzyć, wprowadzamy nowe programy, które uwielbiamy, które dają nam szczęście — wtedy jesteśmy „bogami”, kreującymi sobie „raj na ziemi”. Ale zanim zdradzę, jak przejęłam kontrolę nad swoim życiem, muszę też opowiedzieć o drodze, którą przebyłam. Gdyby nie istniało zło, nie wiedziałabym, czym jest dobro, ani nie umiałabym go dostrzec i docenić. Może rozpoznasz w moich doświadczeniach cząstkę siebie i wyciągniesz podobne wnioski?

Jak wspomniałam, swoją młodość porównałabym do płynięcia przez ocean bez sternika. Za sterem mojego okrętu można było zobaczyć rodziców, nauczycieli i wszystkie uwarunkowania, w których się wyrastałam. Wchodzenie w dorosłość okazało się jeszcze gorsze, bo gdy kierowali mną rodzice, niewątpliwie chcieli dla mnie dobrze, lecz kiedy ster przejął chłopak, który pojawił się na mojej ścieżce, nie mogło być dobrze — w tym rejsie on myślał wyłącznie o sobie, a ja niby majtek wypełniałam zadania zapisane w schematach. Postanowiłam przedstawić swoją burzliwą historię wchodzenia w dorosłość, ponieważ tutaj wychodzą na jaw najróżniejsze uwarunkowania, jakie zostały we mnie włożone przez całe dzieciństwo. Pojawia się pasmo błędów, złych decyzji, uwikłań, które po części nie były moim udziałem. Nazywam to w taki sposób, bo dziś już wiem, że wszystko, co robiłam w tamtym czasie, było podyktowane schematami, w jakich się wychowałam, a może też planem duszy. W każdym razie na pewno nie była to moja droga, na pewno nie byłam świadomym kapitanem okrętu ani nie podążałam swoją drogą. Nie popłynęłam indywidualnym szlakiem, tylko wybrałam to, co znałam i co wydawało mi się właściwe. Odnoszę wrażenie, że nie byłam świadoma i brnęłam przez wszystko jak ślepa. Choć miałam przebłyski, że coś robię nie tak, działam wbrew własnej woli — szybko tłumił je strach. Coraz częściej nauczyciele duchowi określają to jako życie w matriksie, gdyż od dziecka ktoś nas programuje, a w dodatku już przychodzimy na świat z pewnymi historiami.

Opiszę tutaj schemat swojego myślenia na podstawie uwarunkowań, które wyniosłam z domu i ze społeczeństwa. Dla mnie jest to ciekawa forma oczyszczenia, tobie ta opowieść pozwoli przynajmniej po części zobaczyć, co przeszłam i dlaczego postępowałam tak, a nie inaczej. Teraz może to brzmieć, jakbym chciała się usprawiedliwić, że wszystko, co przeszłam, nie było moją winą. Tak nie jest. Uważam, że czasami po prostu jesteśmy zagubieni i nie potrafimy iść przez życie według własnych zasad. Chociaż wydaje mi się, że będąc jeszcze dzieckiem, trudno decydować o swym losie z perspektywy serca i pełnego zrozumienia, czego się pragnie. Każdy rodzi się jako dzieło Boga zawierające pierwiastek miłości, gdyż Bóg jest miłością. Jednak każdy z nas również przychodzi na świat z pewnym balastem karmicznym z poprzednich wcieleń czy rodowym, zapisanym i przenoszonym w DNA. Później dodatkowo nakłada się na nas mnóstwo schematów w domu i wzorców kolektywnych obowiązujących w społeczeństwie. Te wszystkie uwarunkowania są jak wirusy, które przejęły nasz system kreacji. Rodzimy się z pewnym obciążeniem do przepracowania, bo gdybyśmy wcześniej osiągnęli stan nirwany, już nie mielibyśmy po co schodzić na ziemię. Oczywiście, istnieją też osoby oświecone, które przybywają na świat, aby nauczać — w buddyzmie zwie się ich bodhisattwami — ale to nieliczne przypadki. Są także ludzie, którzy mają łatwiejszą drogę do pokonania, życie nie rzuca im tylu kłód pod nogi, ponieważ na przykład ich rodzice podążają drogą rozwoju duchowego, więc oni sami od małego lądują na takiej ścieżce, albo dostali więcej możliwości do rozkwitu niż inni. Tutaj opowiem właśnie o tych kłodach pod nogami, przez które wiele razy upadłam na twarz, gdy wchodziłam w dorosłość. Lecz owe kłody — kiedy dziś na nie patrzę — były potrzebne, aby zbudować silniejszego człowieka. Lubię mówić, że każda porażka, każda zła decyzja przypomina pojedyncze piórko; z tych gromadzących się piórek stopniowo powstały ogromne skrzydła, na których po czasie nauczyłam się latać. Kiedyś powiedziałabym, że największym błędem, jaki mogłam popełnić w życiu, był mój pierwszy ślub; dziś powiem, że to najlepsze doświadczenie, które nauczyło mnie bardzo dużo, nawet jestem za nie wdzięczna. Zawsze po burzy przychodzi cisza. Im większa burza, tym większa cisza. Bez wątpienia potrzebny mi był taki sztorm, abym nauczyła się szukać w sobie ciszy.

Patrząc z perspektywy czasu, widzę dokładnie, dlaczego pchałam się w tamten toksyczny związek. Oczywiście, ocenianie tego, co mi się przydarzyło, i wyciąganie teraz wniosków jest subiektywne. Każdy odbiera rzeczywistość inaczej, więc ktoś inny by zobaczył tę sytuację w zupełnie innych barwach. Dla mnie — wtedy niewinnego dziecka, bardzo zranionego przez osobę, którą kochałam — ten czas był niczym popioły życia. Przechodziłam przez ciemną noc w samotności, aby odrosnąć w najlepszej wersji samej siebie. Wcześniej opisałam swoje cudowne dzieciństwo, później również nie wydarzyło się nic traumatycznego, oprócz nielicznych złych doświadczeń, pewnych wzorców rodzinnych czy kolektywnych, którymi nasiąknęłam. Aż w końcu jako nastolatka poznałam chłopaka, który był tak jak ja wypełniony programami rodowymi i kulturowymi. Do tego należy dołożyć niską samoocenę, mroczną duszę — i mamy osobę, która z poziomu podświadomości będzie manipulować psychicznie słabszym od siebie człowiekiem. Zapewne też mieliśmy w tym życiu pewne karmiczne zobowiązania i pewne sceny do odegrania. Jest wiele dróg, aby dorosnąć i wzrosnąć — najwyraźniej taka była nam pisana.

Zaczęliśmy się spotykać. Nieświadoma, że wkraczam w toksyczny związek, brnęłam w to dalej i dalej. Pierwszy dotkliwy wstrząs przeżyłam prawie na samym początku naszej znajomości, gdy pojechaliśmy nad morze. Spędziliśmy tam weekend z jego przyjacielem i moim bratem. Miałam piętnaście lat i nigdy wcześniej nie byłam nad Bałtykiem, dlatego tak bardzo się cieszyłam na myśl o jego zobaczeniu, że aż ścigałam się z bratem, by ujrzeć morze przed nim. Rozpierało mnie szczęście — aż do wieczora. Zawsze należałam do osób otwartych i lubiących dużo rozmawiać. Gdy pochłonęła mnie pogawędka z przyjacielem chłopaka, on w tym czasie płonął z zazdrości. Pił alkohol, który później przejął nad nim kontrolę. Nie pamiętam wiele z tego dnia, tylko moment, gdy mój chłopak nie mógł otworzyć piwa, więc żeby je wypić, rozbił szyjkę butelki o falochron. Już wtedy płakałam, ponieważ zostałam posądzona o zdradę, ale na samą myśl, że może się pokaleczyć szkłem, byłam w stanie wszystko przyjąć, zatem wzięłam na siebie całą winę. Zdradziłam — bo rozmawiałam z jego przyjacielem. Zrobiłabym wszystko, aby druga osoba, którą wówczas kochałam, już nie cierpiała.

Potem takie rzeczy przydarzały się częściej, pojawiły się też inne formy napaści psychicznej, sytuacje, kiedy dla dobra związku brałam na siebie odpowiedzialność, że to ja robię coś nie tak, to ja jestem zła, choć moje wewnętrzne zrozumienie nieraz protestowało. Będąc nastolatką, cieszyłam się, że mam starszego chłopaka, kochałam go, żyłam w przekonaniu, że powinien zostać moim mężem — i to wszystko nie pozwalało mi odejść. W dodatku patrzyłam na wydarzenia z innej perspektywy, jakbym nie uczestniczyła w nich świadomie. Myślałam, że to naturalne, bo przecież tato z mamą ciągle się kłócili, tak samo moja siostra z mężem, z którym później się rozwiodła. Obserwowałam, jak mama i siostra płakały, więc gdy też płakałam, uważałam to za normalność. Tymczasem było coraz gorzej.

Pamiętam wesele jego kuzynki. Pewien starszy mężczyzna podszedł do niego i zapytał, czy może ze mną zatańczyć jedną piosenkę — zgodził się. Po tym tańcu mój partner na parkiecie poprosił o następny, a ja nie odmówiłam. Nagle wokalista ogłosił, że teraz zagrają piosenkę dla zakochanych. Usłyszawszy to, popatrzyłam na swojego chłopaka. Widziałam, jak wstaje i wściekły wychodzi. Powiedziałam temu mężczyźnie, że nie mogę już tańczyć, i pobiegłam na zewnątrz. On podążył za mną, złapał mnie pod rękę i oświadczył, że skoro wziął mnie od stolika, to mnie odprowadzi. Było to bardzo miłe, ale nie wiedział, jak źle się dla mnie skończy. Kiedy mój chłopak zobaczył, że idę z tym człowiekiem pod rękę, ruszył przed siebie — ja zaś oczywiście za nim. Gdy byliśmy już daleko od sali weselnej, na jakiejś polnej drodze, zaczął mnie wyzywać od dziwek i w ogóle od najgorszych. Popchnął mnie, aż upadłam i rozdarłam sobie skórę na całych kolanach. Płakałam, po podziurawionych rajstopach leciała mi krew, a on mówił, że nie chce ze mną dłużej być i mam wracać do domu. Ale choćbym nawet chciała wrócić, nie miałam jak. W tamtych czasach istniały tylko telefony stacjonarne, więc nie mogłam zadzwonić do taty, żeby po mnie przyjechał. Nie wzięłam pieniędzy na taksówkę, był środek nocy. Prosiłam więc o przebaczenie. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że coś jest nie tak. Jednak czas mijał, po burzach mój chłopak był miły i żyliśmy normalnie. Sceny zazdrości pojawiały się bardzo często, lecz już wiedziałam, jak się zachować, by nie wywoływać u niego złości. Kiedyś bawiliśmy się na innym weselu i jego siostra postąpiła ze swoim mężem tak samo jak on przedtem ze mną. Cała rodzina posądziła tego mężczyznę o zdradę — oprócz mnie. Wtedy dostrzegłam w nim siebie i byłam przerażona, bo miałam pewność, że nic nie zrobił, ale jest winny. Teraz potrafię sobie wyjaśnić: obydwoje, chłopak i jego siostra, zostali identycznie wychowani i to nie ich wina, że nie ufali partnerom, że tak reagowali. Jak sądzę, po części wynikało to również z ich charakterów, a do niektórych sytuacji doprowadził alkohol, bądź co bądź ograniczający świadomość działania.

Ktoś mógłby zapytać: dlaczego nie odeszłaś? Sama może kiedyś bym tak powiedziała, jednak obecnie już rozumiem kobiety i mężczyzn, którzy są uwięzieni w toksycznych relacjach, bo nie tak łatwo się z nich wymotać. Nie jestem psychologiem i nie umiem wytłumaczyć, na czym polegają zasady toksycznego związku czy schematy manipulacji. Ale wiem, że osoba będąca w takim układzie nie do końca zdaje sobie sprawę, co się dzieje. Myślę nawet, że dotyczy to obu stron. Tak naprawdę dwie osoby w takim związku bardzo cierpią; tutaj przedstawiam tylko własne odczucia.

Płynąc dalej łodzią ze swoim chłopakiem, musiałam oprócz zazdrości znosić poniżanie. Ciągle słyszałam, że jestem tępa i gruba „jak szafa dwudrzwiowa”. Akurat w tamtym okresie byłam modelką i mierząc 172 centymetry, ważyłam zaledwie 50 kilogramów. Codziennie szalenie intensywnie ćwiczyłam, bo wciąż upominano mnie, że jestem gruba, podczas gdy w rzeczywistości byłam bardzo chuda. Pamiętam każdy pokaz mody; nigdy potem nie mogłam zostać dłużej z dziewczynami, zawsze musiałam prosto z garderoby wracać do domu, a mimo to mój chłopak gotował się z zazdrości i później nie odzywał się przez kilka dni, albo nawet przez tydzień. Zresztą bardzo często się do mnie nie odzywał. Coś musiało się wydarzyć w jego życiu, że nie umiał wyrażać swoich uczuć i emocji, co również było destrukcyjne dla naszego związku. Pewnego razu dostałam propozycję wyjazdu do Japonii. Choć bardzo chciałam, nie mogłam jej przyjąć, bo mój chłopak kategorycznie się sprzeciwił. Tak skończyła się moja przygoda z modelingiem, za to zaczęła się przygoda z niską samooceną. Dochodziło do tylu awantur, że kilka miesięcy przed ślubem nabrałam wątpliwości. Moja siostra była już wtedy po rozwodzie, usiadłyśmy, porozmawiałam z nią i z mamą i podjęłam decyzję, że nie jest to dobry czas na małżeństwo. Gdy narzeczony się o tym dowiedział, rozpętało się piekło. Oznajmił: albo ślub, albo się rozstajemy. Mimo wszystko byłam tak do niego przywiązana, że nie chciałam, by odszedł, i się zgodziłam. Chyba pragnęłam też się wyrwać z domu rodzinnego, w którym nie widziałam już dla siebie miejsca, a przynajmniej tak mi się wydawało; potrzebowałam zmiany.

Miałam dziewiętnaście lat, byłam jeszcze dzieckiem, stałam ubrana w białą sukienkę i — płakałam. Świadkowa pocieszała mnie, żebym się nie stresowała, bo wszystko pójdzie dobrze, ale ja wtedy płakałam, ponieważ miałam ogromne wątpliwości. Mój wewnętrzny głos krzyczał, bym tego nie robiła, lecz stłumiłam go odpowiedzialnością. Wszystko przecież było zapłacone, nie mogłam się teraz wycofać; nie traciłam też nadziei, że po ślubie będzie lepiej. W dodatku mieszkaliśmy na wsi, a o mojej rodzinie już plotkowano, ponieważ siostra się rozwiodła. Myślę, że wiele dziewczyn tak ma: robią coś z powinności, zamiast iść za głosem serca. Gdy byłam dzieckiem, został mi wgrany program „miłość jest wieczna”. Na podstawie tego uwarunkowania podświadomie chciałam być ze swoim pierwszym partnerem już na zawsze; wydawało mi się, że to będzie dla mnie najlepsze.

Po ślubie wybraliśmy się do Turcji, więc byłam zachwycona — przecież najbardziej kocham podróże. Tymczasem ta podróż okazała się najgorszą w moim życiu. Z jednej strony cieszyłam się poznawaniem nowego kraju, zupełnie odmiennej kultury, z drugiej strony byłam jak nigdy przedtem maltretowana psychicznie. W ciągu tych dwóch tygodni przeżyłam dwa mroczne wydarzenia. Mój ówczesny mąż lubił, gdy ubierałam się wyzywająco. Może mój piękny wygląd podnosił mu samoocenę, a może sama próbowałam w ten sposób zwiększyć swoją, codziennie kopaną, wartość. Włożyłam zatem krótką spódniczkę i poszliśmy wieczorem na miasto. Znajdowaliśmy się w Turcji, wobec czego oczywiście na każdym kroku zaczepiał mnie jakiś mężczyzna. Działo się to tak często, że mój partner nie wytrzymał i zrobił takie piekło, że nawet nie wiem, co się naprawdę wydarzyło. Pamiętam tylko, jak po wszystkim siedziałam sama nad brzegiem morza, na niewygodnym żwirze, i patrzyłam na fale, które lekko się mieniły w świetle latarni. Wtedy jeszcze nie umiałam pływać, więc chciałam zwyczajnie wejść do wody i się utopić. Nie miałam już czym płakać, nie czułam nic, nawet lęku. W mojej głowie panowała wszechogarniająca, czarna pustka. Na szczęście zjawiła się moja koleżanka, która wraz z mężem towarzyszyła nam w podróży, i zabrała mnie stamtąd. Teraz, gdy o tym piszę, przypominam sobie, że już wcześniej, pogrążona w płaczu, leżąc na podłodze, z bezsilności chciałam przez tego człowieka popełnić samobójstwo. Jakie to musiało być dla mnie trudne! Jak bardzo musiałam zostać zraniona, by choćby pomyśleć o takim kroku. Dobrze, że nie starczyło mi do niego odwagi i siły. Wspominając teraz tamte chwile, chciałabym zająć pozycję ofiary, ale już to wszystko przepracowałam i mam za sobą, jest we mnie współczucie i totalna miłość. Wtedy byłam po prostu bardzo cierpiącym człowiekiem, który nie wiedział, co się z nim dzieje. Tak ciężkie przeżycia miały na mnie ogromny wpływ, o czym przekonałam się później.

Jednak na razie wróćmy do Turcji. Po powrocie do hotelu czułam się, jakbym straciła część siebie — część mnie utonęła wówczas w tym morzu. Potrzebowałam wsparcia, które chwilę potem dostałam od nagle ukorzonego i czułego męża. On wtedy z pewnością nie wiedział, co czyni. Nie znam przyczyn tej sytuacji, ale bez wątpienia nie był sobą, nie był czystą istotą, jaką przychodzimy na świat. Po kilku dniach ciszy znów rozpętała się burza. Nawet nie pamiętam powodu, bo preteksty zazwyczaj były błahe. Pamiętam naszą kłótnię: rzuciłam w męża obrączką, byłam pewna, że nie chcę już się z nim męczyć. Jedyne, co w nim zobaczyłam, to absolutny brak empatii, zero emocji. Wzięłam swoje rzeczy i wyszłam z pokoju — nie mogłam tam wytrzymać ani chwili dłużej. Siedziałam na schodach w naszym obskurnym hotelu i pogrążałam się w smutku. Najprawdopodobniej tego dnia częściowo straciłam słuch. Były to tak dojmujące przeżycia, że nawet nie miałam siły myśleć o śmierci. Nagle owładnął mną niewyobrażalny lęk. Czułam się całkowicie oderwana od rzeczywistości, od źródła. Wtedy pierwszy raz w życiu poczułam, czym jest autentyczny lęk. Zaczęłam się bać, że zaraz ktoś z obsługi hotelu będzie przechodził tymi schodami i wyrządzi mi jeszcze większą krzywdę. Trzęsłam się, dostałam dreszczy, zrobiło mi się niemiłosiernie zimno. Siedziałam na lodowatych betonowych schodach i czekałam na koniec. Nigdy nie czułam takiego strachu ani takiej bezradności. Wprawdzie nie mając wyboru, wróciłam do pokoju i przyjęłam znów obrączkę, ale ze świadomością, że nic już nie będzie takie jak kiedyś. Tak też się stało.

Po powrocie do domu wylądowałam w szpitalu, ponieważ stwierdzono u mnie — wtedy dziewiętnastolatki — znaczny ubytek słuchu i szumy uszne. Pamiętam, jak mama mojego partnera (zamieszkaliśmy u jego rodziców zaraz po ślubie) mówiła, że sobie to wszystko wymyśliłam i symuluję. Byłam wtedy bardzo słaba psychicznie i zderzyłam się ze złym światem, czułam się ogromnie samotna, opuszczona. Na dodatek znajdowałam się w szpitalu, otoczona tylko starszymi i poważnie chorymi ludźmi. Mój mąż, mimo że szpital leżał nieopodal jego domu, odwiedzał mnie raz dziennie na kilkanaście minut. Byłam tam całkowicie sama, przeczuwałam zbliżającą się depresję. Niestety, ten szpital nie poradził sobie z moim przypadkiem, więc pół roku później trafiłam do kliniki w Poznaniu. Zrobiono mi wszystkie badania, najlepsi profesorowie debatowali na mój temat, lecz nie umieli znaleźć fizycznej przyczyny tak dużego uszkodzenia słuchu. Poszukując czynników psychicznych, przeprowadził ze mną wywiad psycholog, ale nie wyjawiłam mu, że w moim związku dzieją się takie koszmarne rzeczy. Po prostu się wstydziłam, zresztą byłam przekonana, że nie mogły one wpłynąć na problemy ze słyszeniem. Jednak teraz wiem, że właśnie głębokie przeżycia emocjonalne stanowiły właściwą przyczynę pogorszenia się mojego słuchu. Również gdy leżałam w klinice, mąż się mną nie interesował — dzwonił raz dziennie i nawet nie chciał odebrać mnie w dniu wypisu, wobec czego musiałam sama dotrzeć na dworzec i wrócić autobusem.

Mimo wszystko czas spędzony w szpitalach okazał się dla mnie bardzo dobry. Mogłam z perspektywy, z daleka przyjrzeć się swojemu związkowi. Psychologowi nie przyznałam się, że tonę w wielkim bagnie, ale sama przed sobą nie potrafiłam już tego ukrywać. W tamtym okresie też studiowałam, więc poznałam przyjaciół, którzy mnie wspierali — rozmowy z nimi przez telefon dodawały mi sił. Gdybym nie poszła na uczelnię, tak jak chciał mój partner, może nigdy nie zmieniałabym perspektywy. Kończąc liceum, zamierzałam iść albo do pracy, albo na studia, jednak według męża nie mogłam pracować, bo przecież powinnam przejąć schemat z jego domu rodzinnego, czyli siedzieć w czterech ścianach i zajmować się dziećmi. Najlepiej, gdybym niczego nie osiągnęła — wtedy nie byłabym lepsza i łatwiej byłoby mną manipulować. Ja natomiast mocno pragnęłam czegoś więcej. Ogromnie chciałam iść na studia zaoczne, by móc pracować i zyskać możliwość decydowania o sobie, lecz mąż zaprotestował, twierdząc, że nie będziemy się wtedy widywali. Zgodziłam się więc pójść na studnia dzienne, co całkowicie mnie od niego uzależniło. Wprawdzie na szczęście byłam bardzo zaradna, poza tym pomagał mi finansowo tato, który nadal pracował za granicą, ale pamiętam, jak dał mi tysiąc funtów (w tamtych czasach dużą kwotę) i oddałam te pieniądze partnerowi. Tak samo zrobiłam z lokatą, którą założył mi tato jako dziecku i z której mogłam wybrać środki po skończeniu osiemnastu lat. Byłam przez męża rozliczana prawie z każdej złotówki, niekiedy nawet musiałam pokazywać mu paragony. Na drobne wydatki albo na droższe buty dostawałam zawsze pieniądze od taty.

Gdy awantury przybrały na sile, a ja coraz częściej przeprowadzałam się do rodziców, zaczęłam odkładać pieniądze, tak na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że muszę sobie sama dać radę. Dzięki wspaniałym przyjaciołom ze studiów i ich wsparciu nie dawałam sobą już tak manipulować, nabrałam odwagi. Ilekroć słyszałam od męża, że jestem tępa — co zdarzało się bardzo często — odpowiadałam: „To ty jesteś tępy, bo nawet matury nie masz, a ja robię jedne z trudniejszych studiów”. Po tym zdaniu zawsze milkł na długie dni. Były to dla mnie niezwykle trudne dni, ponieważ mieszkałam w domu teściów. Gdyby nie jego młodsza siostra, która stała się moją przyjaciółką, odeszłabym znacznie wcześniej. Spędzałyśmy razem mnóstwo czasu, a gdy było mi ciężko, zawsze umiała mnie rozśmieszyć, odganiając czarne chmury znad mojej głowy. Podobnie uwielbiałam ludzi, z którymi studiowałam, i pewnego dnia nawet zabrałam męża na naszą imprezę. Zawsze byłam duszą towarzystwa, dużo mówiłam i brylowałam wśród znajomych. Jednak przy nim od razu milkłam i siedziałam jak mysz pod miotłą, bo przecież według niego byłam głupia i nigdy nie miałam racji. Zachowywałam się też tak na tej pamiętnej domówce u koleżanki, która dopiero po wielu miesiącach od mojego rozstania z partnerem stwierdziła, że dobrze zrobiłam, ponieważ gdy zobaczyła, jak źle on mnie traktuje i że nie jestem sobą, wiedziała, że związałam się z nieodpowiednim chłopakiem. Nie przekazała mi tego wcześniej, bo chciała, bym się nie sugerowała jej opinią i sama podjęła decyzję o rozwodzie.

Razem z rozwojem moich studenckich przyjaźni wzrastała moja niezależność emocjonalna. Przestawałam już być uległa, a każda większa kłótnia kończyła się przeprowadzką do rodziców. Lądowałam u nich co kilka tygodni, zazwyczaj na parę dni, po których wracałam, gdyż musiałam oczywiście uczęszczać na studia. Jednak kiedy przyszło lato i miałam przerwę na uczelni, już niechętnie wracałam do swojego oprawcy. Pamiętam, jak pewnej nocy mąż nie pojawił się w domu po pracy. Był górnikiem, więc bałam się, że coś mu się stało. Jego ojciec też się przestraszył i obdzwonił wszystkich znajomych. Dowiedział się, że nic złego się nie wydarzyło i że jego syn normalnie powinien wrócić po szychcie. Nie spałam całą noc, martwiąc się o niego, a on jakby nigdy nic przyszedł następnego dnia ze swoją starszą siostrą, u której wylądował po pijackiej nocy z kumplami. Zamiast się na niego wściekać, cieszyłam się, że wszystko w porządku. Zapytałam jego siostrę, która nigdy mnie nie lubiła, dlaczego nie dała mi znać, wtedy ona zaśmiała mi się w twarz z zupełnym brakiem szacunku i powiedziała coś w rodzaju: „Nie chciałam, żebyś była zła”. Uświadomiłam sobie wtedy dogłębnie, że nikomu z tej rodziny na mnie nie zależy i że całkowicie do nich nie pasuję.

Pewnego dnia po kolejnej ogromnej awanturze — jak się okazało, ostatniej — spakowałam trzy reklamówki ciuchów i definitywnie się wyprowadziłam. Zanim wyszłam, jego matka złapała mnie na korytarzu i oznajmiła mi, że jestem nikim i jeśli kogoś sobie znalazłam, to ten człowiek mnie i tak zostawi, bo przecież mam problem ze słuchem i w końcu ogłuchnę. Jej słowa stały się gwoździem do trumny: wiedziałam, że już nigdy nie wrócę do tego domu. Pojechałam do rodziców. Ilekroć wcześniej uciekałam, mąż albo prosił o wybaczenie, albo mówił, że widzi, jaki jest niedobry dla mnie, i że da mi rozwód. Lecz gdy mój pobyt u rodziców się wydłużał, on nagle uznał, że nie zamierza pozwolić mi odejść. Ja jednak podjęłam już decyzję. Poprosiłam tatę, by przywiózł resztę moich rzeczy, i okazało się, że wśród nich było dziesięć tysięcy złotych, które odkładał sobie mój mąż. Nawet nie wiem, jak te pieniądze się tam znalazły — chyba przed przeprowadzką schowałam je w swoich rzeczach albo po prostu właśnie tam były gromadzone i przez przypadek trafiły do mnie. To były najdłuższe dwa tygodnie w moim życiu, ale posiadając tych dziesięć tysięcy plus jakieś oszczędności, czułam się już niezależna finansowo i miałam większą siłę, by nie wracać. Mąż oczywiście próbował różnych sztuczek, przede wszystkim chciał mnie przekupić. Robił to zawsze: po większych kłótniach kupował mi na przykład złoty pierścionek lub bransoletkę. Tym razem kupił róże i wycieczkę do Tunezji. Wiedział, jak kocham podróże, i liczył, że mu wybaczę. Ciągle przyjeżdżał, nie dawał mi spokoju, a kiedy postanowiłam z nim porozmawiać, skończyło się to ogromną scysją. Nie miałam wątpliwości, że muszę stamtąd uciec.

Pod pretekstem wyjazdu do przyjaciółki ze studiów (która akurat nie mogła mnie przyjąć, bo trwał u niej remont) pojechałam do przyjaciela w Legnicy. Cała jego rodzina orientowała się w mojej sytuacji i przyjęła mnie z miłością. To, co zrobili obcy dla mnie wtedy ludzie, było niesamowite — dali mi tyle ciepła i miłości, że zawsze będę im za to wdzięczna, a zwłaszcza przyjacielowi, który wyciągnął do mnie rękę. Wówczas myślałam, że go kocham, ale on zawsze pozostał tylko — lub aż — moim przyjacielem. Pokazał mi, jak mężczyzna powinien szanować kobietę, był niczym anioł, który zjawił się, by mnie uratować. Gdyby nie on, dalej tonęłabym w tym bagnie. Jednak rozstanie z mężem nie poszło tak gładko. Kiedy się okazało, że nie przebywam u przyjaciółki (przez przypadek mnie wydała), nikt nie wiedział, gdzie się podziewam. Musiałam wyłączyć telefon i tylko raz na dwa dni wkładałam do niego starą kartę, żeby zadzwonić do mamy, która zawsze płakała, bo się o mnie martwiła. To było najgorsze — musiałam słuchać, jak cierpi z mojej winy.

W tym czasie szukałam pracy. Marzyłam o etacie w banku, więc codziennie rano zakładałam garnitur i roznosiłam swoje podania. Gdy odwiedziłam wszystkie banki w Legnicy i żaden mnie nie przyjął, zatrudniłam się w jakiejś sieciówce odzieżowej. Już pierwszego dnia wiedziałam, że to praca nie dla mnie, ale nie miałam wyjścia, musiałam się utrzymać. Niespodziewanie odezwano się wtedy z pewnego banku i polecono, bym nazajutrz przyszła do pracy. Światełko zaświeciło się w tunelu, przez chwilę byłam szczęśliwa i w trakcie kolejnej rozmowy z mamą poinformowałam ją o tym, żeby się nie martwiła. Pewnego dnia udałam się z jednej placówki banku do drugiej, aby coś załatwić. Czekali tam już na mnie mąż z moim tatą. Zobaczywszy ich, natychmiast wsiadłam do auta i zaczęłam uciekać. Wyglądało to jak pościg — nawet przejeżdżałam na czerwonym świetle. (Tato później pochwalił mnie, że jestem naprawdę dobrym kierowcą). Mimo wysiłków nie udało mi się uciec, dogonili mnie pod moim oddziałem banku. Wbiegłam do środka, udałam się do części dla personelu, zamknęłam w łazience i zaczęłam płakać. Bałam się, że gdy mąż tam wejdzie i urządzi awanturę, od razu zostanę zwolniona. Jednak oni nieoczekiwanie pojechali do rodziców przyjaciela, by kazać im wymusić na mnie powrót do domu. Jego mama przyjęła ich spokojnie i porozmawiała z moim tatą. Uświadomiła mu, iż musi zrozumieć, że związek, w którym żyłam, był patologiczny i dobiegł już końca.

Po tym incydencie sytuacja się unormowała, znów miałam wsparcie w rodzicach. Dzień później złożyłam w sądzie papiery rozwodowe, ale wtedy mąż postanowił mnie upokorzyć najbardziej, jak tylko się da. Zaczął rozgłaszać, że jestem złodziejką, bo ukradłam mu dziesięć tysięcy i zabrałam kosztowności. Kazał mi oddać wszystko, razem z biżuterią, ba, domagał się nawet prostownicy do włosów. Sądzę, że to nie on chciał te wszystkie rzeczy, ponieważ jestem pewna, że nie pomyślałby o prostownicy, a odniosłam wrażenie, że najbardziej zależy mu właśnie na niej. Poza tym cenniejszych ubrań czy butów nigdy mi nie zwrócono, niewątpliwie ktoś z nich skorzystał. Zamierzali mnie rozszarpać jak hieny i zostawić bez niczego. Szczerze mówiąc, zostałam prawie bez niczego: z resztką honoru, z reklamówką starej odzieży i dziesięcioma tysiącami złotych, które były naprawdę moje — przecież tato wcześniej podarował mi tysiąc funtów, zawierała się w tym też moja lokata, a z wesela, za które płacili nasi rodzice po połowie, zwróciło się nam w prezentach kilkanaście tysięcy. Mogłam wziąć te pieniądze, bo należały do mnie, nikogo nie okradłam.

Na szczęście miałam wokoło wspaniałych ludzi, którzy otworzyli dla mnie swoje serca. Dzięki ich wsparciu stanęłam zdeterminowana i pewna siebie na rozprawie sądowej i w pół godziny dostałam rozwód. Później, żeby się oczyścić z przeszłości, sprzedałam co do sztuki biżuterię, którą podarował mi były mąż, a całą kwotę, którą za nią dostałam, przekazałam jako darowiznę dla chorych, potrzebujących dzieci. Chciałam, by zło, które mi wyrządzono, przemieniło się w coś pięknego. Wiem, że gdzieś tam wewnętrznie mój były partner jest dobrym człowiekiem, przecież go pokochałam, przeżyliśmy również mnóstwo uroczych chwil. Rozstanie zniósł bardzo ciężko, ponieważ i on mnie kochał, choć nie umiał tego okazywać. Wszystkie złe rzeczy, które się wydarzyły w naszym wspólnym życiu, stanowiły wynik jakiejś pomyłki — byliśmy młodzi, niedoświadczeni, wychowaliśmy się w pewnych schematach, które wywarły na nas duży wpływ. Istotne znaczenie miały uwarunkowania karmiczne i rodowe, często też sporo mącił alkohol. Teraz postrzegam tamten czas jako doświadczenie niezbędne, aby narodzić się na nowo. Aby otworzyć oczy, móc się przebudzić. Wszystkie te złe zdarzenia okazały się darem, który pozwolił mi wzrosnąć i przejąć ster własnego statku na oceanie życia. Nie winię tutaj nikogo i mam głęboką nadzieję, że cała sytuacja przeobraziła nas oboje. Potrzebne było takie gwałtowne zakończenie, które spowodowało zatrzymanie się i zmianę perspektywy, dzięki czemu doszło do transformacji osobowości dwojga ludzi. Mocno wierzę, że mój były partner jest teraz najwspanialszym mężem i ojcem, ma dobrą pracę, piękny dom, żyje w szczęściu i spełnieniu. Tego mu życzę. Przeszłam jeszcze potem długą drogę, aby móc obdarzyć go współczuciem, wybaczyć mu i życzyć z miłością powodzenia.

ROZDZIAŁ II
Przejęcie steru na okręcie życia

Po rozwodzie powoli odzyskiwałam kontrolę nad sterem okrętu swojego życia. Miałam pracę, którą uważałam za spełnione marzenie, nowego chłopaka, który mnie kochał i szanował, byłam niezależna, moja samoocena rosła. Wszystko zaczynało się układać. Niemniej już po pierwszym miesiącu pracy w banku zrozumiałam, że ona jednak nie przynosi mi satysfakcji — w tym przypadku sprawdziło się porzekadło: „Uważaj, o czym marzysz, bo marzenia mogą się spełnić”. Ciążyły na mnie wielka odpowiedzialność, masa obowiązków i ogromny stres. To nie było zajęcie zgodne z moim autentycznym Ja, podobnie jak kierunek studiów, który obrałam. Poszłam na rachunkowość i audyt wewnętrzny, bo moja mama powtarzała: „Księgowa dużo zarabia, więc to dobry fach”; zresztą siostra ukończyła identyczne studia z takiego samego powodu — mama wybrała za nas. Jednak o ile ten zawód odpowiada mojej siostrze, o tyle do mnie nie pasuje ani odrobinę. Gdybym kierowała się intuicją, wybrałabym turystykę albo archeologię, albo chociaż akademię sztuk pięknych. Przed podjęciem decyzji nawet słyszałam taki wewnętrzny głosik doradzający mi turystykę, lecz uznałam, że to prosty kierunek, a chciałam udowodnić, że jestem mądra i coś warta, więc postawiłam na jeden z najtrudniejszych. Później przeczytałam w swej analizie astrologicznej: „Rodzice kochali cię nie do końca za to, kim naprawdę jesteś, ale głównie za to, że spełniałaś pokładane w tobie nadzieje (realizowałaś ich niezrealizowane pasje i ambicje); w związku z tym nie masz wyrobionej potrzeby ani umiejętności wyrażania swojego prawdziwego Ja, tylko ciągle zadowalasz innych i szukasz ich aprobaty; nie jesteś w stanie rozpoznać swojej roli, swojego znaczenia”. Myśląc dziś nad tym twierdzeniem, zgadzam się z nim, może poza kwestią miłości, bo nie mam wątpliwości, że tak czy owak rodzice by mnie kochali. Ale rzeczywiście przyjmowałam rolę osoby, która zdecydowanie częściej robi to, co należy, niż to, co gra w jej sercu. Zresztą w pewnym momencie moje serce w jakiś sposób zostało zablokowane i nie umiałam do niego dotrzeć.

Los okazał się jednak przychylny. Z powodu kryzysu gospodarczego postanowiono zamknąć ten oddział banku, w którym pracowałam, i zaczęto zwalniać pracowników, a ze mną po prostu nie przedłużono umowy. Był to dla mnie duży cios — w końcu, paradoksalnie, o takiej posadzie marzyłam, chociaż teraz za nią nie przepadałam. Już na pierwszym roku studiów po praktykach na stanowisku księgowej wiedziałam, że nigdy nią nie zostanę. Pomyślałam, że jako absolwentka rachunkowości mogę dostać etat w banku, lecz ponieważ źle wybrałam studia, praca w tej dziedzinie była równie nietrafną decyzją. Po zwolnieniu otarłam szybko łzy, bo musiałam zarabiać, i już w następnym tygodniu pracowałam w galerii handlowej, w punkcie sprzedaży polskiej satelitarnej platformy cyfrowej. Sporo zarabiałam jak na tamte czasy, ale nadal szukałam innej ścieżki. O dziwo, zawdzięczam tej pracy coś cennego — pozwoliła mi bliżej poznać siebie. Miałam tam sporo wolnego czasu, więc włączałam kamerę internetową i śledziłam, co się dzieje w Nowym Jorku, na Karaibach, w Dubaju i tak dalej. Ujawniła się wtedy we mnie uśpiona pasja wojażowania. Dlatego gdy znalazłam ofertę pracy w biurze podróży, już tydzień później zostałam tam zatrudniona i tym razem czułam, że trafiłam do właściwego miejsca. Pamiętam, jak przeglądałam katalogi, szukałam informacji o różnych krajach i uczyłam się o nich. Chciałam wiedzieć możliwie najwięcej, a podziwiając zdjęcia pięknych plaż i ośrodków wypoczynkowych (czyli tak zwanych resortów), rozpływałam się w marzeniach. Dodatkowo zaczęłam pracować w firmie zajmującej się pośrednictwem finansowym, z kolei weekendy często spędzałam u rodziców, gdzie oddawałam się innej pasji — jeździłam crossem. Tymczasem moje relacje z partnerem zaczęły się oziębiać, nie rozumiał też mojego zamiłowania do motocykli. Prawie ciągle pracowałam, a kiedy wracałam od rodziców z głową w chmurach, zawsze ściągał mnie na ziemię. Był naprawdę cudownym człowiekiem, ale ostatecznie dotarło do mnie, że do siebie nie pasujemy. Jednak patrząc na jego rodziców, którzy się kochają, szanują i często przytulają — czego nigdy dotąd nie widziałam u ludzi z długim stażem małżeńskim — również pragnęłam tak żyć.

Gdy zaczęłam bardziej wierzyć w siebie, zaczęłam też marzyć o dalekich wyprawach, o własnym biurze, o życiu w dostatku. Pewnego razu moja szefowa nie mogła uczestniczyć w wyjeździe firmowym do Egiptu, więc wysłała tam mnie. Na miejscu zaprzyjaźniłam się z kilkoma cudownymi ludźmi i miło spędziłam z nimi czas. Jak się później okazało, były to prominentne osoby w branży turystycznej, lecz dobrze, że o tym nie wiedziałam, ponieważ bez żadnych etykietek czułam się w ich towarzystwie komfortowo. Dzięki znajomościom pojawiły się jednak nowe możliwości. Pracowałam półtora roku w biurze podróży, ale kiedy tylko się zorientowałam, że jego sytuacja ekonomiczna wygląda bardzo nieciekawie, uciekłam z tonącego statku. Wtedy skorzystałam z okazji przejęcia innego biura. Ekspresowo, bo miałam na to zaledwie dobę, napisałam biznesplan (wreszcie studia się na coś przydały), dostałam dofinansowanie z Unii Europejskiej i miesiąc potem, 1 kwietnia 2010 roku, otworzyłam swoje biuro pod nazwą Travel Look.

Jak to w ogóle możliwe, że dwa lata po rozwodzie, gdy nie miałam nic, nagle w wieku dwudziestu trzech lat stałam się bizneswoman? Bardzo długo płynęłam przez życie z wielką kotwicą, która hamowała drzemiący we mnie potencjał, lecz wystarczyło pozbyć się balastu, bym nabrała wiatru w żagle. Zaczęłam poznawać siebie, robić to, z czym wewnętrznie się zgadzałam, bez poczucia winy. W końcu uzyskałam niezależność finansową i mogłam kreować własne życie. Kiedy przestałam bać się marzeń, wówczas sposobności do wszystkiego, co chciałam osiągnąć, same pojawiały się na mojej drodze. Byłam wytrwała w zamierzeniach i wbrew ogromnym obawom mojego partnera, że nie poradzę sobie z własną działalnością gospodarczą, postawiłam na swoim. Dzięki dodatkowej pracy miałam pieniądze, które pozwoliły mi na zainwestowanie w biznes marzeń; mama podarowała mi część środków na renowację biura, a tato wykonał remont. Jak na tamte czasy i studentkę z odrobiną oszczędności i wielkimi marzeniami, wyszło całkiem nieźle. Choć początki okazały się trudne, co mocno nadwerężyło mój związek, później zaczęłam zarabiać naprawdę dużo i zarazem dużo podróżować. Wizyty studyjne (study tours) wspominam jako coś fantastycznego — za małe pieniądze mogłam zwiedzać świat i poznawać wspaniałych ludzi.

Będąc już spełnioną zawodowo, niezależną kobietą i przejmując kontrolę nad własnym życiem, zrozumiałam, że nie kocham swojego chłopaka. Musiałam go bardzo zranić tym wyznaniem, ale nie mogłam postąpić inaczej. Pomyliłam uczucie miłości z przyjaźnią i wdzięcznością, jednak cóż ja wtedy mogłam wiedzieć? Doświadczyłam tak toksycznej relacji z mężem, że wszystko inne wydawało mi się lepsze. Kiedy definitywnie rozstaliśmy się z partnerem, dostałam pół dnia na przeprowadzkę. Na szczęście miałam kolegę, od którego już dawno zamierzałam wynająć mieszkanie, bo nie chciałam dłużej zajmować z partnerem kawalerki. Zadzwoniłam do tego kolegi i chwilę potem trzymałam klucze w ręce. Innego poprosiłam, żeby zawiózł mnie pod podany adres razem z kilkoma workami na śmieci, do których spakowałam ubrania. Weszłam do wielkiego, obcego mieszkania z tymi czarnymi workami i poczułam, że znów rozsypuje się mój świat — jakby łódź ponownie nabierała wody, jakbym zaczynała się topić. Usiadłam na podłodze, powoli wyciągałam ciuchy i układałam w obcej szafie, pachnącej jeszcze poprzednią właścicielką mieszkania. Miałam wrażenie, że jestem niczym pionek przeniesiony na szachownicy życia z jasnego pola na ciemne. Zadzwoniłam do swojej (jak mi się wydawało) przyjaciółki, lecz zgodnie z przysłowiem „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie” nasze relacje zostały zweryfikowane. Przedstawiłam jej sytuację, w jakiej się znalazłam, wyznałam, że potrzebuję jakiegokolwiek wsparcia, bo czuję, jakbym znów tonęła w odmętach. Chciałam pojechać do niej, przytulić się i nabrać pewności, że mogę na kogoś liczyć. Ona jednak nie była zdolna do empatii, oświadczyła, iż remontuje łazienkę i nie powinnam w takich okolicznościach przyjeżdżać. Okazało się nagle, że nie mam nikogo, ponieważ wszyscy znajomi przyjaźnili się z moim wtedy już ekspartnerem. Nie chciałam też zwierzać się rodzicom, bo wystarczająco dużo się przeze mnie nacierpieli, a gdy w końcu osiągnęłam stabilizację, znów postanowiłam szukać czegoś innego.

Pozostałam więc sama w nowym mieszkaniu. Płakałam, wypakowując ubrania z worków i próbując zorganizować sobie przestrzeń. Wówczas niespodziewanie zadzwonił Marcin — mój obecny mąż, z którym połączyło mnie coś naprawdę magicznego. Dowiedział się od chłopaka, którego poprosiłam o podwiezienie i który zarazem był jego kuzynem, że właśnie zakończył się mój związek i jestem w opłakanym stanie. Porozmawialiśmy chwilę, Marcinowi udało się wprawić mnie w dobry humor i już z optymizmem wpuściłam nowe do swojego życia. Później zadzwonił drugi raz i powiedział, że nie powinnam być w takiej sytuacji sama, a skoro koleżanka nie chce, bym ją odwiedziła, on zaprasza mnie do siebie na weekend. Akurat tego dnia wybierał się na wesele, więc zaproponował, żebym mu towarzyszyła. Wykąpałam się, jakbym próbowała przy okazji zmyć z siebie smutek, włożyłam różową sukienkę i udawałam, że wszystko w porządku — tylko oczy opuchnięte od płaczu zdradzały bolesne przeżycia. Właściwie nie wiedziałam, co się dzieje, bałam się przyszłości i byłam znów zagubiona. Cieszyłam się, że mogę na chwilę zapomnieć o pustce, i z chęcią pojechałam na wesele, w rzeczywistości zaś wpadłam z ramion jednego człowieka w ramiona drugiego i nawet dnia nie spędziłam sama. Zapewne gdyby nie ów ślub, sprawy inaczej by się potoczyły, tymczasem poszłam do kościoła, pogawędziłam z Bogiem, przyjęłam to, co przynosi życie, i otworzyłam się na nową relację. Po ceremonii zaślubin naszych przyjaciół czułam się już gotowa na dar, który spadł z nieba — na przeznaczonego mi człowieka, moją, jak się później okazało, bliźniaczą duszę. Los chciał, abyśmy byli razem, więc nie mogłam się temu sprzeciwiać; w końcu, gdybym to zrobiła, nie byłabym teraz najszczęśliwszą osobą na świecie.

Marcina poznałam kilka dni po otwarciu swojego biura podróży, dokładnie 10 kwietnia 2010 roku. Był kuzynem i przełożonym mojego bezpośredniego kierownika w firmie zajmującej się pośrednictwem finansowym, gdzie pracowałam dodatkowo. Udałam się do Warszawy na szkolenie menedżerskie, ale po przyjeździe stwierdziłam, że nie figuruję na liście, więc co prawda na szkolenie mogłam iść, jednak nie miałam gdzie spać. Zadzwoniłam z prośbą o wyjaśnienie do swojego kierownika, on z kolei przekazał sprawę Marcinowi, który znajdował się na miejscu. Chwilę potem go poznałam. Był rzeczywiście przystojny: wysoki brunet, szczupły, w idealnie dobranym granatowym garniturze, a niebieski krawat podkreślał jego szarozielone oczy zawierające w sobie ocean spokoju. Biła od niego jakaś nieopisana energia, z jednej strony sugerująca siłę, charyzmę, z drugiej zaś kojąca, łagodna. Sprawiał wrażenie bardzo dobrego człowieka, któremu można zaufać. W pełni się zaangażował i wszystko zostało w mig załatwione. Okazał się nad wyraz miły i opiekuńczy, lecz nie dziwiło mnie to, bo jego kuzyn miał taki sam charakter.

Akurat tego dnia wydarzyła się katastrofa lotnicza pod Smoleńskiem, więc po kolacji każdy miał się udać do swojego pokoju. Tak się jednak złożyło, że byłam pierwszy raz w Warszawie i nie zamierzałam iść potulnie spać, dlatego z grupą poznanych wcześniej ludzi wybrałam się na nocne zwiedzanie miasta. W drodze powrotnej zakupiliśmy dużo różnego rodzaju trunków, potem zebraliśmy się w jednym z pokoi i rozpoczęliśmy imprezę. Wieść o balandze rozeszła się po hotelu i przybywały kolejne osoby. Przed północą pojawił się Marcin, zaczęliśmy rozmawiać, lecz chciał zapalić papierosa, a że kara za palenie w „zwykłym pokoju” była bardzo wysoka, musiał pójść do swojego pokoju, w którym ta zasada nie obowiązywała. Tak nam się dobrze rozmawiało, że poszłam z Marcinem — miałam potrzebę opowiedzenia komuś o nowo otwartym biurze, spełnieniu wielkiego marzenia. Trudno mi to wytłumaczyć, ale czułam, jakby był moim najlepszym przyjacielem, któremu mogę powiedzieć o każdej sprawie, choć przecież się nie znaliśmy. Wreszcie wróciłam do pokoju, który dzieliłam z nieznaną dziewczyną. Po wejściu usłyszałam straszny hałas i pomyślałam, że ona z kimś jest; na szczęście był to telewizor w połączeniu z donośnym chrapaniem. Gdy już leżałam w łóżku, dostałam od Marcina SMS z pytaniem, czy wszystko w porządku, na co odpowiedziałam, że owszem, tylko nie mogę zasnąć, bo chrapanie współlokatorki jest przerażająco głośne. Zaproponował, że odda mi swoje łóżko, a sam będzie spał na podłodze. Oczywiście zaoponowałam, lecz nie czułam się oburzona — wiedziałam, że jest dobrym człowiekiem i zaoferował mi to po prostu z troski. Następnego dnia nie przestawał być opiekuńczy, chciał nawet odwieźć mnie do domu, wróciłam jednak z chłopakami, z którymi przyjechałam na szkolenie.

Miesiąc później kierownik znów wysłał Marcina, żeby mi pomógł. Wybrałam się pociągiem na egzamin licencyjny do Wrocławia i chociaż przystanek od sali egzaminacyjnej dzieliło kilkaset metrów, szef uparł się, by jego kuzyn po mnie przyjechał. Ostatecznie nie zdążył tego zrobić, ale gdy po egzaminie zostałam jeszcze w budynku, ponieważ nie chciałam czekać na peronie, zorientowałam się, że Marcin też wychodził na końcu. Zaproponował, że przynajmniej mnie odwiezie, skoro nie udało mu się mnie przywieźć. Zgodziłam się, mieliśmy zatem dłuższą chwilę na rozmowę, tym razem na trzeźwo. Okazało się, że jeździ motocyklem, a ja uwielbiam motocykle, więc nie mogliśmy się nagadać. Kiedy na peron wjechał pociąg, na pożegnanie popatrzyliśmy sobie głęboko w oczy. Miałam wrażenie, jakby to trwało wieczność, jakby czas się zatrzymał. Było coś mistycznego w tym momencie. Parę minut później siedziałam już w pociągu, trochę zakłopotana. Czułam, że nie powinnam tonąć w oczach innego mężczyzny, i zastanawiałam się, jak to w ogóle mogło się stać, przecież nie doświadczałam takich sytuacji, choć miałam mnóstwo kolegów. Gdy zostaliśmy parą, Marcin wyznał mi, że wtedy na peronie poczuł, jakby nie chciał pozwolić, bym kiedykolwiek odeszła.

Wkrótce potem zaczął zaglądać do mojego biura. Zawsze znajdował pretekst, żeby je odwiedzić, przejeżdżając przez Legnicę, nie przypuszczałam jednak, że darzy mnie uczuciem głębszym niż zwykła sympatia. Kilka osób regularnie wpadało tam na kawę, więc wydawało mi się to normalne, zresztą też czasami jeździłam na szkolenia do jego biura. Miałam wtedy chłopaka, czułam się kochana, bezpieczna i choć już zdawałam sobie sprawę, że to nie do końca wymarzona relacja, trzymałam się jej kurczowo niczym ostatniej deski ratunku na wzburzonym oceanie życia. Gdy mój partner dowiedział się o Marcinie, zrobił się zazdrosny, tłumaczyłam mu zatem, że niemożliwe, by kiedykolwiek połączyło mnie z Marcinem coś poza relacjami koleżeńskimi — nie miałam żadnych wątpliwości. Prosiłam, żeby wybił to sobie z głowy, bo mój poprzedni związek rozpadł się przez zazdrość. Byłam mu oddana i nie chciałam, aby czuł, że ktoś mu zagraża. Traktowałam wtedy Marcina jako kolegę z pracy, jednak dla niego nigdy tak nie było. Przekonałam się o tym dopiero później.

Pewnego dnia, gdy odprowadzałam go do drzwi — podobnie jak innych znajomych zaglądających do biura na kawę — nagle mnie pocałował. Byłam w szoku, nigdy bym się tego nie spodziewała. Po prostu, jak gdyby nigdy nic, objął mnie ramieniem, przyciągnął do siebie i pocałował. Nie byłam w stanie protestować, całkowicie się poddałam, zamknęłam oczy i pozwoliłam sobie odpłynąć w tej romantycznej chwili. Czułam coś cudownego, czego nie doznałam nigdy wcześniej — coś w rodzaju absolutnego połączenia dwóch osób, nie tylko fizycznego, ale również duchowego, jakby nasze jestestwa stopiły się w jedno. Pocałował mnie i… zwyczajnie wyszedł bez słowa. Stałam jak wryta, nie wiedząc, co się dzieje, czy to prawda, czy sen. Ale po chwili Marcin wrócił i zrobił to jeszcze raz — znów się połączyliśmy, a ja miałam wrażenie, jakbyśmy spędzili razem całą wieczność. Coś w moim sercu pękło albo się rozpuściło, poczułam wylewającą się z niego gorącą falę, która ogarnęła moje ciało. Nigdy nie przeżyłam niczego bardziej romantycznego. Później nie mogłam dojść do siebie, usiadłam w milczeniu za biurkiem i delektowałam się wzniosłym uczuciem, które we mnie kiełkowało, lecz zaraz pojawił się niepokój. Z jednej strony rozpierało mnie szczęście, a z drugiej miałam ogromne wyrzuty sumienia: nie powinnam przecież się tak czuć, miałam chłopaka, z którym planowałam przyszłość. Nie wiedziałam, co zrobić, byłam wstrząśnięta, to było zbyt silne przeżycie, aby o nim zapomnieć. Zrozumiałam, że jeśli coś takiego poczułam do innego mężczyzny, to nie kocham prawdziwie swojego partnera.

Przeszedł czas, bym przyjrzała się bliżej tej relacji. Ponieważ z chłopakiem połączyła mnie przyjaźń, wyznałam mu bez ogródek, co się dzieje w moim sercu. Zdenerwował się, uważał się za oszukanego — w końcu twierdziłam, że go kocham, a teraz nagle oznajmiam, że się myliłam. W takim stanie byliśmy ze sobą około miesiąca, gdyż brakowało mi odwagi do odejścia, choć wiedziałam już, co czuję. Przeszliśmy jednak nad tym faktem do porządku dziennego. Pochłonęła mnie praca, próbowałam opanować sytuację, z Marcinem prawie nie miałam kontaktu. Nie chciałam budować zamków na piasku z człowiekiem, którego nawet nie znałam; w przeszłości tak mocno się rozczarowałam, że wolałam nie ryzykować i niczego nie zmieniać. Mój partner jednak nie wytrzymał i zakończył naszą relację w tę pamiętną sobotę. Myślę, że gdyby się postarał, powalczył o mnie, wszystko potoczyłoby się inaczej, bo tak naprawdę nie zamierzałam odchodzić — zbytnio się bałam rozstania, nareszcie poczułam bezpieczeństwo, pragnęłam z nim stworzyć rodzinę. Teraz wiem, jak dobrze się stało, że pozwolił mi odejść, lub nawet, powiedziałabym, rzucił mnie na głęboką wodę. Po prostu w tym miejscu skończyła się jego rola w moim życiu, wypełnił pewne zadanie wpisane w bieg naszej historii. Jestem mu za to bardzo wdzięczna, bo najpierw pomógł mi zrzucić balast z pleców, a później umożliwił wypłynięcie na szerokie wody. Choć w rzeczywistości nigdy do siebie nie pasowaliśmy, tylko się przyjaźniliśmy, los połączył nas w parę, która nie miała racji bytu. Wiem, że mocno cierpiał po naszym rozstaniu, ale mam nadzieję, że też się ode mnie czegoś nauczył. Gdy się z nim rozstawałam, nie byłam związana z Marcinem. Nic nas nie łączyło poza tym pocałunkiem i kilkoma miło spędzonymi chwilami. Dlatego wyprowadzając się ze wspólnego mieszkania, zrobiłam krok w kierunku nieznanego. Nie przypuszczałam, że tak szybko los postawi na mojej drodze Marcina.

ROZDZIAŁ III
Słońce na horyzoncie

Gdy w końcu byłam gotowa, zostawiłam za sobą wrak życia i podjęłam się konstruowania swojego statku na nowo. Wtedy na mojej ścieżce stanął Marcin i zaczął pomagać mi w odbudowie. Nagle los połączył mnie z mężczyzną, który był właśnie tym z dziecięcych marzeń. Zanim jednak nasza miłość mogła w pełni się zamanifestować, w pełni rozkwitnąć, musieliśmy dużo przeżyć. Bardzo też się zmieniliśmy od dnia, kiedy się poznaliśmy. Dziś już z dojrzałym podejściem tworzymy wyjątkowy związek, taki, do jakiego zawsze dążyłam. Czuję, jak z dnia na dzień kocham Marcina coraz mocniej, co po dziesięciu latach wspólnego życia wydaje się niemożliwe. A jednak można wszystko, trzeba tylko z uważnością, szacunkiem, empatią i wszechogarniającą miłością przejść razem, trzymając się za ręce, przez najtrudniejsze momenty, które cementują związek. Razem łatwiej płynąć przez życie — gdy jedno tonie, drugie szybko je ratuje. Mamy za sobą wielki sztorm i zaczął się kolejny, lecz obecnie już nie jest on dla mnie straszny, oswoiłam go i zaakceptowałam nową sytuację. Teraz jednak chciałabym opowiedzieć wszystko po kolei.

Mniej więcej dwa tygodnie po weselu znajomych Marcin przeprowadził się do mnie. To był cudowny, romantyczny czas we dwoje — poza pracą każdą chwilę spędzaliśmy wspólnie, cieszyliśmy się sobą i naszą fascynacją motocyklami. Gdy tylko dopisywała pogoda, od razu po pracy wsiadaliśmy na motocykl i jechaliśmy przed siebie. Półtora miesiąca po zamieszkaniu razem towarzyszyłam Marcinowi w podróży firmowej na Mauritius. To była pierwsza moja egzotyczna wyprawa i czułam się tam jak we śnie: nie dość, że w końcu miałam przy sobie mężczyznę, którego prawdziwie kocham, to jeszcze trafiliśmy do raju. Dostaliśmy luksusowy apartament z widokiem na białą plażę i turkusowe morze, lekko przysłonięte falującymi na wietrze palmami kokosowymi. Ach, zawsze marzyłam o ujrzeniu czegoś równie cudownego! Kiedyś jedynie w katalogach mogłam oglądać takie bajkowe miejsca. Będąc na tak pięknej tropikalnej wyspie, pijąc wodę kokosową prosto z orzecha, który jeszcze pięć minut wcześniej wisiał nad moją głową, musiałam spojrzeć na świat całkowicie inaczej. Uważam, że każdy człowiek choć raz powinien się znaleźć na podobnej, rajskiej plaży, by móc podziwiać nieskazitelne piękno, płynące wprost od Boga. On dał nam je jako część naszego świata, musimy tylko to dostrzec, zachwycić się i pokochać życie. Leżąc w cieniu palmy i popijając wodę z kokosa, sama zakochałam się w życiu. Już nie wątpiłam, że wszystko zależy ode mnie — gdzie jestem w danej chwili, jak wygląda moja codzienność. Zaczęłam marzyć o rzeczach, które wydawały mi się nierealne, bo ostatecznie nie miałam nic do stracenia. Od tamtej pory wszystko się spełniło. Sami tworzymy swój świat, więc marzenia w końcu stały się rzeczywistością.

Pobyt na Mauritiusie przyniósł nie tylko marzenia o kolejnych podróżach — właśnie tam, niecałe dwa miesiące od dnia, kiedy nasze ścieżki się połączyły, Marcin poprosił mnie o rękę. Domyślałam się, że jest coś na rzeczy, ponieważ od samego początku zachowywał się dziwnie. Gdy wylądowaliśmy, okazało się, że jakaś kobieta wzięła jego walizkę, a jej, identyczna, została na taśmie. Na szczęście na tamtej walizce umieszczono numer telefonu, więc zadzwoniliśmy i Marcin odzyskał swój bagaż. Kiedy po otwarciu go zaczął nerwowo czegoś w nim szukać, bardzo się zdziwiłam. Musiało to być coś cennego. Pewnego dnia spacerowaliśmy plażą i zobaczyliśmy zlokalizowaną na skałach uroczą restaurację. Moją uwagę przykuł jeden ze stolików nad samym morzem — wokół niego zwisały i kołysały się na wietrze delikatne, białe pasma materiału. Zachodzące słońce subtelnie oświetlało parę, która delektowała się kolacją. Pomyślałam wtedy, że to wymarzone miejsce na zaręczyny, co oznaczało, że czegoś już się spodziewałam albo po prostu o nich marzyłam. Podeszliśmy do tej restauracji i zarezerwowaliśmy stolik na następny wieczór.

Chcieliśmy się podzielić tym pięknym miejscem z przyjaciółmi, więc zjedliśmy romantyczną kolację… w piątkę, a w takich okolicznościach o zaręczynach mogłam zapomnieć. Po kolacji wybraliśmy się z Marcinem na spacer wzdłuż plaży. Rozmawialiśmy o przeszłości. Nie chciałam jej wspominać, zwłaszcza będąc w takim raju, ale poprosił, bym wszystko mu opowiedziała. Usiedliśmy na jednym z leżaków i wyznałam, co złego spotkało mnie w poprzednim małżeństwie; oczywiście nie mogłam pohamować łez. Żeby ochłonąć, kontynuowaliśmy spacer. Gdy wyjawiliśmy sobie bolesne sprawy, Marcin zatrzymał się w miejscu, gdzie kończy się basen i zaczyna morze. Jasno świecił księżyc, a gwiazdy łagodnie odbijały się w niewzruszonej tafli wody, było magicznie. Mój partner spojrzał na mnie i powiedział, że zostawiamy przeszłość za sobą, zapominamy o niej i od teraz tworzymy razem coś pięknego. Przytulił mnie mocno, pocałował, uklęknął, wyciągnął pierścionek z kieszeni i zapytał, czy zostanę jego żoną. Po tym niczego nie pamiętam, ale musiałam powiedzieć „tak”, bo kiedy wróciliśmy do przyjaciół, wszyscy się cieszyliśmy.

Kolejnego wieczoru w ogromnym białym namiocie postawionym na plaży odbyło się wielkie hinduskie przyjęcie. Wszystkie kobiety miały na sobie sari, a mężczyźni — tradycyjne lokalne stroje. Ja przez przypadek byłam ubrana w czerwono-złote sari — takie, jakie zakłada się do ślubu. Po kolacji zaczęły się przemówienia. Zazwyczaj wygłaszane są tylko w językach niemieckim i angielskim, bo to firma międzynarodowa, lecz tym razem przełożony Marcina mówił po polsku i później każde zdanie tłumaczono na niemiecki, angielski i czeski, więc zanim się zorientowaliśmy, że chodzi o nas, minęło sporo czasu. Jak się okazało, wcześniej na okoliczność naszych zaręczyn przygotowano krótki hinduski rytuał. Tańczyliśmy na środku do miejscowej, orientalnej muzyki, a wokół tańczyły wyspiarki ubrane w kolorowe sari, ze świecami w dłoniach, i obsypywały nas kwiatami. Bajeczne przeżycie! Była to naprawdę wspaniała niespodzianka. Później podchodzili ludzie z różnych krajów i życzyli nam szczęścia. Może wszystko tak cudownie się ułożyło właśnie dlatego, że aż tyle osób napełniło naszą wspólną przestrzeń energią miłości?

Pobraliśmy się rok później. Marcin nie miał nic przeciwko ślubowi cywilnemu, ja jednak czułam żal, że nie mogę wziąć ślubu kościelnego z mężczyzną mojego życia, więc chciałam, aby to było coś naprawdę wyjątkowego. Oczywiście pragnęłam, by uroczystość odbyła się na plaży. Wybrałam Seszele i przygotowałam plan wraz z kosztorysem (wbrew pozorom małe przyjęcie tam kosztuje mniej więcej tyle, ile zorganizowanie dużego wesela w Polsce). Ostatecznie zrezygnowaliśmy z takiej ceremonii, ponieważ Marcinowi zależało, aby jego studwuletni dziadek towarzyszył nam w tym dniu. Zaczęliśmy szukać czegoś równie atrakcyjnego w kraju i zdecydowaliśmy się na Karpacz. Pracowniczka urzędu stanu cywilnego przyjechała do hotelu, gdzie w przepięknie ustrojonej sali kominkowej zawarliśmy związek małżeński, a przyjęcie urządziliśmy w sali na wyższym piętrze, z której roztaczał się widok na Śnieżkę. Ta imponująca góra miała być symbolem naszego związku, zwiastującym nam stałość, czyste uczucia, wolność, spiętrzone marzenia, obfitość, dostatek, podróże, przeżycia zapierające dech w piersiach.

Zaraz po ślubie przeprowadziliśmy się do Wrocławia i do naszej romantycznej sielanki doszły ciągłe spotkania towarzyskie. Codziennie zarywane noce, pobudka o siódmej, żeby o dziewiątej stawić się w biurze w Legnicy, a po powrocie do domu kolejna impreza. Byłam młoda, więc wytrzymałam taki tryb przez kilka miesięcy. Później zatrudniłam w swoim biurze pracownicę, bo przez częste wyjazdy służbowe i podróże z Marcinem nie miałam czasu siedzieć tam całymi dniami, z kolei siostra, która mnie zwykle zastępowała, musiała znaleźć sobie stały etat. Wojażowaliśmy coraz więcej. Dwa lata po ślubie wyruszyliśmy w pierwszą backpackerską wyprawę, na Kubę — polecieliśmy z trójką znajomych na szesnaście dni, zaopatrzeni jedynie w rzeczy spakowane do małych plecaków. To była fantastyczna przygoda i zapragnęłam podróżować tylko w takiej formie. Oprócz wspólnych wyjazdów firmowych i prywatnych kilka razy w roku uczestniczyłam w wizytach studyjnych; w trakcie nich poznałam dwie przyjaciółki oraz wspaniałą kobietę, z którą owocnie współpracuję do dziś. Kiedy zwiedziłam prawie wszystkie najpopularniejsze kierunki turystyczne, przestałam już jeździć na study tours.

Po pewnym czasie pracownica zaczęła mnie oszukiwać. Chociaż często przebywałam w biurze, w trakcie moich podróży panowała w nim samowolka: dowiedziałam się od klientów i znajomych, że jest zamykane wcześniej albo wcale nie jest otwierane, a obroty zmalały o połowę. Głównie to ja sprzedawałam wycieczki stałym klientom, którzy do biura przychodzili tylko podpisać umowę albo spotkać się ze mną. Pracownica zajmowała się przede wszystkim biletami autokarowymi, z których pochodziło około 70 procent moich dochodów. Zawsze miałam dobre serce, więc nie chciałam zwalniać tej dziewczyny, jednak gdy sprzedaż mocno spadła, a konkurencja zaczęła działać nieuczciwie, musiałam coś zrobić. W stosunku do konkurencji byłam na straconej pozycji: biuro nieopodal mojego znacznie obniżało ceny, redukując swoją prowizję. Często, gdy znalazłam klientom wycieczkę, szli ją kupić do pobliskiego biura, gdzie proponowano niższą cenę. Niektórzy wprawdzie wracali, by zapytać, jaką ja podam im kwotę, jednak nie zamierzałam się z nikim targować. To, co się działo w tamtych latach na rynku turystycznym w Legnicy, było niedorzeczne. Pytałam znajomych z branży, czy w ich miastach też są takie sytuacje, i okazało się, że tylko w moim regionie agenci sprzedają wycieczki taniej, niż oferował je organizator. Ostatnią deską ratunku było dla mnie odzyskanie dawnego poziomu sprzedaży biletów autokarowych. Zdziwiłam się, gdy pracownica biura sama podjęła decyzję o odejściu — oświadczyła, że dostała się do policji. Miałam tam znajomych, więc wiedziałam, jak mało się zarabia na początku, dlatego tym bardziej byłam zaskoczona, niemniej bardzo się ucieszyłam, że nie musiałam jej sama zwalniać, choć mnie oszukiwała. Po miesiącu wyszło na jaw, że… otworzyła biuro podróży. Niektórzy nie wierzą w karmę, lecz przekonałam się o niej na własnej skórze: tak jak ja kiedyś opuściłam tonące w długach biuro i założyłam własne, tak pracownica świadomie podtopiła moje biuro, by otworzyć swoje. Dostałam wtedy ogromną nauczkę i lekcję pokory.

Później zatrudniłam inną, tym razem przecudowną dziewczynę, której mogłam w pełni zaufać. Wszystko zaczynało wracać do normy, jednak wkrótce potem okazało się, że budynek mieszczący moje biuro będzie zburzony, a zamiast niego powstanie Biedronka. Stanęłam przed dramatycznym dylematem: czy wynająć jakiś lokal w pobliżu i próbować walczyć z nieuczciwą konkurencją, czy przejść na sprzedaż online, czy może dać sobie spokój i zająć się czymś innym? Niepewność i stan zawieszenia wyczerpywały mnie psychicznie, żyłam przez pół roku w nieustannym stresie, od którego uciekałam w podróże i alkohol. Zawsze chciałam być niezależna finansowo, więc tym bardziej popadałam w lęk, gdy traciłam główne źródło zarobku. Marcin był dla mnie jedyną podporą i choć z powodu dumy nie przyjęłam jego wsparcia materialnego, to posłuchałam jego rady i zdecydowałam się zamknąć biuro. Przyszło mi zwolnić dobrą pracownicę, lecz przedtem obdzwoniłam znajomych i została zatrudniona w innej agencji turystycznej. Chociaż przeszłam na sprzedaż wycieczek przez internet, nie potrafiłam się pogodzić z likwidacją biura stacjonarnego — jednego z filarów mojego bezpieczeństwa oraz mojego największego marzenia. Dodatkowo nie byłam pewna, czy uda mi się utrzymać z samej sprzedaży wycieczek, i to tylko stałym klientom. Nie mogłam sobie pozwolić na zależność od partnera. Ten program wgrał mi się w dzieciństwie, gdy patrzyłam, jak mama jest zależna ekonomicznie od taty, albo w poprzednim małżeństwie, w którym dawałam sobą manipulować, bo nawet nie posiadałam funduszy, by odejść i samej się utrzymać. Wtedy zaryzykowałam, mimo że kosztem wielu nerwów. Na szczęście taki system pracy świetnie się sprawdził i nadal funkcjonuje, a wspierają mnie w niej zaufane, cudowne dziewczyny.

Byliśmy z Marcinem małżeństwem już kilka lat i tato się denerwował, że nie pojawiało się dziecko, mama również ciągle o to pytała. Życie wszystkich znajomych toczyło się wokół niemowlaków i przedszkolaków, a nasze — wokół podróży, pracy i imprez. Pod naciskiem społeczeństwa zaczęliśmy się starać o potomka. Kolejny schemat, który nam wdrukowano: rodzimy dzieci, bo tak „się powinno”, bo tylko w „pełnej rodzinie” odnajdziesz szczęście, bo przecież instynkt, nie mówiąc o nieśmiertelnym argumencie: „Kto ci poda szklankę wody na starość?”. Też wpadliśmy w ten schemat: zdecydowaliśmy się na dziecko nie z własnego wyboru, lecz z powinności. Gdy nie wychodziło, udaliśmy się do kliniki, gdzie po zrobieniu nam mnóstwa badań oznajmiono, że jesteśmy całkowicie zdrowi i po prostu należymy do grupy tych 25 procent par, którym się nie udaje bez konkretnej przyczyny. Teraz mam świadomość, że nie było wtedy miejsca energetycznego dla dziecka, więc nie mogło się ono pojawić.

Tymczasem, dalej starając się o potomka przy pomocy specjalistów, zaczęłam przyjmować różne specyfiki. W końcu przystaliśmy na inseminację. Kiedy menstruacja opóźniała mi się o kilka dni, zrobiłam test — wynik był pozytywny. Pamiętam, jak się rozpłakałam, trochę ze szczęścia, a trochę ze strachu. Zadzwoniłam do koleżanki, która niedawno została mamą, podzieliłam się z nią nowiną i swoimi emocjami. Odparła, że przecież tego chciałam, więc powinnam się cieszyć. Ja jednak czułam, że nie do końca jestem gotowa, że nie była to moja świadoma decyzja; niemniej zaczęłam się oswajać z nową rzeczywistością.

Po tygodniu pojechaliśmy z Marcinem nad morze. Bardzo bolał mnie brzuch, ale sądziłam, że to normalne. Odpoczywaliśmy, planując przyszłość z dzieckiem w roli głównej. Nawet wykombinowałam, jak pogodzić macierzyństwo z podróżami: stworzyłam wizję nowego projektu, The child changed our life to vanlife, i zamierzałam zamienić podróże motocyklowe na kampera. Jednak nie trwało to długo. Pewnego dnia ból stał się nie do wytrzymania i dostałam miesiączki. Myślałam, że poroniłam — załamałam się. Lekarze powinni byli mnie uprzedzić, że testy często dają omyłkowo wynik pozytywny, gdy przyjmuje się dużą ilość hormonów. Nie wiedziałam tego, miałam wrażenie, jakbym straciła dziecko (chociaż może i tak było). W dodatku faszerowana przez kilka miesięcy hormonami, psychicznie czułam się fatalnie, byłam zrozpaczona. W połączeniu z wcześniejszą sytuacją związaną z biurem ten ciężar okazał się zbyt wielki. Zaczęłam miewać napady lęku, duszności, sporo przytyłam, niemal przestałam podróżować. Nawet odwołałam pewien wyjazd, bo ogarnął mnie strach przed lotem tak potężny, że nie mogłam sobie z nim poradzić w domu, a co dopiero byłoby w terminalu (choć przecież wcześniej wyprawy samolotowe uważałam za czystą przyjemność). Wiedziałam, że coś jest ze mną nie tak, bałam się, że choruję na coś poważnego. Zaczęłam się badać i odwiedzać różnych lekarzy medycyny alternatywnej. Zastosowałam trzymiesięczną dietę i szereg procedur oczyszczających, po czym poczułam się znów silna i zdrowa fizycznie, a nawet emocjonalnie zaczynałam wracać do normy. Potrzebowałam takiej terapii, żeby pozbyć się wszystkiego, co zanieczyściło mój organizm — od hormonów po alkohol i papierosy.

O ile lęk pojawiał się znacznie rzadziej, o tyle duszności pozostały. Pamiętam, jak siedzieliśmy w słoneczny dzień przy stole w jadalni, a mnie nagle zrobiło się słabo, musiałam się położyć i odetchnąć. Pewnego razu poszłam do kosmetyczki i wspomniałam jej, że chcę kupić do sypialni stare meble, ale Marcin, o dziwo, tego nie popiera, bo ponoć mogą przenosić czyjeś energie. Okazało się, że jej mąż jest medium, i postanowiła zapytać go o zdanie. Wieczorem zadzwonił do mnie i zaproponował spotkanie w gabinecie żony, ponieważ chciałby zobaczyć pewną maskę, którą mam w domu i która zawiera w sobie jakieś energie. Zaintrygowało mnie, skąd ten mężczyzna może wiedzieć o moich maskach, więc się z nim umówiłam, choć byłam sceptycznie nastawiona. W zupełne zdumienie wpadłam, gdy wskazał jedną z przyniesionych masek i stwierdził, że mam ją z Afryki, a pochodzi ona z plemienia, w którym kiedyś żyłam. Opowiadał o artefaktach z poprzednich wcieleń, przyciągających dawnych właścicieli lub użytkowników, i wyjaśnił, że ta maska powinna wisieć naprzeciwko kominka, tak aby „widziała”, kto przekracza próg domu, i mogła mnie chronić przed złymi ludźmi. Ten mężczyzna ani jego żona nigdy u mnie nie gościli, więc skąd wiedział, że mam kominek i że ze ściany naprzeciwko niego rzeczywiście widać osoby wchodzące do domu? Później powiedział, że towarzyszy mi duch babci, dlatego wcześniej wybierałam złych partnerów i nie byłam szczęśliwa w związkach, bo chociaż chciała dla mnie dobrze, jej decyzje były niewłaściwe. Mówił też dużo o mojej rodzinie, i to takie rzeczy, o których nikt nie wie. Następnie wydarzyło się coś jeszcze bardziej wstrząsającego: zapytał, czy odczuwam czasami duszności, jakbym się topiła, bo duch pewnego mężczyzny, który się utopił, jest przy mnie i może powodować takie objawy. Nie, to nie mogła być prawda! Nie potrafiłam w to wszystko uwierzyć, byłam trochę przerażona. Próbowałam sprawdzić, czy nie zostałam zahipnotyzowana, ale zaczynałam się przekonywać, że ten człowiek istotnie ma jakiś dar, nie mogłam dłużej przeczyć faktom. Jak mi wytłumaczył, tamten byt przyczepił się do mnie w parku w Legnicy, kiedy znajdowałam się w fatalnym stanie psychicznym. Oczywiście mój gość oczyścił przestrzeń wokoło, a babcia przed odejściem wyraziła życzenie, żebym w jej imieniu poprosiła mamę o wybaczenie bolesnych spraw z dzieciństwa. Na koniec powiedział, że towarzyszą mi dwie czyste dusze, które zostaną moimi dziećmi; mam też przy sobie „anioła”, który mnie wspiera, i powinnam kierować się tym, co mi doradza, czyli intuicją, bo ona zawsze ma rację. Całe to wydarzenie zrobiło na mnie piorunujące wrażenie, nie umiałam tego pojąć. Ów człowiek nie zażądał zapłaty, więc wiedziałam, że nie jest naciągaczem, na dodatek od tamtej pory ani razu nie czułam duszności.

Kilka miesięcy później wylądowałam u wróżki, namówiona przez koleżanki, bo nadal pozostawałam nieco sceptyczna. Potraktowałam nasze spotkanie jako swoistą rozrywkę, ponadto na wstępie poprosiłam tę wróżkę, by mówiła tylko pozytywne rzeczy — wierzę w autosugestię, więc nie chciałam, żeby zaprogramowała mnie przykładowo na chorobę. Oczywiście wiedziała wszystko o mojej przeszłości, a zapowiedziana przez nią najbliższa przyszłość, wtedy dla mnie nierealna, jednak się wydarzyła. O dalekiej przyszłości wróżka opowiadała niesamowite rzeczy i mimo że przeżyłam już tyle przewrotów, nie potrafiłam uwierzyć w to, co według niej było mi pisane. Po spotkaniu z nią miałam w głowie mętlik. Powtórzyła słowa medium: że mam dobrą intuicję i zawsze powinnam podejmować decyzje zgodne z jej podszeptami. Chociaż nieraz czułam się zagubiona, to los popychał mnie w różne strony, stawiał na mojej ścieżce konkretne osoby, abym coraz bardziej się otwierała, więcej rozumiała, układała kolejne elementy w puzzlach własnego życia. Wszystkie te wydarzenia rozbudziły we mnie ogromną chęć odkrycia swojego przeznaczenia, talentów, prawdziwego Ja.

Znałam wówczas pewnego architekta i byłam zafascynowana tym, że coś tworzy i pozostawia po sobie ślad na ziemi. Zrozumiałam, że ja niczego takiego nie mam, nawet dziecka. Poczułam niewyobrażalną pustkę. Zainspirowana tym zaczęłam malować obraz. W dzieciństwie pięknie malowałam, więc pomyślałam, że mogę do tego wrócić, a jeśli się uda i odkryję drzemiący we mnie talent, to będę mogła w taki sposób zarabiać, gdy zostanę matką. Ciągle się zastanawiałam, co zrobić, by zawsze mieć swoje pieniądze, nie dałam sobie przyzwolenia na bycie od kogoś zależną, otoczoną opieką, nawet tak wspaniałego człowieka jak mój mąż. Ba, myślałam już o utrzymywaniu również dziecka, bo coś kazało mi nie ufać, nie powierzać własnego, a tym bardziej jego losu w czyjeś ręce. Nigdy nie chciałam stracić kontroli nad swoim życiem.

Zbliżały się urodziny Marcina, więc zdecydowałam, że w prezencie namaluję dla niego latarnię. Wybrałam najładniejsze zdjęcie w internecie i na jego podstawie stworzyłam obraz. Latarnia morska miała symbolizować moją osobę w jego życiu: na wzburzonym oceanie zawsze wskażę mu bezpieczną drogę do domu, a przy moim boku może czuć się pewnie i stabilnie. Uwielbiamy ten pejzaż, wisi w centralnym miejscu naszej sypialni. Ciepłe kolory zachodzącego słońca działają kojąco przed snem, z kolei o poranku napełniają nas pozytywną energią. Malowałam ten obraz z przesłaniem dla osoby, którą kocham bezwarunkowo, więc sam w sobie jest miłością.

Trzy miesiące później odbywaliśmy motocyklową podróż przez zachodnią część Stanów Zjednoczonych Ameryki. Wracając Highway 1 z San Francisco do Los Angeles, zjechaliśmy nad morze, żeby zjeść lunch. Na miejscu oniemieliśmy — stała tam właśnie ta latarnia, którą namalowałam dla Marcina, Pigeon Point. Mówi się, że marzenia się spełniają, trzeba tylko o nich myśleć. Jeśli zostaną zapisane, mają większą szansę na realizację. A namalowane? Siedząc pod ową latarnią trzy miesiące po tym, jak widziałam ją na zdjęciu (i nawet nie miałam pojęcia, gdzie się znajduje), poczułam cudowną ekscytację. Nie było wątpliwości, że moje życie niczym magnes przyciąga każde marzenie, by przejawiło się w doświadczeniu. Lecz jeśli marzenia tak łatwo się spełniają, to dlaczego daremnie czekam na dziecko, skoro go pragnę? Tak jednak tylko myślałam, gdyż w głębi serca nigdy wcześniej go nie chciałam, a gdy już chciałam, nie czułam takiej stabilizacji, by się na nie świadomie zdecydować. Niby o tym wiedziałam, ale tłumiłam swój głos wewnętrzny. Niemniej los postanowił, że to się zmieni, i wkrótce wypchnął mnie w jedną z najważniejszych podróży w moim życiu.

Pięknie o tym stanie mówi Alberto Villoldo: budzenie się we śnie jako pierwszy etap i budzenie się ze snu jako etap ostatni. Byłam w początkowym stadium budzenia się we śnie. To, co uważamy za zwykłą rzeczywistość, jest w istocie naszym snem. Można przez to rozumieć, że każdy ma własną prawdę — dla jednej osoby dana sytuacja będzie pozytywna, a dla drugiej negatywna; wszystko zależy od pryzmatu, przez który się na nią patrzy, czyli kreuje swój sen. Jeśli jesteśmy pogrążeni w głębokim śnie, to śnienie odbywa się z poziomu naszego wychowania i doświadczeń, na podstawie których oceniamy, co jest prawdziwe. Wpaja się nam od dzieciństwa, że musimy skończyć dobrą szkołę z wysokimi wynikami, dostać porządną pracę, kupić dom, założyć rodzinę, zostać „kimś” — i dopiero wtedy będziemy szczęśliwi, pełni, jakby to, kim w danej chwili jesteśmy, było niewystarczające. Z czasem się okazuje, że jednak nie czujemy się szczęśliwi, bo jak mamy się czuć, skoro nie znamy siebie i musimy stać się „kimś” innym, by tego szczęścia doznać? Wtedy ów zbiorowy sen przeradza się w koszmar. Dodatkowo jeśli przejmiemy schematy z domu rodzinnego i wejdziemy w toksyczny związek albo zachorujemy na chorobę genetyczną (z powodu przekonania, że jesteśmy obciążeni), to życie nas coraz bardziej uwiera. W takiej sytuacji niektórzy zaczynają się otrząsać z koszmaru.

W tamtym momencie również ja przebudzałam się we śnie. Nastąpiła fundamentalna zmiana: nie byłam już ofiarą, tylko kreatorką. Gdy się wybudzamy, możemy w sposób świadomy tworzyć nasz sen i go modyfikować. Podobnie dzieje się w rzeczywistości: zaczynasz świadomie wybierać, że nie chcesz żyć jak twoi rodzice, nie będziesz chorować, bo prowadzisz zdrowy tryb życia, więc uwarunkowania genetyczne nie mogą cię dotknąć, osiągniesz sukces zdefiniowany przez ciebie, a nie narzucony. Wybierasz miłość, zdrowie i dostatek. Wtedy Wszechświat łączy cię ze wszystkim, czego potrzebujesz — tak działa pole kwantowe, o którym w tamtym okresie nie miałam pojęcia, ale zaczynałam rozumieć, że mogę sama kreować własne życie.

Niemniej tak wygląda dopiero początek drogi. Według porównania Alberta przypomina to budzenie się z jednego snu do drugiego — dostrzegasz, że tworzysz swoją rzeczywistość, lecz wciąż jest ona wymyślona, dalej śnisz, gdyż dalej chodzi tylko o ciebie. Fakt, że kreujesz wszystko dla siebie, już cieszy, ponieważ oznacza kres bycia ofiarą, lecz to nie koniec, bo nadal kierujesz się potrzebami. Przebudziłam się z wielkiego koszmaru, natomiast czekało mnie jeszcze całkowite wybudzenie się ze snu. Wtedy przestajesz żyć w świadomym śnie, reżyserując go, jak chcesz, a budzisz się w fundamentalnej naturze rzeczywistości. Nagle nie chodzi już o ciebie — poświęcasz swoje działania na tworzenie dobra dla wszystkich żywych istot. W buddyzmie ci, którzy przejawiają taką postawę, noszą nazwę bodhisattwów; Dalajlama jest uważany za bodhisattwę. Szamani mówią o takich ludziach earthkeepers, stróżowie ziemi. Gdy budzisz się całkowicie, już nie chcesz tworzyć swojego dostatku, niczego już nie potrzebujesz, czujesz pełnię, tworzysz tylko piękno, dobro i miłość, a poziom tego tworzenia zależy od poziomu twojej świadomości.

Osiągnęłam pierwszy stopień — przebudziłam się we śnie, zaczęłam tworzyć swoją rzeczywistość. Czy czeka mnie całkowite porzucenie snu?

ROZDZIAŁ IV
Zejście pod pokład

Zawsze marzyłam, aby mój związek polegał na zaufaniu i wolności, aby każde z nas było kapitanem na okręcie swojego życia i podejmowało decyzje, w którym kierunku płynie. Zawsze szanowałam przestrzeń męża jako indywidualnej osoby; sama też chciałam być wolna i robić to, czego pragnę, a nie to, co ktoś mi narzuca. Dlatego gdy Marcin zaczął raz w roku podróżować z kolegami na motocyklach, nigdy nie miałam nic przeciwko, ale pewnego lata postanowiłam, że w tym samym czasie, zamiast siedzieć w domu, też dokądś się wybiorę. Zaraz po wyjeździe męża włączyłam internet, by przeglądać wycieczki i bilety lotnicze w poszukiwaniu czegoś egzotycznego. Pojawiły się dwa bilety: jeden na Dominikanę za 1600 złotych, z tygodniowym pobytem, drugi na Bali za 2800 złotych, z powrotem po ponad dwóch tygodniach, wylot pojutrze. Marzyła mi się samotna wyprawa na Bali i od lat wypytywałam znajomych podróżników o ten kraj, tylko cena za bilet była zdecydowanie za wysoka. Uznałam więc, że polecę na Dominikanę, ale wciąż biłam się z myślami: „Dominikana to nudy, przecież marzę o Bali”. Wtedy przypomniały mi się słowa naszego amerykańskiego przyjaciela, podróżnika Pata, którego poznałam miesiąc wcześniej: „Wiele osób pyta mnie, kiedy zacząć podróżować. Odpowiadam im: już. Kariera zawsze może poczekać, a zdrowie i sprawność fizyczna potrzebna w podróży bardzo szybko przemijają”. Jak wiem z doświadczenia, ceny biletów lotniczych, zwłaszcza czarterowych, często gwałtownie spadają dzień przed wylotem. Założyłam więc, że jeśli cena obniży się do 1500 złotych, to polecę na Bali. Z jednej strony ufałam, że los okaże się przychylny i w końcu spełnię swoje marzenie, z drugiej zaś strony miałam mało odwagi i wolałam, żeby bilet nie staniał — wtedy po prostu nie polecę, siła wyższa. Szukałam jakiegokolwiek motywatora, zadzwoniłam zatem do kolegi, który niedawno odwiedził Bali, i on po krótkiej rozmowie przekonał mnie, iż muszę tam polecieć. Ponadto dał mi wskazówkę, bym na początek pojechała do Ubudu, a reszta wyprawy sama się ułoży.

Los był przychylny: dzień przed wylotem cena spadła do około 1450 złotych. Obiecałam sobie, że jeśli tak się stanie, to kupię bilet, więc go kupiłam. Przeznaczenie podsunęło mi coś, o czym marzyłam, ale na co jeszcze nie byłam i raczej nigdy świadomie nie byłabym gotowa. Często dostajemy pewne możliwości i albo zaryzykujemy, by pójść w nowym kierunku, albo zostaniemy w miejscu, bez szansy na rozwój. Zadzwoniłam do męża i powiedziałam: „Jutro rano lecę na Bali spełniać marzenia i nie będzie mnie ponad dwa tygodnie, ale będę dzwonić codziennie!”. Na szczęście Marcin jest wyrozumiały i nie wyraził sprzeciwu, lecz nieco się zdziwił, gdyż nie sądził, że odważę się na taki krok bez przygotowania. Jednak wiedział, że kiedy w grę wchodzą marzenia, nic nie stanie mi na drodze do ich realizacji. Wykupiłam ubezpieczenie, zarezerwowałam bilet do Warszawy i nocleg, ponieważ wylot był następnego dnia o wczesnej porze. Spakowałam się, nabyłam dolary, przewodnik i po trzech godzinach od zakupu biletu lotniczego siedziałam w autobusie. Pięciogodzinna jazda do stolicy była potworną udręką: raz się cieszyłam, raz żałowałam i chciałam wracać; z jednej strony wpadałam w panikę, z drugiej przekonywałam siebie, że przecież zwiedziłam już pół świata, więc dlaczego miałabym sobie nie poradzić. Wieczorem w hotelu zarezerwowałam pierwszy nocleg w Ubudzie i poszukałam informacji o możliwościach dostania się do tej, odległej od lotniska, miejscowości. Niemniej lęk przed podróżą był tak silny, że jeszcze kilka razy zadzwoniłam do Marcina z prośbą, żeby… zabronił mi lecieć — gdyby podjął za mnie decyzję, spokojnie mogłabym wrócić do swojej strefy komfortu. Jednak takie gierki to nie z moim mężem. Gdy zaczęliśmy się spotykać i prosiłam go o poradę, czy coś zrobić, bo brakowało mi odwagi, on zazwyczaj przytakiwał moim obawom, a później żałowałam kilku poniechanych przedsięwzięć. Zawarliśmy więc układ: wytłumaczyłam mu, że jeśli coś chcę zrobić, płynie to z mojego serca, ale głowa mi zabrania, ponieważ boję się opuścić strefę komfortu; dlatego odtąd ma mnie popychać do realizowania pomysłów, nawet niedorzecznych, z wyjątkiem tych, które mogą zagrażać mojemu życiu lub zdrowiu. Jak się zobowiązał, tak czynił, co pozwoliło mi robić rzeczy niemożliwe i co pozwala mi żyć w pełni. Toteż nie było już powrotu, musiałam lecieć, i choć lęk nie dał mi zmrużyć oka, następnego dnia rano wsiadłam do samolotu i po trzynastu godzinach wylądowałam na Bali.

Ledwie wyszłam na zewnątrz lotniska, moich nozdrzy dosięgła gorąca wilgoć, przemieszana z wonią mokrej ziemi, egzotycznej roślinności i kadzideł. Wzięłam mocny wdech, odetchnęłam i poczułam dogłębny spokój, jakby połączenie z naturą. Wsiadłam do taksówki i gdy po wyjechaniu z miasta zobaczyłam bujną, tropikalną roślinność oraz bajeczną architekturę Bali, popłakałam się ze szczęścia. Dziękowałam losowi, że był aż tak przychylny, zaprowadziwszy mnie do tego magicznego miejsca na mapie świata. Nawet się nie spodziewałam, jak ważną rolę odegra ta podróż w moim życiu. Dotarłam do Ubudu, zostawiłam plecak w homestayu (kwaterze w domu miejscowej rodziny), gdzie miałam wykupione dwa noclegi, i poszłam eksplorować miasto. Byłam zachwycona. Spacerowałam ulicami i podziwiałam niskie budynki wykonane z ciemnego piasku wulkanicznego. Przy każdym stała mała kapliczka z jakimś bóstwem obsypanym kwiatami i otoczonym darami. Przed wejściem do większości budynków, na przykład restauracji czy sklepików, leżał wypleciony z liści palmowych koszyczek z darami (canang sari) i paliły się czerwone kadzidła, wydzielające intensywny aromat. Ubud to miasteczko turystyczne, ale zupełnie się tego nie czuje. Z każdego miejsca wyłania się natura, a atmosfera jest senna, ciepła, przyjacielska. Nawet ludzie, którzy tam przylatują z całego świata, nagle zrzucają maski i dają się owładnąć duchowi Bali. Trzeba być bardzo chłonnym, mieć otwarte serce i umysł, aby to wszystko zauważyć. Dla mnie ta wyspa należy do najpiękniejszych miejsc na świecie i mimo turystycznego charakteru nie traci swojej magii.

Było przedpołudnie, ale słońce świeciło jak szalone. Zatrzymałam się w jednej z lokalnych restauracji, żeby zjeść śniadanie. Gdy zamówiłam makaron z warzywami i jajkiem, poczułam się bardzo słabo. Nic dziwnego — w ciągu całego lotu nie spałam, a poprzedniej nocy nie zmrużyłam oka, co oznaczało, że przez ostatnie dwie doby spałam może cztery godziny. Poprosiłam o zimną wodę, jednak po niej poczułam się jeszcze gorzej. Wtedy znów zawitał lęk. Pomyślałam: „Co ze mną będzie, jeśli tutaj zemdleję? Przecież jestem sama”. Nawet nie mogłam przełknąć tego makaronu, choć byłam głodna jak wilk, ale ostatecznie zmusiłam się do jedzenia, bo było mi głupio zostawić danie nietknięte. Im gorzej się czułam, tym większy stawał się mój lęk. Wróciłam szybko do homestayu na obrzeżach miejscowości i wykończona położyłam się na zadaszonym podwyższeniu. Swoją drogą, jest ono bardzo popularnym elementem architektury na Bali, usytuowanym na zewnątrz, zazwyczaj w centralnej części zabudowań domowych. Tam toczy się całe życie — to taki pokój dzienny i jadalny na wolnym powietrzu. Na podwyższeniu często znajdują się maty ze słomy ryżowej i trawy (w Japonii zwane tatami), mały stolik i ułożone wokół niego poduszki do siedzenia. Czasami pod dachem umieszczone są zwisające baldachimy, które kołysząc się na wietrze, dodają temu miejscu uroku. Położyłam się na poduszkach przy stoliku i zasnęłam w pięć sekund. Gdy przyszła właścicielka, by dać mi dużą poduszkę i koc, szybko się wytłumaczyłam, że całą noc nie spałam, a wtedy tej przemiłej kobiecie też zrobiło się głupio i obiecała, że zaraz przygotuje pokój, który miał być dostępny dopiero za dwie godziny. Po dwóch kwadransach, już wykąpana, leżałam w czystym i wygodnym łóżku. Ta pani zaopiekowała się mną niczym własnym dzieckiem; później się przekonałam, że każdy był dla mnie taki i w gruncie rzeczy nie miałam się czego obawiać w tej samotnej podróży.

Kolejnego dnia zaraz po wschodzie słońca obudziły mnie dziwne dzwonki. Otworzyłam powoli oczy, pokój był pogrążony w ciemności, poczułam lekki zapach dymu. Pomyślałam: „Co jest grane? Może coś się pali?”, odsłoniłam ciężkie kotary i wyszłam na taras domku. Paliło się, ale mnóstwo kadzideł — były wszędzie, podobnie jak te śliczne, starannie wykonane z liści palmowych koszyczki wypełnione darami dla duchów. Poranne słońce eksponowało kolor pięknych kwiatów, ułożonych w różnych miejscach. Tego dnia właśnie zakochałam się w uroku białej, różowej i żółtej plumerii, która do dziś jest moim ulubionym kwiatem i której woń oznacza dla mnie zapach miłości. Usiadłam rozmarzona na krześle, trzymając przy nosie żółtą plumerię, zatopiona w tej chwili. Była naprawdę magiczna. Nagle przyszedł właściciel homestayu, przyniósł mi śniadanie. Miał na sobie tradycyjny strój i nie omieszkałam zapytać, czy wkłada go na co dzień. Powiedział, że akurat dziś przypada Święto Mechaniki, ale często odbywają się różnego rodzaju święta, więc bardzo często chodzi tak ubrany. Przysiadł obok mnie i opowiedział mi o tym święcie troszkę więcej. Ogólnie rzecz ujmując, polega ono na uczczeniu odkryć techniki, które pomagają mieszkańcom w życiu. W akcie dziękczynienia ustrajają oni swoje auta i skutery (dlatego też słyszałam od rana ciągłe trąbienie), jest to również powód do spotkań i celebrowania. Jedząc śniadanie, rozmyślałam, jakie to wspaniałe — czuć wdzięczność za wszystko, nawet za samochód, który służy do pracy i ułatwia transport. Uznałam, że także powinnam być bardziej wdzięczna, przecież mam cudowne życie i tyle powodów do radości.

Po śniadaniu znów przyszedł gospodarz i zapytał, czy chciałabym pojechać coś zwiedzić, bo dysponuje wolnym czasem i samochodem. Właściwie nie wiedziałam, co chcę zobaczyć, ponieważ nie przygotowałam się do tej podróży — wzięłam ze sobą tylko mały przewodnik, do którego nawet nie zdążyłam zajrzeć. Zdałam się na los i poprosiłam właściciela domku, by zabrał mnie do miejsc, które sam uważa za piękne. Ustaliliśmy cenę za przejazd i pół godziny później jechałam autem, ustrojonym kwiatami i kawałkami materiału, z nieustannie cieszącym się Balijczykiem. Odziany był w batikowy sarong, czyli swego rodzaju spódnicę ze specjalnie barwionego materiału, z którego również miał na głowie udeng. Po drodze do pierwszej świątyni opowiedział mi o nim więcej: udeng, bardzo popularny na Bali, to prostokątny kawałek materiału przewiązywany wokół głowy i symbolizujący kontrolę nad umysłem. Mężczyzna sporo mówił także o innych ciekawych rytuałach, wierzeniach i zwyczajach, a zwłaszcza o filozofii, którą miejscowi kierują się na co dzień. Chodzi o karmę, czyli założenie, że jeśli dajemy dobro, to wraca ono do nas podwójnie, i tak samo jest ze złem. Nie dość, że mieszkańcy wyspy są bardzo bogobojni i kultywują tradycje przodków, to jeszcze główna zasada skłania ich do życia w zgodzie z naturą, innymi ludźmi i duchami. Mieliśmy dużo czasu na rozmowy, więc już pierwszego dnia dowiedziałam się, jak mistyczne jest życie ludzi na Bali.

Na początek odwiedziliśmy świątynię Goa Gajah. Przez paszczę wielkiego, wykutego w skale potwora, który miał odstraszać złe duchy, weszłam do jaskini, a w środku czekał na mnie kamienny posąg hinduskiego boga Ganeszy. Wtedy nie wiedziałam, jak się nazywa to bóstwo ani gdzie się znalazłam, właściwie nie wiedziałam prawie niczego o hinduizmie czy buddyzmie, tymczasem przecież cały kompleks świątyń zawiera symbole tych dwóch religii. Sądzę, że gdy ponownie polecę na Bali, zupełnie inaczej spojrzę na tamto miejsce. Rozmowy z moim kierowcą okazały się pouczające — wszystko, co mówił o swoich wierzeniach, było tak odmienne od tego, czego uczono mnie o Bogu i o tym, jak powinno się żyć. Stwierdziłam, że zaraz po powrocie do domu zacznę czytać książki z zakresu teologii, duchowości, samorozwoju. Poczułam ogromną chęć pogłębiania owej wiedzy.

Kolejnego dnia wybrałam się na zorganizowaną wycieczkę, którą wykupiłam w lokalnym biurze podróży, bo tak było taniej. Pojechałam busem — z miejscowym przewodnikiem, starszym małżeństwem z Anglii, Niemką i Katalończykiem — ku przygodzie. Na szczęście dzięki małej grupie wszystko mogłam kontemplować, nigdzie się nie śpiesząc. Pamiętam dokładnie stan mistyczny, którego doznałam u podnóża wodospadu Gigit. Stałam wpatrzona w hektolitry wody z impetem spadające z kilkudziesięciometrowej skały i rozbijające się o głazy i zmąconą taflę jeziorka. Delikatne krople na kształt mżawki docierały do mojego ciała i lekko głaskały mnie po policzkach, a ja miałam wrażenie, jakby to łagodna, ciepła ręka Boga gładziła moją twarz. Zahipnotyzowana szalejącą wodą, poczułam połączenie — jakbym sama była tą wodą, jakbym się rozpuściła i przemieszczała w górę wodospadu, a później jeszcze wyżej, unosiłam się zjednoczona z powietrzem, w końcu roztopiłam się w eterze i utworzyłam z całym Wszechświatem jedność. Trwało to dosyć długo i było nad wyraz rzeczywiste. Czułam się bezpieczna jak nigdy, doświadczałam pełnej harmonii. Potem ogarnęły mnie niesamowity spokój i zaufanie, jakby ktoś mi powiedział, że Bóg jest przy mnie i zawsze nade mną czuwa. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, na czym polega medytacja, ale to doznanie było dogłębnie medytacyjne. Zapragnęłam znacznie częściej przeżywać taki stan, lecz nie przypadkowo — chciałam zrozumieć, jak mogę go osiągnąć, i dowiedzieć się, czym tak naprawdę był. Stało się: na chwilę doznałam swego rodzaju przebudzenia, odkryłam, że w istocie stanowię jedność ze wszystkim, z Wszechświatem czy Bogiem; poczułam to jako esencję życia, tylko jeszcze nie umiałam tego nazwać ani pojąć. Później za sprawą piękna otaczającej natury — o co na Bali nietrudno — jeszcze kilka razy poczułam, choć już nie tak dogłębnie, połączenie z Wszechświatem. Dzięki temu to subtelne doznanie zagościło głęboko we mnie, a jego powtarzalność dowodziła jego niepodważalnej realności. Wtedy znikły wszystkie lęki, byłam w podróży sama, ale już prawie niczego się nie obawiałam. Miałam wrażenie, jakby boskie światło wypełniało mnie od środka.

Podróżując przez Bali, nie tylko zwiedzałam miejsca turystyczne, lecz także często wędrowałam bocznymi drogami, gdzie zobaczyłam prawdziwą lokalną codzienność i poznawałam ludzi. Im więcej przyglądałam się ich prostemu życiu, postawie, ciepłu, opiekuńczości i duchowości, tym wyraźniej dostrzegałam ich szczęście. Zdałam sobie sprawę, jak niewiele do niego potrzeba, i poczułam niespełnienie, może zagubienie, nieokreśloną pustkę. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, nagle zauważałam to, co kiedyś było przykryte, na co nigdy nie zwracałam uwagi. Z jednej strony doznawałam momentów napełnienia boską energią, a z drugiej chwilę później niezauważalnie wpadałam w stan niepewności, lęku o przyszłość, zanurzenia w przeszłości, odłączenia.

Zazwyczaj wracałam do hotelu czy kwatery prywatnej po godzinie osiemnastej. Nie chciałam o zmroku chodzić sama, bo się bałam — wtedy nie miałam zaufania do świata i do ludzi. Zostało mi więc przez kilkanaście wieczorów średnio po pięć godzin dla siebie, ponieważ późno kładłam się spać. To okazało się jednym z najważniejszych doświadczeń — przebywanie z samą sobą, na które nigdy przedtem nie starczało mi czasu. Nawet kiedy na przykład mąż udał się w podróż służbową, i tak miałam tyle na głowie, że nie było mowy o wglądzie w siebie. Powiem więcej: wcześniej jakoś nie interesowało mnie zaglądanie tam. Tym razem miałam tylko siebie i tylko ze sobą mogłam pogadać. Kiedy przychodzi pierwszy raz taka chwila, że ma się wystarczająco dużo czasu na obcowanie ze sobą, ta rozmowa staje się nieunikniona. Szczerze mówiąc, trochę się jej bałam, gdyż dotąd, ilekroć wewnętrzna istota — dusza lub moje Ja — coś próbowała powiedzieć, nie dawałam jej dojść do słowa, próbowałam ją zagłuszyć. Ilekroć coś tam coraz głośniej podpytywało: „kim jesteś?”, czułam zakłopotanie, choć zarazem chciałam znać odpowiedź na to pytanie. Zaczęłam więc słuchać rozmaitych wywiadów w poszukiwaniu definicji siebie i na ich podstawie ułożyłam odpowiedź, która wówczas wydawała mi się trafna i wystarczyła mi przez dłuższy okres. Pełna dumy myślałam: „Jak to kim jestem? Tyle osiągnęłam: otworzyłam biuro podróży, jestem niezależna, stworzyłam wspaniały blog o podróżach, wystąpiłam na jednym z największych festiwali podróżniczych w Polsce, skończyłam studia, mam piękny dom, a przede wszystkim kochającego męża. Jestem żoną, przyjaciółką, córką, siostrą, kobietą, Polką. Niczego mi nie brakuje. Podróżuję po świecie, dokąd tylko zamarzę. Jestem zdrowa, inteligentna, odważna, pewna siebie, piękna… (Po rozstaniu z pierwszym mężem musiałam odbudować mocno nadszarpniętą samoocenę). To właśnie określa mnie jako człowieka”. Jednak myśląc tak o sobie, tylko pompowałam swoje ego, a w rzeczywistości nie do końca czułam się spełniona, czegoś mi brakowało. Patrząc na moje życie z boku, każdy by powiedział: „Puknij się w głowę, masz wszystko, co potrzebne do szczęścia!”. Ale czy „szczęście” oznacza tylko dobra materialne i udane małżeństwo? Wcale nie! Najważniejsze jest wewnątrz nas: miłość do samego siebie, zrozumienie, akceptacja, czysta świadomość. Może dalej byłam więźniem przeszłości? Nie chciałam się spotkać ze swoim wnętrzem, bo bałam się tego, co poukrywane w zakamarkach podświadomości. A jakby nagle wyszły na wierzch wszystkie cienie, wszystkie upokorzenia, traumy, smutek? Nie zamierzałam na to pozwolić, jednak im więcej przebywałam ze sobą, tym bardziej pragnęłam tam zajrzeć, czując, że coś jest nie tak. Wówczas, na Bali, wszystko zaczęło się zmieniać. Wstąpiłam na drogę poszukiwania — można ją nazwać ścieżką rozwoju duchowego. Mówi się, że gdy już staniesz na tej drodze, nie ma odwrotu. Powoli się otwierałam i wpuszczałam po troszeczku światła do środka. Na początku po omacku, jak ślepiec, badałam, co się tam dzieje.

Później trafiłam na internetowym kanale Łukasza Jakóbiaka na wywiady z bardzo interesującymi ludźmi. Szukałam w tych rozmowach gotowych recept psychologicznych, czegoś, co mogłoby złagodzić mój ból, skleić wewnętrzne rozdarcie. Ale im więcej wiedzy chłonęłam, tym więcej pojawiało się pytań. Kilka z tych wywiadów bardzo mną wstrząsnęło. Ksiądz Jan Kaczkowski — w obliczu zmagań z nowotworem, a właściwie wyroku śmierci — mówił, że czasami ludzie potrzebują właśnie takiej czy innej tragedii, aby zajrzeć w głąb siebie i odpowiedzieć sobie na najważniejsze pytania: jakie są moje cele, co jest dla mnie w życiu istotne? Przekonywał, by się nie bać konfrontacji ze swoim wnętrzem. Te pytania dały mi do myślenia. Miałam oczywiście jakieś cele, ale nie czułam się ich autorką. Zrozumiałam, że muszę poznać siebie lepiej. Dużym ciosem był dla mnie wywiad z psychoterapeutą Robertem Rutkowskim, który dogłębnie uświadomił mi, że mój ówczesny styl życia — ciągłe imprezy, alkohol i papierosy, lekceważenie zdrowia — przypomina równię pochyłą. Odkryłam, że nie chcę dalej tak żyć. Wysłuchałam też wywiadu z Beatą Pawlikowską, która powiedziała: „Wyobraź sobie szczerozłoty wazon stojący na stole. Teraz od ciebie zależy, czym ten wazon zapełnisz. Czy będziesz wrzucać do niego śmieci i narzekać, że słabo się czujesz, bo niby jest pełny, ale tak naprawdę pusty. Czy też postanowisz, że najpierw przeprowadzisz choćby niewielki research na temat tego, co jest śmieciem, a co nim nie jest, a później podejmiesz decyzję, że od dzisiaj postarasz się codziennie do tego wazonu wkładać przynajmniej jedną rzecz, co do której masz pewność, że jest pełnowartościowa”. Zdecydowałam, że rzucam palenie, ograniczę alkohol, będę odżywiać się zdrowo, będę się rozwijać, czytać pouczające książki, zacznę ćwiczyć. Musiałam stare nawyki zastąpić nowymi.

Wieczory spędzałam na poszukiwaniu informacji, które mogły pomóc mi zajrzeć w głąb siebie, a w ciągu dnia chłonęłam naturalne piękno Bali. Po tygodniu zwiedzania byłam już tak zmęczona, jakbym tam przebywała miesiąc, więc wybrałam się na rajską wyspę Gili Air. Ponieważ przy zachodzie słońca po plaży spacerowały tylko przytulone pary, czułam się wówczas bardzo samotna, uciekałam zatem do swojego domku i zamiast delektować się pejzażem, rozmawiałam z ukochanym. Dzięki tęsknocie uświadomiłam sobie, jak bardzo go kocham. Nie mówię tu o zwykłym przywiązaniu do drugiej osoby, lecz o głębokim połączeniu dwóch istot — tak jakby jego energia była we mnie, a moja w nim. Odległość między nami i długość separacji pozwoliły mi zupełnie inaczej spojrzeć na nasz związek, docenić go i poczuć wdzięczność. Znalazłam wtedy odpowiedź na jedno z pytań: to miłość jest dla mnie najważniejsza!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 36.75
drukowana A5
za 65.94