E-book
22.05
drukowana A5
44.42
Podróż do N. Groteska w III aktach

Bezpłatny fragment - Podróż do N. Groteska w III aktach

Z cyklu: teatr jednego widza

Objętość:
175 str.
ISBN:
978-83-8369-266-1
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 44.42

Prolog
Podróż do N. ®

Ostała myśl, która przybliża człowiekowi bliskość życia. Trzask drzwi. Drzewa parku szumiały nieustanne, postrzegane zgoła jako eliksir na rodzącą się wokoło obcość. Szeptało znajomo głosem znanym i rozpoznawalnym. Cierpliwość niosła szczęście. Można przecież w takim stanie, usprawiedliwiająco nie dociekać sensu. A bramę od parku zamykano przed nocą, grzechocząc starymi kluczami, gdzie pamiętano dotąd o lesie i dzikiej naturze. Jakże odmienne obrazy od zwierciadeł zza szyb autobusów i pociągów. Tamże zawsze jesteś w tle, pomiędzy zmieniającym się krajobrazem. Pocałunki duszy. I po cóż to zapisywać w smartfonie, kiedy się jest częścią stworzenia. Drzewa widocznie poznały niejednego podobnego wędrowca, pozostały stałe i tolerancyjne, dając cień i odpoczynek. Okoliczni zaś mieszkańcy raz popierali, w drugim z politowaniem wracano do swego życia. Ogon domysłów pozostał w słodko kwiecistym smaku deszczy, a lato zapowiadało się upalne. Tylko wtedy pocałunki są spoza zwierciadeł, a noc jest rześka i pełna nadziei. Usiadłem przed bramą, która ucichła od tajemniczych skrzypnięć, wyciągnąłem nogi. Spóźniony gołąb nadlatujący od łąk, zawitał do niszy w wieży kościoła. Nic nie spało na pośpiesznie malowanym obrazie, choć dróżki błogo się wyludniły, wywoływały poetykę nocy. Zresztą, tutaj nie jest tłoczno i w ciągu dnia. Przemknęłaś drogą, nieopodal stylowej herbaciarni oraz wiekowej z nazwy biblioteki. Eleganckie zaś kamienice, naginając się wobec obecnego socrealizmu, próbowały przywołać harmonię. Podobnie jak nabyte umiejętności, aby wtapiać się niezauważonym w obecność podróży wobec uczestników, stanowią wyłącznie o chwili miejsca. Czegoś znów zabrakło? Pożegnanie powinno składać uszanowanie powitań. Tak jakby syczący ekspres od kawy, szept stewardesy, chłodnawa noc w bezpiecznym autobusie jadącym przed siebie, jest sprzymierzeńcem i przyjacielem. A pojawiający się napis przed szoferką kierowcy, informujący o dłuższym postoju, jest wiadomością najmilszą. Przede wszystkim skierowaną i do mnie. Niemniej Ona wciąż spała, którą próbowałem osłonić od lekkiego chłodu bawełnianym swetrem. Zapach kofeiny i perfum, zmieszał się podczas przerwy z aromatem palących tytoń.

Zaczęły się przetaczać kolejne miasta i osady, służące pokornie swym mieszkańcom. Zachwycające swą bezpieczną formą i sielskim wypełnieniem. I sama wolność, wobec tego stanu staje się bezradna. I podglądasz okna ujarzmionych niebieskich aniołów, rozkoszujesz się ich szczęściem, a krajobraz goni nowe widoki. Choć dopiero świta i zaledwie delikatne promienie słońca, budzą, napotkane swoiście zaczarowane domy. A tutaj, teraz, wewnątrz rozchwianej architektonicznej harmonii stylów, zaułki upominały się o własną erę świetności. Wtedy przeważnie, gdy czas zapisany jest na wieki w kamieniu, słychać znany z dzieciństwa lękliwy głos i prośba bliskiej mi osoby. Patrzałem, słucham, nie dopuszczony bliżej, nie wiedząc cóż to miało znaczyć. — Mamo ja nie chcę umierać, powtarzał. Skąd on wówczas wiedział, cokolwiek o śmierci? Od tego momentu uwiodła mnie dal.

Wysiadając nie zabrała sweter, chociaż ranny ziąb usilnie prosił i nalegał. Odeszła swobodnie, prędko i młodzieńczo w znaną jej stronę. Niedaleko od autobusowego terminalu, odleciało w kwadrans pięć samolotów.

Wokoło ścielą się winnice, altanka i rozmowa. Jakiż głupiec wybiera wtedy wodniste zagadki losu, nie bacząc na śpiew i taniec. Zasypiając obserwowałem Cię, imaginując setki tysięcy twarzy spotkanych i czekające na odkrycie. Spotykałem później tą myśl, pośród miejskich tłumów i samotnych widzów. Wszystkie stawały się iluzorycznie podobne, nawet twarze w urzędach, przemawiały za ówczesną imaginacją. Wówczas zabrakł kwadrans, aby ponownie zmienić cel trasy. Urastały tytuły rozdziałów książki, a obrazom mówiłem dziękuję. Poszukiwać ludzi z świeczką, na tle rozkładów i kas biletowych. — Usiądę nagi na skraju lasu, mowę zmienię. — krzyczał anioł, a Bóg sprowadził go z Raju do ludzi.

Turkoczą koła taboru, miarowo w takt posegregowanych w tornistrze literek i liczb. A zza okna wagonu wydaje się, że najmniejsze źdźbło rośnie tutaj na odkrycie. Chociaż wszystko wolniej i milej się kołysze. Śpi w odległym śnie. Historia krajobrazu wylewa się nadmiarem z czary dziejów, a odbiera się to jako zwyczajna naturalność. Przedziwne, zewsząd dobija się wbrew logice czasów, co starsze i wiekowe. Niemniej kamieni, nie za wiele widać. Dynamika sunie wraz z pejzażem zórz i jakiegoś błogiego lęku. Jakże odmiennie, gdy turkoczące koła przywożą nad krajobraz traktów z dzieciństwa. Poznajesz i tęsknisz? Za myślami, czy za wyciętym szpalerem drzew, starym i nierównym chodnikiem. Starą reklamą i nieistniejącym domem pamiętającym przyjaciół. I cisza. Poetyczny frazes… — nikt nie czeka, a szarość okrywa na złość pogodne lica słońca. Czyżby wystarczy klęknąć skromnie zapłakać, aby łzy, kurz, pył drwin, opadły na freski z tańczącymi aniołami. Trąby w fanfarze psalmodii i antyfon, obwieściły łaskawe… To „ja”, to o „mnie”, one śpiewają według i podług „mnie”. Ach, czy to wolność?

I jedno i drugie, katedra kamieni i obfita natura przyciągały, ale najpiękniej i najcudniej park. Zaczekać na ranne skrzypnięcie bram, kiedy znany klucznik marszcząc brwi przywita…

— Dzień dobry. Aby następnie w szumie wieczornych drzew i tęsknego skrzypnięcia ogromnej bramy usłyszeć… — Dobranoc. Z przyjaznym uśmiechem księżyca, spacerem udać się — do zatopionych w zielonych ogródkach — domu. Przy otwartym oknie witać wschód słońca i druha, piejącego koguta.

Akt I
Pan „De”

…Turkoczą koła łagodnie usypiając nowy skład taboru z pasażerami. Nie tak samo jak wcześnie, a jednak podobnie. Drzewa odgradzające trakt od miasta podrosły, przerzedziły się, odsłaniając nowe budowle dwudziestego pierwszego wieku. Dominują jednak znajome sceny, co najwyżej osnute nową legendą i treścią w kurzu. Zatem nie jest aż tak źle, coś jeszcze znalazło potwierdzenie za pielęgnowanym wspomnieniem. Wirtualnie i naocznie dojrzewa okres żniw, sezon dla wycieczkowiczów w pełni. Pod naporem słonecznego żaru, wydaje się jazda po zalutowanych szynach, jakby łagodniejsza. Kolorowa sztuka podwórzy miast, dzieląca trakt od zielono — żółtych przestrzeni, okraszona gdzieniegdzie przeróżną formą graffiti dopełnia tą wyjątkową inność obrazów zza szyb wagonu. Podziw i kunszt oraz niesmak, wyłania się między napisami i wśród różnorakich symboli, grafik. Sympatia oraz animozje klubowe z hasłami rodem z polityki, jedno szczęście są sporadyczne. Rodzi się pomału odmienna estetyka, konfigurująca wraz ze sterylną otoczką często powielanych w stylu peronów i dworców. Nie przeszkadza, ale i nie nęci nurtująco twórczo, nad przeszłymi bohaterami w zawiadywaniu stacji. Powiadają, że samochody godnie okiełzały trudność komunikacji. Pewnie i racja, niemniej sentyment, prędkość w przełożeniu na bezpieczeństwo, pozostało po stronie turkoczących kół po szynach. Poszukuję dawnych pieszczotliwych wspomnień z dzieciństwa, gdy co małe w zakamarkach, stawało się mikrokosmosem i całą ziemią.

— Przepraszam panią, mogę przeszkodzić i zadać pytanie? — telefon pasażerki z naprzeciwka wydobył polifoniczny dźwięk. Błyskawicznym zanurzeniem dłoni w torebkę, wyciągnąwszy aparat, wypunktowała niczym telegrafistka frontowa, trzysta znaków, aby nie więcej…

— Halo, słyszy mnie Pani? — nieśmiało, lecz z determinacją zawziętego komornika, zagadnąłem ponownie siedzącą naprzeciw kobietę. Odpowiedź była niemniej daleka od wyszukanych grzeczności.

— Nie widzi Pan jaką czynność akuratnie czynię? Nie powiem, jest mi nieco niezręcznie konfabulować dwie myśli. Poczekaj Pan!

— Ano właśnie, ja… — ponownie delikatnie zagadnąłem, — prawie w sprawie tejże czynności.

— Nie rozumiem! Jakiej czynności?

— Czynności… którą nazywamy oględnie pisaniem wiadomości.

— Wciąż nie rozumiem… Cóż Pana obchodzi moja wiadomość? Pan jest wścibski… — lekkie odwrócenie się w stronę okna przypomniało mi śniadania podczas obozów sportowych, gdy jeden przed drugim zasłaniał na stole swój talerz i kanapkę. Dawne to lata, lecz odżyły z dreszczem i ciarkami. Jednym słowem, z naprzeciwka kobieta, pisząca wiadomość, próbowała się zabarykadować ciałem od reszty pasażerów.

— Wścibski, skądże, proszę Pani jestem tylko zainteresowany. W momencie pani czynności, nazywanej oględnie pisaniem SMS-ów, piknął u mnie w torbie sygnał w telefonie. Może Pani napisała do mnie wiadomość? — następnie ujawniłem swój aparat.

— Śmieszny i żałosny… Nie znam pana, a zresztą jakież głupstwa Pan plecie. Skąd bym miała znać adres, numer, na domiar, mój aparat na pewno nie jest kompatybilny z Pana archaicznym Sagemem. Dostał Pan go w schedzie po dziadku kolejarzu?

— Tak, aż tak strasznie, — spojrzałem z udawaną ciekawością na własny aparat, tylko nieznacznie przypominający styl retro. — A, mówi Pani, iż nie zna mój numer? Wszystko możliwe, lecz jednak mój telefon jest w najbliższym położeniu satelitarnym względem Pani telefonu. Możliwe, że zaistniały szczególne okoliczności, oczywiście techniczne, ażeby Pani SMS, powędrowałby do mnie. Nie jestem jednak wścibski, przecież nie sprawdziłem wiadomości, a w grzeczności podpytałem Ciebie. Lecz załóżmy, tak hipotetycznie, gdyby jednak doszedł… Co Pani by w nim napisała?

— Gdyby doszedł do Pana? Cóż za fanaberie? W jaki sposób, wykluczone, proszę mi nie przeszkadzać i nie denerwować. — pisząca wiadomość wtopiła się ponownie w treść słów, zakrywając się ramieniem przed całym otaczającym światem. Spojrzała na pasażerów gniewnie spod byka, napuszyła brwi, mruknęła niezrozumiale.

— Gdzież bym śmiał Panią denerwować, staram się uściślić treść smsa, który potencjalnie mógł trafić do mnie, na mój telefon. Załóżmy… — zamyśliłem się ku zdumieniu, — coś na kształt, będę za kwadrans na obiedzie, ale mam pecha, przede mną znowu siedzi jakiś prostak z rozwichrzoną czupryną i marzycielską tępotą. Wpatruje się w turystyczny szlak wzdłuż traktu kolejowego SKM. — odetchnąłem, nabrałem powietrze. — Tak mógłby brzmieć SMS?

— Skądże znowu, nie raczę pisać bzdur, a Pan jest zwyczajnie bezczelny. Proszę sprawdzić swój SMS… — wyciągnąwszy słuchawki, ów przedmówczyni, zaczęła przymierzać się do założenia słuchawek.

— Esperanto? Zgadłem… — głupkowato znowu zagadnąłem.

— Konkluzja po odbiorze wiadomości… Co to znaczy według Pana esperanto?

— Lection esperanto, tj. nauka języka.

— Jakiego języka, proszę czytać graffiti, murale i zostawić zapytania w sferze dociekań. Zresztą po cóż rozmawiam z Tobą, za moment wysiadam. — założywszy słuchawki wstała, lustrując po raz któryś mój, nie powiem, dość ekscentryczny sposób zachowania. Chłód od wejrzenia z ziębił wszelkie nagromadzone latami lody polarne, arktyczne zimy, skute tundry, Syberię i zielone lądy. Wszedłem za granicę bieli z nieskazitelną geologią myśli. A jednak wyobraźnia wirtualnie co jakiś czas dawała znać o sobie, tym razem pojawiła się przede mną Księżniczka Śnieżka z pełnym mieszkiem zamarzłych łez.

— A Pan jest z Esperii? — nie czekając na odpowiedź, pokazała biały rząd zębów i z ironią wyrzekła, — A zatem Bywas Kolegos! — widać było wyraźnie, strasznie ją to zadowoliło. Podniosła wysoko głowę, zarzuciła czapkę na za siebie i zamierzała skierować się do wyjścia z kolejki.

— Gdzieżby od razu z Esperii, choć faktycznie nie mam pojęcia, gdzie leży ów kraina, Madame Dolores. Jestem astrologiem, a ściśle magiem od gwiazd.

— Tak też myślałam, — słuchawki widocznie nie bębniły jeszcze jej na uszach, gdyż nawet grzecznie odpowiedziała, — Nie dziękuję, nie skorzystam, jestem meatarianką, a właściwie… — żachnęła się przeciągle, niczym lwica na sawannie, — to ja już wysiadam! Do Widzenia Panie Magu, akuratnie mam okazję iść na kolację myśliwską.

— Nie może pani! Proszę się skusić… — krzyknąłem, nie wiadomo czemóż tak głośno i po co, gdyż nawet nie wiedziałem na co miała się skusić. Tymże ostatnim zawołaniem wzbudziłem co raz większe zainteresowanie wśród pozostałych pasażerów przedziału. Rozmowa, która od momentu odzwierciedlała tenisową rozgrywkę, przy stanie równowagi w Team Break. Niemniej, gdy zerknąłem nagle na nich, zakryli się gazetami i czasopismami, udając, że są mocno zaczytani. Byli i perełki między nimi, zakrywające twarze Harlekinami, powieścią Verne „Szesnastoletnim Kapitanem” oraz trylogią wieszcza Niziurskiego. Tylko brody wystawały zza okładek, około wysokich szarych golfów. Do dziś nie wiem, czy byli to mężczyźni, aby tylko kobiety. A wiatr, wolny ptak, hulał w przedziale od okna do okna, albowiem niemal wszystkie bezczelnie pootwierane, na przeciw problemom laryngologicznym, dopominały się o zemstę w rodzaju naddźwiękowca Boeinga lub Concorde. Drzwi z przegubu kolejki, także ktoś zapomniał zamknąć. Zerknąłem na peron, na którym pani od nauki esperanto z słuchawkami na czapce, miała odpłynąć w otchłań tajemnic. Drzwi bynajmniej nie otwarto.

Ulubione poetyczne opisy uleciały wraz z nową falą szelestów. Tym razem nie były nimi poniekąd liście na drzewach, lecz przewracane stronice gazet, czasopism, książek. Okiem wprawnego bibliofila natychmiast spostrzegłem jeszcze dwie lektury, mistrza prozy Wieniawskiego oraz od biernej przygody Ciziego. A zatem najwyższa klasyka i zbrukane, lecz ponętne podwórze.

— Słyszała Pani… — patrząc na stojący w miejscu peron, zwróciłem się do najbliższej sąsiadki, która wbrew ogólnemu poruszeniu i modzie na poczytność, dziergała jakiś szaliczek. Kątem oka spostrzegłem poniekąd powłóczyste spojrzenie za moim lobem z forhendu w postaci pytajnika.

— Kolacja myśliwska? Co też Pani myśli na ten temat?

— Nic nie słyszałam, widać Państwo posiadacie jakiś problem. — odwinąwszy skarpetkę na drugą stronę lub może jednak był to szalik, zaczęła liczyć kolorowe ściegi. Szeptem, pośpiesznie, często myląc się i powtarzając rachunkowy proces. Ku wielkiej konsternacji oscylującej wokoło kolacji myśliwskiej, stojącego pociągu bez prawa opuszczenia, w drzwiach przedziału ukazała się niedawna poskramiaczka smsów i prawdopodobnie jeleni, dzików oraz niewinnych głuszców. Z zarzuconej czapki na plecy wnioskowałem, nie była wcale w dobrym humorze. Nawet śmiałbym stwierdzić, emanowało z niej jakieś wyjątkowe wzburzenie pomieszane z egzaltacją.

— Czy my mamy problem? Przecież ten Pan, to pospolity kretyn! Wie Pani co on mi wmawiał, o komunikacyjną dywersję zamieszaną w SMS-owską siatkę szpiegowską. Ponoć mu niby coś pika w neseserze, a sprawcą jestem ja. Czyż potrafią Państwo to pojąć? Na domiar zakazał na cały głos, tenże postulat słyszała pani wyraźnie, uczestnictwa w kolacji myśliwskiej. A przecież wszystkim zakomunikowałem… Jestem zagorzałą mealterianką. Psia kość. — przeklęła na koniec siarczyście, aż u większości współpasażerów pojawił się wyraz niesmaku z oznaką pobudzenia wyobraźni, pretendującej spoza czytanej lektury.

— Ja nic nie słyszałam, i nie posiadam zdania odnośnie waszej diety. Rozwikłajcie sami ten problem, ot choćby na najbliższym peronie.

— Może go Pani zaprosi na kolację myśliwską! — dorzucił piskliwym głosem barczysty mężczyzna z Przeglądem Sportowym, po czym uśmiechnął się cicho i zasłonił twarz wiadomościami dotyczącymi wyścigów konnych. W kieszeni od bluzy dresowej wyglądała mu jednak, podniszczona okładka opowiadań Hemingwaya.

Tego widać było za dużo, miarka się przelała. Ów prelegentka od Smsa, tupnęła prawą nogą w nową odrestaurowaną podłogę wagonu. Na minimalną reakcję, tupnęła po raz drugi i a potem trzeci. Po czym podskoczyła obunóż i mocno zaznaczyła zetknięcie się stóp z podłogą pokrytą gumowym dywanem. Peron, aczkolwiek pozostał niewzruszony i zastygł w próżni. Pociąg stanąwszy w połowie peronu, od przeszło minuty drażniąco irytował pasażerów przedziału. Według mnie do paniki było nader daleko, gdyż lektury wypływały obficie z toreb, kieszeń, a i trzymane w dłoniach, w wysokim stopniu nie zostały jeszcze skonsumowane.

— Nikogo z Was nie zamierzam wziąć na kolację myśliwską! Rozumiecie!

Wzburzenie wzrastało, zatem ujęty wyższymi pobudkami, a zresztą sam zainicjowałem temat, pokojowo, na złagodzenie tonu, dyplomatycznie wyrzekłem.

— O mnie Pani może być spokojna, jestem od szkoły podstawowej członkiem LOP-u. Myślę, iż mój status, całkowicie zmienia mój odbiór w oczach Pani. — uśmiechnąłem się do dziergającej pasażerki. Osobiste wynaturzenie widać poskutkowało, albowiem jeden wysoki młodzieniec, z niewielkim wąsikiem, oznakowany w godło klubowe, a ‘propos jako jedyny, sczytywał sąsiadowi ostatnią stronę sportową z lokalnego dziennika, wyprostowawszy się oznajmił.

— Gdybym otwarł ręcznie drzwi, mogłaby Pani podbiegnąć na tą kolację… — zamyślił się, podrapał po głowie, jakby szukając kropki w zdaniu, na co większość wypowiedziała chóralnie.

— Myśliwską!

— Ano właśnie… — następnie zaczął ponownie rozczytywać się namiętnie w ostatniej stronie gazety sąsiada.

— Toć to chamstwo… Jak pan śmie, proponować kobiecie podbiegnąć sobie po peronie. Ja mam podbiegać, a państwo tak normalnie zostaniecie na swych miejscach. Patrząc w oknie kolejki na podbiegającą wariatkę… — tupnęła po raz czwarty, tym razem była to lewa noga. — Tak, tak, na kolację myśliwską, wiem, że o tym tylko myślicie! Chamstwo! Skandal! — ściągnęła słuchawki, prawdopodobnie nie uczyła się języka esperanto. Przesłanki do trafnej dedukcji miałem obfite, albowiem w złości, nie wypowiedziała żaden makaronizm. Nie powiem, troszkę byłem zawiedziony. Wtem dało się słyszeć stłumioną deklamację.

— Ja nic nie słyszałam, — zaoponowała kobieta dziergająca w wełnie, — To są Wasze sprawy… — licząc kolejny już raz ściegi, a może i oczka, zaczęła rachować refleksyjnie zamyślona. Zmarszczyła przy tym nieznacznie brwi, w kolejności prostując palce u prawej dłoni. Następnie wyciągnęła lewą dłoń i powtarzała czynność z wyprostowaniem palców. Procedurę przeprowadziła wielce precyzyjnie, gdyż czynność powieliła, na moje oko, z pięć razy. Nasz dotychczasowy czytelnik Przeglądu Sportowego, natomiast wyciągnął się wygodnie na ławce, założył nogę na nogę i wyciągnął, wtórując zagubionym uśmiechem, lekturę Hemingwaya. Oczy zabłyszczały, gdy znalazł się momentalnie pośrodku książki. Nadzieja na rozwikłanie problemu z panią od Smsa, bezpieczna ewakuacja z zatrzymanego pociągu na peron, rozwiała się w mirażu i utartych czynności. Z opresji wyratowała nas sama zainteresowana.

— Ja, ja, rozumiecie, mogę tylko iść, chodzić, stąpać albo … zresztą nie ważne… — przemilczała dwie lub trzy sekundy, aby dopowiedzieć, — …, ale nie podbiegać. Ewentualnie mogę wydłużyć swój krok, lecz zastrzegam, nie będzie to przypominać marsz na defiladzie.

— Idąc pośpiesznie i z zuchwałością na kolację myśliwską, — skromnie dodałem z uprzejmością kelnerską i celebracją oratora słowa. Piłeczka wylądowała po przeciwnej stronie kortu, choć wcale nie uważałem ją tam skierować. Zapatrzony raczej byłem na nie odjeżdżający, w połowie nam się ukazujący, peron podmiejskiej dzielnicy. Na pojawienie się wspomnianego rykoszetu w postaci piłeczki słownej, odbijającej się o ściany wagonu, dał się słyszeć wyraźny odgłos. Był to pomruk z zakresu sfer ezoterycznych, coś w stylu … Och! W przeciągłe Ach! Na powtórną próbę tupnięcia stopą, z zamszową cholewką, w nową, gumową nawierzchnię podłogi, dopowiedziano… Uh! Z przyczyn nieznanych, tupnięcie o podłogę zatrzymało się w pozycji podkurczu, aby następnie powoli dwie stopy spotkały się w parze.

— Teraz ja państwu powiem!

— Teraz pani nam powie! — chóralnie odkrzyknął tłum widzów od czytelników z cyklu Tygrysy na II Wojnie Światowej oraz pasażerowie w służbówce oddzieleni od nas cienką linią J. Jonesa.

— Co ja, jak śmiecie mnie zmuszać do czegoś!

— Teraz Pani ruch…

— Jaki ruch?

Mnie wedle słowa ruch, zawitało jedno skojarzenie… sprzedawana w kiosku Ruch, limitowana seria Maya Przygody Winnetou podczas sławienia cywilizacji na zachodzie. Reakcja pasażerów zgoła była odmienna.

— Ruch w stronę peronu, konstruujący drogę na ujmujące spotkanie „Pod Stępionym Kłem”.

Na konsternację mojej niedawnej przedmówczyni, z rolą już mediatora dodałem.

— Rozchodzi im o kolację myśliwską, — dodałem już z łagodną tembrom i spikerską melodyką głosu.

— Niechże pan zaprzestanie powtarzać ten staroświecki chwyt wydłużonego przecinka. Wcale nie jest chwytliwy w dobie błyskotliwych światłowodów i błyskawicznych informacji. Ani śmieszny i poważny, a raczej uwłaczający technologii. Bzdurnie dziecinny, rozumie Pan. A zresztą… — machnęła dłonią, poprawiając jednocześnie czapkę, daleko zasuniętą na plecy.

— Wciąż powtarzacie, kolacja myśliwska, kolacja i w kółko to samo… Wyjadę, a raczej wyjdę na peron i… — tym razem tupnęła siarczyście w gumo lastryk podłogi, — Wyjadę daleko, bardzo daleko, nawet nie znam jeszcze, gdzie, lecz rozumie Pan nader daleko… Panie Magu od Gwiazd.

— Tak Pani sądzi… — zza czarnych oprawek okularów, przy siwawy jegomość zanurzony dotychczas w prasie z dodatkami żółto — pomarańczowymi, kątem oka zerknął na obecnych w przedziale. — A dokąd, jeśli mógłbym się zapytać, lecz proszę nie uważać, że podsłuchiwałem Panią, powiedziałbym szybciej… pociąg uwięził nas wszystkich na dość małej przestrzeni.

— A choćby do stolicy! Rozumie Pan do stolicy!

— Po kolacji myśliwskiej nie brzmi to zbyt rozsądnie, zakładałem lub ściślej optowałem po cichu, że wybór padnie na większą porcję egzotyki. Na przykład w szczerym borze na skraju gór i leśnych strumyków, płynące gdzieś hen „Znikąd”. — w przedziale dało się słyszeć kolejne przełożenie papierowej strony.

Jeśli około trzech minut wcześniej, jedynie szelest od papierowych stron i świst wirującego powietrza między oknami, stawał w zachwycie nad poznawczą treścią, tak po słowach mentora, obecne otwarte otolaryngologiczne okna przywołały prawdziwą naturę. Zaszumiały i zapachniały drzewa przylegające do traktu kolejowego, zaćwierkały ptaszęta, słowem przeniosło nas gdzieś na polanę wśród lasu. Przyroda łagodnie zdominowała nasz wagon, a stojący nieustannie peron, odszedł na drugi plan. Gdzież każdego indywidualnie przeniosło, nie byłem w stanie określić, a migoczące w części odkryte okładki z tytułami, nie stanowiły o właściwej drodze w logicznej indukcji. Wnioski mogły się okazać fałszywe. Prawie wszyscy, gdyż niecierpliwa madame od profilu w sieci, dygotała pośród owego upojenia, pełnego doznań o subtelnym wymiarze tajemnic. Po prostu po słowach naszego mentora, zapowietrzyła się, na z góra pięć minut.

— Ja nic nie słyszałam i nie widziałam, — odrzekła znawczyni od nowoczesnego heklowania w wełnie, — Gwarantuję niemniej, że za trzydzieści lat skisi się Pani pobyt „gdzieś” i zatęskni za sielanką naszego dnia codziennego. — spojrzała za okno, choć była to przeciwna strona od drzew i otaczającej przyrody, przedstawiająca kolejowy plac składowy i złomowisko. Następnie zabrała znowu za liczenie oczek i ściegów. Zabrzmiało to tak poważnie i dumnie, iż przypomniały mi się fakultety przed maturą. Niewykluczone, że z podobną myślą spotkałem się już w jakimś wierszu. Bynajmniej nie była to antologia Jasnorzewskiej.

— Święta prawda, — wtrącił się barczysty brodacz od Tygrysów i militariów. — Apologetka od nieporozumień filozofów i gdybanej historii. Neofitka życia w cywilizacji destruktorów i poprawiaczy natury. Pierw zarżnie wirtualnie pół świata, zrzuci balast na swą religię i litościwie zapłacze. Potem z żalem wyrzeknie: Ja chcę do mamy, taty, do brzóz i wierzb, szumiące morzem zbóż w takt i rytm Chopina.

— A po drugie, zostawiłaby Pani kolacje myśliwskie, tak normalnie i po prostu wyjeżdżając? Aż trudno uwierzyć… — wtrąciłem rutynowo, nie bacząc na kolejne spod kart książek i gazet wejrzenia. Tym razem, aż zanurzyłem się około Leśmiana, jakby zapukał do mych wątpiących drzwi. Na Tuwima teraz trudno było liczyć, jak na razie para buchała tylko z jednej jednostki. Troszkę wpłynęło też gorąca zza okien, przypominająca patagońskie prerie, gdzie bezpańskie psy ziewają na tarasach podczas sjest, a właściciele hacjend chłodzą się kruszonem przed elektrycznym wiatrakiem. Tutaj nie stać było nikogo, na cytrynową lemoniadę lub choćby oranżadę, i nikogo nie drażniły skrzypiące na zawiasach salonowe drzwiczki.

— Straciłaby Pani swój status, to prawie deklasacja społeczna. Z Pani charakterem i zaangażowaniem, aż trudno uwierzyć, aby można stworzyć od podstaw, gdzieś, tam hen w oddali, sens codziennego bytowania.

— Jakim są bezapelacyjnie kolacje myśliwskie… — wtrącił gość mentor znad gazety z żółto — pomarańczowymi stronicami. Wedle mnie z pewnością oscylujące około prawniczych rezolucji i postanowień.

— Na pewno wróci, tacy to zawsze wracają, wmawiając sobie, z miłości i tęsknoty. — dotychczas milcząca pasażerka, siedząca przy szczęśliwym oknie z maleńkim stoliczkiem, lakonicznie spuentowała. Następnie zaczęła chować w torebkę, edukacyjne konspekty dydaktyczne od nauczania programowego, na moje oko średniego, gdyż nie było tego aż tak dużo. Zgrabna torebka niczego sobie, w pastelowych odcieniach błękitu, lecz nie powiedziałbym w stylu plażowym. Zaczesała dłonią długie, kasztanowe włosy, wlepiając wzrok w niedoszłą konsumentkę kolacji z dezaprobatą. Odpowiedź, nie powiem, nieco nas zaskoczyła, odrzekła bez ceregieli w szerokim oparciu, sensualnie i acz niezgrabnie, wyzbywając się polotu, ale przeciągle i zyskując zmysłowość. Zastosowana zwyczajność była wprost nadzwyczajna. Aż mało prawdopodobne, aby mogło być tylko tyle, dalekie od sensu i logiki, stanu, czasu, i tym wszystkim, czym obecnie byliśmy, a wznieciło aż tyleż zamieszania w przedziale i nagły wzrost szelestów od papierowych stronic. Nawet stary kibic czytający wydarzenia sportowe z ostatniego łamu prasy przeciwnika, otrząsnął się od niepoprawności w podglądaniu bieżących informacji. Któż mógł przewidzieć takowy wynik, w bukmacherskim zakładzie szczęśliwych perełek na gwarantowany sukces. Spektakl odzwonił nam w uszach ciszą w przymuszony antrakt, pauzę, na sprecyzowanie tekstu w scenariuszu. Czekaliśmy, iż może wstanie i wyjrzy za okno, opierając się na niedawnym stoliczku, niedawnym biureczkiem od studiów programowych założeń edukacyjnych. Jakieś pewnie kuplety, fakultety licealne. Nie mając predyspozycji bycia aktorem, tak teraz zamierzałem wcielić się w rolę Jamesa Bonda i uratować pociąg przed wydłużającym się postojem. A potem nawet uczestniczyć w kolacji myśliwskiej razem z innymi. Jednak okazało się, pozostałem znowu Janosikiem i schowałem się w wewnątrz jaskini tatrzańskiej. Daleko mi było też do Gustlika, a Janku nawet nie wypadało wspomnieć. Odwzajemniłem się wyłącznie zjawiskom natury, poszumom drzew, liści, ćwierkotów ptasząt z pobocza traktu oraz przewertowałem w myślach tytuły książek pasażerów. Wybiła mnie z refleksji powszechna konsternacja w przedziale i drapanie się po głowie większości pasażerów. Co teraz? Pociąg nadal oczekiwał na poruszenie się peronu, albo odwrotnie, ale tak to w zasadzie wyglądało. W końcu odpowiedziała, jak tylko pewnie mogła, choć zapewne kosztowało ją to sporo wysiłku i determinacji. Ważne, że odpowiedziała.

— Jeszcze nie wiem, powrócę lub nie!

Dziwnym trafem wraz z odpowiedzią, dziewięć przypiętych wagonów zasyczało długim pomrukiem dezaprobaty. Pociąg stał, peron stał, powietrze stało w tym niepowtarzalnym marazmie dnia, przestrzeni, tykaniu urządzeń elektrycznych ukrytych pod osłoną plastikowych osłon w przedziale. Najwyraźniej, lokomotywa twardo także stała. Zasnął na krótki moment czas, ptaki ćwierkały jednostajnie przez sen, drzewa drzemały szumiąc w takt kołysanki, zewsząd nieznośnie grało na zwłokę, aby cokolwiek ruszyć i rozpocząć nowy start.

— O zgroza na wszystko, lecz nie na… — pomyślałem i błagalnie zacząłem wpatrywać się w jedną z pań, siedząca również tuż przy oknie. Zamknęła antologię wierszy, więc spodziewać się można było wszystkiego. Wszyscy czekali na serwis, który z góry powinien być bity mocno poza aut. Czułem to podświadomie, każdy z nich wyciągał w duchu dłoń, aby złapać po rykoszecie zieloną piłeczkę. Tenże piłeczkę, która ginie momentalnie w czeluściach kolorowych reklamówek lub gustownych torebkach, przemieniając się w relikwie i talizman. Ach, gdyby teraz wpadła na pole piłeczka po przewadze, zakończona zwycięstwem, spojrzałem na rzędy ław, różnorodność tytułową książek i czasopism, ten lud by z pewnością oszalał. Nie tyle ze zwycięstwa, lecz czającą się w zanadrzu popołudniową nudą i marazmem uwięzienia w składzie taboru kolejowego.

— Nie, o nie, jeszcze nie, pac, — znów pomyślałem pospiesznie, gdy drgnęło coś blisko mnie i wbrew oczekiwaniom nikt nie sięgnął po chusteczkę. Nabyta latami etykieta przemieszczenia się komunikacją, ponownie dało znać o grzeczności. Nie wiem, czy należało spojrzeć na sąsiada, zaproponować pomoc, czy aby udawać, iż nic się nie stało. Nikt się jednak nie poruszył, znak, ów jegomość zapewne się pozbierał po ostatnim alergicznym wybuchu. Aż już chciałem zmarszczyć nos, zacisnąć powieki, pokiwać głową i ostentacyjnie wyjrzeć za okno, narzekając na zawiewający wiatr. Na złość, powietrze zaczęło falować w zenicie, o wietrze nie było mowy. Natomiast zasyczało znów gdzieś w oddali, uff jak gorąco, parno, pot z nas spływa, głuszy dźwięk dobiegł wyraźnie pod nasz wagon. Pani od Smsa obrażona usiadła na poprzednie swoje miejsce udając poobiednią drzemkę. Trwało to zaledwie minutę lub szybciej dwie, kiedy na horyzoncie pojawił się nasz wybawiciel. Cudotwórca od poruszeń czasu, nieznający wagi słów, zdań, zapowiedzi od głośników z peronu. Pan kolejarz wzbudził niemałe zainteresowanie, nawet spóźniona na kolację myśliwską, wybudzona, próbowała oprzytomnić sobie czas i miejsce. Kolejarz z wrodzoną dystynkcją, z żelaznym młotem w ręku, rozpoczął uderzać w rozgrzane stalowe koła pod nami. Wszystkie posiadały odpowiednią metrykę urodzenia, spostrzeżona od czytającego mistrza prozy Wieniawskiego. Mianowicie, wybrzmiewały durowym akordem A. Mnie przypomniały o profilaktycznej higienie uszu, albowiem jedni trzymali się oburącz za uszy, drudzy natomiast z ciekawości wyglądali przez okno, poszukując źródło dźwięku. Usłyszałem nawet ściszone i ożywione dialogi, między jednym bum, a drugim dum. Następnie zaczęto się przemieszczać, licząc na chybne spotkanie z kolejarzem. Któż wie, ile czaiło się w ukrytych pytaniach? Wędrówki początkowo nieliczne, przemieniły się dwu a nawet trzy osobowe przejścia, przypominjące rekreację na spacerniaku. Zdecydowanie, nie trzymając wówczas książki, gazety, sami zostali treścią literacką. Sprężystość pierwszego, z pewną i rozstawną koordynacją stóp, dawała mniemanie, jakby pochodził z Krainy Byków. Przodek w rodzinie zapewne był torreadorem. Drugi, chociaż wcale nie mniejszy w kubaturze, podążający za nim, z przeretuszowaną formą na opis, raczej w stylu balzakowskim. Czyli wyzwoleńczo rewolucyjnie, lecz skłonnościami do burżuazji. Razem podkreślali pełnię i harmonię antagonizmów, w środowisku po zbytym homeopatycznego szelestu stronic. Tamże, gdzie nie istnieją różnice, między językiem narratora, zgodą czytelnika i losem bohatera. Niewieści stan z widoczną oznaką oburzenia, zbulwersowane na zaistniałe okoliczności, nie zamierzały poniekąd powłóczyście zarzucać torebkami, grzywką i przeciągłym wzrokiem po przedziale. Podkreślały nieznacznie swój styl środkowoeuropejski z domieszką wpływów rosyjsko szwedzkich oraz z Burd zachodniego sąsiada. Uściślając, oczekiwano kierownika składu, taboru lub nieznajomego pracownika z żelaznym młotem w ręku.

Spojrzałem na zegarek ręczny, minęło zaledwie pięć minut. Okna pootwierane, czytelniczka od Jasnorzewskiej zaniemówiła, choć zdawało się na początku, iż znała odpowiedź na wszystko. Konsumentka od sieci zapatrzona w dal, dzieliła przestrzeń między kontemplacją etui od telefonu a obudową. Peron nie odjeżdżał. Ach, och, ich, uch, wypuszczałem sukcesywnie niemo słowa zachwytów, w gęstą próżnię popołudniowego nasycenia ciepła. Wolny od rozmów, jazdy, peronu, refleksji, prawie wyzwolony, lekki i powabny. Po prostu nic nie robiłem, i nic nie mogłem robić, ba, nawet nie nabyłem czytadła z kiermaszu dworcowego. Darmowy periodyk, ulotki, także nie posiadałem. Nikt nie zadzwonił, nie napisał Smsa, zaprzestano rozmów, tylko dziwacznie chodzono. Jakby obrażeni, wzburzeni, apatycznie zawiedzeni. Niemo, lecz z celem, jeden za drugim, raz w jedną, to jest w stronę kierownika pociągu, a potem w drugą, a więc na powrót na swoje miejsca. I szedł torreador z balzakowskim opisie, matrona z Lermontowem pod pachą, pani z powłóczystą grzywką. Przechadzały garnitury w paski, kropki, pojawiały się dresy, lniane koszulki oraz sztruksy. Zaszemrano a gwar szeptów w krótkich komentarzach, przypominał spektakl filmowy „Dwunastu Gniewnych i Sprawiedliwych”.

— Jeszcze nie wiem, gdy dostatecznie poznam kulturę, posadzę drzewo rodzinne przed domem, kontynuowała karierę, może wtedy… — zamyślona sprawczyni zamieszania odezwała się z ni gruszki i pietruszki. Niemal wszyscy, zaskoczeni, spojrzeli na niedawną w pełnej furii Esemesowczynię. — Wtenczas może…

— Kobiety nie sadzą drzew rodzinnych przed domem, to robota dla mężczyzn. — skomentował jegomość w średnim wieku od Niziurskiego, na twarzy było wyraźnie widać, dawne wesołe słoneczne piegi, wyblakłe i płowe włosy i oczy pełne szmaragdowego morza. Właściwie do dzisiaj z owalną fizjonomią twarzy, pretendował do roli protektora i propagatora „Przygód Marka Pieguska”. Płowo szarą, z deczko zawadiacką barwę, zamienił na obfitą w pigmencie biel. Kolejny pretendent, aby zwodorować sytuację w wagonie i tak napiętą do maksimum w kryteriach przedziałowych.

— Ignorant męski i szowinista kulturowy. Wszędzie przecież można znaleźć dom, a drzewo to czysta symbolika.

— Trudno mi oceniać Pani wewnętrzne usposobienie, poznane zresztą troszkę wcześniej, ale ażeby cham kulturowy. Ot to, to nie! Chcę zaznaczyć szanownej Pani, a że właśnie od wieków nazwisko po mężu jest pieniem drzewa, o którym tak wspaniale Pani się wyraziła. Jestem świadom ogólnego roztrzęsienia z powodu zakłóceń w rozkładzie jazdy, ale ażeby tak z grubej rury. W gwoli uściślenia jestem gajowym i znam sporo myśliwych.

— Dajcie państwo spokój, — odezwał się średniego wieku młodzieniec, odczytany przez przegniatającą większość za sensacyjnego Navaronego, — Za piętnaście minut peron ruszy i bezpiecznie wysiądziemy. I co… — wsadził zapałkę w usta, — … wtedy nie jednemu może być łyso. Nieprawdaż laleczko? — puścił agenturalne oczko, naszej pani od skryptów fakulteckich z niebieską torebką. Zaznaczam, nie plażową. Wówczas niemal było pewne, to nie czas na filozoficzne rozprawy malkontenta, gdzie dobro i zło jest celem samym w sobie na osiągnięcie sukcesu. Czy odczuwaliśmy ten wyraźny zew, ażeby odrzucić ulubiony stan pławienia się w bajdach, a stanąć po stronie realiów. Tak, uważam, byliśmy gotowi stanięcia naprzeciw powstającemu chaosu, a powstanie jednego z przedstawiciela tzw. Tolkienów, nasze odczucia upewnił. On jedyny najgłębiej był zatopiony w lokalną prasę, widoczny znak, dający wiarę i nadzieję na rozwiązanie zaistniałych okoliczności. Oryginalna lakoniczność i bezprecedensowy w dziejach dialog w taborze PKP, tak uważam, stał się milowym krokiem w stronę zielonych połonin. Tak bardzo w tym czasie upragnionych i wyposzczonych. Urósł raptem jako mąż stanu, reprezentant członków przedziału, zarówno płci żeńskiej, jak i męskiej. Znaczy się prościej, rodzaju mieszanego. Zaczął jak trybun, odważnie i beztrosko, niczym orator z greckiego forum.

— Szanowni Państwo, czcze i po zbyte sensu są niniejsze rozmowy. — podrapał się mądrze po skroni, następnie potarł rozsądnie nos. — Proszę wyobraźcie sobie, iż przekroczyliśmy wymiar czasu, stanowiący o naszym, indywidualnym przeznaczeniu. Wszyscy teraz powinniśmy być już dawno w innym miejscu, każdy z osobna posiadał jakiś plan względem czasu. A jesteśmy razem uwięzieni w przedziale taboru PKP. Czy to Państwa nie irytuje?

— Mnie trochę… — odezwał się momentalnie czytelnik Hemingwaya.

— Jeszcze zdanie, przepraszam Pana, ale czy ktoś złamał ustalone wcześniej układy wedle rozkładu, podważył wybór transportu kolejowego, nasze plany i obowiązki wedle czasu. Ano właśnie, nie, gdyż wcale z nikim się nie umawialiśmy. Ot zwykły przypadek, zdarzenie losu, zawodna technika. Gdzie Pan powinien teraz być?

— Ja? — zdezorientowany czytelnik ostatniej strony, udawał zaskoczonego, chociaż paręnaście wskazujących oczu skierowane i wlepione były w niego.

— Tak Pan! — ostro bez pobłażliwości kontynuował nasz nowy trybun, obrońca sprawiedliwości.

— Ja, no cóż, nie wiem, czy powinienem, gdyż jestem z innego miasta.

— Wal Pan śmiało, — zachęcała większa część ławy urodzonych z potrzeby chwili adwokatów.

— No jeśli muszę, — nabrał powietrze, zdać za dużo, gdyż pomilczał jeszcze minutę, — no cóż, jeśli to konieczne, — z przeraźliwym niepokojem wyczekiwaliśmy, czy aby nie powtórzy poprzednią fotosyntezę.

— No cóż, — już teraz wiedziałem, zdecyduje się zdradzić swój cel wyjazdu z swojego tajemniczego miasta. Inni zresztą też byli pewni, gdyż wygodnie zasiedli na ławkach, opierając się z nogą na nodze.

— A więc, ja, teraz, gdybym tutaj nie siedział z wami, to znaczy z Państwem, pewnie byłbym, to znaczy na pewno byłby teraz… — wśród słuchających nastało lekkie poruszenie, śmiem stwierdzić nawet, ożywiona nadpobudliwość. — na…, no…, jeśli muszę to powiem, nie takie rzeczy się mówiło i w innych miejscach. — Byłbym na meczu piłkarskim. — odsapnął i co wielu na pewno zaskoczyło, dopiero teraz wypuścił, cały czas gromadzone powietrze.

— A Pani?

— Ja?

— Nie, Pani na końcu przedziału, o tak, za Panem i Panią, o właśnie. — przy znacznym gimnastykowaniu się rozjemcy od straty czasu, udało się w końcu ustalić wskazaną osobę, na którą padł los ujawnienia swój cel wyjazdu z miejsca zamieszkania.

— To znaczy, to Pan nie pyta mnie teraz? — Pani z szerokim kapeluszem, siedząca tuż u prelegenta, nie mogła się nadziwić doświadczonej dalekowzroczności.

— Nie, Pani może Pani później… — uspokajano.

— Ależ, też mi, wypraszam sobie, nie muszę odpowiadać. Choć miałam chęć powiedzieć Państwu, że właśnie konsumowałabym w dworcowym barze mlecznym zupę pomidorową.

— Jeśli mowa o menu, — dorzucił gajowy od Niziurskiego, — ja reflektowałbym za bigosem staropolskim. Takim, wiecie Państwo, kręcony drewnianą łopatką w żelaznym kociołku nad ogniskiem. — uciąwszy w pół słowa, przestraszony spojrzał na niedoszłą naszą mealteriankę idącą ponoć na kolację myśliwską. Zaczerwieniony z podniesioną parą brwi, prostował swą błyskotliwą wypowiedź. — Ale z tą Panią nic mnie nie łączy, proszę mnie nie oskarżać o jeleniobójstwo lub dzikobicie.

— Ależ Państwo, przecież nie rozchodzi nam o jakieś tam menu, lub na co kto miałby chęć, pytanie brzmiało: Gdzie mieliśmy akuratnie być w tym momencie? Wzbudzić zastanowienie nad uwięzionym czasem wraz z nami oraz teleportacji naszych myśli w miejsca nie odznaczone swą obecnością. Tamże czas trwa nienaruszony, a wszystkie potencjalne zdarzenia, prawdopodobnie się zdarzają. Czyż czas uwięziwszy nas w przedziale, nie sprowadził nam wypadkowy los zakłócający przestrzeń miejsca i wymiar myśli… — nie dokończył zdania. Szczupły pasażer z małym kapelusikiem w paski, zwinął w rulon swą gazetę i podłożył pod pachę. Drugą natomiast wyciągnął z tajemniczego schowka w kapelusiku, zamkniętego zamkiem. Następnie pokiwał głową i zamilkł…

— Widzi Pani, — wtrącił się kibic, o to rozchodzi, a nie o jakąś tam zupę pomidorową w barze dworcowym lub bigos. — dotąd nieśmiały i zamknięty w sobie, teraz ośmielony swą wcześniejszą odpowiedzią, uzupełnieniem przedmówcy, dał upust ogólnej akceptacji w towarzystwie.

— Zatem, gdzie Pani powinna się teraz znajdować? — przemówił, nasz chwilowo przyćmiony trybun i sprawiedliwy obrońca.

— Ach tak, — poprawiła zasiedzenie zapytana, — Nie byłam przygotowana na tak bezpośrednie pytanie, lecz jeśli większość domaga się odpowiedzi. Wszakże cel mój podróży nie jest tajemnicą…

— A więc… — podciągnął pytanie trybun.

— A więc… mam spotkanie w parku z pewną, znaną mi osobą. Ot, zwykłe sprawy zawodowe związane z marketingiem. — Na wypowiedziane słowa spotkanie w parku, poznany z filozoficznego ujęcia rzeczywistości, pasażer z rulowaną Przyjaciółką pod pachą, zauważalnie wzdrygnął się, cóż zostało w tym marazmie i bierności od razu sczytane i zauważone. Pozostała cześć mężczyzn w tym czasie, nie zauważając poruszenia, poprawiała kołnierzyki od tiszertów oraz podciągała krawat.

— Pan chce coś dorzucić? — umiejętnie balansował nasz nie tylko trybun, ale jak się okazało wodzirej sytuacji.

— Skądże, interesującą teleportacja myśli, skądinąd i mnie przyszła myśl o wizycie w parku. Tak się ciepło jakoś stało…

— Dajcie Państwo na miłość boską z tymi wywodami, trzeba zagadać tego z młotem od walenia w koła. Kiedy wreszcie uwolnią czas, abyśmy mogli podgonić nasz wymiar. — ten od żółto — pomarańczowej gazety wyperswadował nagle. — Trzeba skomasowanego czynu, wówczas czas, który nas wyprzedził, powróci znowu do nas.

— Czas nikt nie cofnie, splot niezaistniałych zdarzeń, ewentualnie można wprzęgnąć w obecnie trwający czas poza nami, z przyczyn wypadkowych losu trwający bez nas. Przecież weszliśmy w oś czasu w linii A’ primo, który okazał się w stosunku do potencjalnych naszych czynów, zwykłym okrągłym punktem. — podrapał się za uchem — Jednym słowem jesteśmy w kropce.

— Jesteśmy kropką… Jakże to? A dotychczasowa linia nas wyprzedziła?

— Tak Panie, wszystko jest kropką, peron, nasze ruchy, drzewa za oknem, nawet myśli są wyłącznie punktem na osi zaplanowanych zdarzeń.

— Jakby… — ożywiła się koleżanka od szydełka, — jakby duży obraz impresjonistyczny, albo długi szalek w paski? Czy nie tak… Dobrze myślę?

— Powiedzmy, lecz to bardziej skomplikowane. — grzecznie odpowiedział filozof z kolorową Przyjaciółką.

— Bardziej skomplikowane od impresjonizmu… Więcej kropek, szlaczków?

— Szanowna Pani, Pan mówił o jednej kropce. Jednej dużej kropce. Punkcie A primo, a raczej mnóstwa punktów nałożonych na siebie z wszystkiego co nas otacza.

— Wiedziałam, tylko na tyle było Pana stać. Od dawna obserwuję Pana i nadsłuchuję się wypowiedziom. Choć zarzekałam się, że nic nie słyszę… Ale teraz, to Pan stanowczo przesadził.

— Deamancypant! — podchwyciła druga pasażerka z wyświechtaną okładką obleczoną tkaniną w kolorze niebieskim, przypominająca dawne, solidne wydania lektur z czasu surrealnego pozytywizmu lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Kątem oka przeczytałem tytuł, Placówka Bolesława Prusa.

Z nieoczekiwaną zmianą dyskursu idący od Smsa, podniecenia Kolacją Myśliwską, emigracją i symbolicznym drzewem, tabunem pasażerów chcących odwiedzić kierownika pociągu. Uderzeń mechanika młotem o stalową obręcz kół, szeleszczenia drzew, wszechpanującego wiatru, zapanowała kolejny raz cisza. Deamancypacja uścieliła swój swojski czas i bieg zdarzeń. Pociąg stał, nikt nie otwarł drzwi, nie zdobywał trakt kolejowy, aby wydostać się na peron i dotrzeć do najbliższego punktu cywilizacyjnego. Dworzec, przystanek, autobus, postój Taxi. Umilkła tęsknota za stanem w ruchu, aby z energetyzować pokłady bierności w ściśle chronologiczną strukturę dnia. Kolejne symfoniczne porcje świergotów zdominowały przestrzeń, zaszeleściło liśćmi, a poszum drzew namawiał na statyczny marazm i zatopienie się w egzystencjalizmie. Tym co oddalone przedziałami wspomnień z zakresu wyobraźni i marzeń, okraszone fantazją drogi, salonu, lasu, ducha, z wyidealizowaną lub skrajnie zmarginalizowaną formą i stylem życiem. Odgłos od uderzeń mechanika ustał, nikt nie wędrował, nie gawędził i szeptał, jednakże nikt nie spał. O dziwo raptem wszyscy zaprzestali czytać swoje balasty z podręcznego bagażu, jakim dla wielu stanowiły torebki, torby, plecaki, nesesery, sakwy, siatki, marynarskie worki, a ‘konduktorskie nosidła ramienne i trzymane kurczowo periodyki pod pachą. Nikt nie wyciągnął kanapek i sprasowanych batonów. Zaprzestano twórczo wertować, odrzucać, zmieniać, przetwarzać, klikać, jawnie i cenzuralnie krytykować swą własną niezrozumiałą mądrość i zrozumiałą głupotę. Rzewnie i sentymentalnie, lecz i nad radośnie, wzbudzać drwinę i śmiech, gdzie wystarczał zaledwie szacunek dopominający się o wolność. Wybór miejsc niezrealizowanego w czasie, firma, park, obiad w barze mlecznym, kolacja myśliwska czy mecz piłkarski. Tak, w przedziale rozegrał się spektakl, składający się z strzępów, fragmentów, pomiędzy patrzeniem w okno a obserwacją współpasażerów. Wypunktowałem się od samego początku, stając się jednym wielkim kleksem na współrzędnej osi czasu z przynależną siecią zdarzeń. Tamże byłem i widzem, sędzią, podawaczem piłek oraz dziennikarzem z trenerską możliwością doboru zawodników, zagrywającym i odbierającym jednocześnie, a na domiar zabawiałem się spikerką. Gdybym posiadał odpowiedni sprzęt didżeja, równocześnie stałbym za konsolą i jako wodzirej kibicowałbym swoim własnym wcześniejszym decyzjom i zdarzeniom. A po zawodach długie godziny, prałbym cały trud, we wielkiej, nowoczesnej maszynie do… pisania.

— Staropolski obiad, randka w parku, jakaś firma, albo ten mecz piłkarski i zupa pomidorowa, kolacja myśliwska; Jaki sens zawierają zestawione słowa? Prosimy o stosowne wyjaśnienia.

— Tak, zdecydowanie żądamy wyjaśnień, i zastrzegamy, że nie ruszymy się stąd, zanim nie zostanie nam udzielona właściwa i logiczna odpowiedź. Czy aby nie jest Pan w zmowie z mechanikiem i kierownikiem pociągu. Inwigilacja, zostaliśmy osaczeni, przyparci do muru. My dawno powinniśmy…

— Podganiać nasz wymiar… — pomógł dopowiedzieć młody chłopak z grzywką popersa. Zamachnął się okrężnie głową, po czym grzywka powędrowała tam, gdzie zapewne powinna wylądować. Wniosek był dziecinny prosty, gdyż popers zerknął oczami do góry, prawdopodobnie ją ujrzał, albowiem wyraz uśmiechu wydawał się nader szczęśliwy.

— Odległy świat i czas, który nam odpłynął, odmiennie do statycznego peronu… Spokojnie, proszę Państwa, jeszcze moment, proszę nie wyciągać lektur. Odrobina cierpliwości…

— Młody kolega ma rację, nam trzeba podganiać stracony czas, a ten Pan znów swoje. Trybun się znalazł… psia kość. — na słowa uznania, ów popers kolejny raz okręcił głową, ku zdumieniu wszystkich w przedziale, umieścił grzywkę w odpowiedniej pozycji. Następnie po cichym ach, och, wszystkim zaserwował serdeczny i szczery uśmiech. Spojrzał jeszcze raz na głowę, upewniwszy się, czy aby wszystko było jak ulał. Nonszalancko oparł się o skrzynkę z wężem hydraulicznym, z okrągłym, szklanym okienkiem pośrodku. Stawał się pomału lokalną gwiazdą, tego nikt mu nie mógł odebrać i podważyć.

— Jeśli chce się reprezentować, powiedzmy kogoś lub coś, to powinno się używać nieco mniej wyrafinowanych sposobów. A przede wszystkim delikatniej infiltrować naszą intymność. Zestawiać ukryte pragnienia z banalnością dnia i poddawać ogólnej interpretacji, Pan zniekształca rzeczywistość, naszą, ale także i pana rzeczywistość. Nie dość, czas nas uwięził, przedział odgrodził od chronologii następstw, to jeszcze prozaiczne wynaturzenia. Zupa pomidorowa, schadzki w parku, kolacje… to jakaś kompletna bzdura. Nie, tego nie można tolerować… — zebrał spojrzeniem siedzących teraz w zamyśleniu i bacznej obserwacji pasażerów, — Kto Pana wybrał na przewodniczącego i reprezentanta, przecież to jest uzurpatorstwo, samozwaństwo, a nawet pomału podkrada się dyktatura. Nie zapomnieliśmy masowej indoktrynacji z poczuciem szczególnego wybrania, daru od niebios. Proszę Państwa to powinno być sklasyfikowane, ta nadzwyczajna wyjątkowość jako społeczna choroba, gdzie niby zgodna większość stanowi o słuszności, stawiając jedynie daty na marginesie. Podkreślam i przywołuję do porządku, tego rodzaju myślenie nie jest już zwykłą kosmopolityczną cechą dorastającego młodzieńca, Pan godzi w dotychczasowy etos narodu, fundament istnienia, burzy różnorodność składającą się z całości. Optymalnie znamionuje do zamachu stanu, rozumiecie państwo?

— Co… Dymitriada? — dodał sensacyjny Alister od Dział, zajmujący się we większości swą srebrną papierośnicą, gdzie skrzętnie, porachowałem niepostrzeżenie, około pięciu gilz bez filtra.

— Nie o tym myślałem, Panie…

— Możesz mówić mi na ty…

— Dziękuję, właściwie to chyba wszystko. — usiadł i z ciekawością spojrzał przez okno, za którym drzewa zaszumiały, lekko już wysuszonymi liśćmi. Znak, jesień powoli zbliża się do lata.

— Jeśli nie to nie… — dotychczasowy trybun i rozjemca czasu i przestrzeni w poczuciu się rodzącej bezkarnej sprawiedliwości, odwrócił się i powrócił na swoje miejsce. Wyciągnął jakąś broszurę, obłożoną szarym papierem, otworzył na chybił trafił i odpłynął w swej wyobraźni. Zarysowało się pytanie na twarzach… Tylko tyle?

— Wiecie Państwo, my tu gadu gadu, a ja rzeczywiście mam chęć na zupę pomidorową, klasyczną, podaną w barze dworcowym centralnego holu. — jegomość z żółto — pomarańczową gazetą, odwrócił radykalnie dyskurs i nastawienie całego, nieformalnie zebranego gremium. — - I zalecam zostawić tenże element niepraktyczności z powoływania się samemu na różnego rodzaju stanowiska. Dekada wyciśnie z niego prawidłową interpretację, ogólnych pragnień. Proponuję także, abyśmy przeszli na łamy rozmów o polityce, zawsze to łagodzi wszelkie inne pojawiające się spory i konflikty. Któż z państwa głosował ostatnio, tego wyzywam na pojedynek. — podkręcił krótko przystrzyżony wąs, z ledwością zauważalny z paru metrów. Powiedziałbym szybciej, był to może dwu, może trzydniowy zarost. Ale tą zapowiedzią, propozycją zaiskrzył błysk w oczach. Dobrze już wiedziałem, prawdopodobnie inne kłopoty z pewnością zejdą na tor boczny, ale wybuchnie inny krater i zaleje przedział lawą swej goryczy. Obserwator od codziennej rannej strawy idąca wprost z Polityki, założyłbym się, iż czytywał kiedyś Głos Wybrzeża, który na każdy pojawiający się dysonans, pokazywał nieustannie białe, duże zębiska z uśmiechem od reklamy Marlboro, nie wypowiadając przy tym żadnego zdania, puentę. Teraz wchodził powoli na arenę. Podobny do niewolników Spartakusa, jak Garibaldi, pewny siebie naprężył czoło, przygotowany na krwiożerczą debatę. Nikt nie mógł przewidzieć, czy aby pod swą marynarką, w wewnętrznej kieszonce, nie trzymał bębenkowy rewolwer. Ręką schowaną gdzieś głęboko w marynarce, przywołał dreszcz i pot wśród przyglądających się temu zjawisku… Bawi się tą śmiercionośną zabawką na przemian w lewo i prawo, czy też szuka zawzięcie chusteczki.

— Przepraszam, na mnie nie liczcie, ja nie mam nic do powiedzenia. — nasz dinozaur anglosaski z Tolkienowską wizją życia, cały w czerwonych pąsach zażenowany swą wczesną śmiałością, nagle nerwowo zamknął książkę. Ja, ja — z dozą nieśmiałości, ni jak przyłapany na zrywaniu jabłek w sadzie dyrektora szkoły, a teraz stojący na czerwonym dywanie przed majestatycznie dużym biurkiem, tegoż dyktatora szkoły w obecności woźnej i konserwatora. — Ja tylko poznawczo, czynię kontrast… Ja, ja, też lubię Tuwima i rodzime piśmiennictwo, czytane ochoczo za granicą. Nie wspomnę o Dostojewskich marzeniach i wolnościach wakacyjnych, spoza miejskich siół i ulic.

— Pana nikt już nie pyta o zdanie, myślna migracja i dobrowolna duchowa banicja oraz zapomnięcie o Wiśle, potwierdza tylko słuszne domniemane. Tak, miejscowy banito, nadszedł i dla Pana czas, aby doświadczyć osobiście nostalgicznej melodyki. Czas pożegnać wierzby rosochate, ścieżki polne otoczone zbożem złocisto-srebrnym. Polany, gaiki, kwitnący maj, jesienne barwy oczekujące na białą pierzynkę z puchu śnieżnego. Pan marzy o wolności, która nie opiera się na prawie, a wyłącznie prawo jest ostoją prawdziwej wolności. Weźmy na przykład kierowcę nie znającego kodeksu, czyż można pozwolić wówczas na poruszanie się po drogach? A czymże jest miłość w małżeństwie z biblioteką i kwadransem dla kawy posłodzoną wdziękiem żony?

— To tak samo, jak nie powinny kobiety stwarzać genealogicznych drzew. Czyż nie prawda? — Tym razem gajowy wyręczył mnie z nasuwającej się riposty, chcąc przywołać nieporuszający się peron i nieodległy, dla nas nieustannie dzisiaj nieodkryty, dworzec. Jak dotąd, nikt nie zdobył się na tak humanitarny czyn i otwarł pneumatyczne drzwi. Przedmówca z kręgu polityki, natomiast od zakończenie swego krótkiego monologu, przeżywał orgazm, poprzeplatany poszumem pobliskich drzew, świergotu ptaków. Otwarł usta pokazując wszystkim własne piątki i szóstki, potem napompował balon gumą do żucia, nie zważając na ostentacyjne rozpostarcie się cieniutkiej warstwy w okolicy ust. Zamarliśmy, cóż teraz. Nie powiem, sprawa wyszła całkowicie spod kontroli, gdyż okazało się, iż nie był on zawziętym bywalcem bibliotek, co miało z czas wyjść na jaw. Pociąg w dalszym ciągu tkwił w połowie nad zamarłym betonowym peronem. Byliśmy oddzieleni od lokomotywy wagonem i nikt nie pospieszył nam z realną pomocą. Życie działo się wyłącznie za oknem. Tamże pojawiał się kierownik pociągu, mechanik z młotem, nasze zaś myśli wprzęgnął zew dziennikarsko-politologiczny. W świecie nie znającym zwycięzców oraz przegranych, stojących pomiędzy high life oraz mozolnie oddanej szarej strefie. Nie wywołując, aczkolwiek skrzętnie tułających łamaczy czcionek i papierowych znaków. Skandal wisiał na włosku. Pierw balon od gumy spożywczej do żucia znajdujący się w jamie ustnej, ostentacyjnie ostał zlizany na oczach składu przedziału. Długim, dla mnie zbyt długim, ni prawie al’ kameleońskim, czerwonym językiem pana od polityki. Wróżyło jedno, postawa dalece była bliska od znanych w literaturze klasyki, a nawet w domenie lektur szkolnych. Nawet awangarda nie lubi tych kiczowatych przerywników, jakimi są stwarzane balony z gum do żucia. To jak rozmazać w współczesnym kinie komedii, twarz tortem kremowym, przy uciesze widowni. Mnie nurtował inny problem egzystencjonalny: Kim ja jestem w tym towarzystwie? Czyż wszystkie wysiłki mogły być skwitowane na ogólną i konkretną moją niewiedzę? Trudno oszacować, poniekąd majestatycznie zawisłem w próżni czasu, doskonale introdukując fragmentaryczną i szczątkową wiedzę nawet to podświadomą, w filozoficzne aneksy subiektywnych mikro w makra. Coś tam miałem, coś wiedziałem, widziałem, coś mówiłem, czytałem, coś słyszałem, pamiętałem, coś robiłem, zamierzałem robić. Domena normalnego człeka.

Z wielości zacytowanych „cosiów”, wiele mnie w życiu zadowoliło, jednak konfrontacja polityki z literatury, nie uważałem, zresztą już od dawna, za szczęśliwe i udane małżeństwo. Tak jakby dzieliły ich inne wysokości, głębie i doliny, nie mówiąc nic o szerokościach geograficznych. Statystycznie poniekąd twierdzi się, iż co czwarty to polityk. Skąd czerpią owe bilanse oraz sondy, doprawdy nie mam pojęcia? Nasz polityk, spoza czytelników biblioteki, przypuszczalnie jeden z wielu doradca u władz, zabrylował nam wytrawną dyplomacją. Choć słyszałem pogłoski w przedziale, zaczynał ponoć od bycia gryzipiórkiem podrzędnego brukowca z nakładem tygodnia od 500 000 tys. w górę, który oblegał od dwudziestu lat nasze perony i pociągi. Popularność miał niewiarygodną, skądinąd odpowiedzialny za skandale i burdy oraz pisał felietony matrymonialne. Cokolwiek to określało. Podejrzewano go pomału o sabotaż postoju, gdyż przyglądał się nam jakoś dziwnie wesoło. Czyżby znany trik z Czterech Pancernych ze szmatką? Nie wiem, ale zaczynało to wszystko być grubo podejrzane, nawet wielość nagromadzonego papieru w przedziale za marne grosze. Szlachetne w dotyku i jakością poprawne. Troskliwie okładane stare książki teraz triumfowały, przypominały zielone lasy i zapach spotykany w tartakach. Natomiast dziwnie świecące i obłudnie przyciągające, trzymane na kolanach, w torebce, neseserze, siatkach z warzywami, pod pachą i za pazuchą, sakwie oraz plecaku, nagle z wstydem rumieńca na czołówce zamarły w bezruchu. Olbrzymią formą na różnorodność w segregacji. Zaczęto szemrać, dźwięcznie sunąc suwakami po zamkach, trzaskano i wyrywano wciąż poskręcane rzepy z niezwykłą precyzją i dbałością. Wszyscy wiedzieli, nadmuchany balon z eksplozją na ustach naszego nowego oratora i sabotażystę, przelał czarę goryczy. Jedynie Pani od kolacji myśliwskiej się ożywiła. Maluteńki, 21 calowy ekran smartfonu, rozjaśniał nasz przedział, a ona zwyczajnie nuciła jakoś melodię i kołysała głową z słuchawkami na uszach. Raz w lewo, potem w prawo, patrzała na nasze drzewa zza okna i uśmiechała się beztrosko. Atmosfera sięgnęła zenitu, jakże to tak, gdy wszyscy mobilizują się w słusznej sprawie. Szeptano niewiarygodne, jawna prowokacja. Polityk natomiast nabierał od dłuższego czasu powietrze, z pierwszych zdradzanych oznak, przygotowywał się na dłuższą przemową. Poprawił już tak wygodne zasiedzenie, z nogą przełożoną o kolanie na wysokości stawu skokowego, żuł gumę, pokazując niekiedy w ustach, wprawnie pogryziony biały kwadracik. Przeczesał swą nieistniejącą grzywkę i wbrew oczekiwaniom gapiów, bukmacherów, nie napompował kolejny balonik.

Peron nadal się nie poruszył. Jedyna zmiana przykuwająca uwagę w przedziale, była osoba kierownika pociągu. Pojawił się niespodzianie przed oknem i z zadumą ćmił papierosa patrząc gdzieś w dal. Nieopodal, może jakieś dwa lub dwa i pół metra od niego, stał mechanik, ten od młota, przypatrywał się zadumie swego zwierzchnika. Widać tkwili w rozterce lub gnębił ich poważny problem. W tle tego, wnet sakralnego skupienia, wymalowane trawiastą skarpą od pokładów trakcyjnych, jawiło się bezbronne drzewo — jawor. Ludzie w przedziale na widok tak swojskich widoków, wracali do normalnego stanu. Wszystko zaczęło być jak przedtem, po staremu. Zniknęły bohaterskie pozy postaci wykreowanych z liter, agentów, romantyków, podróżników, guwernantek i domowych Zorro.

— Pociąg stoi jakiś kwadrans, Panią nie irytuje ten fakt.

— A czy to express szanowny Panie, nie zauważyłam żadnej gwiazdki w tłumaczeniu na trzy języki. — znawczyni poezji od okna, ku naszej dumie od ławki z wieloma pozycjami poetów w przeźroczystej siatce z podręcznymi sprawunkami, z łatwością zbyła papierowego potentata od wyobraźni.

— Hm, — zaledwie odpowiedział, zamilkł, jakby doszukując się wyższej poezji w błyskotliwej odpowiedzi. Pani z siatką z wzorem siatki, nonszalancko dorzuciła.

— Nie za wiele, takie tylko… Hm, jak na reżysera i scenarzystę serwowaną milionom. Zaledwie przeciągłe… Hm, to nie przystoi, a wręcz jest haniebne i karalne.

— Karalne? Za długie i przeciągłe… hm, przecież nic nie powiedziałem. Och, Pani zdecydowanie przesadza… — wyperswadował zaskoczony polityk, dawny dziennikarz a może akwizytor uczuć i emocji.

— Ależ nie… — dodał jegomość z zapałką pomiędzy dolną a górną żuchwą, której końcówka znacznie wyszła poza zakres granicy cienkich ust. — Teraz nie wolno mówić tylko, hm, gdyż nic z tego nie wynika. Ani dla zainteresowanego, lub — jącej, słuchającego lub — jącej, przyglądającemu się lub — jącej się, no i w końcu dla mówiącego lub — jącej. Dużo o tym czytałem, a i majster też dał nam ostatnio wykład: Co to znaczy… Hm? Tak, to powinno być karalne.

Drugi balon w ustach papierowego potentata wytwórni reklam, prasy trzeciego obiegu od klatek schodowych, peronów, wniósł zdecydowany nie takt i grubiaństwo. I gdyby sam zainteresowany magnat nie zwrócił uwagi na jaśniejący w przedziale smartfon pani od niezrealizowanego wyjazdu na emigrację, posadzenia drzewa, które według gajowego nie mogła zasadzić, kolacji z myśliwską oprawą. Wreszcie od Smsa z przegródki torby na mój telefon, rozmowa zakończyć się mogła pomrukiem z obu stron. Zawodnym wzdychaniem typu: Och i Ach oraz rzecz pewna, domowym poczuciem blamażu. Umiejętna zmiana kursu tym razem zwiększyła punktację u samego mistrza pompowania balonów i arcyciekawego wsysania cienkiego materiału gumy z powrotem w jamę ustną. Gdyż zdenerwowany zwiększył tempo przegryzania białego kwadraciku aparatem gębowym. Pragnący upał z apetyczną odgłosem mlaśnięć, tenże manewr dźwiękowy, znacznie podsycał nasze zainteresowanie. Nie powiem, byliśmy wszyscy pod wrażeniem tejże czynności, przeprowadzanej przez naszego potentata od papierowego biznesu. Przerwę przerwał, bez przerwy ćmiący jakiego peta, powracający po przerwie kierownik pociągu. Za nim szedł zamyślony mechanik, wcześniej otwierając zabarykadowane drzwi. Obwieszczenie obwieściło. Peron dzisiaj nie ruszy dalej, proszę zatem opuścić kolejkę i skierować się w stronę tunelu. Zaprowadzi Państwa na dworzec.

Akt. II
Scena A, Pan „Sza”

— Niezła historia, i to u nas… Któżby pomyślał? I tamże spotkał Pan mnie z dalszą propozycją na przejazd autobusem do wskazanego miejsca. Ciekawie potrafi Pan opowiadać. Ileż żywotności i zarazem zadumy, nawet refleksji. Szkoda, że nie zdawał Pan na filozofię. Naprawdę brawo Panie Szaknicki i był, znaczy się, jest Pan tylko zwykłym przedstawicielem klasy społecznej, czekającej całe życie na sukces. Zresztą, jak wszyscy, wciąż czekamy nie wiadomo na co… Ale pora wracać, Panie Szaknicki do realiów, tutaj nikt nas nie uwięzi na piętnaście minut, podczas upałów w przedziale kolejowym. — uważniejsze spojrzenie na Szaknickiego, doszukiwało się wrócenie do stanu normalnego. Rzeczywiście, Szaknicki pomału dochodził do siebie, po dość, może nie oryginalnym, lecz na pewno wyszukanym zdarzeniu. Szaknicki zauważył tą nieco dłuższe spojrzenie, zreflektował się prędko.

— Miejsce docelowe, — żachnął się, — Proszę podać cel wędrówki nocnej. I czy jest Pan pewien co do czasu?

— Tak idźmy teraz, kiedy okoliczności i czas nas odnalazł. Nie sądzi Pan, że może to przeznaczenie? Wszak określić się magiem od gwiazd, na pewno mogło wzburzyć, no powiedzmy troszkę mniej psychicznie silniejszych. Jeśli Pan czujesz się magiem, to czemuż nie oni? Nieprawdaż? Tyle, że ja domyślam się o co Panu chodziło, wybrańcem gwiazd. Czyż nie tak? — widząc zdezorientowanie Szaknickiego, rozmówca sam odpowiedział, konkludując swą myśl.

— Ale proszę się nie martwić, niemal wszyscy czują się wybrańcami, to pozytywny objaw. I ja też posiadam osobistą, intymną relację z Czymś, idące ponad nad własną rozumnością. Niech i będzie, łączący się gdzieś z Kimś w gwiazdach. Ale od razu mag?

— Czysta prowokacja i masochistyczny przegląd na obrót spraw. — odburknął, troszkę niezadowolony z odkrycia, skrzętnie przygotowanego fortelu Szaknicki.

— Nie powiem teraz wyszukany, ale mocno oryginalne i ekscentryczne. Od zawsze Pan tak czynisz?

— Od czasu, kiedy zrozumiałem zależności interpersonalne.

— I dużo się Pan dowiedział, pojąc się tą strategią? — lekki uśmiech zwiastował raczej za triumfem, niźli za poczuciem przegranej.

— Znacznie więcej, niźlibym próbował tłumaczyć własne racje. — tym razem Szaknicki wyprostował się i zmarszczył mentorsko brwi. Widać, zastosowana poza, sprawiała mu wiele bólu, ale i niekwestionowaną godność. Samo-zadośćuczynienie swym myślom.

— Niezłe, naprawdę niezłe. Pan wewnętrznie zawsze wygrywasz…, gdyż inicjacja pochodzi od Pana, tyleż kokon informacyjny roztacza własną narrację. Nie w tym przypadku przepraszam, jesteś Pan nie tyle astrologiem, ale doktorem własnej duszy. To nie absurd, to prawdziwe życie, choć wielu bierze ją za grę i jakąś tam służbę. To rywalizacja, ale nie destrukcja, miłość siebie, ale nie bałwochwalstwo, religia, ale nie utopia, pomoc, ale nie błaganie o litość, w końcu praca, ale nie poczucie niewoli. Można by wyliczać bez końca, nasuwające się logiczne sprzeczności. Choćby zantagonizowaną wiarę, wiara czy też zakres wiedzy i ułomności, z ograniczoną percepcją człowieka.

Wywołana astrologia w połączeniu z wiarą, życiem, postawiła dwu przechodniów w lekkim zakłopotaniu. Spojrzeli jednocześnie w niebo, otaczającą naturę. Od pewnego czasu byli już w drodze, tym razem jednak wiedzieli, po takich słowach należy na moment zamilknąć, który przeważnie przerywa zerkniecie na tarczę zegarka. Wynalazek, postrzegany w świecie myśli za łagodny nietakt. Albowiem myśli nie poddają się obrotowi ciał niebieskich, ale podobnie do fal elektromagnetycznych, rozprzestrzeniają się od promiennie od centrum. A czymże jest czas, obserwacją przelatujących nad głową planet. Myśli są zatem doskonalsze, gdyż nie postrzeżone, a co najważniejsze, o odbiorniku decyduje Najwyższy. Ludzkie zestawienie wiary z życiem, nieczęsto kojarzy się z intratą oraz stratą, otwierając otoczony murem folwark dyrektyw. Tutaj walka o doskonałość, to przede wszystkim poznanie niedoskonałości. Mówiąc wprost, zaznajomienie się ze złem całego świata. Nasi wycieczkowicze patrzeli wciąż na szarzejące się niebo.

— I cóż Pan zobaczył, Panie Szaknicki? Pewnie nie za wiele, późno dosyć. — przewidywane zerknięcie na zegarek, odświeżyło poczucie świadomości.

— Smugę świateł i parę cieni, — w krótkim zripostował zamyślony pan Szaknicki. Niezmiennie obserwując odległą dal figurującą blisko nieopodal. — Za mało czasu, aby powiedzieć coś sensowniejszego, a nie lubię narzekać. Rozumie Pan?

— A tak, zdecydowanie, biadolenie niczemu nie służy. — zerknął po raz drugi na elegancką tarczę zegarka. — Uważa Pan… — towarzysz poprawił głos, odchrząknął, które niektóre gremia mogły by potraktować jako zbyt grubiański nietakt podług wolności stanu i wyboru. Nieoczekiwanie zaś delikatnie zagadnął — … mogła być tam dusza. Tą, którą określa się niekiedy Istotą z innego wymiaru.

— Dusza? — Szaknicki spojrzał przenikliwie, — raczej zwykły duch, lecz nie brnąłbym na obecną sytuację, aż tak dalece w eschatologiczną przestrzeń. Rozumie Pan, wyobraźnia, a niedługo wchodzimy w las, księżyc zaświeci się słońcem. Przybierze światło nie swoje, udając planetę, którą w istocie nie jest.

— Uzurpator?! Tak znam tą bolesną dla słońca zależność, słońce się męczy na drugiej półkuli, a on wystawia bezczelnie swą promieniującą twarzyczkę. Ale wracając do tematu: Nie wierzy Pan w istnienie wymiaru poza sferą żyjącą? — uniesione brwi, spojrzenie z wyższej płaszczyzny drogi, zmarszczone czoło w wyrazie zaciekawienia Oględzkiego, wnet samo odpowiadało na postawione pytanie. Niewątpliwie, duchy mogą istnieć. Oględzki stał na przeciw Szaknickiego, a w tle, rozpływająca się na horyzoncie smuga cieni, falowała majestatycznie różnokolorową poświatą brzasku.

— Trudno cokolwiek wykluczyć, gdyż pierwotna, naturalna logika życia jest obszerną księgą tajemnic i dociekań. Gdzież przecież był początek?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 44.42