E-book
14.7
drukowana A5
47.87
Podążaj za głosem rozumu

Bezpłatny fragment - Podążaj za głosem rozumu

opowiadania fantasy

Objętość:
274 str.
ISBN:
978-83-8324-995-7
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 47.87

Rozum i Ogień

„Fortes fortuna adiuvant” Et eris fortis apud Deum.


Szczęście sprzyja silnym. A silny będziesz z Bogiem.

Laura

I przyszła noc. Bezgwiezdna. Bezksiężycowa. Bez nadziei. Ostania noc Laury. Szczęście jej nie sprzyjało, bo była słaba. Zapomniała, że silna może być tylko z Bogiem. Namiętność ukradła jej myśli. Idąc za głosem serca, straciła rozum. Jezioro przyniosło jej zapomnienie…

A działo się to przed wiekami w osadzie zwanej Warnija…

Warnija

— Fidesie, pojedziesz na ziemie magiczne tajemne, mroczne, pogańskie. Udasz się do Warniji. Nie ma Warniji bez lasu. Nie ma lasu bez wilków. Nie ma Warniji bez jeziora. Nie ma granic dla wody bez ziemi. Nie ma Warniji bez ogniska. Nie ma granic dla ognia bez wody. Nie ma wiary bez rozumu — rzekł mój ojciec przełożony z zakonu pod wezwaniem św. Benedykta. — Czy rozumiesz, o czym mówię? — zapytał mnie po długiej chwili milczenia, widząc chyba moje niepewne spojrzenie.

— Tak. Rozumiem — skłamałem.

— To dobrze, Fidesie. A gdybyś nagle przestał cokolwiek rozumieć i był bliski zagubienia się w Warniji, pamiętaj, że zawsze uratuje cię przez zwątpieniem, głupotą i rozpaczą maksyma naszego zakonu, zasada świętego Benedykta — „Ora et labora.” Módl się i pracuj. To ci pozwoli zachować spokój serca w najbardziej niespokojnej chwili i nie zgaśnie twoje wnętrze światło nawet w najczarniejszej nocy. Rozumiesz?

— Tak — odparłem znowu, czując się już trochę pewniejszy i bardziej rozumiejąc, o czym mówi ojciec przełożony. Jednak tak naprawdę w głębi ducha, wiedziałem, co myślę, co czuję. Chciałem zostać tutaj. W naszym bezpiecznym, spowitym w spokój, modlitwę, pracę i krzepiący, zdrowy sen zakonie. Nie chciałem opuszczać tego miejsca. Nie chciałem jechać do nieznanej Warniji, o której usłyszałem tyle już dziwnych i niezrozumiałych słów…

— Bądź czujny, uważaj na leśne bezdroża, mieszka w nich Lupus.

Losław

Pamiętał jeszcze tamte noce, kiedy wtulony w wilcze futro, by choć trochę się ogrzać, nie mógł zasnąć przez długie godziny i myślał, dlaczego po niego nie przychodzą, dlaczego go nie szukają. Rosło w nim oczekiwanie graniczące z pewnością, że oto już za chwilę jego męka się skończy, rodzice go znajdą, zabiorą do domu, będzie zupełnie tak samo jak kiedyś, a potem przychodził świt i wraz z nim bolesne, rozpaczliwe, rozrywające serce — rozczarowanie. Dlaczego znowu nie? Potem, po wielu latach porzucił to pytanie. Sam został wilkiem. Jeśli rozpacz nie zostanie powierzona Bogu, powstanie rana nie do zagojenia. Demon rodzi się w zranieniu.

Losław urodził się w osadzie zwanej Warnija. Był pięknym dzieckiem. Miał czarne, bystre, iskrzące się jak dwa węgle oczy i mnóstwo ciemnych loków tańczących wokół roześmianej buzi. Rodzice go uwielbiali, rozpieszczali, zabierali wszędzie ze sobą. Do lasu również. Jeszcze wówczas pierwsi mieszkańcy osady nie doświadczyli tylu strat ze strony watahy wilków zamieszkujących las, nie czuli w sobie więc żadnego strachu przed tym miejscem. Całe rodziny przychodziły tu na grzybobranie, zrywały jagody, leśne poziomki i wilcze jagody, których używali do mikstur wypijanych podczas wieczornego ogniska, by wprowadzić się trans i mieć wizje. Któregoś dnia matka Losława zabrała go do lasu. Zajęta zbieraniem jagód do wiklinowego koszyka, na chwilę straciła z oczu syna, który liczył sobie lat cztery. Malec zobaczył jak czyjeś dzikie oczy przyglądają mu się zza zarośli. Oczy te były żółte, przymrużone, przyczajone, groźne, ale kiedy Losław z ciekawości podszedł bliżej, okazało się, że to tylko mały wilczek, który radośnie skoczył mu na kolana. Chciał się bawić. Skakał, odbiegał dalej, a Losław podążał za nim. Był już na tyle daleko, że nie słyszał wołania matki. Do wieczora, do zmroku błąkał się po lesie, aż nagle wokół małego wilczka pojawiły się wielkie, czarne, stare wilki. Otoczyły Losława zamkniętym szpalerem, odcinając mu drogę powrotną do osady. Mały nie wiedział zresztą, w którą stronę pójść. Tej nocy został z wilkami, zwinięty w kłębek w wilczej norze, razem z wilczkiem, z którym bawił się za dnia. Następnego dnia wilki nie dały mu wyjść z nory. Warczały ilekroć próbował wrócić do osady. Został z nimi przez kolejne noce. Twarz mu poczerniała od ziemi rozmazanej na policzkach przez łzy. Wilki bez przerwy otaczały go za dnia i w nocy. Z biegiem dni zaczął żyć tak samo jak one. Czekał tyle dni i tyle nocy na to, żeby mama albo tata po niego przyszli, ale nikt się nie pojawił. Nikt. Nigdy. Został sam. Z wilkami. Z biegiem lat zacierały się jego wspomnienia i czasem myślał, że sam jest wilkiem, że te zwierzęta to jego rodzina. Przestał chodzić wyprostowany, spał w norze, polował i potrafił rozerwać zębami zająca. Po kilku latach, nocą, samotnie wybrał się na polowanie. To wtedy trafił na chatę wiedźmy, wykluczonej z osady, która zamieszkała na skraju lasu, z dala od ludzi, po tym, jak zapaliła się jej suknia, kiedy skakała dla zabawy przez ognisko. Miała wtedy dwanaście lat. Jej ciało i twarz były poparzone. Z dnia na dzień straciła rodzinę, która wstydziła się jej wyglądu, a ludzie z osady nie szczędzili jej okrutnych słów pełnych odrazy. Wtedy zamieszkała w chacie na skraju lasu, z czarownicą, od której nauczyła się czarnej magii. Kiedy stara zmarła, dziewczyna zajęła jej miejsce. Zemściła się na wszystkich, którzy jej urągali. Wrzucała do ognia skrawki ich ubrań, które nocą kradła z ich domostw, wypowiadając przy tym przekleństwa. Wszyscy po kolei zapadali na nieuleczalne choroby albo ginęli w dziwnych okolicznościach — przygnieceni przez drzewo albo wciągnięci w głąb jeziora podczas szkwału. Niektórym, którzy jej nie dokuczali, pomagała w chorobach, bezpłodności, tak jak pomogła matce Grandisa, by wreszcie mogła poczuć w swoim łonie jego ruchy. Pewnej nocy zjawił się u niej wilk. Dopiero w blasku pochodni zobaczyła, ze to… człowiek. Młody mężczyzna o czarnych kołtunach sięgających do pasa, dzikim wzroku, czarnych, pałających dziwnym blaskiem oczu. Słyszała o nim przed laty. To musiał być przygarnięty przez wilki przed laty Losław. Jego rodzice zwrócili się kiedyś o pomoc przy poszukiwaniach do starej czarownicy, ale ta przestrzegła ich, by przestali go szukać. „On nie należy już do waszego świata. Jest pokąsany przez wilki, naznaczony, sam stał się wilkiem, jeśli do was wróci, zniszczy wasz świat. Zapomnijcie o nim i dajcie mu żyć po wilczemu!” Rodzice Losława nie szukali już nigdy syna. Urodziły im się kolejne dzieci i zapomnieli o pierworodnym. A teraz on sam, zjawił się w chacie na skraju lasu, pytając o drogę powrotną do osady. Nie ma powrotu!

— Sam już nie wiem, kim jestem. Człowiekiem czy wilkiem… — rzekł Losław do wiedźmy, z trudem szukając słów.

— Stałeś się więcej niż wilkiem, pamiętaj o tym, że jesteś kimś dużo więcej niż wilkiem! — powtórzyła młoda wiedźma, dobrze wyszkolona przez starą — nie masz po co wracać do osady. Możesz stać się potężnym władcą lasu. Podporządkuj sobie watahę, zbuduj kamienny krąg w lesie, wznieś twierdzę nie do pokonania, zamieszkaj tam i podporządkuj sobie ludzi z osady. Niech ci służą! Nie jesteś już Losławem. Będąc człowiekiem przywdziałeś skórę wilka. Zyskałeś nadludzką siłę. Stałeś się Lupusem! Podporządkuj sobie całą Warniję!

— Tak zrobię, siostro! — obiecał wtedy Lupus, utwierdzony przez wiedźmę, w tym, kim jest i w swoim miejscu na ziemi. Wrócił do watahy wilków, które go wykarmiły i „wychowały”, ale od tej chwili traktował je z góry, wydawał rozkazy i bił gałęziami zerwanymi z drzew, kiedy stawiały opór. Z nad jeziora przydźwigał kamienie w głąb lasu i wybudował z nich twierdze w kształcie okręgu. Obsadził ją różami, które po podlaniu miksturą otrzymaną od wiedźmy ze skraju lasu, stały się dzikie, niebezpieczne i krwiożercze; oplatały i pochłaniały każdego wędrowca, który zapędził się w głąb lasu i strzegły dostępu do kamiennej twierdzy Lupusa. Lupus zawsze wiedział, kiedy ktoś się zbliża, nie tylko za sprawą swego zwierzęcego instynktu i absolutnego słuchu, ale dzięki Kłobukowi — leśnemu demonowi, którego też uczynił sobie poddanym. Kłobuk z wyglądu przypominał czarnego koguta, mieszkał w dziupli buka, rosnącego przy ścieżce prowadzącej wprost do szpaleru dzikich róż. Ilekroć usłyszał czyjeś kroki na ścieżce, wychylał swój dziwny, ruchliwy, czarny łepek i wydawał dźwięk, podobny do piania koguta, ale dużo niższy, bardziej chrapliwy, przyprawiając wędrowców o ciarki strachu na plecach. Kłobuk był ulubieńcem Lupusa, jego maskotką, sługą, „rozbawiaczem”, kiedy skakał przed nim na swej kurzej nodze, a także pomocą, sygnałem ostrzegawczym, wiernym towarzyszem. Kiedy pewnego wieczoru dostrzegł przez szparę w dziupli kilka kobiet z pochodniami, które zmierzały w kierunku szpaleru róż, zapiał złowróżbnie. Kobiety zatrzymały się na moment, zastygłe w bezruchu, wydawało się, że zawrócą z drogi, wrócą do osady. Ale jednak nie, szły dalej. Kłobuk zapiał jeszcze raz, by dać znać Lupusowi o wizycie niechcianych gości…

Laura

Noc była czarna, nieprzenikniona, bezgwiezdna, tylko srebrny półksiężyc, rzucał delikatny blask na nieruchomą, gładką taflę jeziora. W osadzie słychać było rytmiczną muzykę wygrywaną na cylindrycznych bębnach. Wiedźma mieszkająca na skraju lasu, podnosiła co chwilę ręce do góry i wypowiadała zaklęcia, niesione przez wiatr, których słowa pozostały nierozpoznane dla zgromadzonych wokół ogniska mieszkańców osady. Rytuał odprawiany przez wiedźmę miał zapewnić mieszkańcom osady ochronę przed watahą wilków, zamieszkujących pobliski las. Nikt nie wiedział, co kryje się na dnie mrocznej duszy wiedźmy — kobiety mieszkającej samotnie na skraju lasu. Tak naprawdę nie sprzyjała mieszkańcom osady, nienawidziła ich za to, że ją wykluczyli, odrzucili, skazali na samotność z powodu inności i szpetnych blizn na twarzy po oparzeniu przez ogień. Podsyciła żądze władzy u Lupusa, a rytuał odprawiła w intencji jego siły, a nie bezpieczeństwa mieszkańców osady. Cieszyła się, że ci głupcy, nie znają jej, nie rozumieją i jeszcze zaprosili do wspólnego ogniska, nie przeczuwając nawet, że obróci się to przeciwko nim samym. Laura stała z boku, trzymając śpiące dziecko w ramionach, otoczona ramieniem Fortisa.

— Ech, chodźmy stąd, nie ma chyba nadziei dla tych ludzi, skoro wolą prosić o pomoc tę wiedźmę niż Jezusa — rzekł z rezygnacją Fortis. Laura podążyła razem z nim do chaty i cieszyła się na myśl o wspólnie spędzonej nocy z Fortisem, z dala od tego całego zgiełku, zaklęć i orgii, która odbywała się zaraz po zakończeniu rytuału. Pragnęła ciszy i czułości, a nie rozpusty i pustego śmiechu. Laura kochała te noce, pełne bliskości. Kochała też zapach ziemi, ziół, melisy, rumianku. Poranki spędzała nad jeziorem, zbierała gałęzie wierzby, rozmiękczała je w wodzie, by potem pleść z nich kosze, które rozdawała mieszkańcom Warniji, przyjmując w zamian jajka, kozi ser, udziec barani, ryby, mleko. Gotowała strawę dla swego męża Fortisa i trzyletniego syna Jana. Za namową swego męża, porzuciła wróżenie z popiołu z ogniska, warzenia mikstur magicznych, przyjęła chrzest z rąk ojca Conversusa, a po narodzinach syna, i jego wraz z Fortisem przyniosła do kościoła, by przyjął chrzest i nadała mu imię niespotykane w Warniji, imię, które nosił ulubiony uczeń Jezusa — imię — Jan. Laura miała poukładane, dobre życie. Kochała Fortisa, kochała Jana, nie przeczuwała, że coś wokół niej gęstnieje, ktoś wobec niej coś planuje, że będzie wystawiona na próbę. Jednak mroczne emocje, na które nie ma miejsca w życiu chrześcijanki, są jak ogień trawiący wszystko, wszystko obracający w popiół. Tylko rozum jak woda, może zatrzymać ogień, który się rozrasta, rozprzestrzenia, pochłania. Jednak wtedy Laura nie mogła jeszcze o tym wiedzieć…

Fides

— Fidesie, bracie, podejdź do mnie… — mój ojciec przełożony- kapłan z klasztoru św. Benedykta, do którego wstąpiłem po przyjęciu chrztu i ślubów zakonnych przywołał mnie do siebie po wieczornej modlitwie w kaplicy.

— Tak, ojcze przełożony?

— Mam dla ciebie misję, zadanie, powiem więcej — powołanie…

— Jakie, ojcze?

— Pojedziesz jutro o wschodzie słońca do Warniji, to osada na północy, zamieszkana przez wilki i pogan. Niewiadomo czy więcej tam wilków czy ludzi, a ludzie, ech, musisz na nich uważać, ich zasadą jest zemsta, a upodobaniem czarna magia. Opowiedz im, że można inaczej. Opowiedz im o Chrystusie. Naucz ich przebaczania i modlitwy. Nasz stajenny przygotuje ci konia, bądź gotowy do drogi o świcie, a to ode mnie, bracie — ojciec przełożony położył przede mną wielki, srebrny krzyż na rzemieniu, bukłak z wodą i chleb zawinięty w białe płótno. — Ora et labora — Módl się i pracuj.

— Bóg zapłać — rzekłem i drżącymi rękami spakowałem podarunki. Nie chciałem opuszczać klasztoru. Było mi tu dobrze i bezpiecznie. Spokojnie. Jednak zakonnik jest jak żołnierz, nie może odmówić wykonania rozkazu. Warnija. Co to za obco brzmiąca nazwa nieprzyjaznej ziemi? Wilki? Ludzie pragnący zemsty i odprawiający czary, rzucający zaklęcia? I ja miałbym sobie z tym poradzić? Z ciężkim sercem oglądałem się za siebie na stojący na wzgórzu klasztor, kiedy liliowy świt wyznaczał mi drogę na północ.


Warnija


Na miejsce przybyłem o zmroku. Dolinę rozświetlało wielkie na dwa metry ognisko. Rzucało czerwony blask i złocisto-miedzianą poświatę na drewniane chaty. Po prawej stronie doliny rozciągało się jezioro, gładkie jak lustro. W świetle księżyca wyglądało, jakby było inkrustowane srebrem albo perłami. Po lewej stronie doliny rozciągał się las. O tej porze wyglądał jak nieprzenikniona, czarna ściana, lekko kołysząca się na delikatnym wietrze, jak ponura, złowróżbna, przerażająca dekoracja, za którą lepiej nie zaglądać. Szło mi się przyjemnie, słyszałem bowiem z każdym krokiem coraz głośniejszą grę świerszczy i wesołe śmiechy ludzi zgromadzonych przy ognisku. Serce jednak podeszło mi ze strachu do gardła, kiedy musiałem przejść wzdłuż czarnego szpaleru drzew, by ścieżką zejść w dolinę. Przeciągłe wycie wilków zagłuszyło przyjazne odgłosy, a było ono tak rozdzierające, jakby zwierzę przeżywało najgorszą rozpacz, tęsknotę, albo mu żywcem wydzierano serce z wnętrza. W końcu jednak znalazłem się na ścieżce wiodącej prosto ku dolinie. Odczułem ulgę. Dotarłem do pierwszego domostwa. Wszedłem do środka. Drewniane drzwi skrzypnęły. Uderzył mnie gwar, śmiechy, rubaszne żarty, zapach pitnego piwa i miodu, ciepło ognia z wysokich pochodni. Nie był to dom, a karczma.

— O, witamy pielgrzyma — zagrzmiał głos barczystego mężczyzny stojącego za barem. — Zbliż się ku mnie! — rzekł do mnie, przewiercając mnie na wylot ciekawskim spojrzeniem.

— Jak cię zwą?

— Jestem Fides z zakonu…

— Ciszej, chłopie, jeśli ci życie miłe — syknął do mnie olbrzym zza baru. — Naleję ci piwa, byś się napił, zamiast gadać i schowaj ten krzyż, nikt tu nie lubi nawracania na siłę. Każdy tu wierzy, w co chce i nikomu nic do tego! Będziesz gadał o krzyżu, to ci łeb obetną!

— A gdzie się mogę zatrzymać? — zapytałem szeptem — macie tu kościół?

— Kościół jest po drugiej stronie jeziora. Mieszka tam jeden kapłan. Ojciec Conversus. Nikt tam do niego prawie nie chodzi. Tylko moja żona niestety, postradała zmysły po porwaniu naszej córki i jeszcze jeden z rady starszych zwrócił się też w stronę Conversusa; niejaki Fortis i jego żona Laura. Miejscowi nie dali tu postawić takiego budynku. Mamy święte drzewa. Dąb, jarzębinę, olszynę, brzozę, wierzbę. Żadna inna budowla nie jest nam potrzebna do tego, by wierzyć. Tam, Fidesie możesz się zatrzymać. Ojciec Conversus na pewno się ucieszy z pomocnika. Ale tu się nie ujawniaj, jeśli nie chcesz, by ci łba nie odrąbali albo nie rzucili wilkom na pożarcie. Pomagam ci tylko przez wzgląd na moją biedną żonę Liliannę. A teraz piwa się napij, ku pokrzepieniu serca i przeciw samotności, jaka cię czeka w tym kamiennym kościele za jeziorem.

— Dziękuję za pomoc, panie…

— Nazywam się Lacher. Wpadaj tu na piwo i miód pitny ilekroć cię demon smutku dopadnie, Fidesie! Tylko, kiedy już tu zaczniesz przesiadywać, unikaj jak ognia, tamtej kobiety, siedzącej przy pochodni — Lacher wskazał mi ręką piękność o rudych lokach, sięgających jej nieomal do stóp. Kobieta była odziana w purpurową suknię z mocno wyciętym dekoltem, który obnażał jej mlecznobiałe piersi, obfite i unoszące się lekko w górę, a potem powoli opadające przy każdym oddechu, przy każdym westchnieniu. Obok niej siedziało dwóch wędrowców w płaszczach z kapturem. Jeden z nich nalewał jej wino, drugi podawał poziomki. Poczułem, że się rumienię i szybko spuściłem wzrok.

— Dobrze robisz, Fidesie, że szybko wzrok opuszczasz. Ja niestety nie zdążyłem, nie potrafiłem, wpadłem w jej ramiona jak ryba w sieć. Pieścić ona potrafi jak żadna inna, a Lilianna od porwania córki, w ogóle mnie nie zauważa, nie w głowie jej przytulić mnie, dotknąć, porozmawiać, wspólnej sypialni unika jak ognia, a ona… Tentatio… zawsze jest chętna, gorąca, ale pochłania jak ogień i nie sposób się od niej uwolnić, ani o niej zapomnieć. Unikaj jej jak ognia, mówię ci. Nagle jeden z mężczyzn siedzących przy rudowłosej, chwycił ją za włosy i zmusił do pocałunku, a potem rozerwał materiał sukni na jej piersiach. Tentatio wstała i wymierzyła mu siarczysty cios w twarz, tak silny, że mężczyzna zatoczył się i próbował usiąść za stołem, ale nie trafił na ławę i po chwili runął jak długi na ziemię, wzbudzając lawinę śmiechu.

— Jestem kobietą Lachera — powiedziała dumnie rudowłosa piękność. Mogę się z tobą napić, chłoptasiu, ale nic więcej łapy trzymaj przy sobie!

Lacher podbiegł do niej i okrył jej rozdartą suknię swoją peleryną. Przyprowadził ją po chwili do mnie i przedstawił jako wędrowca z daleka, który zostanie nowym mieszkańcem Warniji.

— Ładny z ciebie chłopiec — rzekła Tentatio — blady, ale zarumieniony jak młoda dziewczyna, widać, że nigdy tego jeszcze nie robiłeś, prawda? — roześmiała się w nieprzyjemny dla mnie sposób. Nie wiedziałem, gdzie podziać oczy, więc wbiłem wzrok w podłogę. Ale to tylko odwrotnie podziałało na kobietę, która zamiast się wycofać i dać mi spokój, chwyciła mnie za rękę i pociągnęła po krętych, drewnianych schodach do izby ukrytej w głębi korytarza, na piętrze.

— Tylko krzywdy mu nie zrób, Tentatio! — zawołał za nami Lacher.

— Nie idź z nią! To uwodzicielka, łamie mężczyznom serca, bawi się nimi, rozkochuje w sobie, a potem wyrzuca ze swego życia, a oni nie mogą o niej zapomnieć, nie idź z nią, chłopcze — wołał jakiś mężczyzna z głębi sali. Uścisk kobiety był silny i nieustępliwy. Nie chciałem się z nią szarpać na schodach. Poszedłem za nią bez oporu.

Kobieta zamknęła za nami drzwi i od razu przytuliła się do mnie. Chciałem się odsunąć, ale przylgnęła do mnie, czułem jej gorący oddech na szyi i wilgotne pocałunki. Pachniała tak mocno, tak bardzo mocno płatkami róż, cynamonem i migdałami, a może też rumiankiem, niezapominajką, sam już nie wiem, zaszumiało mi w głowie od jej bliskości.

— Zaczekaj, ja nie chcę, nie mogę! — odsunąłem ją od siebie, chwytając mocno za drobne ramiona.

— Jeszcze żaden mi nie odmówił — rzuciła ze złością — wolisz mężczyzn, co, wolałbyś Lachera, przyznaj się, widziałam jak się do niego uśmiechasz, jak z nim sobie gawędzisz!

— Nie. Nie o to chodzi…

— Co, nie podobam ci się? Przyznaj się, że mnie pragniesz — usta przytknęła do moich warg, a ja się odsunąłem gwałtownie. Modliłem się tyle lat o czystość i teraz miałbym to w pięć minut zmarnować. Boże, mój, Boże, dopomóż mi — wołałem w środku samego siebie.

— A może cię wykastrowali za jakieś niegrzeczne igraszki z mężatkami, co?! I tylko udajesz niewiniątko?!

— Nie… ja jestem… zakonnikiem — wyjąkałem, wyjmując spod płaszcza, ukryty krzyż. Tentatio odsunęła się ode mnie. Znieruchomiała. Widziałem wielkie zdumienie w jej oczach. I jeszcze coś. Ciekawość? Pragnienie poznania?

— Wiesz, że za to mogą cię tu zabić. Niejeden już kaznodzieja czy misjonarz, próbował na Warniji nawracać ludzi na wiarę w jakiegoś Jezusa, to od razu mu go o głowę skracali, żeby nic już nie mógł powiedzieć. A ty? Nie boisz się?

— Boję.

— Jak to?! Jesteś zakonnikiem, wierzysz, a się boisz?

— Jestem zwykłym człowiekiem, modlę się o to, żebym się nie bał, ale czasem strach przychodzi.

— A powiedz mi… — rzekła nagle zupełnie innym głosem rudowłosa — cichym i łagodnym, smutnym — czy taka jak ja… czy taka jak ja...mogłaby też krzyż nosić i znowu być czysta?

— Co to znaczy taka jak ty? Każdy człowiek może. Wiara jest mądrością. Jest wyborem.

— Ale ja… całowałam każdego mężczyznę, który się w tej karczmie zatrzymał. Całowałam, przytulałam, pieściłam, a oni potem udawali, że mnie nie widzą, nie poznają, nie dbają. Myśli każdy, że ja od tego tu jestem, że całuję zamiast pracować w lesie, polu, nad jeziorem, w oborze… Ale ja nie chcę ciężko pracować. Chcę być kochana. Chcę być szczęśliwa. Chcę być całowana, pożądana! Chcę być z Lacherem na zawsze! A innych uwodzę tylko po to, żeby o nim zapomnieć…

— Nie znajdziesz w ten sposób miłości… — rzekłem najłagodniej jak tylko potrafiłem.

— Dlaczego?

— Miłość jest mądrością. Jest wyborem. A nie emocją. Jest sprawą duszy. Nie tylko ciała.

— Nikt nie będzie mnie pouczał i mówił, co mam robić! — odparła wzburzona.

— Wiesz, co to jest?

— Co?

— To, co powiedziałaś, czy wiesz, co to jest? To pycha! Z tego grzechu biorą się wszystkie inne.

— Co to jest grzech, co to znaczy, nie znam nawet tego słowa, nie rozumiem… — przyznała rudowłosa, już bez wzburzenia, ze spokojem, z ciekawością.

— Grzech to uczynek, który nas oddala od Boga, zrywa z nim więź, napełnia nasze serce smutkiem, niepokojem i goryczą, a czasem więcej — złością, nienawiścią, żądzą zemsty. To czerń, która opanowuje duszę.

— Miłość to nie grzech.

— A słowo dane przez Lachera Liliannie, a uwodzenie i zwodnicze, nieprawdziwe obietnice dane inne mężczyznom…

— Tobie łatwo mówić, jesteś czysty, nosisz krzyż jak broń przeciw pożądliwości, przeciw strachowi, a dla takich jak ja jest to niemożliwe…

— Właśnie dla takich jak ty, Jezus przyszedł do ludzi spragnionych. Chrześcijaństwo jest dla ludzi spragnionych. Spragnionych zmiany, odrodzenia, ukojenia, spokoju. „Jeśli ktoś jest spragniony, a wierzy we Mnie — niech przyjdzie do mnie i pije” — tak powiedział Jezus. Jeden z jego uczniów Szaweł, zwany potem Pawłem był mordercą, Piotr zdradliwy i gwałtowny, Mateusz chciwy…

— Czy to znaczy, że ja też mogłabym zmienić swoje życie… stać się znowu czysta?

— Tak.

— Co mam robić?

— Idź i nie grzesz więcej.

Tentatio rozpłakała się, a potem upadła mi do stóp i zaczęła dziękować, mówiąc, że nigdy jeszcze przez całe życie nie odczuła takiej ulgi. Mówiła przez łzy i z tego, co zrozumiałem mówiła, że kocha Lachera, nikogo innego nie kocha i nie chce, ale i Lachera zostawi w spokoju, na wzgląd na jego żonę Liliannę.

Uczyniłem jej znak krzyża na czole i powiedziałem:

— Niech Bóg cię błogosławi i strzeże — powiedziałem, czyniąc znak krzyża. — Pamiętaj — dodałem na koniec — Szczęście sprzyja silnym, a silna będziesz z Jezusem — a potem wyszedłem z karczmy, zostawiając ją samą w izbie na poddaszu. Noc już była ciemna i lodowata. Chłód wiał od jeziora, czerń biła od lasu, ognisko w osadzie dogasało, w gęstym, szarym deszczu, a ja musiałem przedostać się do kościoła.


Ojciec Conversus


Nad brzegiem jeziora znalazłem łódź. Jezioro nocą wyglądało jak czarna czeluść, połyskująca jedynie delikatnym srebrem sączącym się z gwiazd i księżyca. Serce biło mi głucho i ciężko. Przypomniały mi się słowa Lachera: „… ilekroć Cię demon smutku dopadnie…” i nie mogłem pozbyć się myśli, że już bierze on moją dusze w posiadanie. Wsiadłem niezgrabnie do łodzi, chwyciłem kawał gałęzi i zacząłem odpychać się nią jak wiosłem, aż po nie wiem jak bardzo długim czasie, przybiłem do drugiego brzegu jeziora. Czekała mnie jeszcze droga pod górę, aż na wzniesienie, gdzie stał wybudowany z kamiennych brył kościół. Spowijała go ciemność. Widziałem tylko w oddali niewyraźny zarys budowli o strzelistej wieży, na szczycie której paliła się migocząca na wietrze pochodnia. Dotarłem w końcu do wrót kościoła. Drzwi ustąpiły po lekkim pchnięciu, minąłem główną nawę, czyniąc przed Ołtarzem znak krzyża i odnalazłem kręte schody na kościelną wieżę. Posadzka w kościele była kamienna, ułożona w kształcie mozaiki, schody zaś drewniane, skrzypiały niemiłosiernie przy każdym moim kroku. W końcu dotarłem na dzwonnicę, od której odchodziły drzwi, wiodące w boczny zaułek. Pchnąłem je lekko i moim oczom ukazała się siedząca na posłaniu wysoka, chuda postać, lekko przygarbionego, wiekowego już mężczyzny.

— Czy to ty, ojcze Conversusie?

— Tak. A czy to ty, bracie Fidesie?

— Tak.

— W samą porę, przybyłeś, Fidesie. Stary już jestem, siły mnie opuszczają, czas mi się szykować do ostatniej, największej podróży mojego życia, a ty, mam nadzieję, zajmiesz moje miejsce i przekonasz mieszkańców Warniji, by szukali swej siły w Chrystusie a nie w pniach drzew, ziołach i czarach, ech… — westchnął ciężko, jakby już nie wierzył w to, co mówi.

— Postaram się ojcze Conversusie.

— Zanim się postarasz, musisz wiedzieć, Fidesie, że Warnija jest nękana przez siły wyjątkowo mroczne i ciężkie do przezwyciężenia. Nie jest to normalna ziemia, jakich wokół wiele, a ludzi tutaj cechują wyjątkowo zatwardziałe serca i przywiązanie do czarnej magii, którą tylko karmią tego demona ukrytego w lesie, zamiast go zwalczyć. Kiedy watahy wilków pod przywództwem człowieka-wilka o imieniu Lupus zaczęły napadać na domowe bydło, rozszarpywać wnętrzności owiec, krów, kraść kury, porywać dzieci, wtedy trzech mężczyzn z Rady Starszych: Jar, Wojan i Fortis postanowili wypalić las. Wzniecili ogniska, wysokie na dwa metry i poszli z pochodniami w głąb lasu. Jednak, kiedy tylko drzewa zajęły się płomieniami, spadł deszcz tak gwałtowny, że w kilka minut zaledwie ugasiły pożar, a Wojan, Jar i Fortis musieli uciekać przed wściekłą watahą wilków, które rzuciły się na nich. Po tym, co się wtedy stało Wojan i Jar udali się do wiedźmy mieszkającej na skraju osady, by razem z nią odprawić rytuał ognia. Spalili swoje ubrania, poszarpane przez wilki, powtarzając za czarownicą słowa zaklęć, by wilki pochłonął ten sam ogień, co okrycia naznaczone ich zębami. Byli pewni, że to wystarczy. Kolejnej nocy znowu podpalili las i ponownie spadł deszcz, który w jednej chwili ugasił ogniska. Tylko Fortis wyłamał się wtedy i przyszedł do mnie, by posłuchać Słowa Bożego, które zobowiązuje do prawego postępowania, do wyrzeczeń, ale daje też niesłychaną siłę, by przetrwać wszystkie przeciwności losu i zwalczyć demony. Wojan, Jar i reszta mieszkańców osady trwała jednak przy swoich czarach. Kiedy ogień nie pomógł, Wojan wysłał do lasu drwali. Wszyscy zginęli przebici na wylot spadającymi gałęziami. Ich ciała rozszarpały zostały przez wilcze zęby. I to nie pomogło. Wiedźma ze skraju wsi dalej odprawiała z miejscowymi obrzędu wokół ogniska. A napaści Lupusa się nie zakończyły. Wszyscy boją się czarnego lasu, ale podsycają jego istnienie przez uprawianie czarnej magii, rzucanie przekleństw i klątw. Nie tędy wiedzie droga do światła i spokoju. Idź do nich, Fidesie, ze Słowem Bożym, wyprowadź ich z mroku. Ale musisz wykazać się sprytem i ostrożnością. Wszyscy moi pomocnicy zginęli od ich mieczy. Tylko Fortis przyjął chrzest i może ci dać ochronę. Ale nawet i on ze swoją wiarą raczej się ukrywa.

— Co mam więc czynić? Skoro jawnie nic nie mogę rzec?

— Ora et labora — Módl się i pracuj.

Wziąłem sobie te słowa do serca i do rozumu. O świcie poszedłem do karczmy i nająłem się na kucharza, by być bliżej tych ludzi i przez żołądek dostać się do ich serc. Pomagała mi w kuchni żona karczmarza Lilianna o twarzy białej jak śnieg i szarych oczach; smutnych jak popiół z wygaszonego ogniska.

Lilianna

— Fidesie do mięsa musisz dosypać dużo lubczyku, a nie tylko sól i pieprz. Kto cię uczył gotować? Bardzo ascetyczny jesteś w doborze przypraw, a bez nich wszystko będzie smakować nijako — pouczała mnie Lilianna, a ja chętnie słuchałem jej wskazówek, odkrywać, jak bardzo może zmienić się na lepsze smak baraniny albo dzika, pod wypływem liści laurowych, lubczyku, ziół i czosnku. Lilianna na chwilę rozpromieniała się, kiedy przygotowywała potrawy, ale zaraz potem nagle gasła.

— Co cię trapi, Lilianno, cierpisz?

— Tak — odparła krótko i spuściła wzrok. Milczała. A milczenie to było ciężkie jak głaz i odgradzało nas od siebie. Jesteśmy ludźmi i tylko przez słowo, możemy przedostać się do duszy drugiego człowieka, albo przez dotyk, jeśli to miłość. Ja jednak przyjąłem śluby czystości i celem moim było przetarcie szlaku do ludzkich myśli, do duszy. Dotarcie do Lilianny przypominało mi uderzanie mieczem w głaz. W końcu jednak po wielu moich pytaniach o przyczynę smutku, o cierpienie, usta jej otworzyły się przede mną, i poznałem tajemnicę jej serca.

Trzydzieści dni i trzydzieści nocy już minęło, odkąd wataha czarnych wilków, nocą opuściła swoje leśne nory i napadła na osadę. Porozszarpywali bydło, owce, do tego już przywykliśmy, ale tamtej nocy po raz pierwszy porwali dzieci. Zabrali syna Wojana, przywódcy Rady Starszych i syna Jara też z Rady Starszych, oszczędzili syna Fortisa, przy jego kołysce klęczała tamtej nocy Laura, żona Fortisa i to zapewne ocaliło chłopca. Fortis dla ochrony przed wilkami z lasu, zaczął się modlić. Chrzest razem z żoną Laurą przyjął. Może i my mogliśmy z Lacherem tak zrobić wcześniej, to zło by nas nie do padło… Kiedy porwali moją córkę, poszłam za przykładem Fortisa. Kto bardziej mnie zrozumie od Matki Boskiej, która też straciła swe dziecko? Jednak nawrócenie i modlitwa nie przyniosły mi ukojenia. Demon smutku każdego dnia i każdej nocy wyszarpuje moje serce z piersi, rozrywa je na strzępy i się śmieje, tak głośno się śmieje ze mnie… To tak boli, tak bardzo boli ta strata, że nie mogę żyć. Nie potrafię wierzyć, gotowa jestem dogadać się z Lupusem, byleby córkę za wszelką cenę odzyskać! Wojan i Jar, których synowie zostali porwani, zabrali ze sobą Grandisa — najsilniejszego olbrzyma w osadzie, który zgodził się im służyć i poszli nocą do lasu, oświetlając ścieżkę ogniem z pochodni. Przedarli się przez mur z dzikich róż. Dotarli do okrągłej, kamiennej budowli, w której mieszka człowiek-wilk. Mówią, że to chłopiec wychowany przez wilki, który na darmo czekał na uwolnienie, porwany z osady wiele lat temu. Stanął jako przywódca na czele watahy i szczuje teraz te zwierzęta przeciwko mieszkańcom Warniji. Nazywa się Lupus. Jest panem tego lasu. Każdy, kto wejdzie bez jego zgody w te leśne bezdroża, w czarne zagajniki, ginie bezpowrotnie, rozszarpują go wilki, wysłane przez Lupusa, tak, że zostają tylko jego wnętrzności. Z lasu powrócił tylko Grandis. Zmieniony zupełnie. Kiedyś to był wesoły chłopak, wypieszczony przez matkę, która bardzo długo bezskutecznie starała się o dziecko. W końcu już jako stara kobieta, poszła do wiedźmy mieszkającej na skraju wsi po magiczny wywar, by wreszcie doczekać się potomka. Czary wiedźmy zadziałały, ale dziecko urodziło się dziwne, wielkie, nienaturalnie wysokie o szerokich ramionach. Ojciec go nie pokochał, uważał, że jest wybrykiem czarnej magii, a matka uwielbiała. Po śmierci rodziców, Grandis zgłosił się na służbę do Rady Starszych, Mówił, że chce służyć najsilniejszym w osadzie. Jednak przed Lupusem nawet on nie był wstanie nas obronić. A kiedy wrócił z lasu, był zupełnie inny. Ponury. Milczący. Kiedy pytałam, czy odnalazł moją córkę i inne dzieci i co się stało z Wojanem i Jarem, burknął tylko, że to tchórze i nie będzie im więcej służyć. Fortisowi też nie. Zapytała wtedy: a komu? Nic nie odpowiedział. Milczał. Był zimny jak głaz. I do tej pory milczy. Odsunął się od ludzi. Wybudował sobie chatę przy jeziorze, z dala od osady, a nocami chodzi do lasu. Nikt nie wie, po co. Nikt nie wie, co się tam wydarzyło. Dlaczego Wojan i Jar nie wrócili… Ale ja powiem ci w tajemnicy, że przyszłej nocy, kiedy księżyc będzie w pełni, ja, Laura, żona Wojana i żona Jara, idziemy do lasu, by same odzyskać porwane dzieci!

— Nie możecie tego zrobić!

— Możemy! Musimy! Ale ty nie zdradź mnie nikomu. Lacher nie może się dowiedzieć. Nic nie mów, bo ja powiem, żeś zakonnik z krzyżem na szyi, schowanym pod koszulą.

— Skąd wiesz?

— Kobiety wiedzą zawsze więcej, niż myślisz.

— Dopiero, gdybym nie wróciła, powiedz memu mężowi, że poszłam po córkę, obiecaj!

— Obiecuję.


**

Nie mogłem pozwolić, by te kobiety poszły same do miejsca, w którym zło bierze wszystkie istnienia w swoje posiadanie. Skradałem się tamtej nocy za nimi. Chciałem je ocalić. Wierzyłem, że Bóg da mi dostateczną siłę… Ale to, co ukazało się moim oczom, przerosło moje oczekiwania i na zawsze wryło się w moją pamięć, jak rana wypalona żywym ogniem na nagiej skórze…

Kobiety zatrzymały się przed żywopłotem z dzikich róż. Próbowały się przedrzeć przez krzewy, ale ciernie raniły im ręce, twarze, stopy, do krwi. Przeciągłe wycie wilków rozdzierało ciszę nocy. Usłyszałem krzyk Lilianny. Rozdzierający, pełen rozpaczy. Spojrzałem w jej kierunku. Stał przed nią mężczyzna odziany w skórę wilka, z włosami czarnymi jak skrzydło kruka, sięgającymi dalej niż do ramion, ze wzrokiem zimnym, czarnym jak czeluść.

— Jam jest Lupus! A wy kim dziewki jesteście?

— Przyszłyśmy po nasze dzieci i naszych mężów — odezwała się Wojanowa, zdobywając się na odwagę.

— Oto wasi synowie, zapytajcie, czy chcą wracać do osady? — zaśmiał się drwiąco Lupus wygwizdując na dwa małe wilczki, które dobiegły do niego wesoło i zaczęły się łasić jak psy spragnione pieszczot. Przetarłem oczy, by lepiej widzieć w ciemności. To nie były małe wilki, lecz dwóch chłopców o potarganych włosach, brudnych, umorusanych, ubranych w skórę wygarbowaną z wilka. Dzieci nie chciały odejść z kobietami. A wtedy Lupus złożył im propozycję.

— Jeśli zdołacie wyrwać te dzikie róże gołymi rękami, zwrócę wam wasze pociechy i wrócicie z nimi do osady.

Wojanowa, Jarowa, Lilianna i Laura zaczęły rwać kwiaty, nie bacząc na kolce, która kaleczyły im przedramiona i palce aż do krwi. Kiedy pierwsze krzewy zostały wyrwane moim oczom ukazał się przerażający widok, którego się już nigdy nie pozbędę. Korzenie dzikich róż były wplecione w ramiona zaginionego Wojana, Jara, a płatki wyrastały z włosów córki Lilianny. Oni zostali dosłownie pożarci przez te dzikie krzewy, które się z nimi zrosły! Mało tego! Żywopłot z dzikich róż, zaczął zamykać się wokół przybyłych kobiet, oplatać je, ściągać na ziemię, dostrzegłem, że Lilianna ma ramiona przebite przez kolce, a z jej twarzy zaczynają wyrastać płatki róż. Dobiegłem do nich, chwyciłem za rękę Laurę i z całej siły odciągnąłem ją od krwiożerczych kwiatów. Upadła na ziemię, ale była już na tyle daleko, że mogłem ruszyć na ratunek pozostałym kobietom. Niestety. Za późno. Wokół mnie wznosił się nowy szpaler dzikich róż. A kiedy odgarnąłem płatki róż ujrzałem znieruchomiałe, martwe twarze żony Lachera -Lilianny, żony Wojana i Jara.

— Precz, zakonniku, bo i ciebie pożrą te zatrute kwiaty! — to był głos Lupusa, a potem w głowie dudnił mi już tylko jego śmiech i przeciągłe, niekończące się wycie wilków. Chwyciłem Laurę za rękę i biegliśmy całą drogę w kierunku osady. Tylko Laurę zdołałem odciągnąć w ostatnim momencie… O świcie dotarliśmy do domu Fortisa. Wybiegł z chaty i chwycił żonę na ręce. Miała mnóstwo ran, ale żyła. Opowiedziałem o wszystkim Fortisowi, a on obiecał mi, że powiadomi Lachera o stracie Lilianny. Stwierdził też, że musimy spotkać się u ojca Conversusa, by porozmawiać o ocaleniu mieszkańców osady. Kiwnąłem tylko głową na znak zgody i opuściłem domostwo Fortisa, który z troską pochylił się nad poranioną Laurą.

Ojciec Conversus

— Musimy ochrzcić wszystkich mieszkańców osady — rzekł ojciec Conversus kiedy pod wieczór usiadł ze mną i Fortisem w bocznej nawie kościoła, by porozmawiać o bezpieczeństwie mieszkańców Warniji. Tylko wiara w Chrystusa i poddanie własnego życia Jego przykazaniom i Jego woli, może uwolnić ludzi od wpływu Lupusa. W przeciwnym razie z biegiem lat ci ludzie z osady sami staną się tak samo drapieżni jak wilki, z którymi teraz próbują walczyć.

— Zwołam wszystkich na spotkanie przy ognisku i przekonam do twych słów, ojcze.

— Takie spotkanie powinno odbyć się tutaj, w kościele, Fortisie.

— Żądasz niemożliwego.

— Dla Boga wszystko jest możliwe.

— Oby ojciec się nie mylił… — odparł Fortis.

— A co najbardziej do mieszkańców Warniji przemawia?

— Siła i ogień — odparł bez wahania Fortis.

— Może zatem ten największy i najsilniejszy dałby im przykład, niejaki Grandis. Gdyby on na oczach wszystkich przyjął w jeziorze chrzest z rąk Fidesa, przy twoim uczestnictwie Fortisie, reszta poszła by za jego przykładem — zaproponował ojciec Conversus.

— Spróbuję — odparł Fortis.

Grandis

Fortis widząc, że Grandis go unika, jak i reszty mieszkańców osady, do tego stopnia, że wyniósł się nawet z rodzinnego domu i wybudował sobie drewnianą chatę przy jeziorze, wyznaczył mnie na swego posłańca, bym przekonał go do pomocy mieszkańcom osady. Grandis jednak nie za bardzo chciał ze mną gadać.

— Nie na to się urodziłem wielki i silny, żeby służyć przez przerwy takim słabeuszom i tchórzom jak Wojan, Jar czy Fortis. Nie potrafili stawić czoła wilkom i ich przywódcy Lupusowi. To Lupus jest prawdziwą potęgą. To on dyktuje warunki. To przed nim wszyscy drżą ze strachu.

— Co zatem zamierzasz? Po co wychwalasz Lupusa? — zapytałem zdumiony.

— To Lupusowi chcę służyć, przy nim stanę się niepokonany, a ty idź precz, Fidesie!

Oszołomiony i zdruzgotany opuściłem chatę Grandisa. Pod wieczór widziałem tylko, jak znika w czarnym lesie. Przy ognisku, wielkim na dwa metry, czekał na mnie Fortis i mieszkańcy osady.

— Grandis nie przyjdzie — wyznałem.

— Gdzie on jest? — zapytał Fortis.

— Poszedł do lasu — odparłem, a przeciągłe wycie wilków, nieomal zagłuszyło moje słowa, wypowiedziane ze smutkiem i nieukrywanym lękiem. Tylko ogień płonął niewzruszony, a czerwone iskry szły wysoko, jakby miały dotknąć samych gwiazd rozsianych po czarnej sukni nocy niczym najdroższe klejnoty.

Lupus

— I ty chcesz mi służyć?! — zaśmiał się szyderczo Lupus. — A kimże ty jesteś, Grandisie, że miałbym ci zaufać i przyjąć cię na służbę. Może jesteś szpiegiem Fortisa, jego posłańcem?! To, że przedarłeś się przez dzikie róże, to tylko świadczy o twojej sile i uporze, a nie lojalności.

— A co mogłoby zaświadczyć o mej lojalności?

— Jedynym moim zagrożeniem w osadzie jest Fortis. On jeden naprawdę uwierzył w Chrystusa, przyjął chrzest i teraz innych będzie próbował nawracać. A ten ciemny lud, który wierzy w zabobony, czary i przekleństwa, jest moją siłą. Kiedy odprawiają czarną magię, to tak jakby mi się kłaniali. Karmię się tym! Tak samo jak ich strachem! To dzięki ich głupocie jestem tak potężny! Musisz złamać Fortisa. Wtedy przyjmę cię na służbę, ba, uczynię swoim następcą! Będziesz na równi ze mną! Tak samo silny, pełen mocy i niezwyciężony!

— Jak mam złamać Fortisa?

— Jest na to tylko jedna metoda. On ma tylko jedną słabość. Jest nią miłość do kobiety o zielonych oczach i włosach w kolorze kasztanów. Miłością jego życia jest kobieta o imieniu Laura — jego żona. Wyznaczam ci na uwiedzenie Laurę. Żonę Fortisa. Tylko on jest przeszkodą w moim zapanowaniu nad osadą. Ma w sobie siłę Chrystusa, której nie mogę pokonać. Wydaje się silny, niezłomny w swej wierze, nie do zniszczenia. Ale kiedy zabierzesz mu ukochaną kobietę, w której pokłada całą swoją ufność, to go złamie.

— Jakże mam ją uwieść?! Wpatrzona jest w męża, zajęta wychowaniem syna, pleceniem koszy z wierzby, nawet na mnie nie spojrzy…

— Przynieś mi pasmo jej włosów, następnej nocy, odprawię magiczny rytuał miłości, po którym stanie się słaba i ulegnie ci całkowicie.

— Nie zakochuj się w niej. Masz ją tylko uwieść! Jeśli chcesz mi służyć, twoje serce musi być jak kamień.

— Odbierz jej rozum, a utraci wiarę. Otocz ją ogniem i pozbaw wody. Woda jest jak rozum; gasi płonący ogień. Roznieć w niej płomienie, niech się wypali i zgaśnie. Drapieżnego mroku, jaki w niej po tym wszystkim zapanuje, nie rozświetli ani jeden okruch słońca — zaznaczył Lupus, kiedy Grandis miał już skierować swe kroki, w drogę powrotną — do osady.

Grandis

Grandis długo patrzył na Laurę, kiedy ta moczyła gałązki wierzby w jeziorze, czekała aż zmiękną, by mogła z nich potem pleść kosze. Miała dłonie o długich, jasnych palcach. Jej włosy w słońcu mieniły się brązem i miedzią. Zawołał ją po imieniu, a kiedy podniosła głowę i spojrzała na niego uderzyły go zielone iskry jej oczu. Była tak bardzo piękna. Serce Grandisa zabiło mocniej, ale wtedy przypomniał sobie słowa Lupusa: „Nie zakochuj się w niej. Masz ją tylko uwieść! Jeśli chcesz mi służyć, twoje serce musi być jak kamień…”

— Lauro!

— A to ty, Grandisie, jak ci mija dzień? Dawno cię nie widziałam w osadzie… — rzekła Laura, a jej głos brzmiał delikatnie jak leśny strumyk, przy którym Grandis tak bardzo lubił przesiadywać.

— Pomogę ci, Lauro — rzekł Grandis i przeskoczył po kamieniach nad brzeg jeziora, by wyłowić z wody gałęzie brzozy, udał, że się zachwiał i ręką zahaczył o włosy kobiety, wyrywając jej kilka z nich.

— Ach, nie trzeba, Grandisie, Fortis zaraz tu po mnie przyjdzie — skłamała Laura, przestraszona bezpośrednim i zbyt śmiałym zachowaniem Grandisa.

— W takim razie, pójdę już — rzekł nagle Grandis i ruszył w kierunku lasu. Aż do zapadnięcia zmroku, siedział na kamieniu przed okrągłą budowlą z nieociosanych kamieni, w której mieszkał Lupus.

— Przed zmrokiem nie wychodzę, niepotrzebnie żeś tak szybko przyszedł. Masz jej włosy? — zapytał Lupus.

— Tak.

Lupus wyjął zatknięty w pasie sztylet i odciął nim kilka pasm jasnych włosów Grandisa.

— Rozpal ogień, chłopcze! — rozkazał Lupus, a kiedy ten krzesał iskry, sam splótł w warkocz włosy Grandisa i Laury. Kiedy ogień wystrzelił w czarne niebo, Lupus wrzucił splecione włosy chłopaka i żony Fortisa do ognia, po trzykroć wypowiadając słowa:

— Niech się staną spleceni i nierozłączni jak ten warkocz! Niech ona go kocha, niech ona go pożąda, niech ona nie może się od niego uwolnić!

Kiedy Lupus skończył odprawiać rytuał, spojrzał na Grandisa stalowymi oczami i rzekł:

— A teraz idź i zrób z niej niewolnicę ciemności! Ma cię pragnąć, ma cię prosić o zbliżenie, o dotyk, pocałunki, o miłość. Ma cię pożądać, odejść od swego poukładanego życia, masz zapanować nad jej czystym sercem, by stało się pełne mroku. Zrzuć z jej głowy wieniec laurowy, który nałożył jej Fortis, zachwycony nią, zakochany bez pamięci, oddany. Pokaż im, kto tu rządzi!

Laura

Laura miała włosy w kolorze dojrzałych kasztanów, nosiła zazwyczaj zieloną suknię, przepasaną rzemieniem w talii i spływającym wzdłuż smukłych bioder. Oczy miała zielone. Skrzyły się w słońcu radosnymi iskrami. Kochała Fortisa. Była z nim szczęśliwa. Urodziła zdrowego chłopca, którego wraz z mężem w tajemnicy przed resztą osady, ochrzcili i nadali mu imię Jan. Lubiła spędzać czas nad jeziorem. Tutaj prała suknie i koszule, plotła wianki i wiklinowe kosze. Nie przeczuwała, że niebo nad nią się chmurzy, a czarny zarys lasu i jego władca Lupus, będzie miał wpływ na jej los…

Grandis zaproponował Laurze pomoc przy zrywaniu gałęzi wierzb, a ona nie mogąc poradzić sobie z tymi grubszymi, przyjęła jego pomoc z wdzięcznością. On dotykał ukradkiem i niby przyodziewkiem jej dłoni i ramion, muskał ustami włosy. Ona coraz częściej patrzyła mu w oczy. Uśmiechała się i czekała na jego przyjście nad jezioro. Cieszyła się z jego obecności. On coraz częściej ją dotykał, a ona przestała się odsuwać i zgadzała się na te niewinne na razie czułości.

Aż w końcu, któregoś dnia, Grandis poprosił:

— Przyjdź, Lauro pod wieczór do mej chaty, proszę…

Nie potrafiła odmówić. Przyszła.

— Stań przede mną — rzekł Grandis — i zdejmij suknię!

Laura nie była zdolna do żadnego ruchu. Serce kołatało jej w piersi. Zrozumiała, że nie powinna była tu przychodzić, zwróciła się do wyjścia, ale wtedy Grandis chwycił ją za nadgarstki i przyciągnął do siebie. Rozdarł jej suknię, obnażając piersi, które momentalnie zasłoniła krzyżując na nich swoje dłonie.

— Zabierz dłonie. Odsłoń piersi!

Wahała się. Grandis jeszcze raz powtórzył, głosem nieznoszącym sprzeciwu: Obnaż się. Zabierz dłonie!

Laura opuściła ramiona. Grandis przylgnął wargami do piersi. Ssał sutki, dotykał, pieścił, drażnił, a Laura osunęła się na kolana i jęknęła głośno.

— Ciszej, Lauro, ciszej… Okryję cię teraz całą swoim ciałem, tak bardzo cię pragnę, zgadzasz się na wszystko?

— Tak…


**


Od tamtego wieczora Laura zaczęła znikać regularnie. Kiedy Fortis przemawiał do mieszkańców osady, przy ognisku, ona udawała się do chaty, kładła spać syna Jana, całowała go w czoło na dobranoc, a potem biegła do chaty Grandisa.

Lupus

— Zostaw ją teraz! — rzekł władczo Lupus, kiedy nocą Grandis przyszedł zdać mu relację z uwiedzenia Laury.

— Ale jak to… Dlaczego?

— Uzależniłeś ją od siebie, Grandisie. Bardzo dobrze. Teraz czas na następny ruch. Ona ma cierpieć, niknąć w oczach, Fortis musi ją stracić!

— Nie chcę jej zostawiać…

— Głupcze, miałeś się nie zakochiwać! Twoje serce musi być jak kamień! Jeśli chcesz mi służyć, stać się równym mojej mocy, to musisz robić, co mówię. Zostaw ją!

Grandis wrócił pod wieczór do chaty. Rozmyślał jak zakończyć związek z Laurą. A kiedy ta przekroczyła próg jego chaty i chciała paść mu w ramiona, odepchnął ją.

— Nie dotykaj mnie. Nie możemy się więcej spotykać.

— Ale dlaczego? — wyszeptała pobladła Laura.

— Nie chcę cię! Idź już!

Kobieta wybiegła z chaty Grandisa.


Laura


— Co tobie jest, Lauro, kolejny dzień nie idziesz nad jezioro, nie wyplatasz koszy, nie zajmujesz się nawet Janem… Leżysz tu tak bardzo blada, złamana, zapłakana, co tobie jest, Lauro…

— Wybacz mi, Fortisie, wybacz, tak bardzo pokochałam Grandisa, że nie mogę bez niego żyć…

— Co ty mówisz…? — pobladł Fortis i zadrżał, serce jakby mu się zapadło i przestało na chwilę bić.

— Prawdę ci powiedziałam Fortisie. Prawdę, z którą nie mogę żyć…

Fortisa oczy nabiegły krwią. Nagła wściekłość opanowała cały jego umysł i ciało. Chwycił Laurę za ramiona, podniósł i wyrzucił z chaty.

— Idź precz. Idź do niego! Nie chcę cię więcej widzieć!

Laura podniosła się z kolan i zaczęła biec w kierunku chaty Grandisa. Ale kiedy tylko weszła do jego domostwa, usłyszała te same słowa, które padły z ust Fortisa.

— Idź precz! Wracaj do męża! Nie chcę cię więcej widzieć!

— Grandisie… — wyszeptała Laura, ale kiedy spojrzała prosto w jego zimne oczy, zamilkła nagle i wyszła całkiem już spokojnie z jego chaty, nie był to jednak prawdziwy a pozorny spokój, a raczej jakieś porażenie, szok, zesztywnienie. Przez chwilę Laura szła powoli w ciemności, nie wiedząc, co ma teraz ze sobą zrobić. Myśli pouciekały z jej głowy jak ptaki z krzewu, którym ktoś potrząsnął. Chciała wrócić do domu. Do męża. Do syna. Ale jak miała to uczynić. Odeszła zbyt daleko, by powrócić. Zatrzymała się nad brzegiem jeziora, w miejscu, w którym zaplatała wianki i kosze z wierzbowych gałązek. Chwyciła kamień leżący przy drzewie i z trudem go uniosła. Podniosła rąbek sukni, rozdarła materiał na pół i owinęła nim kamień, zawiązując sobie na szyi węzeł, tak by kamień nie wypadł i weszła do jeziora. Woda otoczyła ją, chwyciła i pociągnęła w głąb niczym lodowate ręce. Spojrzała w górę. Pociemniało jej w oczach, kiedy woda dosięgnęła ust, tak, że wydawało się jej, że księżyc zniknął i wszystkie gwiazdy pogasły…


**


Tej nocy Fortis niepotrzebnie czekał na powrót Laury. Dlaczego zresztą czekał, sam ją przecież wypędził. Nie mogąc dłużej znieść bezsenności, targany niepokojem, udał się do ojca Conversusa. Fortis wszedł do kościoła, gwałtownie uderzając w drzwi świątyni. Zerwał z szyi krzyż i rzucił nim o kamienną posadzkę.

— Taki jest ten twój Bóg?! Laura przyjęła chrzest, przysięgała mi wierność i zdradziła! Dlaczego?! Dlaczego?! — krzyczał Fortis do ojca Convesrsusa. A ten ze spokojem mu rzekł:

— Może dlatego, żebyś wreszcie przestał ukrywać swoją wiarę, przestał się jej wstydzić, przestał być letni, ale gorąco zawołał, że potrzebujesz Boga! Żebyś do niego wreszcie przylgnął na dobre i innym pokazał drogę do Niego! Fortisie, Fortisie, przebacz jej.

Fortis spojrzał zdumiony na kapłana. Jak miałby to uczynić? Jestem tylko człowiekiem, nie Bogiem, nieskończenie miłosiernym, przebaczającym, który zawsze pozwala człowiekowi wrócić do siebie jak synowi marnotrawnemu.

Conversus widział zdumiony wzrok Fortisa. Jego oniemienie, zaniemówienie, czy jak mu się wydawało nieme oburzenie. Czego chciał Fortis? Potakiwania, że tak, to Bóg jest niedobry, bo nie spełnił życzeń Fortisa, by żyć w idealnym szczęściu i miłości do końca swych dni? Czy taka jest wiara Fortisa? Załamie się wraz z pierwszym rozczarowaniem?

— Całe życie to strata i przebaczenie. Demonowi o to tylko chodzi, byś ugrzązł w nienawiści i zemście jak w bagnie. A ty jesteś ponadto. Jesteś ponad to wszystko. Ponad ten mały, podły, fizyczny, materialny świat. Rozum jest jak woda. Ugasi ogień, który trawi duszę. Uspokój się. Niech woda stłumi ogień. Niech zatriumfuje rozum. Nie ma wiary bez rozumu. Wiara jest wyborem. Rozum prowadzi do wiary. Jezus uczyni z ciebie Boga. Będziesz duchowo nie do pokonania. Fortis wrócił do chaty, a kiedy nie zastał w niej Laury, poszedł prosto do Grandisa. Ten jednak mu rzekł, żeby żony szukał u siebie. Fortis zapalił pochodnię i szedł wzdłuż brzegu jeziora, by wrócić do domu, nabrał przekonania, że Laura już tam na niego czeka. I wtedy zobaczył w blasku pochodni, dość daleko od brzegu, zielony materiał sukni. Wbiegł do jeziora i rzucił się wpław ku Laurze. Chwycił ją na ręce i wyniósł na brzeg. Ale ona już była tylko ciałem, bez ducha.

— Lauroooo! — rozpaczliwy krzyk Fortisa rozerwał na strzępy ciszę nocy, a zawtórowało mu przeciągłe wycie wilków.


Dwadzieścia lat później


Oto ja, Fides, dźwigam w sobie od lat tę historię, którą wam teraz zdecydowałem się wreszcie opowiedzieć, wyjawić, powierzyć. Poznałem ją po części sam, po części z opowieści ojca Conversusa i Fortisa, który po pogrzebie Laury, długo przesiadywał u mnie i opowiadał o tym, co się wydarzyło tej tragicznej nocy. Przychodził do mnie przez te wszystkie lata Fortis po wsparcie duchowe, by samotnie wychować syna, doprowadzić go szczęśliwie i mądrze do dorosłości. Przychodził do mnie Lacher, który po śmierci Lilianny, związał się z Tentatio, aż któregoś dnia przyszli do mnie obydwoje, razem, by poprosić o sakrament małżeństwa. Tentatio nosiła teraz niebieską, skromną suknię i włosy spięte przy skroniach, wyglądała skromnie i wpatrzona była w Lachera z czułością, trudną do opisania.

I wreszcie po wielu, wielu latach przyszedł do mnie sam Grandis, by wyjawić, że uwiódł Laurę nie dlatego, że ją pokochał, zapragnął czy pożądał, ale powodem był warunek postawiony mu przez Lupusa. Grandis przejrzał na oczy dopiero po tym, kiedy odkrył, że Fortis nie wyrzekł się swej, wiary, że jej nie utracił, ale jeszcze mocniej zwrócił się ku Chrystusowi, bo teraz już tylko On podtrzymywał go na duchu, przy życiu, pomagał zachować siły, by doprowadzić syna Jana do dorosłości, by nawracać mieszkańców osady, by nie błądzili w ciemności jak Grandis, który wyrzekł się wszystkiego, miłości, własnego miejsca, życia, by służyć Lupusowi, który drżał ze strachu, kiedy niezłomny Fortis z modlitwą na ustach, wodą święconą i krucyfiksem stanął przed jego kamienna twierdzą i zagroził, że jeśli jeszcze raz wataha jego wilków porwie jakieś dziecko z osady, zaleje las nie ogniem a wodą z jeziora, w której coraz więcej mieszkańców osady, widząc, że Chrystus daje siłę na walkę z przeciwnościami losu, przyjmowało chrzest. Ludzie stawali się silni. Przestawali się bać. Dawali opór wilkom. Lupus marniał, malał, ogarnął go strach. Grandis widząc Lupusa w takim stanie, jeszcze tej samej nocy opuścił las, wrócił do swej chaty nad jeziorem i przestał walczyć ze wspomnieniami o Laurze. W blasku księżyca przepływał łodzią wodę, jakby szukał tej jedynej kobiety, którą pokochał, a do tej miłości nie chciał się przyznać sam przed sobą. Grandis pragnął uwolnić się od wyrzutów sumienia, jałowości dni, chciał nadać życiu nowy sens i odnalazł go, kiedy jeden z mieszkańców osady poprosił o to, by przewiózł go na drugi brzeg, do kościoła. Od tej chwili znalazł w tym zajęciu ukojenie, odpokutowanie, a nawet radość. Nie był już Grandisem. Wielkim, silnym olbrzymem o kamiennym sercu. Stał się Carpusem — przewoźnikiem.

Lupus nie zniknął, ale się przyczaił. Z osad ginęło bydło, ale żadne dziecko nie zostało już porwane. Ludzie z biegiem lat przestali wierzyć w istnienie Lupusa. A jednak on cały czas trwa, przyciszony, ale gotowy do skoku, w sprzyjających okolicznościach, ukryty za drzewami, w kamiennej budowli, za szpalerem dzikich róż, ostrzegany przez Kłobuka o każdym, kto próbuje się do niego zbliżyć. Jeśli zwątpicie w jego istnienie, nie będzie dla was żadnej granicy, nie do przekroczenia i łatwo zgubicie się w lesie. Będziecie przekonani, że to wasza droga, że wy decydujecie, ale bezwiednie waszymi krokami pokieruje właśnie on — Lupus…

Jan i Anna

Po przeciwnej stronie domu Carpusa zamieszkał syn Laury i Fortisa Jan, który ożenił się z ocalałą jako jedyną w rodzinie, córką Wojana — Anną. Urodził im się syn. Słaby jednak był, delikatny, chorowity i zaledwie kilka dni po narodzinach, zapadł na jakąś chorobę, trawiła go gorączka i widać było, że śmierć wyciąga już po niego swoje zimne ręce. Rodzice nie zdążyli nawet zabrać syna do kościoła, bym mógł go ochrzcić. Po śmierci ojca Conversusa stałem się tutaj jedynym kapłanem i wykonywałem wszystkie posługi dla ludności Warniji — chrzciłem dzieci, udzielałem sakramentu małżeństwa i odprawiałem pogrzeby. Jan i Anna pod wieczór przyszli z dzieckiem otulonym w miękki materiał do chaty Carpusa, prosząc, by przewiózł ich do kościoła, by ochrzcić dziecko przed jego rychłą śmiercią.

— Stary już jestem, sił mi braknie, a i łódź moja po ostatniej burzy została uszkodzona, piorun ją przedziurawił, nabiera wody, nie dam rady was przewieźć przez rzekę.

— Ja jestem synem Laury, a to mój jedyny syn… — rzekł Jan, a wtedy Carpus spojrzał na niego dziwnym wzrokiem, milczał chwilę — po czym wziął od Jana dziecko i zamknął w swych wielkich ramionach.

— Przeniosę go przez jezioro — rzekł i wszedł do lodowatej wody. Carpus od dzieciństwa był nienaturalnie wielki, tak, że jezioro w najgłębszej części sięgało mu zaledwie do ramion. Przeniósł syna Anny i Jana bezpiecznie na drugi brzeg i dotarł z nim do kościoła, bym mógł udzielić mu chrztu. A kiedy tego dokonałem, minęło zaledwie kilka godzin, nastał świt, gorączka spadła, a malec wyzdrowiał. Carpus owinął go w ciepły materiał, zamknął w wielkich ramionach i przeniósł z powrotem przez jezioro i oddał szczęśliwym rodzicom. Sam wyczerpany położył się w się w swej chacie, w mokrym ubraniu,. Zasnął. Przemarzł. Zapadł sam na gorączkę i ciężko mu było oddychać. A kiedy Jan wezwał mnie do niego zaniepokojony jego osłabieniem, zastałem Carpusa ze wzrokiem utkwionym w jezioro, który tracąc ducha wyszeptał tylko: Jesteś, Lauro…

Kamień i woda

Nie ma rzeki bez kamieni. Woda płynie, pomimo głazów. Czasem zmienia bieg, zatacza meandry, ale cały czas płynie dalej, nie poddaje się, nie załamuje, nie rezygnuje. Nawet jeśli kamienie się spiętrzą i zatamują wodę, to w końcu ona przebije tamę i popłynie dalej, wolna, bystra i niezłomna. Bo rzeka płynie pomimo kamieni. Zawsze.

Lena, Lambert i Lin

Podróżowali we trójkę. Kobieta-wąż. Mężczyzna podnoszący głaz i dziecko ziejące ogniem. Lena, Lambert i Lin. Trójka rodzeństwa ocalonego z południowej osady. Przed kilkoma latami w rodzinnej osadzie zapanowała zaraza, rodzice ich zmarli, jedno, po drugim, a chatę razem z ich ciałami, trzeba było spalić, jak zadecydowała Rada Starszych, by zaraza się nie rozprzestrzeniła. Lena, która miała wówczas lat czternaście, szesnastoletni Lambert i czteroletni Lin, schronili się w jaskini, rozciągającej się w dolinie, na skraju osady. Kiedy po kilku tygodniach odważyli się wrócić do osady, z której uciekli, okazało się, że nikt, poza nimi nie przeżył. Wokół wszędzie leżały popalone ciała i resztki chat. Wrócili wtedy do jaskini i w niej zamieszkali. Żywili się zającami pieczonymi w ognisku, które upolował Lambert, jagodami i grzybami, które zbierała Lena w pobliskim lesie i wodą z górskiego źródła. Myśleli, że są bezpieczni. Jednak pewnej nocy okazało się, że jaskinię, oprócz nich zamieszkuje ktoś jeszcze…

Dorin

Miał czarne skrzydła podobne do skrzydeł nietoperza. Był wysoki, o smukłej sylwetce, z podkurczonymi nogami, tak, by nie zdradzać swej postury, a bardzo długie, ciemne włosy, osłaniały jego demoniczną twarz, o dzikich, jakby pałających ogniem oczach. Obserwował ich od dawna. Aż w końcu postanowił im się ukazać.

— Jestem Dorin — rzekł — nie bójcie się mnie! Ta jaskinia należy do mnie, ale pozwoliłem wam tutaj się schronić, więc nie mam zamiaru was skrzywdzić. Możecie dalej tu mieszkać, dam wam ochronę i wszystko, czego zapragniecie. Mam tylko jeden warunek. Uczynię z was artystów, będziecie chodzić od osady do osady, oczarowywać ludzi swoimi sztuczkami, a potem wrócicie do mnie, by o tym wszystkim powiedzieć… To nie jest chyba ciężki warunek do spełnienia?

— Ale my nic nie umiemy — rzekła Lena.

— Nie damy rady oczarowywać ludzi sztuczkami — dodał Lambert.

— Mylisz się. Posiadacie talenty, o których nawet nie wiecie. Ja je wydobędę.

Dorin trenował umiejętności rodzeństwa każdego dnia przez wiele miesięcy. Nauczył Lenę tańca, stała się ona gibka, zwiewna, uwodzicielska, ze swoim ciałem potrafiła robić cuda; wiła się jak wąż. Lambert okazał się na tyle silny, że potrafił podnieść jedną ręką najcięższy głaz. A Lin, sprytny, wesoły chłopiec, chwytał odważnie pochodnie w małą rączkę, udawał, że połyka ogień, tłumiąc go w czarnym kapturze, a potem wypluwał z ust spirytus, wprost w płomień i wyglądało to, jakby ział ogniem niczym mały smok.

— Jesteście gotowi. Jutro wyruszycie do osady północnej, by pokazać ludziom swe talenty, potem wrócicie, by przynieść mi to, co zyskacie, a jak to zdobyć, szepnę wam w tajemnicy, tuż przed odjazdem…


Osada Północna


Atira mieszkała w osadzie północnej od urodzenia. Znała tu każdy zakamarek, ścieżkę, las, jezioro, klasztor na wzgórzu. Skończyła właśnie siedemnaście lat i ojciec chciał ją wydać za mąż, ona jednak z przerażeniem patrzyła na dużo starszego kandydata na męża, którego nawet nie znała i z tęsknotą patrzyła na wzgórze. Oświadczyła ojcu, że nie może poślubić starego Gbura (gospodarza), ponieważ chciałaby przyjąć święcenia zakonne i służyć Chrystusowi. Ojciec zgodził się, ale poprosił ją, by przemyślała swą decyzję. -Dobrze, ojcze — odparła wtedy Atira.

Ignes miał lat osiemnaście. Też mieszkał tutaj od urodzenia razem z młodszą siostrą, dziesięcioletnią Milą. Ignes marzył o tym, by zostać rycerzem, a nie tylko bezustannie łowić ryby w jeziorze, które potem wymieniał na targu na inne przedmioty, chleb i miód. Nie odchodził stąd jednak, po śmierci rodziców, opiekował się Milą i to dla niej pracował i pozostawał na miejscu, odkładając swoje marzenia na czas, kiedy doprowadzi ją do dorosłości, wyda za mąż za jakiegoś dobrego gospodarza i będzie wtedy mógł pomyśleć wreszcie o sobie. Przed opuszczeniem osady powstrzymywała go córka jego sąsiadów — Fiolyana.

— Byłoby mi smutno, gdybyś odjechał, zostań, proszę… — mówiła ilekroć wspominał jej o swoich marzeniach i planach. Dni Atiry, Ignesa i Milii, upływały na pracy i odpoczynku. Nie było w nim miejsca na niepokoje, wzloty, upadki, magię, uniesienia czy rozpacz. Niczego im nie brakowało, za niczym nie tęsknili, bo niczego innego, poza dobrym, spokojnym, normalnym, zwykłym życiem, nie znali. Pewnego dnia usłyszeli, że do osady przybyli wędrowni kuglarze i w dolinie, wieczorem, przy ognisku, będzie można obejrzeć ich występ. Mnóstwo ludzi z osady przyszło obejrzeć przedstawienie. Przyszła również Atira, Ignes i Mila.


Lena, Lambert i Lin


Występ uświetniła muzyka. Kilku chłopaków, którzy na co dzień paśli owce, grało na fujarkach wystruganych z drewna, a dwóch stajennych na bębnach zrobionych z koziej skóry. Ogień rzucał czerwone blaski na ożywione twarze mieszkańców osady, siedzących w kręgu, zamykającym się wokół tańczącej Leny. Dziewczyna obracała się w wymyślnych piruetach, a gibka była niczym wąż. Wzbudzała ogólny zachwyt i nie sposób było oderwać od niej wzroku. Kiedy skończyła tańczyć, dygnęła z wdziękiem, rozjarzała się po zgromadzonych i zatrzymała swój wzrok na Ignasie. Patrzyła mu prosto w oczy, aż zakręciło mu się w głowie. A potem nie zważając na nikogo, podeszła, całkiem blisko niego, podała mu rękę i powiedziała:

— Chodź ze mną!

Nie zastanawiał się w ogóle nad tym, co robi, że ludzie słuchają, patrzą, szepczą, że Fiolyana blednie na ten widok, kiedy Ignes jak zahipnotyzowany, bezwolnie podaje tancerce swoją rękę i odchodzą razem, idąc w kierunku lasu, aż znikają wśród gęstego szpaleru drzew. Zresztą na środek kręgu wyszedł właśnie Lambert, trocząc przed sobą olbrzymi głaz i teraz wszyscy na niego zwracają swoje oczy, a kiedy chłopak, podrzucał kamień jedną ręką, pomruk zdumienia i zachwytu przechodzi przez cały krąg, a bębniarze jeszcze mocniej i szybciej wybijają szalony rytm, wzmagając euforię zgromadzonych przy ognisku ludzi. Biją mu brawo, a Lambert odchodzi w cień, jednak po drodze, podaje swoją dłoń Atirze, ale ta przestraszona chowa dłonie za siebie. W końcu Lambert patrzy jej głęboko w oczy i tonem nieznoszącym sprzeciwu, mówi:

— Nie bój się mnie, nie skrzywdzę cię, podaj mi swoją dłoń. Atira podaje mu rękę, a on chwyta ją szybko i mocno, tak, by nie miała czasu na rezygnację, ucieczkę, cofnięcie zdania i ciągnie ją za sobą, biegną ku leśnym bezdrożom, ale nikt na to nie zwraca uwagi, bo oto na „scenę” wbiega wesoły chłopiec, lat około dziesięciu, który żongluje pochodniami, połyka ogień, który po chwili bucha z jego ust, ze zdwojoną siłą. Słychać krzyki przerażenia i zachwytu. Chłopcy biją w bębny, kobiety wzdychają głośno, mężczyźni klaszczą. Mila nie może oderwać od Lina wzroku. Jest zachwycona. Chłopiec patrzy w jej kierunku, a po skończonym występie, podchodzi do niej i mówi:

— Chodź ze mną, zdradzę ci tajemnicę ognia! I Mila idzie z nim w kierunku lasu, zachwycona i ciekawa.


Atira, Ignes, Mila i Fiolyana


Atira budzi się w lesie ze snu o świcie. Liliowy blask wschodzącego słońca przeciska się przez gałęzie drzew, rozświetla korony i liście. Atira jest sama. Ignes zniknął. Jak przez mgłę przypomina sobie zdarzenia minionej nocy. Drapieżne, zachłanne pocałunki Ignesa, jego dłonie… Jego ręce, które były wszędzie, własne zawroty głowy, szybsze bicie serca, jęk, który rozdzierał ciszę nocy. Spojrzała na swoją suknię. „Jak ja wyglądam?! Co się właściwie stało?!” — myśli w panice, a w jej spokojne dotąd serce wdziera się niepokój. Jej zielona suknia jest rozdarta na piersiach, uda obnażone, a na ich wewnętrznej stronie widać ślad po stróżce krwi. Dziewczyna poprawia włosy, gładzi suknię. Zakrywa piersi płaszczem, na którym spała. Wraca do osady, do domu. Po drodze spotyka Ignesa, który ze wstydem spuszcza wzrok. Jest sam. Nie ma przy nim nocnej towarzyszki, tancerki Leny. Ignes ma nagi tors, podrapane plecy, czerwone policzki, rozognione usta. Ubiera się szybko, i widząc idącą w jego kierunku Atirę, a kiedy ta zbliża się do niego tłumaczy, że szuka swej siostry Milii. Zaczyna ją wołać. A wtedy nagle wysokie paprocie rosnące wzdłuż ścieżki dziwnie się kołyszą i wychodzi z nich zapłakana dziewczynka.

— Szukałam Lina, tego chłopca, który ział ogniem, ale on mnie zostawił samą w lesie, nie umiałam znaleźć drogi do domu… zostawił mnie samą… — płakała Mila, a Ignes przytulił ją szybko i próbować ukoić smutek, otrzeć łzy, ale bezskutecznie…

Cała trójka wróciła do domu, do swoich obowiązków, do odpoczynku, do własnego życia, ale jednak nic nie było już takie samo…


**


— Atira…

— Tak?

— Muszę z tobą porozmawiać… — rzekła Fiolyana, kiedy uzyskała wreszcie zgodę matki przełożonej zakonu, do którego wstąpiła Atira i usiadły w bocznej nawie niewielkiej, podziemnej kaplicy, oświetlonej pochodniami.

— O czym? — zdziwiła się Atira.

— O Ignesie i Milii, i o tym, co się stało tamtej nocy, kiedy przybyła do naszej osady kobieta-wąż, Mężczyzna podnoszący głaz i chłopiec ziejący ogniem… — zaczęła mówić Fiolyana.

— Nie chcę wracać pamięcią do tamtej nocy… — przerwała jej Atira. — Odczuwałam po niej tak straszny smutek… miałam wrażenie, że straciłam własną duszę, tę beztroskę, radość z poranka… Na nic nie miałam siły, niczego nie chciałam robić, nie mogłam wstać z łóżka, trawiła mnie gorączka… to była tęsknota za mężczyzną, który podnosił głaz, który mnie zabrał tamtej nocy do lasu, trawił mnie smutek i tęsknota za Lambertem… A potem któregoś poranka, po długiej, bezsennej nocy, przyszła myśl, że tak dłużej nie może być, że nie chcę tak żyć, pogrążona w smutku, rozpaczy i tęsknocie, że chciałabym zacząć nowe życie. Zamknąć ten rozdział bezsilności, wziąć swoje życie w swoje ręce, działać, odzyskać radość życia. Próbowałam sobie przypomnieć, co mnie podnosiło na duchu, zanim poznałam Lamberta. Myśli moje stały się leniwe, od ciągłego leżenia na posłaniu, ale w końcu przypomniałam sobie słowa, które mnie budowały: „Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą…” Modlitwa. To ona mi dawała siłę. Cały swój smutek, nieodwzajemnienie, ból, całe swoje życie, siebie; wszystko powierzyłam Chrystusowi. Modlitwa przyniosła mi ukojenie, odzyskałam utracony spokój. I wtedy, pod wieczór powiedziałam ojcu, ze podjęłam decyzję, wstąpienia do klasztoru na wzgórzu. Pożegnałam się z nim i przybyłam tutaj, gdzie mnie odnalazłaś.

— Ty sobie poradziłaś ze smutkiem, zmęczeniem, rozpaczą, ale żebyś widziała, w jakim stanie jest Ignes i Mila… Chciałam pomóc Ignesowi, ale on nie chce ze mną rozmawiać, nie chce mnie widzieć. Całe dni leży na posłaniu, a Mila włóczy się jak bezpański pies po osadzie, zbiera jagody, poziomki, grzyby i karmi tym siebie i brata, który niknie w oczach, jest coraz chudszy, coraz smutniejszy, coraz bardziej pozbawiony sił. Kiedy chciałam porozmawiać z Milą, zaczęła rzucać we mnie kamieniami: „Idź sobie — wołała do mnie, krzyczała — jesteś taka sama jak wszyscy, jak kobieta wąż, która udusiła mego brata i jak Lin, który mnie porzucił w lesie — Idź sobie, nie potrzebujemy nikogo!”

— Co mogłabym zrobić? Jak im pomóc? Każdy człowiek musi pomóc sobie sam. Ale bez Boga nikt nie jest w stanie sam sobie pomóc… — rzekła Atira.

— Proszę, spróbuj…

— Co miałabym czynić…

— Spróbuj odnaleźć tamtą trójkę kuglarzy. Ludzie gadają, że przybyli do nas z Osady Południowej, gdzie panowała zaraza i wszyscy tam pomarli. Niech oddadzą Ignesowi siły, niech oddadzą beztroską radość Mili!

— Dobrze — zgodziła się nagle Atira — i tak muszę stąd odejść. Matka przełożona, dała mi kilka dni, na przemyślenie spraw i opuszczenie klasztoru…

— Ale dlaczego musisz stąd odejść? — zdziwiła się Fiolyana.

— Zakonnica wedle panującej tu regule musi być dziewicą, a ja… ja przestałam nią być… tamtej nocy…


**


Atira wyruszyła o świcie. Długie, ciemne włosy, lśniące jak skrzydła kruka, ukryła pod kapturem męskiego płaszcza, jaki zwykli przywdziewać wędrowcy. Ojciec Fiolyany zgodził się przekazać Atirze konia, kiedy ta opowiedziała mu o tamtej, dziwnej nocy i o wyprawie Atiry. W przebraniu mężczyzny, zaopatrzona w sztylet i dobrego konia, Atira wyruszyła do odległej Osady Południowej, na poszukiwanie Lamberta, Leny i Lina. Po wielu tygodniach wędrówki, nocach spędzonych na skraju lasu przy ognisku, dniach w siodle, z przerwą na miskę kaszy i gorący miód w przydrożnych karczmach, za który płaciła pomagając w stajni albo przy łowieniu ryb, dotarła w końcu do Osady Południowej. Jeszcze kilka lat temu osada ta była doszczętnie spalona, wyludniona przez zarazę, ale teraz stało tu kilka chat, w której zamieszkali nowi osadnicy, mający dosyć wędrówki z miejsca na miejsce, w poszukiwaniu strawy i możliwych warunków do życia. Atira zatrzymała się u jednych z gospodarzy i zapytała ich o kobietę-węża, mężczyznę podnoszącego głaz i dziecko ziejące ogniem. Gospodarze pobledli i zaczęli odradzać Atirze próbę ich odnalezienia.

— Porzuć wędrowcze plan odnalezienia tych kuglarzy! Jesteś takim młodym, pięknym chłopcem; Lena od razu cię uwiedzie, pozbawi sił i porzuci! — mówiła kobieta, nie rozpoznając, ze Atira jedynie ukryła się za męskim strojem.

— Tak, moja żona, prawdę mówi, tak zrobiła z naszym synem. Straciliśmy go. Pójdź tu i zobacz, co z niego zostało… — mężczyzna ze smutkiem, uchylił drzwi do drugiej izby, w której na posłaniu przy oknie, osłoniętym ciemną zasłoną, leżał młody chłopak o śmiertelnie bladej twarzy, śpiący, nieruchomy, chudy i pozbawiony sił witalnych.

— Zawróć do domu, chłopcze! — jeszcze raz przestrzegali Atirę, ale kiedy ta ponownie i stanowczo poprosiła, by zdradzili jej, gdzie ich może znaleźć, wskazali jej w końcu jaskinię, rozciągniętą wzdłuż doliny, na skraju lasu. Dziewczyna od razu tam skierowała swego konia i czyniąc znak krzyża, z niegasnącą odwagą weszła do wnętrza jaskini.


**


Oczom Atiry ukazał się mały, wesoły chłopak, ten sam, który ział ogniem tamtej nocy, kiedy poznała Lamberta. Siedział sam przy niewielkim palenisku. Był poważny, może nawet smutny. Grzebał patykiem w ogniu, patrzył na tańczące płomienie. Oderwał wzrok od ognia, kiedy usłyszał kroki Atiry. Zerwał się na równe nogi.

— Kim jesteś? Co tu robisz? Uciekaj stąd, On tu zaraz przyjdzie, jak cię wyczuje!

— Kto przyjdzie? Twój brat Lambert i twoja siostra Lena?

— Nie. Oni są w sąsiedniej osadzie. Kradną siły innym, żeby je przynieść Derinowi! Ledna jest w Osadzie Wschodniej, a Lambert musiał wrócić do Osady Północnej, bo ponoć rozkochał tam w sobie kobietę, która o nim zapomniała, odzyskała radość życia i siły, a tego Derin bardzo nie lubi! Kazał mu naprawić swoją spapraną robotę — tak właśnie powiedział…

— Kim jest Derin?

— Derin to nasz nauczyciel i nasz… jesteśmy jego… niewolnikami…

— Jak to?

— W zamian za to, ze nas ocalił i dał schronienie w tej jaskini, musimy od lat krążyć od osady do osady i prezentować sztuczki, których nas nauczył. Ludzie się w nas zakochują, pragną nas, oddają nam wszystkie swoje myśli, serca, całe swoje dusze, a my je przynosimy do Derina. Nie możemy od niego odejść, bo naz zgładzi, jeśli go zdradzimy, jeśli go zostawimy… — rzekł Lin.

— Tak wam powiedział? — zapytała Atira.

— Tak. Uciekaj, chłopaku, jeśli ci życie miłe…

W tym momencie jaskinie wypełnił ogłuszający szelest, powietrze zgęstniało, jakby zabrakło tlenu. Atirze zakręciło się w głowie, odruchowo, chciała cofnąć się i uciec z jaskini, ale wejść zostało zasłonięte przez olbrzymiego człowieka. Atira przyjrzała się mężczyźnie, który zagrodził jej drogę wyjścia. Nie. To nie był człowiek! Jego twarz wyglądała niby na ludzką, ale kamienne, wysokie kości policzkowe i dzikie oczy przypominały jednak bardziej demona niż człowieka. Z pleców stwora wyrastały olbrzymie, czarne skrzydła, podobne do skrzydeł nietoperza, ale były kilkukrotnie większe. Mężczyzna-demon zaczął się śmiać, a jego włosy, czarne, gęste i długie zatańczyły mu wokół głowy jak setka zerwanych do lotu kruków.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 47.87