*** [Czytam Eliota…]
Czytam Eliota — niejasne, niepewny Prufrock
Czytam Kapitał — tylu ludzi porwało
Tyle rzeczywistości, do których mogę
nie pasować
1968 rok — nie moja estetyka
Rycerski etos — zbyt patetyczny
A może by tak igrzyska i kaźń
A może by nie pasować do
A może by budzić się wreszcie
Spokojnie, patrzeć na świat, jak się
wije w początkach, kamień na
kamień pchać i wiedzieć po co, bo
wszystko było proste, i Bóg był prosty,
gdy miał ciało woła i dawał znaki,
czego dowodem są liczne religie
monoteistyczne i nie tylko
Tyle można pod niebem, które milczy
(nie licząc grzmotu, zrzuci kamień z kamienia)
że tęsknią dusze do prostoty, gdzie a znaczy a,
być znaczy być
CALISIA — głosy ludzi
Wieczór
„W legendach marszem wracali przekupnie
i kosze obfite w bursztyny wieźli.
Wtem niebo im księżyc przyzdabiał dumnie,
a noc sny karmiła, kiedy w nią weszli.
Niebo, co Bałtyk odbijał w fal szumie
i o nim śpiewał Adriatyk w swej muszli,
to samo notował Klaudiusz w ich tłumie
i chłopiec oglądał w przeddzień komunii…”
„Dokończysz, tato, historię Kalisza?”
„Czas spać, synku, opowiem, lecz nie dzisiaj.
Spójrz — na niebie świeci księżyc — jak balon
wścibsko zagląda przez okno w nasz salon.”
Ranek
A był to słoneczny, letni poranek.
Patrzył na lica iskrzące pod niebem.
Każde z różańca oddzielny paciorek
w komunii gatunku staje się chlebem.
Więc zmysły nasycał, smakował twarze.
Szukał w tym chlebie własnego odbicia.
Zdjęcia stręczyli obrazów handlarze,
lecz twarzy tam własnej nigdy nie widział.
„W łańcuchu zdarzeń nie ma mnie dwa razy.
Jestem jedynym żyjącym na Ziemi.
A wszyscy się zdają, gdy na nich patrzę,
jak straszne maski w antycznym teatrze!”
Żaba w butli
Zakopał żywą żabę w piachu.
Jej gały baczyły nań wiernie.
„Były w tych oczach ziarna strachu.
Wyrosły w mym sercu jak ciernie!
Mamo! Powiedz! Czy cierpi żaba?
Strach — że ona jest krucha — słaba.”
„Synku, wszystko cierpi na Ziemi.
Posłuchaj głęboko sumienia.
Czujesz? Świat przeminie, więc żałuj
każdego źdźbła trawy, kamienia.”
Wykopać pędzi ciało trupie.
Zajął gardło okrzyk zdumienia.
W trwodze butlę żabią rozłupie,
rycząc błagalnie o litość: AAAAAA!
Zniknął dziadek
Biegałeś po domu na wsi zaludnionym,
tłumiąc mozolnie małe pęki śmiechu.
Ani je ciąć nożem, ani bóg wie czym;
świszczał rapsodie dziadka szał oddechu.
Sycząc, błagalne mamrotał pacierze.
Leżał w pokoju jak samotne drzewo.
Nim ostatnie namaszczenie odbierze,
palcem pokaże na ciebie — młodego.
Otworzysz oczy, minie trzydzieści lat.
Zniknął dziadek za płaczek korowodem.
Wspomnisz, jak w głowie szumiał ci głupi żart.
Zakrywał przed dzieckiem dorosłych drogę.
Kozi Dołek
Dni były długie, a noce pachnące
rozgrzanym betonem, oddechem ziemi.
Wstawałeś, oczy twoje niby słońce
promieniem kreśliły widoki z sieni.
Ta ziemia pulsuje krwią, smakiem kości.
Chrzciny jej wodą napełniały chłodem.
Tych słodkich ciał w ich szczenięcej nagości
już nie ma, czmychnęły stąd przed zachodem.
Wtedy się dzień jeden milion żyć ciągnął.
Wracałeś więc z nimi nad Kozi Dołek.
Koce pachniały wam świeżą poziomką
oraz parującym, wilgotnym mułem.
Cmentarz
Oddech marznie, gęsta noc spływa z nieba.
Jak upiór świeci w tej nocy nasz cmentarz.
Gromnica już zgasła dawno, nie trzeba
żałować, śmierć się zakradła przed ołtarz.
Każdy tu sam czeka końca płomienia:
nie ojciec matce, nie ptakom drzewa.
Każdy sam — „i modlitwa nic nie zmienia!”,
pięści ściskając, chłopiec podejrzewa.
Mgła jak granica między krajami ćmi.
Rozpada się monizm na miliard kropli.
Rozbrat pomiędzy ojcami i dziećmi.
Pod pustym niebem tak bardzo samotni.
W tej mglistej łunie nas cmentarz połączył.
Czekaj, wyrok wskaże anioła klinga.
Tu, pod ramieniem wrzosowej gałęzi,
dusze posępne z tryptyku Memlinga.
Fabryka
Jeszcze się trzyma w tej łunie fabryka.
Deszcz ją podmywa, jak pies liże rany.
Przez skurcz histeryczny hipochondryka
Widać jej wnętrze, świat żył rozebranych.
Zajrzyj do środka, w maszynach kurz drzemie.
Olej się stwardził w jej kołach zębatych.
Ile ich we rdzy po starym systemie?
Sprzedanych, samotnych i zapomnianych.
„Cztery dekady tyrał tu twój ojciec.
Od pracy z młotkiem zrosła mu się ręka.
Przed życiem w butelkę próbował uciec.
Pięść zaciśnięta — twej matki udręka.”
„Tak, dostał w nagrodę złoty zegarek.
<Zabiję ciebie i tego wyrodka!>
Bełkotał siny od pijackich drgawek,
gdy go upiory zżerały od środka.”
Park
„Rozgrzany marmur bladego teatru
wieczorem w studni Prosny się chłodzi.
Dziady w jej lustrze spuszczały ciężaru
kotwicę, jak w Lete, nie znajdziesz łodzi.
Kołysał cię rausz, ślepia bazyliszka,
dryfował nam szerszeń wirujących lamp.
Piwo do piwa, od win do kieliszka,
stopniowo zmieniając nas w chimery chłam.”
To było jak sen, przeszłości już nie ma.
Nie działa jak film tajemnica czasu.
Raz poruszona jest w obroty Ziemia.
Nie szczędzi rozkład — ni miasta, ni lasu.
Most Kolejowy
„Zbudź się, daleka droga na most, przez wał.
Zbladłeś bracie, docucić cię nie mogę.
Pamiętasz? W przeszłości stóg siana tam stał.
Rozłóg jak dobry stróż wskazywał drogę.
Tyle lat, przestrzeń wypruta z kolorów.
Siedzi w boku moim blizna, nie pytaj skąd.
Martwa wierzba, wracając ze spaceru,
kochanek zazdrosny popełnił tu błąd
i święty obrazek po nim pozostał.
Patrz przez gałęzie, most wisi nad Prosną.
Pod siwym obłokiem błyska jak kryształ.
Pociąg, a po nim już tory zarosną.
Nim odjechałeś, jeszcze powidoki:
Markotna dziewczyna i matka we łzach.
Zostawiłeś nas, pustki cień szeroki.
Odwiedź nas, bracie, samemu być tu strach.”