drukowana A5
68.45
POD SŁOŃCEM I GWIAZDAMI

Bezpłatny fragment - POD SŁOŃCEM I GWIAZDAMI

Opowieść o dwóch światach


Objętość:
194 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-8431-529-3

Dla mojego syna —

złotego promyka, który rozświetlił mi życie

1. Przylatuję na Rodos

[27 listopada 2021 r.] Jest tuż przed dwudziestą trzecią, właśnie dojechałam wypożyczonym Volkswagenem Up! z rodyjskiego lotniska Diagoras, położonego koło miejscowości Paradeisi, do wioski Lardos na południu wyspy. To tu wynajęłam moje pierwsze mieszkanie na wyspie — urocze studio z przestronnym tarasem i widokiem na cztery strony świata.

Zatrzymuję się przy parkanie, ekscytacja ściskająca od kilku dni mój żołądek zmienia się w radość przyjemnie wibrującą w sercu. Jeszcze zza ogrodzenia widzę zadbany, biały budynek otoczony pięknym ogrodem. Dobrze trafiłam — myślę, czując zadowolenie. Wysiadam z samochodu, moją twarz otula ciepłe pachnące owocami powietrze. Dla kogoś, kto większość życia mieszkał w Polsce, to dość niezwykłe jak na tak zaawansowaną jesień. Chłonę pierwsze wrażenia, biorę kilka spokojnych oddechów i rozglądam się po okolicy.

Otwieram furtkę, a na balkon na pierwszym piętrze budynku wychodzi starszy człowiek, gospodarz.

— Dobry wieczór! To ja, Agnieszka. Już jestem — mówię głośno, machając ręką w jego kierunku.

— Witamy w Grecji! — Przygląda mi się z góry silny mężczyzna o kruczoczarnych oczach i posiwiałych, lecz wciąż bujnych włosach. — Masz jakieś bagaże? Już do ciebie idę!

— Nie trzeba, poradzę sobie.

— Idę, idę. Poczekaj.

Kiedy stoję tych kilka chwil na wyłożonym terakotą dziedzińcu, witają mnie dwie olbrzymie palmy i kolorowe od kwiatów krzewy, hibiskusy, bugenwille, fikusy… całe ich mnóstwo, szczególnie jak na tę porę roku.

Gospodarz Spiros bierze moje walizy i pomaga mi wtaszczyć je na drugie piętro, do mojego mini-domku postawionego na dachu większego domu. W budynku są jeszcze trzy mieszkania na parterze i duży apartament gospodarzy na pierwszym piętrze.

Spiros oprowadza mnie po studiu, pokazuje wyposażenie kuchni, łazienkę, w końcu ogromny taras otaczający moje nowe miejsce do życia. Decyduje, że o interesach porozmawiamy jutro, jak się wyśpię, albo w najbliższych dniach. W końcu, życząc mi dobrej pierwszej nocy, idzie do siebie, bo jest już sporo po północy.

W samochodzie zostały jeszcze moje wysokie, skórzane buty i zimowa kurtka z jasnego misia. Jutro je przyniosę. Na pewno nie będą mi tu potrzebne, ale to w nich wydostałam się z zimnej i deszczowej Warszawy.

Rozkładam trochę kosmetyków w sporej łazience, która bardzo przypadła mi do gustu nie tylko ze względu na to, że ma okno. Skrócona wieczorna pielęgnacja i kładę się pierwszy raz w nowym, ogromnym łóżku. Leżąc, delektuję się szumem fal dobiegającym od południa i równocześnie nie mogę doczekać jutrzejszego powitania z morzem.


Dlaczego wybrałam Rodos na moje nowe miejsce do życia? W zasadzie stało się to dość przypadkowo. Po pierwszej fali koronawirusa wiosną 2020 roku, w związku z często zamykanymi wtedy granicami, zdecydowałam się na wakacje nad polskim Bałtykiem, gdzie okrutnie zmarzłam mimo lipca. By zrekompensować sobie ten niezbyt udany wyjazd, jeszcze przed drugą falą, zaczęłam rozglądać się za wycieczką last minute do jakiegoś ciepłego rejonu Europy. Niewiele wiedząc wtedy o wyspie, wybrałam ją, bo spodobały mi się zdjęcia plaży i hotelu na popularnym portalu turystycznym. To miał być mój pierwszy dłuższy niż weekendowy wypad sama ze sobą. Jakoś tak się złożyło, że przyjaciółki i koleżanki były już po urlopach, a równocześnie chciałam spróbować, jak to jest robić, co dusza zapragnie, bez oglądania się na wspólne ustalenia, czyjeś przyzwyczajenia i propozycje nie do odrzucenia. I już wtedy, podczas tego tygodnia na przełomie sierpnia i września, ponad rok temu, poczułam, że ten skrawek ziemi jest dla mnie niezwykły. Po powrocie do Warszawy tęskniłam za rodyjskim powietrzem, słońcem, plażą Lothiárika, palmami, ciepłym morzem. I po raz pierwszy w życiu miałam ochotę wrócić do tego samego wakacyjnego miejsca, a w głowie zaczynała kiełkować myśl o przeprowadzce, bo w tym raju pośrodku morza, poza wszystkim, czułam się bliżej siebie, a może po prostu bardziej sobą.

Rodos — grecka kraina geograficznie należąca do Azji — jest, również patrząc obiektywnie, niezwykle ciekawym miejscem. Według tutejszej mitologii jej początki wiążą się z płomienną miłością boga słońca Heliosa i córki Posejdona, pięknej nimfy o imieniu Rodos. Wyspa zachwyca nie tylko starożytnym dziedzictwem czy śladami historycznych epok, lecz przede wszystkim idylliczną przyrodą: niezliczonymi plażami, od dzikich i kamienistych po szerokie, piaszczyste, malowniczymi zatoczkami, górami z najwyższym szczytem Attavyros (1215 m n.p.m.), a także lazurowymi morzami — Śródziemnym od wschodu i Egejskim od zachodu. Do tego niezawodna pogoda. To właśnie moje Rodos.

Właśnie! Gdy w międzyczasie próbowałam dowiedzieć się więcej o wyspie, przeczytałam gdzieś, że to najsłoneczniejsze miejsce w Europie i czwarte na świecie, po Phoenix w USA, Kapsztadzie w RPA i Jamajce. Świadomość, że będę miała tu ponad trzysta słonecznych dni w roku, przekonała mnie, wiecznego zmarzlucha, jeszcze bardziej.

A dodatkowo, jakby dla wsparcia pomysłu przeprowadzki, przez epidemię koronawirusa już od marca i tak pracowałam on-line. W zasadzie nie było więc żadnych przeszkód, żeby z łatwością podążyć za wewnętrznym wołaniem.

I dzięki temu, że posłuchałam głosu mojej duszy, jutro rano, jak tylko trochę się tu rozgoszczę, pójdę na moją magiczną, położoną nad Morzem Śródziemnym, plażę Lothiárika. Tęsknię za nią, z niezrozumiałych dla mnie samej powodów, z krótkimi przerwami, od września zeszłego roku!


Przygotowania do przeprowadzki zaczęłam od, co wydaje mi się dość logiczne, sprawdzenia możliwości zamieszkania. 14 maja 2021 roku przyleciałam na Rodos po raz drugi, jak tylko otworzyły się granice po trzeciej fali covida, pamiętam to dokładnie. Na dwa tygodnie, żeby trochę poplażować, a trochę rozejrzeć się za mieszkaniem. Pytałam o wynajem kogo popadnie: kelnerki, barmanów, sklepikarzy, ochroniarzy, ale nie przyniosło to żadnego skutku. Wszyscy posiadacze lokali na wynajem, z którymi zostałam skontaktowana, mówili, że teraz włości zajmują turyści, nie chcą umawiać się ze mną na za kilka miesięcy, i żebym lepiej po prostu przyjechała, to coś się znajdzie. Ot, południowa natura.

Z tamtych poszukiwań wynikło tylko jedno mieszkanie, bardzo małe, dość brzydkie i typowo wakacyjne — bez pralki, normalnej kuchni czy dużych szaf. Jednak mój entuzjazm dziwnym trafem w ogóle nie opadł, więc stwierdziłam, że niech to słabe lokum będzie planem B, a i tak jeszcze poszukam w internecie. I w ten sposób na facebookowej grupie z ogłoszeniami o wynajmie długoterminowym na Rodos znalazłam mieszkanie, w którym dziś się obudziłam!


Jest niedzielny i pierwszy poranek rodyjskiego rozdziału mojego życia, tuż przed dziewiątą.

Przez duże przeszklone drzwi tarasowe do sypialni wpadają jasne poranne promienie słońca. Wychodzę na spotkanie z nimi, cudowne ciepłe światło delikatnie przenika całe moje ciało, przede mną w odległości kilkuset metrów widzę morze Śródziemne, to ono szumiało do mnie wczorajszego wieczora i będzie już tak szumieć non stop. Po wschodniej stronie tarasu rozpościera się piękny widok na skaliste wzgórza, pasą się na nich kozy, a od północy widzę drogę do ryneczku wioski.

Rozglądam się też po moim ślicznym, nowym domku i nie mogę się nadziwić, nacieszyć, że teraz mieszkam na Rodos! Zaczynam szykować się na plażę, pakuję manatki: ręcznik, książka, kawa, kluczyki do samochodu… Wychodzę.

Po drodze mijam zamknięte o tej porze roku hotele, puste baseny, nieczynne tawerny i stragany. Za pięć minut jestem już w Lothiárice, parkuję tuż przy plaży.

Morze jest bardzo spokojne, prawie nie ma wiatru, przy brzegu żwirkowo-muszelkowy szlak łagodnie oddziela wodę od piachu. Zbieram muszle, wszystkie są dla mnie, nie ma tu nikogo. W końcu rozkładam ręcznik, kładę się na plecach, wyłączam myśli i czuję tę chwilę wszystkimi moimi zmysłami.

Po jakimś nieokreślonym czasie wracam do świadomości umysłu, wyciągam książkę i przekręcam się na brzuch. Z transu czytania wyciąga mnie lekki powiew wiatru, podnoszę głowę. O! Nie jestem już zupełnie sama, jakiś rowerzysta z dreadlockami robi zdjęcia nieśmiałym dziś falom. Patrzę na telefon — zrobiło się popołudnie, będę się zbierać, zgłodniałam, poza tym czeka mnie rozpakowywanie.

Wstaję, składam ręcznik, upycham go w torbie razem z książką i bluzą, nadal jest bardzo ciepło. Ruszam w stronę samochodu. Widzę, jak chłopak z rowerem idzie w moim kierunku. Kiedy zrównujemy krok, zaczepia mnie.

— Witaj, siostro! Jestem Yahya. Pochodzę z Senegalu. A ty?

— Hej! Hm… jak masz na imię?

— Jestem Yahya. — Uśmiecha się.

— Ach, Yahya. A ja Agnieszka. Jestem z Polski. Właśnie się tu przeprowadziłam, wczoraj wieczorem.

— Naprawdę? Mieszkasz teraz tu, w Lardos? Nie jesteś turystką?

— Tak, mieszkam tu. W jednym z domów od strony Lothiáriki.

— Ja też mieszkam w Lardos. — Pokazuje w kierunku wsi. — Jesteś piękna, siostro. Czy dasz mi swój numer telefonu?

— Lepiej nie. Muszę już iść. — Ucinam, zaskoczona.

— Nie zostaniesz jeszcze trochę? Posiedzimy na plaży.

— Nie, nie. Pójdę już. Pa!

— Widziałem, jak czytasz książkę…


Odwracam się i odchodzę. Dziwnie się czuję, pomieszanie różnych emocji, trochę zdziwienia, trochę wzruszenia, trochę banalności, trochę ciekawości. Trochę dużo jak na pierwszy dzień! — śmieję się w duchu. Idąc plażą na parking, myślę o Yahya, o jego czarnych, wesołych oczach, o niewątpliwej, choć bardzo egzotycznej urodzie, o bardzo żywej energii.

— Skoro mieszkamy w tej samej małej miejscowości, na pewno jeszcze się spotkamy — uspokajam się, gdy po dość gwałtownym przerwaniu rozmowy dopadają mnie wątpliwości. — I nie przyjechałam tu wdawać się w wakacyjne romanse. Najpierw chcę sprawdzić, jak się tu żyje. Jutro poniedziałek, wracam do normalnej pracy, mam cztery sesje, z osobami z: Birmingham, Gdyni, Dubaju i Krakowa, w takiej właśnie kolejności, ostatnia po angielsku. A nawet nie sprawdziłam jeszcze, jak działa internet! — mówi mój głos rozsądku.

Jestem psychoterapeutką i właśnie tak kosmopolitycznie zaczęła wyglądać moja praca, od kiedy zmieniłam jej formułę na spotkania on-line.


Wsiadam do samochodu, myśli znowu biegną do Yahya: — Kim on jest? Ciekawe, skąd się tu wziął? Co robi? — zadając sobie te pytania, śmieję się w duchu, choć w zasadzie nie ma ku temu jasnego powodu.

W drodze powrotnej z Lothiáriki jadę do wioski, pierwszy raz kupić coś do jedzenia. W Lardos w niedziele wszystko jest otwarte, co jest wyjątkiem, bo w Grecji, podobnie jak w Polsce, markety w niedziele są przeważnie nieczynne. Idę do największego z trzech sklepów, nazywa się Mercado, biorę kilka pomarańczy, kawałek fety na wagę, trochę oliwek i zgrzewkę wody. Pójdę jeszcze do piekarni po bagietkę.

Wracam do domu, przygotowuję późny lunch na tarasie, jem dość łapczywie, wszystko smakuje i pachnie Grecją… a może po prostu tymiankiem i oregano.

Zaspokoiwszy głód, znowu podziwiam panoramę z tarasu. Czy astrologiczny odczyt mojego horoskopu właśnie się sprawdza? Czy to jest moja leżąca na linii Wenus kraina, oliwą i miodem płynąca? Czy tu wszystko będzie takie zachwycające?

Tak, jedna z dziedzin astrologii, dokładnie astrokartografia, zakłada, że w miejscach na świecie, przez które przebiega osobista urodzeniowa linia Wenus, łatwo wieść szczęśliwe, spełnione życie, osiągnąć sukces. Tu człowiek czuje się swobodnie, zmysłowość zostaje pobudzona, a zadowolenie staje się głębokie. Ludzi spotkanych na linii Wenus bez trudu można sobie zjednać, mają na nas korzystny wpływ, a relacje z nimi są szczere i budujące. Łatwo znaleźć miłość, a dla chętnych do małżeństwa odpowiedniego kandydata czy kandydatkę ku temu. Wenus symbolizuje w astrologii wszelką obfitość, czyli też dobre zarobki, i mimo wydawania pieniędzy lekką ręką nieustająco pełny portfel. Nie wiem, czy aż tak bezgranicznie ufam astrologii, ale cieszę się, że tu jestem, bo linia Wenus, planety miłości i piękna, w moim przypadku przebiega tylko przez dwa lądy na całym świecie: przez Rodos właśnie i przez Madagaskar.

2. Kim jest Yahya?

[30 stycznia 2022 r.] Znowu jest niedziela, tym razem zimowa. Przełom stycznia i lutego to najchłodniejszy czas na Rodos. W nocy temperatura potrafi spaść do trzynastu stopni Celsjusza, na szczęście w ciągu dnia, szczególnie w słońcu, cały czas jest ciepło i przyjemnie. Wracam ze spaceru po plaży Lothiárika. Zrobiłam świetne zdjęcia chmurom i falom. Małą ścieżką pomiędzy hotelami Lindia RoyaleSunny Bay dochodzę do drogi Lárdou–Líndou, zaraz skręcę w lewo i pójdę w kierunku domu. W tym momencie zauważam dwa rowery, na jednym z nich jedzie Yahya! Obu rowerzystów pozdrawia mnie greckim powitaniem: — Geiá!

Zatrzymujemy się naprzeciw siebie. Yahya podchodzi do mnie, podoba mi się zwinność, z jaką się porusza, zauważam, jaki jest wysoki i smukły.

— Cześć, Agnieszka! Jak się masz, siostro? — mówi. Jest ubrany w szary, dresowy set z bluzą z kapturem i ma mnóstwo muszelkowych koralików na szyi, nadgarstkach, na jednej kostce. Na kierownicy jego roweru wisi reklamówka z wielkim chlebem.

— Cześć, Yahya, wszystko dobrze, wracam ze spaceru. — Uśmiecham się na jego widok.

— A masz czas, żeby jeszcze nie wracać? Strasznie długo cię nie widziałem! Pokażę ci fajne miejsce, możemy tam posiedzieć i porozmawiać, okej?

— Dobrze — odpowiadam spokojnie, choć w środku bardzo cieszę się z tego spotkania.

— Dziękuję, siostro! Pójdę, zostawię ten chleb u kumpla i za chwilkę jestem. Proszę, poczekaj momencik. — Trochę mówi, trochę pokazuje, jego angielski jest bardzo podstawowy. Na szczęście jestem dobra w odczytywaniu intencji, i też — ku własnemu zdumieniu — rozumiem sporo francuskich słów wypowiadanych przez Yahya.

— Jasne, czekam tu — odpowiadam.

Yahya parkuje swój rower przy kamiennym ogrodzeniu nieopodal mnie.

Jego kolega Dominic żegna się ze mną i idą obaj w kierunku niskich, białych budynków naprzeciwko hotelu Lindia Royale, zamieszkałych przez pracowników tego hotelu także poza sezonem turystycznym.

Dziwiąc się trochę swojemu entuzjazmowi, oglądam rower Yahya. Metaliczno-błękitną ramę z białym napisem California, biały widelec, podrdzewiałą kierownicę i pedały. Żałuję, że mój GIANT Tourer został na strychu przyjaciółki w Polsce. Jak pojadę do Warszawy, wyślę go sobie tutaj — postanawiam.


Za kilka minut wraca Yahya, czuję jego otwartość i pogodę ducha schowane za dumną postawą ciała. Ruszamy przed siebie, w kierunku Lardos. Za chwilkę tuż za hotelem Elidia pojawiają się schodki. Yahya pokazuje, że tam właśnie idziemy. Po krótkiej wspinaczce lądujemy na placyku przed białym monastyrkiem Ágios Geórgios. Pod rosnącym obok drzewem zauważam stolik i ławeczkę. Miejsce jakby idealnie zaprojektowane na to niespodziewane spotkanie. Siadamy tam, Yahya patrzy mi w oczy. Całą drogę nic nie mówiliśmy, ale nie jest to w żaden sposób niezręczne. Uśmiecham się do niego. Stopniowo odurzają mnie piękne widoki z góry: na morze i palmy z jednej strony, i gaje oliwne oraz wzgórza z drugiej. Znowu to uderzenie świadomości, że tu się dzieje coś bardzo niezwykłego. Za chwilę Yahya zaczyna mówić:

— Dominic i ja przyszliśmy do Moussy na obiad. Ale spotkałem ciebie, więc tylko zaniosłem im chleb i jestem. Gdzie byłaś, Agnieszka, przez ten czas? Codziennie po południu chodziłem na plażę i cię szukałem. O tej porze, o której spotkaliśmy się pierwszy raz.

— He, he, też prawie codziennie chodziłam na plażę i chciałam cię spotkać, ale pewnie wcześniej niż ty, bo popołudniami zwykle pracuję.

— Czy wszystko u ciebie dobrze? A jak twoja rodzina w Polsce, czy są zdrowi?

— Tak, już jestem zadomowiona, bardzo mi tu przyjemnie. Miałam na początku problemy z internetem, ale nowy znajomy, Martin z Kanady, ogarnął temat. Rodzina też ma się, z tego co wiem, dobrze. Miło, że o nich pytasz. A co u ciebie? W porządku?

— Tak, bo mogę teraz na ciebie patrzeć i być tu z tobą. A szukałem cię też w Lardos, moja piękna, chodziłem do Sea&Sky Café i baru Kairós, i nigdzie cię nie było.

— Tam nie dało się mnie znaleźć! Tylko raz poszłam do Kairós na kawę po grecku, kiedy rano nie było prądu w całej wiosce. Poznałam wtedy Lalysę i Arditę, fajne kobiety.

— A czy dziś dasz mi swój numer telefonu? Żebyśmy mogli pozostawać w kontakcie.

— Tak, mam już nawet grecki numer.

— Dziękuję bardzo, siostro. Vodafone?

— Nie, Cosmote. Ktoś mi polecił i wybrałam ich też dlatego, że mają salon najbliżej Lardos, w Archangelos. A Vodafone dopiero w Afandou.

Wymieniamy się numerami. Yahya, sprawdzając mój, pochyla się w moją stronę i próbuje mnie wziąć za rękę. Uniesienie cudnym pejzażem widocznie trwa, bo nawet nie chce mi się oponować. On mnie przyciąga jak magnes, i tak pięknie pachnie — owocowo, jak mango i kokos przełamane kawą. Po kilku sekundach dotyku czuję, jak jego duża, męska dłoń o idealnym kształcie zaczyna ogrzewać moją malutką, wyglądającą dość dziecięco. Patrząc na niego, zdaję sobie sprawę, że nigdy nie widziałam na żywo kogoś o tak ciemnym odcieniu skóry. On jest dosłownie czarny. Taka skóra jest też bardzo gładka i jakby z atłasu.

— Yahya, gdzie dokładnie mieszkasz? — pytam, bo mój umysł potrzebuje jakiejś dozy informacji o kimś, kto właśnie dotyka mojej ręki.

— Mieszkam na działce pewnej Francuski, Claire-Louise, po drugiej stronie Lardos. Zaproponowała mi to miejsce w zamian za opiekę nad jej ogrodem, kotem, a czasem też psem, i pomoc w różnych gospodarskich pracach.

— A w jaki sposób do niej trafiłeś? — zaciekawiam się.

— Spotkaliśmy się w tym miejscu pod miastem Rodos, gdzie przychodzą ludzie, kiedy potrzebują pracy. Wiesz, gdzie to jest?

— Nie, nie mam pojęcia — mówię, trochę przestraszona, bo to brzmi dla mnie co najmniej jak jakieś zacofane rozwiązanie, a może wręcz jak targ niewolników.

— Kiedyś, jak będziemy jechać do miasta, pokażę ci, okej?

— Okej. To znaczy, że będziemy razem jechać do Rodos, tak? — zaczepiam go uśmiechem.

— Oczywiście, moja piękna, pokażę ci Starówkę, chcesz?

— Byłam kilka razy w Palaiá Póli, zobaczymy… Czyli jak to się stało, że mieszkasz na tej działce?

— Po przypłynięciu na wyspę często chodziłem w to miejsce pod Rodos szukać pracy, bo chciałem zarabiać, a nie znałem jeszcze ludzi. Wiesz, mężczyzna źle się czuje, jak nie pracuje, dopiero jak się wysili, jest zadowolony i dumny z siebie.

— Poczekaj, naprawdę tak uważasz?

— Jasne. Mężczyzna jest do pracy i to go uszczęśliwia, a kobieta, kwiat jego serca, niech robi, co chce, niech go prosi, o co chce, a on, żeby czuć się mężczyzną, będzie te zachcianki spełniać.

Uśmiecham się, bo nie wiem, co powiedzieć. Ależ to przesłodzone, chyba jeszcze bardziej niż w bajce o królewiczu na białym koniu.

— I jaką pracę ci proponowali? — Chcę kontynuować temat.

— Zwykle zajmowałem się przydomowymi ogrodami, mam dobrą rękę do roślin i wiem, gdzie co posadzić, żeby dobrze rosło, kwitło, dawało owoce — kontynuuje Yahya. — Któregoś dnia przyjechała Claire-Louise, bo szukała kogoś do pomocy w wielu sprawach. Wybrała mnie, bo mówię po francusku. Wzięła mój numer telefonu i potem, kiedy miała jakąś pracę, dzwoniła do mnie. Pomagałem je sporo w założeniu ogrodu tu, na działce w Lardos. Nie miała systemu nawadniania, więc w te upały ktoś był non stop potrzebny do podlewania. W końcu zaproponowała mi, że mogę zamieszkać w przyczepie kempingowej w zamian za pracę tam. Zgodziłem się.

— Jej, niesamowite — mówię coraz bardziej zdziwiona tą opowieścią.

— Teraz, zimą, nie pracuję zbyt wiele. W wolnym czasie robię bransoletki i naszyjniki z muszelek. A latem, kiedy przyjadą turyści, będę sprzedawał je na plaży, tak jak w zeszłym roku w mieście.

— Czyli można powiedzieć, że jesteś ogrodnikiem i artystą rzemieślnikiem?

Yahya uśmiecha się, wniebowzięty.

— Dziękuję bardzo, Agnieszka, nigdy tak o tym nie myślałem. Jak chcesz, skoczę do Lardos po wino.

— Nie! — sprzeciwiam się, jednak jestem bardzo rozbawiona tym pomysłem. — Chcę już niedługo iść do domu. Zaraz zachód słońca i zrobi się chłodno.

— Naprawdę nie chcesz? Dobrze. A ty, Agnieszka, gdzie pracujesz?

— W domu, pracuję przez internet. — Ogarnia mnie zadowolenie, bo uświadamiam sobie, jak fajnie zorganizowałam się w życiu.

— Ale co robisz? Jaki masz zawód?

— Jestem psychoterapeutką. — Widzę, że mój towarzysz nie bardzo wie, co to oznacza. Tutaj, na greckiej wsi, na obrzeżach Europy, to normalna reakcja i mało kto w ogóle wie, na czym polega moja praca. Zatem kontynuuję: — Umawiam się z ludźmi na cykl spotkań, zwykle cotygodniowych. Jakby wizyty u lekarza. Pomagam tym, którzy cierpią z powodów emocjonalnych, mają problemy, przez które im trudno w życiu. Rozmawiam z nimi, daję zrozumienie, budujemy zaufanie i przymierze, tak żeby mogli uświadomić sobie własne potrzeby, odzyskać autentyczność i zacząć za tym podążać. Sądzę, że bez tego nie da się być spełnionym, a tym bardziej szczęśliwym. Taki proces może trwać nawet kilka lat, tydzień po tygodniu.

— Rozmawiasz z nimi? I oni ci za to płacą? O, jesteś bardzo mądra, siostro.

— He, he, dzięki. Nauczyłam się, jak to robić, bo mam do tego predyspozycje. Studiowałam jedenaście lat, ale ta praca to też trochę kontynuacja bycia najstarszą siostrą, mojej roli z rodziny. Yahya, a ile masz właściwie lat? — Zmieniam temat, bo nie chcę, żebyśmy rozmawiali tyle o mnie.

— Czterdzieści dwa, w kwietniu będę miał czterdzieste drugie urodziny.

— To jestem od ciebie siedem lat starsza! Mam skończone czterdzieści osiem, i co ty na to?

— No coś ty! To nieważne. I tak cię kocham, moja piękna.

— Ee… Co?

— Kocham cię, bo masz bardzo dobre serce. Bóg mi cię zesłał.

— Naprawdę? Jak to Bóg? Yahya, lubię cię, ale idę już do domu — stopuję go, nie wiedząc czy jestem bardziej rozśmieszona czy zdezorientowana, bo to zabrzmiało jak TikTok o dubajskim habibi.

— Tak, Bóg, Allah. Czy mogę cię odprowadzić? Idziemy razem?

— Dobra, będzie mi bardzo miło — próbuję ustabilizować emocje.

Wracamy pod dom Moussy po rower i ruszamy w stronę Lardos. Yahya znowu bierze mnie za rękę, a drugą prowadzi rower. Lubię jego dotyk, jest mi błogo, wręcz metafizycznie. Z telefonu Yahya leci afropopowy kawałek: Good morning my beautiful. How are you? On my side I didn’t sleep well „cause of you. Sembela eno, eno, eno….

Po kilku minutach spaceru jesteśmy pod moją bramą.

— Dziękuję, siostro. Czuję się teraz bardzo dobrze, to dzięki spotkaniu z tobą. Do zobaczenia. Kalinýchta.

— Tak, fajny czas. Dobranoc, Yahya. — Uśmiecham się i zamykam za sobą furtkę. Cała aż pulsuję od wrażeń, kompletnie nie spodziewałam się dziś miłosnych wyznań.


Koło dwudziestej drugiej dostaję od Yahya wiadomość na WhatsApp. Poza podziękowaniami za spotkanie, wszystkimi tymi mon jolie bébéla fleur de mon cœur prosi o moje zdjęcia. Wysyłam trzy dość swobodne z dziś, na których w różnych pozach poddaję się powiewom wiatru. W odpowiedzi dostaję serię wystylizowanych selfie, zapewne zrobionych wcześniej i w różnych miejscach. Wzrusza mnie ta prostota przekazu, ale też dowiaduję się coraz więcej o afrykańskim stylu bycia i klimacie relacji — ciekawe to i tak rozbawiająco lekkie.

3. Wyprawa po lepsze życie

[2 lutego 2022 r.] Po naszym niedzielnym spotkaniu dostaję od Yahya po kilka wiadomości dziennie. Są bardzo miłe, to znaczy głównie wyrażają jego zachwyt nade mną przekazany w języku francuskim, chęć spotkania i życzenia dobrego życia, zdrowia, powodzenia dla mnie i moich najbliższych. Potem dowiaduję się z YouTube’a, że to bardzo charakterystyczne dla zachodnioafrykańskiej kultury. Senegalczycy w ramach powitania przez co najmniej kilka minut przekazują sobie dobre życzenia, wyrażają wzajemne zainteresowanie, zadając przeróżne pytania i pozdrawiając skrupulatnie zapamiętanych członków rodziny i przyjaciół. Zadziwiające, że w tak pędzącym świecie ciągle znajdują na to czas.

Wczoraj po południu dostałam też maila z Ikei, że w końcu rzeczy, które zamówiłam dobrych kilka tygodni temu, dotarły na wyspę. Na Rodos nie ma jako takiego sklepu Ikea, jest tylko mały magazyn, który — chyba ze względu na covid — wyznacza dokładne daty i godziny odbioru zamówień. Udało mi się przesunąć na późniejsze popołudnie jedną sesję, dzięki czemu mogę jechać po moje zdobycze między dwunastą a czternastą. Zamówiłam stojącą lampę do pokoju, lampę do kuchni, stolik kawowy i jakieś drobiazgi kuchenne typu szklanki, talerze, serwetki, wyciskarka do cytrusów. Na dojazd z Lardos do Sgourou na przedmieściach Rodos, gdzie znajduje się punkt odbioru Ikea, potrzeba około godziny. Wysłałam więc wiadomość do Yahya, czy ma czas jutro od około jedenastej, żeby mi pomóc. Oczywiście zgodził się entuzjastycznie i zaproponował, że potem możemy zatrzymać się na kawę w fajnym miejscu w Faliraki, które otwarte jest też poza sezonem letnim.

Umówiliśmy się przy zabytkowej studni przy wyjeździe z Lardos.

Podjeżdżam do ustalonego miejsca, Yahya już czeka. Wsiada do mojego nadal wypożyczanego samochodu, witamy się, widać, że się cieszy, ja zresztą też. Ruszamy przed siebie. Po jakichś dwudziestu minutach słuchania komplementów, wspólnych żartów i wybierania muzyki na drogę na wysokości uroczej wioski Malona, znanej z pomarańczowych i mandarynkowych sadów, pytam Yahya, jak trafił do Grecji, bo w Lardos już wiem, jak się znalazł.

— To trwało pięć miesięcy i dwadzieścia pięć dni — zaczyna mój towarzysz i już wiem, że w żadnym wypadku nie będzie to banalna historia, bo dodaje, że do Europy przyszedł z Afryki na piechotę.

Wyruszył ze swojej miejscowości Sinthiou Garba, położonej na północno-wschodnich kresach Senegalu. Najpierw dostał się do Dakaru, gdzie był umówiony z człowiekiem, który za niemałą kwotę spotkał go z przewoźnikiem organizującym przeprowadzanie Afrykańczyków do Europy. Plan był taki, że za dnia będą spać, a wędrować nocami, żeby w ciemności, móc w miarę swobodnie przekraczać granice. I tak przez Mali, Algierię, Egipt, Libię, Jordanię, Syrię, Turcję. W tym czasie w Libii i Syrii trwały konflikty zbrojne, było niebezpiecznie, więc chowali się na odludziu, w górach i lasach, czasami po kilka dni nie mieli co jeść i pić.

Yahya opowiada, że po kilku tygodniach wędrówki organizm dopada osłabienie i nie chodzi tylko o dziesiątki kilometrów pokonywanych pieszo każdego dnia, ale o trwające za długo napięcie i poczucie, że każdego dnia ludzkie życia wiszą na włosku. Ten niepokój bardzo pogłębia zmęczenie fizyczne i powoduje odrętwienie emocjonalne. Dlatego część wędrujących śmiałków rezygnowała w trakcie wyprawy i wracała do domu, część zadomawiała się w jakimś kraju po drodze, żeby poczuć, że to już kres niewiadomego i wreszcie odnaleźć stabilność. W czasie wędrówki umierali też kolejni towarzysze Yahya, jedni z wycieńczenia, inni, bo spotkał ich jakiś wypadek albo zmogła choroba. I trzeba było pozostawić ich w tamtych miejscach, by jak najmniej ryzykować własne życie. Yahya relacjonuje, że każdą granicę przekraczała coraz mniejsza grupa uchodźców. Na pewnym etapie szli w czterdzieści pięciu mężczyzn, a do Istambułu w Turcji dotarło ich tylko jedenastu.

Najważniejsze, by mieć ze sobą wodę i śpiwór, bo zimą nawet na tamtych szerokościach geograficznych chłód stawał się dotkliwy, a często zacinał też deszcz.

Żeby podołać trasie Yahya stopniowo wyrzucał po drodze niemal wszystkie rzeczy, które zabrał z domu w solidnie wypełnionym plecaku. Ulubione jamadu, mające na obcym lądzie przypominać o jego korzeniach, i eleganckie nowe buty zostawił na stepach Libii, a imbryczek do atayi gdzieś na Wyżynie Palestyńsko-Syryjskiej.

W Turcji, gdzie Yahya przed przedostaniem się do Europy spędził ostatecznie kilka miesięcy, spalił swój paszport. To dlatego, że w Senegalu nie toczy się wojna ani nie panuje żaden inny stan zagrożenia i jego senegalskie pochodzenie nie pozwoliłoby mu przejść z powodzeniem procedury uchodźczej. Planował zatem podawać się za kogoś z Mali, kraju targanego działaniami militarnymi i kampaniami terrorystycznymi. Jego plemię Fulani zamieszkuje też tam, mówią tym samym dialektem Pulaar, wydawało się to więc rozsądne założenie. A poza tym nie wiadomo, gdzie deportować człowieka bez paszportu, pozbycie się dokumentów tożsamości w pewnym sensie gwarantuje pozostanie w Europie.

Bo tak naprawdę Yahya jest imigrantem ekonomicznym. Przyszedł na Stary Kontynent, żeby zapewnić swojej rodzinie lepszy byt. Już w Turcji, oczekując kilkanaście tygodni na swoją kolej przedostania się do Grecji, podejmował różne prace i zarabiał.

— W Senegalu — zamyśla się Yahya — jeśli urodzisz się jako najstarszy syn w biednej rodzinie, która zamieszkuje futę, to wiesz, że musisz się poświęcić i wyjechać do Europy albo Ameryki, żeby oni wszyscy mogli jakoś żyć, mieli co jeść, w co się ubrać, za co opłacić elektryczność i posłać dzieci do szkoły. Wszyscy tak robią, więc po prostu czujesz, że to jest twoje życiowe zadanie.

Ostatni odcinek drogi, z Dikili w Turcji na grecką wyspę Lesbos, Yahya pokonał w pontonie przepełnionym jego braćmi w niedoli. W trakcie tych kilku godzin, podczas sztormu, utopił się jego kuzyn, z którym razem tyle miesięcy szli po lepsze życie do Europy. Yahya dotarł do brzegu w kole ratunkowym z nadmuchanej dętki, którą opatrzność kazała mu sobie sprawić przed zajęciem miejsca w dmuchanej łodzi. W zasadzie kiedy dopłynął do pierwszego europejskiego brzegu, nic więcej ze sobą nie miał. Przy brzegu został zatrzymany i przewieziony do obozu dla uchodźców Moria. Taki zresztą był zamysł — trafić do obozu i dostać tam prawo pobytu w Europie. Jednak obóz okazał się miejscem zbyt niebezpiecznym i uwłaczającym ludzkiej godności. Yahya opuścił więc Morię po czterech miesiącach, po tym, jak zamordowano tam jego kumpla. Następnie przedostał się do Aten. I zrobił to w samą porę, bo dwa tygodnie później, we wrześniu 2020 roku, obóz został zniszczony przez pożar, który wybuchł po podłożeniu ognia przez kilku jego mieszkańców.

— Uff, dobrze, że Yahya był już wtedy w Atenach — mówię do siebie w myślach.

Z opowieści Yahya wynika jeszcze, że warunki panujące w obozie były krytykowane przez organizacje broniące praw człowieka i dziennikarzy, którzy nazywali Morię „więzieniem pod gołym niebem”.


W tym momencie historii dojeżdżamy do Ikei. Jestem absolutnie wstrząśnięta, parkuję i sprawdzam szybko w telefonie hasło: Moria, Lesbos. To wszystko, co mówi Yahya, jest prawdą.

Doczytuję kolejne fakty: część mieszkańców obozu żyła w szałasach, a inni koczowali na ziemi bez dostępu do elektryczności i wody, co groziło katastrofą ekologiczną. W obozie między uchodźcami dochodziło do starć na tle etnicznym, politycznym, religijnym i do przemocy seksualnej. Dodatkowe napięcia wywołał wybuch epidemii covida, doszło do zamieszek, gdy zakażone osoby miały zostać odizolowane od pozostałych.

Sprawdzam jeszcze Wikipedię: początkowo obóz Moria został utworzony dla trzech tysięcy uchodźców. Zakładano, że kierowane do niego osoby będą przebywały tu kilka dni, bo tyle miało trwać oczekiwanie na decyzje w sprawie przyznania ochrony międzynarodowej w Europie. W rzeczywistości jednak, w wyniku polityki europejskiej i porozumienia Unii Europejskiej z Turcją z 2016 roku, zakładających, że uchodźcy docierający do Grecji pozostaną na greckich wyspach i nie będą wpuszczani na kontynent, Morię zamieszkiwało kilkanaście tysięcy uchodźców, niektórzy od kilku lat. Władze Grecji twierdziły, że nie są w stanie zapewnić lepszych warunków, gdyż kraj pogrążony jest w kryzysie, a UE przekazuje niewystarczającą pomoc finansową na utrzymanie obozów.


Mam ochotę przytulić tego dzielnego człowieka. Jak on po tylu traumach jest w stanie być taki szczęśliwy, witalny, po prostu żywy? Jak może to udźwignąć, kiedy mnie przyprawia o cierpienie samo słuchanie jego historii? A przecież jestem profesjonalistką, jeśli chodzi o słuchanie o nieszczęściach… i szczęściach.

— Yahya, jesteś moim bohaterem! Bardzo ci współczuję. I cieszę się, że cię poznałam, to dla mnie zaszczyt, silny człowieku.

— Dziękuję, moja kochana, bardzo dziękuję.

— To ja dziękuję, że się ze mną tym podzieliłeś. Ech, ciężkie to musiało być… Chodźmy po rzeczy.


Zastanawiam się, teraz bardziej jako psychoterapeutka, jaki ślad te wszystkie okropne przeżycia odcisnęły na jego układzie nerwowym. Jedynym systemie naszego organizmu, który się nie regeneruje. W tym rozumieniu, że na przykład układ kostny odbudowuje się poprzez zrastanie złamanych kości. W układzie trawiennym wątroba potrafi się odtworzyć nawet przy 75% uszkodzenia, goją się też rany na błonie śluzowej żołądka. A układ nerwowy pamięta wszystkie doświadczenia. Jest to wprawdzie funkcja wykształcona w drodze ewolucji, jako obrona przed kolejnymi zagrożeniami, jednak równocześnie może w różnych sytuacjach wywoływać nadmiarowe reakcje, w tym też cierpienie, często niepotrzebne. Trauma i związany z nią ból odgrywają się, pomimo że realnego niebezpieczeństwa już nie ma…


Odbieramy pudła z niebiesko-żółtego budynku, Yahya sprawnie pakuje wszystko do bagażnika.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się w kafeneío przy sklepie Tavropoulos, koło miejscowości Afandou. Bar Montana w Faliraki, o którym Yahya myślał wcześniej jako miejscu na kawę, był jednak nieczynny.

Proszę o capuccino, a Yahya bierze gorącą czekoladę. Siedzimy w kawiarnianym ogródku, słońce co chwilę wygląda zza popołudniowych chmur. Patrzymy sobie w oczy. Jestem coraz bardziej poruszona tym człowiekiem. Yahya kontynuuje:

— Kiedy dopłynąłem do Aten, razem z kumplami z Morii poszliśmy do urzędu imigracyjnego po azyl. I oni wszyscy, trzynastu chłopaków, od ręki dostali prawo pobytu, a ja nie. Kilka dni zastanawiałem się, co robić. Nowo poznani w Atenach ludzie doradzali mi, żebym popłynął na jakąś wyspę, gdzie nie ma częstych kontroli straży granicznej, za to jest dużo turystów, a to oznacza więcej możliwości pracy i zarobku. Po trzech tygodniach spędzonych w Atenach popłynąłem z portu w Pireusie promem na Rodos. Kompletnie nie wiedziałem, co mnie tu czeka, nikogo nie znałem, ale pozostanie w Atenach nie miało sensu, bo nie kierowało mojego życia do przodu.

— A dlaczego wybrałeś Rodos?

— Oglądałem na YouTube’ie dużo filmów o różnych greckich wyspach i Rodos najbardziej mnie przyciągnęło.

— Ha, ha, to w zasadzie tak jak mnie! A równocześnie zupełnie inaczej — zamyślam się. — Już ci mówiłam, że jesteś mega-dzielny, prawda? Brawo, Yahya. Tak samo jak ty uważam, nie ma co tkwić w sytuacjach bez perspektywy. Dla ciebie wtedy były to Ateny. My, ludzie, jesteśmy stworzeni do rozwoju, zdolni do zmian i po części kreowania swojego losu! Choć twoja historia zdecydowanie poszerza sens tego, w co wierzę.

— Takie jest życie, siostro. — Yahya odpowiada filozoficznie.

— Czy możemy już wracać? Potem jeszcze pracuję. Opowiesz mi w samochodzie, jak było ci na początku na Rodos? Jak się dowiedziałeś o tym miejscu, gdzie przychodzą ludzie szukający pracy, dobrze?

— Jasne, chodźmy, kochana.


Kiedy wsiadamy do samochodu, Yahya daje mi mały, niebieski woreczek.

— To dla ciebie, moja piękna. — Uśmiecha się tajemniczo.

— Ojej, dziękuję! Nie spodziewałam się prezentów, co to jest?

— Zobacz sama.

Rozluźniam błękitną tasiemkę i otwieram woreczek, w środku migoczą koraliki i muszelki. Wyciągam błyszczące przedmioty. Okazuje się, że to dwie muszelkowe bransoletki, muszelkowy naszyjnik i sznur koralików.

— Yahya, bardzo ci dziękuję, to jest piękne! Taką bransoletkę chciałam sobie kupić. A te są nawet ładniejsze, mają kolorowe sznureczki, nigdy jeszcze takich nie widziałam. — Zakładam na nadgarstek muszelki połączone szmaragdowym kordonkiem. Yahya bierze moją rękę i reguluje długość, widzę, że się na tym zna.

— A te koraliki, czy to naszyjnik?

— Nie, to jest giri-giri, afrykańska ozdoba na talię. Wierzymy, że wspiera kobiecość, płodność, zmysłowość i duchowy dobrostan. Możesz nosić cały czas albo latem na plażę.

— Nigdy czegoś takiego nie widziałam, tego giri-giri, spróbuję potem w domu. Naprawdę, dziękuję ci bardzo, Yahya. Czy ty to wszystko zrobiłeś? — Domyślam się.

— Tak, ja to zrobiłem. Mam dużo więcej różnych takich bransoletek i naszyjników. To moja praca latem. Jak mnie odwiedzisz, będziesz mogła sobie wybrać wszystko, co ci się spodoba, i wziąć dla całej swojej rodziny w Polsce.

— Dzięki, chętnie po prostu pooglądam — mówię, ale czuję się jak mała dziewczynka i oczy aż mi się świecą na myśl o tych błyskotkach, ich symbolice i afrykańskich narracjach.


W drodze powrotnej Yahya opowiada, jak po dopłynięciu do portu Mandraki w Rodos na przełomie września i października 2020 roku przez dwadzieścia dwie noce spał na ulicy, pod drzwiami sklepów na Starym Mieście. Rano chodził na plażę, zwykle na wysokości Aktí Kanári, mył się tam pod plażowym prysznicem i prał swoje jedyne ubranie, czekał, aż wyschnie. Potem szedł na kawę i kanapkę do kawiarni Olympus przy głównej drodze z Rodos do Lindos, bo tam jest właśnie plac, na którym zbierają się ludzie chętni do pracy, i czekał. Dosłownie po kilku dniach różnych doraźnych zajęć pracę na dłuższy czas zaproponował mu pewien Grek. Było to uprzątnięcie większego terenu, a potem przygotowywanie go pod zabudowę. Każdego wieczoru po skończeniu pracy Yahya wracał na stare miasto. Kręcił się po tawernach i barach, poznawał ludzi, w końcu kiedy wszystko wokół zasypiało, i on szedł spać. Po tygodniu pracy, kiedy Grek chciał mu zapłacić wynagrodzenie, Yahya poprosił go, żeby przechował pieniądze, a dał mu tylko pięćdziesiąt euro. Mężczyzna zdziwił się i zapytał, dlaczego Yahya nie chce wziąć teraz swojej wypłaty. Yahya postanowił powiedzieć mu prawdę, że nie ma w tym momencie domu i obawia się, że może zostać okradziony, nocując na ulicy. Greka bardzo to poruszyło, kazał mu poczekać i oddalił się kilka kroków. Yahya słyszał, jak rozmawia przez telefon z żoną. Po chwili mężczyzna wrócił i zaproponował, że przenocują go u siebie. Tłumaczył się, że nie ma wprawdzie wolnego pokoju, ale jego żona już uprząta składzik, wstawią tam łóżko, bo zawsze to lepsze niż spanie gdzie popadnie. W jego sytuacji była to propozycja nie do odrzucenia. I Yahya poczuł, że Bóg jednak wspiera jego wyprawę do Europy.

Mieszkał u greckiego małżeństwa trzy tygodnie, aż do momentu zakończenia przygotowań terenu. Dzięki ciągłości pracy zarobił jakieś pieniądze i w międzyczasie znalazł w Rodos ludzi ze swojego plemienia Fulani, a wśród nich nawet kilku Senegalczyków. Naturalnym krokiem było więc wyprowadzenie się do wynajmowanego przez nich wspólnie dużego mieszkania w miłej okolicy Kanáda, we wschodniej części miasta. Tak przeżył swoją pierwszą zimę na Rodos, pracując dorywczo tu i ówdzie.

Z resztą w tak turystycznym miejscu, jakim jest nasza wyspa, to dość naturalne, że zimą pracuje się od czasu do czasu lub nie pracuje wcale, pobierając przez pół roku przysługujący poza sezonem letnim zasiłek od rządu, którego podstawa wynosi trzysta sześćdziesiąt euro miesięcznie. Za to kolejne pół roku, w sezonie turystycznym, dla wielu ludzi podporządkowane jest całkowicie pracy sześć, siedem dni w tygodniu po dwanaście do czternastu godzin na dobę. Pomimo tego zaangażowania i tak co roku brakuje na wyspie tysięcy pracowników do obsługi milionów turystów odwiedzających Rodos. Przyjeżdżają więc tu do sezonowej pracy Grecy z innych regionów kraju, z Aten czy Saloników, i obcokrajowcy.


Tak wygląda życie na turystycznej greckiej wyspie, przez pół roku pracuje się do granic wytrzymałości, a potem przez pół roku zbiera siły i odpoczywa, pijąc frappé w ulubionej kafeneío. I nawet mnie, kiedy siedzę zimą w kawiarni w Lardos, często ludzie zadają oczywiste z tutejszej perspektywy pytania: „Jak tam po sezonie, czy pieniądze odłożone?” albo „Gdzie idziesz do pracy w nowym sezonie?”. I dopiero po chwili reflektują się, że moja sytuacja jest inna. Bo mieszkańcy mojej wioski znają mnie już na tyle, że wiedzą, że mam pracę całoroczną i dość tutaj nietypową.


— Yahya, czyli oboje pracujemy cały rok — żartuję, żeby trochę rozluźnić atmosferę.

Yahya uśmiecha się.

— I oboje nie bierzemy pieniędzy socjalnych — wtóruje mi ripostą i wraca do swojej opowieści. — Po zimie, na początku sezonu, jeden kumpel z Rodos, Montouga, powiedział mi, że bezpieczną pracą dla kogoś bez dokumentów jest sprzedawanie swojego rękodzieła. On, mimo tego, że pracuje w restauracji, sam to nadal robi w weekendy, bo to dobre pieniądze — mówi dalej. — Dlatego kiedy tylko przybyło więcej turystów, poszedłem sprzedawać hakuna matata na plażę.

— Hakuna matata?

— Tak! Hakuna matata to moje bransoletki i naszyjniki. Turyści są na wakacjach, chcą być szczęśliwi i beztroscy, a hakuna matata to znaczy “nie martw się”.

— No tak, ma to sens. Czyli ludzie przyjeżdżają na wakacje, żeby pobyć na plaży, a twoje życie codzienne i praca toczą się na plaży! Podoba mi się! — podsumowuję, zastanawiając się, jak mu się udaje to trudne życie przeżywać tak lekko.

— Lubię tę robotę, poznaję osoby różnych narodowości, doradzam im w wyborze. Można zarobić, ale to praca tylko do października, opłaca się, póki jest dużo turystów. Po moim pierwszym sezonie znowu zacząłem więc chodzić w to miejsce, gdzie zbierają się ludzie poszukujący pracy. I tam spotkałem Claire-Louise. Resztę już znasz, prawda?

— Tak — odpowiadam zdawkowo, bo widzę, że to jeszcze nie koniec opowieści.

— Chciałbym pracować normalnie w hotelu, tak oficjalnie, z umową o pracę, odprowadzaniem składek, podatkami, rządowymi benefitami, ale nie mogę, bo do tego najpierw potrzebuję zalegalizować pobyt. Bez dokumentów nikt nie może mnie zatrudnić. Zostało mi jeszcze prawie sześć lat czekania. Azyl dostaje się w Grecji po siedmiu latach pobytu, a ja jestem w stanie udokumentować dopiero ponad rok.

— Ojej, sześć lat to strasznie długo! — Współczuję mu, zmartwiona.

— E tam, na co dzień nie przejmuję się tym. Przecież nie mam dobrego wykształcenia, więc nie tracę w tym czasie żadnej świetnej pracy, a tu na Rodos nie tylko imigranci, ale nawet Grecy pracują bez umów. Siedem lat to nie jest dla mnie długo, czas i tak leci. Jak się czegoś chce, bywa, że nie ma wyjścia i trzeba czekać. Najważniejsze to podjąć decyzję. Czuję, że to przejściowa sytuacja. Na razie jestem tu bez żadnego statusu prawnego, ale też nie chcą mnie deportować, do dobrze. A wszystko się zmieni już za niecałe sześć lat. Inshallah.

— Błogosławieni, którzy nie tracą nadziei — odpowiadam. — I nie da się tego jakoś przyspieszyć?

— Mógłbym to zrobić na skróty, na przykład udając związek partnerski z mężczyzną, to najszybsza droga. Przyznają rezydencję od razu, bo nie chcą posądzenia o dyskryminację na tle orientacji seksualnej. Mógłbym też wziąć fikcyjny ślub z Greczynką albo obywatelką innego kraju Unii Europejskiej, ale to już wymaga więcej formalności i ściągania różnych dokumentów z Senegalu. Zresztą teraz rozumiem, dlaczego nigdy mnie to nie kusiło… — Rozmarza się.

— Hm… czyli dlaczego, Yahya? — dopytuję.

— Bo czekałem na ciebie, jesteś miłością mojego życia, Agnieszka.

4. Mój człowiek Fulani

[18 lutego 2022 r.] Jest piątkowe, wczesne popołudnie. W piątki pracuję zwykle tylko dwie, trzy godziny rano. Umówiliśmy się z Yahya, że pójdziemy na plażę, na której nigdy jeszcze nie byłam, mimo że to pewnie mniej niż dwa kilometry od mojego domu. Chodzi o plażę Lardos. Gospodarz Spiros mówił nawet, że to nasza najbliższa plaża, a mnie się wydaje, że jednak Lothiárika jest bliżej, i chcę to sprawdzić.

Spotykam się z Yahya pod moją furtką, witamy się i ruszamy przed siebie drogą Pilónas–Kataviás.

— Chcesz kawę? — pyta — Będziemy mijać Café Altisa.

— Jasne, dobry pomysł. — Uśmiecham się zadowolona.

— Tęskniłem za tobą, Agnieszka.

— Też się bardzo cieszę, że się widzimy! — kwituję, czując się trochę zawstydzona jego słowami.

Po drodze Yahya jak zwykle wypytuje o mnie i moją rodzinę aż do momentu, kiedy dochodzimy do Café Altisa.

Nigdy tu jeszcze nie byłam. Co dość nietypowe u nas na wsi, poza kawą są tu ciastka, słone wypieki, kanapki, pieczywo. Café Altisa okazuje się równocześnie piekarnią. Tymczasem w zwykłej kafeneío tu, na południu wyspy, można wyłącznie napić się kawy, ewentualnie piwa lub ouzo, i oczywiście można zapomnieć o jakimkolwiek mleku roślinnym, bo często w ogóle nie mają pojęcia, co to jest. Zwykle przy składaniu zamówienia pytają też, ile posłodzić ci kawę, i często miarą jest duża łyżka, taka do zupy, a nie do herbaty. Lubię to pytanie o cukier, czuję w nim czyjąś troskę. Choć pewnie raczej to przyzwyczajenie wzięte od kaw na zimno, popularnych tu frappé i fréddo esprésso, do których trzeba dodać cukier jeszcze przed miksowaniem z lodem. Grecy piją tę mrożoną kawę nawet zimą, kiedy temperatura jest daleka od upału. Narzekają na zimno i nadal popijają kawowy napój na lodzie. Z innych ciekawostek — zwykle w kawiarniach są też dwa cenniki: dla lokalsów i turystów. Sama zazwyczaj płacę stawki turystyczne, bo wyglądam jak turystka. Nie mówię jeszcze po grecku, a krępuje mnie upominanie się o zniżkę.


— Często przychodzę tu zimą, odkąd mieszkam w Lardos. Mają dobre wi-fi, siedzę, piję herbatkę, wysyłam wiadomości, oglądam YouTube’a — mówi Yahya.

— Miłe miejsce i nie czuję, że wszyscy mi się przyglądają. Dzięki, Yahya, za pokazanie — odpowiadam.

Wystrój kawiarnio-piekarni Altisa jest dość prowizoryczny, ale w pewien sposób przytulny. Yahya przedstawia mnie Altisie, szefowej tego miejsca, czarnookiej, wyrazistej i bardzo pięknej Albance. Zamawiamy dwa cappuccino na wynos. Altisa wsypuje łyżkę stołową brązowego cukru do mojego kubka i dwie łyżki białego dla Yahya, włącza ekspres. Yahya płaci za dwie kawy trzy euro, czyli dostał cenę dla tubylców — zauważam.

Z gorącymi kubkami w dłoniach ruszamy boczną drogą w kierunku naszego celu, mijamy kilka nieczynnych w lutym hoteli.

Plaża Lardos jest piaszczysto-żwirkowa. Po lewej stronie widać w oddali zatoczkę, nad którą położona jest miejscowość Pefkos, po prawej — skałki, o które rozbijają się dość spore dziś fale. Idziemy tam schować się przed wiatrem. Próbuję wygodnie usiąść na kamieniach. Yahya ściąga swój oliwkowy szal i robi z niego poduszeczkę dla mnie. Niby próbuję pokazać, że nie chcę, nie potrzebuję, ale ostatecznie siadam na szalu, zawsze to wygodniej.

— Czy nie jest ci zimno, moja kochana?

— Nie, wszystko w porządku.

Patrzymy na fale migoczące w słońcu, pijemy ciepłą i trochę przesłodzoną kawę, Yahya obejmuje mnie.

— Kiedy będziesz już moją żoną, dam ci afrykańskie imię — mówi półszeptem.

Kładę głowę na jego ramieniu. On jest tak bezpośredni, że już nie czuję, że to za szybko — raczej, że jestem pod dobrą opieką.

— A jakie są twoje ulubione afrykańskie imiona kobiece?

— Aminata, Kumba, Binta, Aïssatou, Ndeye, Salimata, Kadija… My, Fulani, mamy bardzo dużo pięknych imion — zamyśla się.

— Są piękne, zgadzam się. A opowiesz mi coś więcej o swoim plemieniu? O ludziach Fulani?

— Ooo, to dużo opowiadania! Jest nas kilkadziesiąt milionów i mieszkamy w kilkunastu krajach Afryki Środkowej, od Oceanu Atlantyckiego do Morza Czerwonego. To jest większy obszar niż USA! Tradycyjnie jesteśmy nomadami, najliczniejszą koczowniczą społecznością pasterską na świecie. — Yahya opowiada tak energicznie, że nie da się nie wyczuć, jak absolutnie dumny jest ze swojego pochodzenia.

— Jesteś patriotą, co nie, Yahya? — Uśmiecham się zaczepnie.

— Pochodzę z ludu Fula, z Senegalu. To jest to, kim jestem.

— Też się utożsamiam z moją polskością, ale ty chyba jesteś intensywniej Fulani niż ja Polką.

Yahya śmieje się.

— Szanuję bardzo moje pochodzenie i Pullaku.

— Co to jest Pullaku?

— To… — robi przerwę, jakby szukając dobrego wyjaśnienia — „fulańskość”. Coś, co sprawia, że jesteś Fulani.

— Czyli o tym, że jesteś Fulani, nie decydują miejsce urodzenia, historia, kultura, język? — Nadal niezbyt rozumiem.

— Jakby to wytłumaczyć, życie mojego plemienia zbudowane jest wokół Pullaku. Słowo Pullaku oznacza „ścieżki Fulani”. Przekazujemy je sobie z pokolenia na pokolenie, żebyśmy mogli zachować naszą tożsamość pomimo granic między krajami i tych wszystkich zmian na świecie.

— Bardzo to ciekawe, co mówisz…

— Chcesz poznać Pulaaku?

— Jasne!

— Są to cztery zasady — zaczyna wymieniać Yahya. —

Munyal: cierpliwość, rozwaga, samokontrola, samodyscyplina;

Gacce albo Semteende: skromność, szacunek dla innych, w tym też dla wrogów;

Hakkille: mądrość, przezorność, osobista odpowiedzialność, gościnność;

Sagata albo Tiinaade: odwaga i ciężka praca.

— Piękne! Bardzo szlachetne, wysokie wartości, tak bym określiła Pullaku.

— Dziękuję, siostro.

— I nikt się z nich nie wyłamuje? Wszyscy jesteście tacy idealni? — zastanawiam się na głos.

Yahya głowi się dłuższą chwilę, jakby nie wiedział, co mam na myśli.

— Na przykład czy nie tracicie panowania nad sobą, nie unikacie odpowiedzialności, nie lenicie się, nie tchórzycie? Albo czy niektórzy z was po prostu może nie chcą podążać „ścieżkami Fulani”?

Yahya jakby się zasmuca.

— To, co mówisz, jest bardzo europejskie i bardzo mało afrykańskie.

— Jak to?

— Oczywiście, że nie każdemu zawsze się udaje, ale wierzę, że głęboko w sercu każdy człowiek chce być dobry. Czasami życie nie jest łatwe, wtedy robisz złe rzeczy, ale żeby dobrze się czuć, w końcu będziesz chciał żyć w zgodzie z Pullaku. Ludzie Fula nigdy nie stracą w ciebie wiary i dzięki temu w końcu wracasz na dobrą drogę.

— To piękne, taki kolektywizm, akceptacja, współistnienie rzeczywiście mogą być bardzo wspierające — mówię poruszona. — Yahya, a słyszałeś o filozofii ubuntu?

— Nie, chyba nie. Co to jest?

— Ubuntu też pochodzi z Afryki, nie wiem dokładnie skąd. Wiem, że Nelson Mandela o tym mówił.

— O, Nelson Mandela, wspaniały człowiek! Bardzo odważny! W takim razie to z RPA.

— Może… To znaczy Mandela na pewno z RPA. A ubuntu oznacza: Jestem tym, kim jestem, dzięki temu, kim wszyscy jesteśmy albo: Osoba jest osobą dzięki innym osobom. I po prostu bardzo mi się skojarzyło z tym, co mówisz, o byciu razem na dobre i na złe.

— W całej Afryce ludzie bardziej kierują się sercem i reagują, a w Europie bardziej posługują się umysłem i planują.

— Bardzo to mądre, co mówisz, mądry z ciebie facet, Yahya.

— Dziękuję, moja piękna.

— Yahya, a jakie są wasze tradycyjne stroje?

— Nosimy długie, kolorowe i haftowane szaty. Bardzo różne: grand boubou, yamadu, mbubb, sabondor, xaftaan, agbada, baba riga.

— Oj, chyba nie zapamiętam — śmieję się. — Czy kiedyś oprócz afrykańskiego imienia będę mogła też dostać senegalską suknię?

— Oczywiście, moja kochana, będziesz pięknie wyglądała. Poproszę kogoś, kto będzie jechał zimą do domu, do Afryki, żeby przywiózł dla ciebie grand boubou — planuje Yahya. — Bardzo mnie uszczęśliwia, że chcesz mieć taką suknię.

Yahya mocno mnie przytula, gładzi prawą ręką moje włosy, czuję jego silne ramię, w końcu całuje mój policzek swoimi dużymi, aksamitnymi ustami. Każdy mój zmysł jest absolutnie rozpieszczany, czuję się najbardziej chcianą kobietą we wszechświecie. Delektujemy się tak, wtuleni w siebie, dobrych kilka minut… a może kilkanaście? Towarzyszą nam szum fal i ciepły wiatr. Mam tyle pytań, ale nie chcę przerywać tego cudownego błogostanu, niech trwa.


W romantycznym nastroju ruszamy do domu. Po drodze Yahya pyta, czy spotkamy się jutro.

Raczej tego nie planowałam, chcę jechać do term Kalithea, to kawał drogi, jeszcze za Faliraki.

Termy, choć nieprawdziwe, bo ciepłe wody o właściwościach leczniczych przestały wybijać tu już dawno temu, nadal pozostają ciekawym miejscem, łączącym naturę, architekturę i historię. Powstały w dwudziestoleciu międzywojennym, zbudowane przez Włochów w idyllicznej zatoczce. Z rotundami, okazałym patio, pergolami cały rok pełnymi kwiatów i z urokliwą fontanną z postacią Erosa tworzą bardzo malowniczy pejzaż, który chcę zobaczyć.

Po prostu obawiam się, że nie zmieszczę w sobie tego całego piękna w połączeniu z opowieściami Yahya, że to będzie za dużo.

— Yahya, mam już plany na jutro, chcę jechać do term Kalithea — mówię.

— Sama?

— Tak, dokładnie. Wiesz, co weekend staram się gdzieś wybrać. Na wyspie jest czterdzieści osiem miasteczek i wiosek, więc jeszcze dużo przede mną! — Śmieję się. — Do tej pory odwiedziłam Pilonę i Kalathos, tu koło nas, a z drugiej strony Pefkos i Lindos. I jeszcze Kiotari i Gennadi na południe. W górach byłam w Embonie, Archipoli i Eleousie. A z większych miejsc widziałam Archangelos, Afandou i Faliraki. To chyba wszystko, hm…

— Rozumiem. Kiedy tylko będziesz miała ochotę się spotkać, to zawsze znajdę dla ciebie czas, moja kochana. Jeśli chcesz, w następny weekend możemy pojechać do Laermy na obiad. Byłaś w Laermie?

— Och, chyba tylko przejazdem, po drodze do Apollony. O! Byłam jeszcze w Apollonie! — reflektuję się. — Laerma wyglądała uroczo, chętnie się tam z tobą wybiorę, Yahya.

Przytulamy się i rozstajemy pod moją furtką.


W domu robię sobie herbatkę z szałwi zebranej w mojej okolicy, otwieram laptopa i doczytuję jeszcze o plemieniu Fulani.

Pierwsze wzmianki o nich zostały odnotowane w IV wieku n.e., w XVI stuleciu opanowali tereny Sahelu. Ich główną siłą była wtedy potężna kawaleria, pozwalająca na szybkie przemieszczanie się po rozległym terytorium. Dalszą ekspansję ludu Fula na południe wsparła mucha tse-tse, zarażająca tubylców śpiączką afrykańską.

Czytając o tym, czuję się, jakbym podróżowała w czasie. — Rzeczywistość jest nieustająco fascynująca! — myślę.

Są koczownikami hodującymi bydło, kozy i owce, lub zajmują się rękodziełem i potem jego sprzedażą. Wytwarzają grawerowane tykwy i pokrowce na nie, zwane mbeedu, do tego tkają kosze. Prawie wszyscy Fula są muzułmanami. Byli jednym z pierwszych plemion afrykańskich, które przeszło na islam, traktują go jako nieodłączną część swojej tożsamości kulturowej, a równocześnie zachowują elementy tradycyjnych animistycznych wyznań.

Pochodzenie plemienia jest niejasne i postulowano różne teorie. Jego styl życia związany z ciągłym przemieszczaniem się utrudnia prześledzenie historii i relacji z innymi narodami. Ustne przekazy Fulani sugerują, że ich korzenie sięgają Afryki Północnej i takich populacji jak Berberowie czy Egipcjanie. A genetycznie lud ten wykazuje także różny stopień domieszki zachodnioeurazjatyckiej. Szczególnie widzę to na zdjęciach kobiet Fulani, wiele z nich ma stosunkowo jasną karnację i lekko skośne, duże oczy. Z kolei mężczyźni są zwykle bardzo wysocy i smukli, o ciemniejszej skórze. Tacy jak Yahya.

5. Obiad w Laermie i rodzina w Senegalu

[5 marca 2022 r.] Umówiliśmy się na sobotni obiad. Tu, na wyspie, jada się go zwykle koło czternastej — piętnastej, czyli tak jak w czasach mojego dzieciństwa w Polsce. Niby restauracje otwierają się na lunch anglosaskim zwyczajem, pewnie przywiezionym przez turystów, o dwunastej, ale przed sezonem letnim nikogo wtedy w nich nie ma, ewentualnie starsi panowie piją tam kawę.

Jedziemy do Tawerny Stasia, Yahya był tam kilka razy latem, ja nigdy, tym bardziej chętnie poznam to miejsce. Parkujemy przy głównej drodze, pod drzewkiem pomarańczy.

— Jak tu pięknie! — mówię, zachwycona widokiem z góry na okolicę.

Yahya tylko się uśmiecha.

Wchodzimy schodkami do tawerny. Jest pusto, Yahya próbuje kogoś znaleźć. Z domu nad tawerną schodzi do nas Anastasia. Witamy się i pytamy, czy można coś zjeść. Anastasia zastanawia się chwilę i mówi po grecku:

— Teraz poza sezonem mam zamknięte. A skąd przyjechaliście?

— Mieszkamy w Lardos — odpowiada Yahya.

— Przyjechaliście zimą na wakacje? Dobry pomysł, teraz można przynajmniej naprawdę odpocząć w spokoju.

— Nie, mieszkamy tu cały rok, w Lardos — wyjaśnia Yahya.

— Naprawdę? Brawo! Hm, nie mam zbyt wiele, mogę wam zrobić souvláki z frytkami i sałatką choriátiki — zastanawia się gospodyni. — Tak, mam fetę, oliwki dam całkiem świeże, nasze, i tak samo oliwę.

— A masz souvláki z kurczaka? — pyta Yahya. — Bo nie jem wieprzowiny. A moja kobieta nie je w ogóle żadnego mięsa — jakby się mną chwali.

— Tak, zrobię z kurczaka. A dla ciebie gígantes plakí, może być?

Patrzę na Yahya, nic nie rozumiejąc, a do Anastasii mówię:

— Syngnómi, den miláo kalá elliniká akóma.

Anastasia odpowiada po angielsku:

— Nic nie szkodzi, dobrze sobie radzisz, a to trudny język. Gígantes plakí to duża, pieczona fasola w sosie pomidorowym.

— Dziękuję, to brzmi pysznie. Tak, zdecydowanie poproszę!

— A do picia? — dopytuje dalej po angielsku Anastasia.


Siadamy przy stoliku na zewnątrz, dostajemy zamówioną Retsinę i Sprite’a, i dwie małe szklaneczki.

Słońce miło grzeje nam twarze, przed oczami rozpościerają się rodyjskie pagórki i zielone doliny pełne gajów oliwnych i cytrusowych.


— Dziękuję, Yahya, bardzo przyjemne miejsce — mówię. — I dobrze, że jednak możemy coś tu zjeść.

— Kochana, oczywiście.

— Wiesz, rozmawiałam dziś z jedną z moich sióstr, Karoliną, i planuje odwiedzić mnie ze swoją rodziną jakoś na wiosnę.

— Naprawdę, przyjedzie do ciebie rodzina? Bardzo się cieszę i bardzo chciałbym ich poznać!

— Też się bardzo ucieszyłam, dlatego ci o tym mówię. I bardzo bym chciała, żebyście się poznali. A opowiesz mi coś o swojej rodzinie? Na przykład czy masz rodzeństwo?

— Tak, oczywiście, że mam. Teraz starszą siostrę i dwóch młodszych braci. Zostało nas czworo.

— Ojej, czyli coś się stało? — zasmucam się, bo to znowu będzie trudny temat, a nie o to mi chodziło. Chciałam dowiedzieć się tylko czegoś więcej o nim, o człowieku, który coraz bardziej mnie oczarowuje i którego podziwiam.

— Moja mama urodziła ośmioro dzieci. Najpierw był mój najstarszy brat Djiby Amadou, który zmarł, mając siedem lat. Potem moja najstarsza siostra Kadija Amadou odeszła w wieku dziesięciu lat. Potem mój brat Samba, zmarł niedawno, miał czterdzieści jeden lat. Potem moja siostra Houleye, mieszka w Senegalu, tylko wyprowadziła się po ślubie do męża, do innej miejscowości. Potem urodziłem się ja, moje imię znaczy „najstarszy brat”, i zobacz, tak się stało… — zamyśla się. — Potem jest mój brat Ousman, potem był Sidy, ale odszedł, kiedy miał dziewięć lat, za nim bardzo tęsknię, był tak pięknym chłopcem… — Do jego oczu na moment napływają łzy. — I najmłodszy z nas, Harouna, mieszka nadal w naszej wsi.

— Przepraszam, że pytam, to takie smutne. Boże, co musiała czuć twoja mama? Co się z nimi wszystkimi stało?

— Nie wiadomo, może choroby. Po prostu umarli, wydali ostatnie tchnienie i Bóg zabrał ich do siebie.

— Rozumiem — mówię i myślę, że to jedyna rozsądna interpretacja, żeby nie dać się przygnieść ciężarowi tych tragedii. Chcę dopytać o te choroby, lekarzy, ale przypominam sobie, że Yahya opowiadał mi, że nigdy w życiu nie był u lekarza aż do szczepionki przeciw covidowi, czyli już tu, w Grecji. Yahya, widząc moją zadumę, dopowiada jeszcze:

— Ze mną też nie było wiadomo, co się stanie. Urodziłem się jako wcześniak i nikt nie dawał mi za bardzo szans na przeżycie. U Fulani nadajemy dziecku imię po siedmiu dniach od urodzenia. Kiedy moja mama chciała zorganizować tę ceremonię dla mnie, wszyscy widząc, jak jestem mały i słaby, mówili jej: „Poczekaj jeszcze, sprawdźmy, czy przeżyje do jutra”. I tak codziennie przez kilka kolejnych tygodni. Aż w końcu się zgodzili na wspólne świętowanie, bo niby ciągle byłem za mały i do tego nie chciałem jeść, ale zacząłem się więcej ruszać i nie umierałem, więc trzeba było mi dać to imię.

— Yahya, dla mnie jesteś wielki i najsilniejszy! Wszystko, co mówisz, tylko mnie w tym utwierdza. I obiecaj mi, że zjesz wszystko, co przyniesie Anastasia! — żartuję, widząc kątem oka talerze zbliżające się do naszego stolika.

Próbuję też trochę zmienić temat. Coś rodzinnego, ale może lżejszego. Skoro jego rodzice mieli ośmioro dzieci, to pewnie się bardzo kochali, byli blisko. Zaczynam więc:

— A wiesz, jak poznali się twoi rodzice?

— Poznali się w Senegalu, ojciec to muzułmanin, a mama była chrześcijanką, i była wtedy bardzo piękna. W Senegalu muzułmanie i chrześcijanie żyją obok siebie w zgodzie i szacunku. Jednak to było bardzo nietypowe, a już szczególnie niespotykane u nas w tamtych czasach, żeby pobrać się z miłości — opowiada z entuzjazmem Yahya, wcinając ze smakiem przypieczone mięso.

Z dalszej opowieści wynika, że zamożna i wykształcona rodzina matki Yahya, Aminaty Saidou, nigdy nie zaakceptowała tego małżeństwa. Aminata została wydziedziczona, a krewni zerwali z nią kontakt. Po zawarciu związku z Ahmedem Diallo zamieszkała w jego rodzinnym domu w wiosce Sintiou Garba.

Jednak Yahya, mimo że jest Senegalczykiem, urodził się na Wybrzeżu Kości Słoniowej, w mieście Dziumo Koro, 30 kwietnia 1980 roku. Jego ojciec dostał tam pracę jako kucharz w hotelu, a że była taka możliwość, zabrał ze sobą żonę. Ich starsze dzieci zostały z krewnymi w Sintiou Garba.

Yahya w wieku siedmiu lat również został odwieziony do Senegalu, do rodzinnej Sintiou Garba, i zamieszkał z babcią, która zmarła po dwóch latach. Wtedy przyjechał po niego wujek i zabrał go do miasta M’Bour, położonego na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego, trzeciego co do wielkości miasta w kraju. Po kolejnych ośmiu latach jego ojciec przeszedł na emeryturę i rodzice wrócili do Sintiou Garba, dzięki czemu Yahya w wieku siedemnastu lat z powrotem znalazł się pod ich skrzydłami i wiódł proste życie w tradycyjnej afrykańskiej wiosce, słuchając dużo muzyki i marząc o dalekich podróżach do Norwegii, Polski (tak!) i Ameryki.

Po paru latach, pod naciskami matki, ożenił się z dalszą kuzynką. Aissätou miała wtedy tylko piętnaście lat, ale trzeba było się spieszyć, bo była zdrową, uczciwą, rozsądną, wysoką i piękną dziewczyną. Gdyby czekać z decyzją zbyt długo, mógłby się znaleźć inny kandydat.

W sytuacjach tak młodego zamążpójścia dziewczyna zwykle przez kilka lat mieszka w izbie z teściową, i dopiero kiedy zdecyduje, że jest gotowa na dzielenie łoża z mężem, przenosi się do niego. Tak było i w przypadku Yahya i Aissätou, która zdecydowała się zbliżyć do męża po czterech czy pięciu latach małżeństwa.

Yahya opowiada, że w chwili zaślubin był bardzo nieszczęśliwy, miał zaledwie dziewiętnaście lat i chciał się po prostu zakochać, tak jak jego rodzice, natomiast nie śmiał wtedy przeciwstawić się woli matki. Figura rodzicielki jest bardzo szanowana, wręcz czczona w jego kulturze. Fulani żyją w przekonaniu, że do końca życia i w żaden sposób nie będą w stanie odwdzięczyć się matce za to, że nosiła ich pod sercem i obdarowała życiem.

Niedługo po ceremonii ślubnej wyjechał do Kamerunu, do miasta Duala, do pracy. Po to, żeby wspomóc finansowo powiększoną rodzinę, ale też trochę żeby uciec od niewygodnej sytuacji.

— Yahya, czyli ty masz żonę w Senegalu?! — Mój neurotyczny kawałek osobowości nie wytrzymuje, karmiony stereotypami o Afrykańczykach wykorzystujących białe kobiety o naiwnym sercu.

— A jeśli bym miał, moja kochana, to co?

— To dla mnie bardzo niewygodne. Spotykać się z czyimś mężem, patrzeć, jak o mnie zabiega. Po prostu nie chcę robić rzeczy, z którymi mnie byłoby źle, gdyby ktoś mi je zrobił.

— Masz dobre serce, Agnieszka, ale to nie tak. Zrobiłem to dla mojej matki, chyba sądziłem, że jakoś się to z czasem ułoży. Ale nigdy bym czegoś takiego nie powtórzył. Po śmierci mojego brata Samby matka nakłaniała mnie znowu do ożenku z wdową po nim, ale nie zgodziłem się. Już wiedziałem, że to nie dla mnie, mimo że wtedy cała rodzina była mną bardzo zawiedziona.

— To jakiś koszmar i ubezwłasnowolnienie — ocenia moja wewnętrzna neurotyczka, cała się trzęsąc. — I jeszcze tak czcisz swoją mamę, kiedy ona próbowała zniszczyć ci życie. Nie łapię tego, współczuję, to straszne…

— W mojej kulturze silni mężczyźni czasem mają więcej niż jedną żonę. Związki są zazwyczaj aranżowane przez rodzinę. Żona jest w dużej mierze do pomocy posuwającej się w latach matce, która wybiera sobie przyszłą towarzyszkę starości. A czasami, kiedy kobieta owdowieje, a cała rodzina męża ją pokochała, zostaje kolejną żoną któregoś z braci, żeby móc zostać z rodziną, bo bywa, że nie ma gdzie wracać. W niektórych wioskach jest też więcej kobiet niż mężczyzn, a u nas większość kobiet chce mieć dzieci i jest to naturalne, że w tym celu decyduje się zostać kolejną żoną.

— No dobra, powiedzmy, że to po prostu nie moja bajka, i dlatego się zaniepokoiłam i zaczęłam bronić. Z twojej perspektywy brzmi to wręcz szlachetnie — zaciekawiam się. — Takie macie zwyczaje, rozumiem. Głupio mi, że zaczęłam to oceniać. Pewnie dlatego, że to kompletne przeciwieństwo kultywowanego w zachodnim świecie romantyzmu, który od jakiegoś czasu sama uważam za tragifarsę, czy przeciwieństwo budowania dojrzałego związku. Potrzebuję oddechu, żeby to sobie poukładać. — Zamyślam się.

— Czy chciałabyś coś jeszcze zamówić, moja kochana? — Yahya wyczuwa moje spięcie i próbuje zmienić temat.

Zauważam, że jest już całkiem ciemno i zrobiło się chłodno. Macham ręką, że nie.

— Zapłacę rachunek — mówi Yahya. Wstaje i wchodzi do tawerny.


Kiedy wraca po chwili, już mi lepiej. Obejmuje mnie i idziemy do samochodu. Nic mi nie jest winien, spotykamy się, poznajemy, jest ciekawie, porusza mnie. Przecież na pierwszy rzut oka widać, jak jesteśmy inni, więc czego ja się spodziewam? Sama jestem po dwóch rozwodach. Oboje mieliśmy przedtem życie.


Po drodze do Lardos dowiaduję się jeszcze, że mimo tego aranżowanego małżeństwa formalnie Yahya nadal jest kawalerem, zaślubiny miały charakter rytualny i nigdy potem nie zostały nigdzie zarejestrowane.


Leżę w moim wielkim łóżku, szumią fale i szumi mi w głowie od tego innego świata z opowieści Yahya. Obserwuję swój oddech. Jestem już w miarę spokojna.

6. Gwiezdne konstelacje

W ciągu następnego tygodnia kilka razy widzę Yahya z tarasu, jak jedzie odwiedzić chłopaków do Lothiáriki albo posiedzieć w Café Altisa. Mam tu niezły punkt obserwacyjny. Za każdym razem Yahya pozdrawia mnie z dołu i pyta, czy do niego dołączę. W końcu tak krzycząc do siebie „w greckim stylu” — on z dołu, ja z tarasu — umawiamy się, że pojedziemy w piątek do Haraki. Słyszałam, że to urocza rybacka wioska z ładną plażą.


[18 marca 2022 r.] Yahya przyszedł po mnie po skończeniu pracy, koło osiemnastej. Ruszamy do Haraki, to niedaleko, jakieś piętnaście kilometrów, czyli dwadzieścia minut jazdy krętymi drogami. Zaczyna się już ściemniać, na intensywnie granatowym niebie widać okrągły księżyc. Dziś wypada pełnia, a my jedziemy jakby w kierunku wielkiego ciała niebieskiego, wygląda to obłędnie.

— Yahya, jakim jesteś znakiem zodiaku? — pytam.

— Zodiaku? — dziwi się Yahya.

— Hm, ogólnie mówiąc, zodiak to taka typologia, która do pozycji różnych planet i gwiazd w momencie urodzenia człowieka przypisuje cechy jego charakteru i dążenia życiowe, wręcz los, który go czeka. Słyszałeś kiedyś o tym?

— Nie, siostro, nic o tym nie wiem.

— Bo według zodiaku jesteś Bykiem, a ja Wagą. Czyli obojgu nam patronuje planeta Wenus. To by tłumaczyło, dlaczego tak dobrze się dogadujemy, mimo że dosłownie wszystko nas różni i nie mamy nawet łatwego dla obojga języka do komunikacji.

Yahya zamyśla się i mówi po chwili:

— Tak właśnie wygląda miłość, Agnieszka. Język to nie problem, potem nauczę się dobrego angielskiego i polskiego, a ty pulaar.

— Yahya, jesteś niemożliwy! — śmieję się do niego. — Jak mi podasz też godzinę urodzenia, sprawdzę twój dokładny kosmogram urodzeniowy, okej?

— Tak, zadzwonię do mamy i zapytam. Wiem, że to było jakoś rano.


Parkujemy na placu za Pizzerią Galilei w Haraki i ruszamy na spacer w kierunku plaży.


Według mnie to, że Yahya i ja dobrze się ze sobą czujemy, to ważny czynnik, który może sprzyjać pojawieniu się miłości. To, że oboje, prowadzeni przez Wenus, jesteśmy ciepli, przyjaźni, kreatywni, ważna jest dla nas estetyka — może ułatwić i umilić życie, natomiast sądzę, że to jeszcze nie miłość. Przy okazji tych rozważań o dopasowaniu przeliczam w głowie, jakim numerem według numerologii jest Yahya. Wychodzi mi, że Siódemką.

— A numerologicznie jesteś Siódemką — ekscytuję się, bo to jest jedna z niewielu wibracji, która jest w stanie na dłuższą metę pomieścić w sobie moją zmienną i pobudliwą naturę Piątki.

— A skąd ty o tym wszystkim wiesz, kochana?

— Od dawna interesuję się astrologią i trochę numerologią. Kiedyś po to, żeby ogarnąć i ukierunkować siebie, a teraz tymi narzędziami pomagam sobie zgłębiać i rozumieć innych. I zwykle to się sprawdza. Na przykład dzięki temu wiem o tobie, że jesteś optymistyczny, porządny i pracowity, znasz się na ludziach i potrafisz przewidzieć długoterminowe konsekwencje, jakbyś widział to, co jeszcze niewidoczne.

— Dziękuję bardzo, moja siostro. Ty też znasz się na ludziach, to twoja praca.

— Dziękuję, mój bracie — odpowiadam.

Yahya śmieje się. Dochodzimy do nadmorskiej promenady.

— Agnieszka, trochę mi nieswojo o to pytać, ale czy ty masz dzieci?

— Mam jednego syna, już dawno dorosłego. Jest wspaniały, moja prawdziwa duma, a nie miał łatwo jako dziecko.

— Jak to? Przecież urodził się tu, w Europie — dziwi się Yahya.

— Wiesz, jasne, że miał co jeść i w co się ubrać, ale miał też ekstremalnie młodych rodziców, bo urodziłam go bardzo wcześnie, a niedługo potem się rozwiodłam. To bardzo przykre dla dziecka… — Robi mi się smutno, wręcz czuję przygnębienie. Pomimo tego staram się kontynuować. — Od zawsze był ponadprzeciętnie inteligentny, a teraz to już w ogóle jest ode mnie o wiele mądrzejszy. I wszyscy lubią spędzać z nim czas. A w zasadzie z nim i jego dziewczyną. Marzę, żeby mnie odwiedzili tu, na Rodos.

— Też bardzo chętnie go poznam. Dobrze, że masz syna. A gdzie mieszka?

— W Warszawie. Mam tylko jego jednego, więc kupiłam mu mieszkanie i w nim mieszka. Skończył studia już parę lat temu i pracuje.

— Dałaś mu dobre życie, wykształcenie i mieszkanie w stolicy, tak, że nie musi wynajmować. Jesteś wspaniałą matką.

— Ach, wiesz, mam do siebie pewne zastrzeżenia, ale niestety nie da się cofnąć czasu.

— A co z jego ojcem?

— Rozwiedliśmy się przez kompletną niezgodność charakterów. W wieku, w którym większość moich koleżanek nie miała jeszcze męża, ja byłam już rozwódką. Po rozwodzie został pilotem samolotów, a dziś nawet nie wiem, co się u niego dzieje. Czasem mój syn coś wspomni, ale ich relacja nie jest ani bliska, ani wspierająca. Zawsze robi mi się przykro, kiedy o tym myślę.

— Ojej, miałaś trudne życie, moja kochana. Nie martw się, dałaś swojemu synowi bardzo dobry start. Teraz jest już mężczyzną i poradzi sobie — pociesza mnie Yahya. — I od tamtej pory nie masz męża?

— Teraz nie mam, ale byłam jeszcze żoną muzyka. Brytyjczyk, poznałam go na koncercie, przyjęcie weselne zrobiliśmy w angielskim pubie. To była dziwna historia, bo dopiero po ośmiu latach wspólnego mieszkania wzięliśmy ślub. On na to nalegał, nigdy wcześniej nie miał żony, chciał być mężem. Ja wiedziałam, że niewiele to zmienia, ale skusiłam się wizją wspólnego wyjazdu do arabskiego kraju. Takie wtedy mieliśmy plany. Jednak cztery miesiące po ślubie, w dniu moich czterdziestych trzecich urodzin, stwierdził, że bycie mężem mu nie odpowiada. I tak znów skończyło się rozwodem. Dobre choć to, że zachował się jak angielski gentleman, wziął na siebie winę i wynagrodził mi finansowo cały dyskomfort. Potem okazało się, że w tle była inna kobieta, ale summa summarum rozwiódł się ze mną w białych rękawiczkach.

— Bardzo był nieodpowiedzialny. — kwituje Yahya i dodaje — Kochana, może usiądziemy tu na plaży?

— Tak, super, siadajmy. A ty, Yahya, masz dzieci? — pytam, zastanawiając się, czy nie za bardzo się rozkręciłam z opowieściami o rozwodach.

Yahya wyjmuje z płóciennej torby i rozkłada na piasku bardzo kolorowy materiał, robiący za kocyk, na którym mamy usiąść.

— Tak, mam trzy córki: Kadija, Kumba i Binta.

— Ooo, same dziewczynki. Jeszcze raz, Kadija… jakie są ich imiona?

— Kadija-Yahya, Kumba-Yahya i Binta-Yahya.

— Yahya, a czemu teraz jakoś inaczej mówisz ich imiona?

— To moje dzieci, u Fulani do imion dzieci dodajemy imię ojca. Czyli Kadija to Kadija-Yahya i tak dalej.

— Bardzo ciekawe, bo przecież i tak jest jeszcze nazwisko.

— Tak, moje nazwisko Diallo.

— A ile mają lat?

— Kadija-Yahya ma siedemnaście lat, Kumba-Yahya piętnaście, a Binta-Yahya dziesięć.

— Czy ich mamą jest Aissätou?

— Tak, ale po naszym rozstaniu i moim wyjeździe do Ameryki wróciła do swoich rodziców, do Ogo. Czyli teraz dziewczynki są z moją mamą w Sinthiou Garba, pomagają jej w domu, w ogrodzie, a Aissätou często przyjeżdża do nich, prawie co dzień.

— Aha, rozumiem… Kadija, Kumba, Binta — powtarzam, żeby zapamiętać imiona i też trochę żeby nie zareagować nadmiernym zdziwieniem na tę rodzinną konfigurację. — Wiesz, w Europie, jeśli rodzice nie są razem, dzieci częściej zostają pod opieką matki. Zdarza się, że ojcowie umywają wręcz ręce od swoich obowiązków rodzicielskich, a nawet utrzymywania własnych dzieci.

— Tak, widzę to, tu mężczyźni nie chcą być wsparciem dla innych, myślą tylko o sobie. W Afryce za dzieci odpowiada ojciec, bo mężczyzna jest silniejszy i bardziej sprawczy, dlatego dzieci mieszkają z nim i jego rodziną.

— Yahya, pewnie strasznie tęsknisz za nimi? Bo ja już nie mogę się doczekać, żeby je poznać.

— Bardzo tęsknię, to ta najtrudniejsza strona emigracji. Ale chcę, żeby one wszystkie, i jeszcze Yahya, skończyli szkołę i żyli w przyzwoitych warunkach, po to tu jestem.

— Yahya?

— Tak, mam też pod opieką syna mojego zmarłego brata, Samby. Jest o rok młodszy od Kadiji.

— A co z jego mamą?

— Kiedy mój brat zmarł, a ja nie zgodziłem się poślubić wdowy po nim, wróciła do swojej rodzinnej wsi, a mały Yahya został z nami. W Afryce to normalne, że dzieci po śmierci ojca zostają z jego rodziną, a matka staje się wolna, żeby miała jeszcze szansę ułożyć sobie życie.

— Czyli masz też syna — dodaję wspierająco, bo głęboko porusza mnie jego sytuacja, afrykańskie zwyczaje i odpowiedzialność Yahya za tyle osób. Coraz bardziej rozumiem, na czym polega to poświęcenie się dla rodziny, o którym mi opowiadał po drodze do Ikei. — Ależ ty jesteś silny.

— Takie dostałem życie, daję więc z siebie wszystko, co mogę, żeby przeżyć je jak najlepiej.

— Jesteś dla mnie tak niezwykłym człowiekiem, po prostu brak mi słów!

— Dziękuję, siostro.


Leżymy na plaży, nie rozmawiając już, wsłuchani w szum fal. Księżyc odbija się w morzu srebrną poświatą. Jest całkiem ciemno, a może nie całkiem? Bo niebo mieni się milionami gwiazd. Yahya delikatnie głaszcze mnie po włosach, jakby wmasowywał wszystkie te nowe fakty w mój umysł, któremu znowu trudno uwierzyć w taką rzeczywistość. W tę bliską, tu, na plaży w Haraki, i tamtą daleką, w afrykańskiej wiosce Sinthiou Garba w Senegalu.

7. Pierwszy raz w przyczepie kempingowej

W drodze powrotnej z Haraki Yahya zaprosił mnie do siebie.

— Agnieszka, kiedy mnie odwiedzisz? Claire-Louise wczoraj była w Lardos i dużo rozmawiałem z nią o tobie. Może chciałabyś ją poznać, jak będzie następnym razem, w przyszłą niedzielę. Umówimy się?

— Czemu nie, chętnie, nie mam tu na razie zbyt wielu znajomych — zgadzam się, bo poza Claire-Louise jestem ciekawa miejsca, w którym mieszka Yahya.

Planujemy, że wczesnym popołudniem, o czternastej, przyjadę na mostek po jego stronie Lardos, a on wyjdzie tam po mnie i razem podjedziemy na działkę.

Brzmi to być może skomplikowanie, ale w naszej wiosce nie ma adresów, nie tylko nazw ulic, ale też numerów domów. I Yahya wymyślił takie rozwiązanie, bo sama raczej nie miałabym szans znaleźć jego miejsca.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.