* * *
Jesteśmy tylko maleńką kroplą w wodach świata, niesioną często bez wpływu na nurt czy wiatr. Nikt też nie jest jedyny, w bólu, płaczu, uśmiechu, radości — życiu… A wszystko, co mamy jest nieskończenie małym wycinkiem teraźniejszości, który znika z chwilą czasu.
* * *
Czytałem kiedyś o pewnym człowieku, który wyszedł z domu, aby zaspokoić ciekawość tego, co go otacza. Szedł drogą, rozglądając się wokół i nagle wpadł do głębokiej dziury. Cały dzień mu zajęło, zanim się z niej wydostał. Wrócił więc do domu, żeby wyruszyć w drogę następnego dnia. Rankiem dzielnie maszerował, lecz znów wpadł do tej samej nieszczęsnej dziury. I tak mijały kolejne dni, jak wpadał co dzień do dziury, aż do dnia ósmego. Tego ranka kroczył pewnie i ostrożnie, a kiedy zbliżył się, do owej dziury zgrabnie ją ominął. Zadowolony szedł, przyglądając się wszystkiemu ciekawie, gdy nagle wpadł do kolejnej dziury. Wcale się jednak nie zmartwił, tylko ze śmiechem powiedział: nauczyłem się tamtej dziury, to i kolejnej też się nauczę.
Człowiek nie ryba, a pływa
Nie wielbłąd, a dźwiga, lecz najważniejsze,
Aby dnia swego, co dzień się uczył.
Piórko…
Nauczyłem się nocy,
Czystej bez farby
Nagiej bez posiadania
— Noc nie jest zachłanna.
Patrzyłem w sny jawy.
Świadectwa śmierci miłości
Stając na krawędzi
Gdzie, budzi się życie.
Teraz próbuję uczyć się dnia,
Kiedy staje się bogatszy
O nowego anioła.
* * * Otwórz usta
otwórz usta, ze słońcem,
aby nie przestraszyć ptaka
— może przyniesie Ci gałązkę.
Sen jawę tuczy
Postrzępione promienie lampy
Poruszały liście drzewa
Dotykając wilgocią drogi,
Niczym językami szepczącej nocy
Tęsknej za echem kroków,
Nim te umilkły w gwiazdach nieba.
Obrazy w kałużach wabiły cienie,
Lecz kiedy wiatr pochylał usta
Marszczyły odbicia jak ciche twarze,
Gdy niemy krzyk dusi marzenia
W zerwanych łańcuchach zegara życia.
Pod maską skóry mrok ukrył skrzydła…
Ktoś ukradł księżyc,
Wieszając bochen chleba.
Cień…
Na niebie chmura spogląda w ziemie,
Szukając oczu rzeźbiących obłoki,
Aby płynęły tchnięte oddechem.
W obliczu szarości zmieszanej z czerwienią
Dnia światła ustępującego ciemności
Rodzą się w szeptach cienie.
Patrzyłem dniem, by zbudzić wiatry
Niosące słowa jak skrzydła,
By śnić jak ćma…
Jak ćma w ustach księżyca,
Kiedy świt szary spisuje pakty
W zamian za rąbek życia.
Patrzyłem mrokiem czarnym
W bezgwiezdne niebo otchłani
Zostawiające strzępy skóry,
Falujące kalectwem odnóży
Próbującym rozłożyć żagle,
Które tonęły w kroplach,
Rozmazując ciemność popiołem.
I wtedy na niebie iskra
Zbudzona z głębi
Rozdarła w nim skrawek
Uwalniając blask srebra.
Cienie leżały wzdłuż fali,
Topiąc zegary pamięci,
Broniące się szeptem kamieni
Zgniatając wilgoć powietrza
W smak bólu i tęsknotę
Dusząc patrzące oczy.
W poświacie nieba
Wschodziły dziwne kształty,
I wielka czerń niczym żywa,
Która wznosiła się w wijącym krzyku:
— Bywajcie! Bywajcie!
I one przyszły…
— Kim jestem?
Skrzypiący głos jak stare koło
Uniosło echo między krąg cieni
— Kim jestem?
Wtórowały głosy,
A wielka czerń milczała.
Cisza jak martwe płuca
Zawisła chwilą.
Strach oczu patrzy wisielcem,
A w srebrnym szalu dłonie powstają.
Potem kontury niczym sen marą
I znowu iskra.
Lunatycy szeregiem jak blade płótno
Podszyte włosem
Wijącym się żywym,
Rzekłbyś siostry Gorgony
Powielone w odbiciach
Dotykające kamieni
Wraz ze słowami
Jakby zaklęciem:
— Żyje i jest ożywiony
Jest martwy i jest uśmiercony
— Żyje i jest ożywiony
Jest martwy i jest uśmiercony…
Wtem gruby cień wyrwał się z kręgu,
Pełznąc niczym wąż w oczach nocy
Po łzach srebrnych tulących ziemię
I wspiął się na plamę czerni,
Opadając na kolana ze słów jękiem:
— Nie wiem, czy śmierć jest snem,
Czy wszystkie noce śmiercią,
Bo jeśli to przebudzenie spełnienia
Poprawia koszmarny makijaż,
Gdzie ból wkłada czarny garnitur,
A białe rękawiczki proszą do tańca,
Prowadząc w tarcze muzyki
Tnące nienawiścią żywe na wióry,
Aby dać innym wskrzeszenie
To wolę dalej tkwić pomiędzy
W zawieszeniu jak cień nędzny.
Na co wielka czerń rzekła:
— Jam jest cień wszystkich cieni
Otchłań życia i śmierci
Plama karmiona myślą i czynem,
Stworzona nie przez Boga,
Lecz człowieka — pana świata,
A tyś jedynie jak strawa
Więc milcz, bo z łatwością przychodzą mi torsje
I wtedy legniesz jak te kamienie,
Gdzie szept w nich wyryty
Pilnują Gorgony, by nigdy nie ożył.
Na niebie chmura odsłania światło,
Słoneczne drzazgi przebijają powieki,
Lecz jakże smutną garść ziemi podnoszę.
Wiem, nie utulę, jedynie łzę uniosę.
Patrząc, jak z małej iskry cień wielki pada.
— Oj biada ci serce i ziemio nasza
Ślepców cień wszystko otacza.
Powietrze i ulica
Gdzież to ja jestem? O kraju dawny,
Kiedy lipa nie wita gości ostoją
Tu gdzie stolicę ma teraz ptak stawny,
Którego nawet góry się boją?
Cóż to ci matko? Bóle i żałości
Krew jeno przemówić zdoła —
Rwąc i dzieląc twoje wnętrzności,
Potem tylko grawer kamieni zawoła:
Ach, bracia pobili braci,
A synów pożarli jak zbójcy!
Teraz, pociecha ostatnia płaci,
Co miesiąc nowemu twórcy?
Nieszczęsna siostro, dziecię też pewnie!
Z tego łona wzięte
Przez słowa płynące rzewnie,
Cieniem niedoli przeklęte.
Spójrz w ulice niezgodą usłane,
Pamięci rany jeszcze nie skrzepły,
Tam leżą ciała krwią zapisane,
Tu gdzie oddech w sercu wciąż ciepły.
Wszystkich donikąd wrogość wyzuje,
Okrutna chciwa zemsta zdobyczy
Jak dziki cień nad mądrość wzlatuje,
Który miłości nie czyni, a jeno rany kaleczy.
Jeśli nikt oczu jutrzenką nie obróci
W niechybnej karze tego zegara
Weź Boże mnie, niech czas śmierć skróci
Niech za wszelki gniew, starczy Ci jedna ofiara.
Politicus
Rozbity jak księżyc w trzosach
Odbija w toni kwiat żonkila,
Folwarku armii ras ewolucji,
Gdzie cicha noc dźwięk niesie,
Mlaskając w korycie znajomego echa.
Weselna była mu uczta,
Dopóty sam daniem się nie stał.
Lecz, nic to…
Nic to za wiele.
Poszedł wół, pójdzie i ciele.
Jutro zapowiedź i kolejne wesele…
* * * Każdy kraj
każdy kraj ma własną scenę życia,
na której od czasu, do czasu
można znaleźć i osła.
Nocna cisza
Nocna cisza rozświetla gwiazdy
Przez tęskne okna marzeń,
Które niczym oczu lustra
Odbijają wędrujące cienie.
Szukałem wiatru w szepcie,
Aby zbudził zmysły nocy
Rozdzierające fartuch mroku
Aż po dno ciemności duszy,
Gdzie leży jawa we śnie,
Lecz tylko krople ciszy
Opadające z twarzy nieba
Tuliły śpiące miasto.
Patrzyłem, jak noc ginęła z brzaskiem.
W ulicy przebudzonych kroków,
Gdzie ludzkie robaczywe słowa
Budując szklane mosty
I zapłakałem,
Stając się ciemną ciszą.
Oj syta ci ja syta
Najadła się i napiła bieda do syta,
Rozłożyła plecy do słońca
I modli w podzięce.
Usłyszała to chmura na niebie
Skąd taka radość u ciebie.
Dwa tygodnie jak byłam na pogrzebie
Obdarli żywego do końca,
Oj syta ci ja syta.
Tydzień temu u babki jak brała rentę,
Oj syta ci ja syta.
Wczoraj latałam po kraju,
Patrzyłam, jak brali po pięćset.
Oj nie udźwignie,
Jaka ci ja syta będę, oj syta, a syta.
Pociemniała chmura przez chwilę,
Później jasną przybrała minę
I rzekła: też mi to nowina.
Oj mówi bieda:
Lęk ci ja chmurko, przez chwilkę miałam
Że zamiast ryby, dostaną po wędce.
* * * Patrzymy w
patrzymy w otaczające nas obrazy
i kiedy one łączą się z myślą,
postrzegamy, jak wiele ukrytej jest
prawdy pomiędzy fikcją…
Na twarzy sen
Noc zgasła w chmurach
Chowając cienie szeptu
W drzewach tęsknych liści.
Milczące krople oczu nieba,
Niczym senne widzenie
Opadają z rosą w ziemie
Zabierając śmierci obrazy
Gdzie świat nieobecny, wplatany
Z oddechu jak mgły, przyodziewa życie.
Mrok śniących murów
Poi zaglądające spojrzenie
Spod powiek skradzionego księżyca
Sznurując srebrem usta
Chodzącym we śnie.
Spoglądam w nocy oblicze,
Szukając gwiazdy, co spada.
Składając w nadziei zaklęcie,
By krew szat jej nie zdarła.
Już tylko sen
Na jawie słońce ślepe
Rozpala ogień w oczach
Zbawiennym kręgiem zemsty
Pomiędzy ludzkie cienie
Szukając klatki blasku.
Z obłoków zimne usta
Zatrute czasem stopy
Kołyszą echo serca
Z nadzieją dawnej drogi,
Gdzie jeno pień wystaje
W letargu ściętej lipy.
Umilkły słowa w deszczu
Chowając wzrok w ciemności,
Odeszły gwiezdne skrzydła
Delikatne jak ciem marzenia
Unoszące uśmiech srebra
Tańczący z wiatrem nocy.
Przez toń czarnego nieba,
W miękkiej wilgoci łez księżyca
Już tylko sen nawleka nici,
Cerując chwile życia.
Wilcze cienie
Wskazówki krew odmierza
Płonące jak ptaki grzechu
W gwałcie ślepego muru nędzy.
Wokoło szkliste cegły
Gonią na wietrze słowa
Pełne soczystych owoców
Malując graffiti zabawienia,
Wypełnione oddechem iluzji.
Z klatki serca popiół nocy
Rozmazuje łzy na niebie
Patrząc w wilcze cienie…
— Wiatr pachnie czerwienią.
* * * Myśli, a czasem
myśli, a czasem słowa,
rodzą uczynki, które rzeźbią duszę ciała,
nie łudź się jednak, że gdzieś to zniknie
i nikt nie zobaczy…
CórUNIA
Była panna, kwitła w gody,
Był też posag nieubogi.
Przyszły swatki i swatowie,
Aby pomóc białogłowie.
Wnet kawaler gdzieś z zachodu
Język słodki jak dzban miodu,
Przypadł w gusta, w tłustej tuszy
Wykarmiony, więc bogaty i być musi.
Najpierw posag panny, bo nie gorsza wcale,
Potem zaręczyny ciągły się przez bale.
Co przeżyli — wytańczyli,
Jak i zniknął też kawaler.
Został bękart…
Alimenty czy dotacje?
Szału nie ma, są owacje,
Nic za darmo papcio mruczy.
Jak wyrośnie, pracą zwróci.
W karuzeli ogniw stołu
Zaproszony niczym wołu,
Na salony jego mości
W karcie menu zamiast gości…
Szkielet-szkliści…
Z szarości powstają szkielety,
Jak nadgryzła warga uśmiechu.
Z kropli deszczu wyrastają szyby
Dzielące w klatkach spojrzenia
Skrzypiących rzęs twarzy,
Sznurując usta zakrzepłą czerwienią
Szukającą w amoku światła.
Wiatr rozciąga obraz chmury,
Pędzlem wyobraźni kształtu
Opadając okiem nieba.
Wilgoć napływa strużką,
Zlepioną ziemią rysując kałuże,
Marszczącą kroki jak echo
W splecionym zgiełku głosów
Mokrego warkotu nie lotu,
Kalekich odnóży głodnych księżyca.
Za szybą lunatyk zlizuje krople
Luna opadła w senną ciemność.
Srebro dotyka ust kielicha,
Budząc dłonie drzewa.
Cienie wiją się w łańcuchu
Spięte wiatrem ruchu,
Gdzie zwiedziona gałąź pęka
Za sekundy skrzydeł uniesienia
Szkła granicy okruch lęku
Dziwnych klatek jak akwaria,
Które pogubiły dawno siebie.
W zabrudzonych oczach szyby,
W starej latarni, żarówka myje cienie.
— Tłum kopie leżącego.
* * * Jeżeli potrafisz
jeżeli potrafisz powiedzieć dzień dobry
to pewno i ciebie ktoś pozdrowi
lub słowa te będą lekcją,
abyśmy byli dla siebie mili.
Jeżeli potrafisz cieszyć się z cudzego szczęścia,
to pewno inni będą cieszyć się z twojego,
albo twój uśmiech będzie
dobrą nauką, żeby cieszyć się szczęściem
drugiego człowieka.
Krzywe usta
Kapiące butów krople
Ciągną się w chmury deszczu,
Płynąc kałużą zlepionej masy,
Kończyn odnóży, coś jak z mrowiska,
Jak kłosy zboża trząsane sitem
Zagłuszonego w werblach czasu,
Peronu w składzie obuwia
Wagonów ust krzywych,
Rozmazujących w chodnikach oczy.
Cień ginie w nocy bez świateł,
Odrywa myśli zlepione z piasku,
Unosząc życie nad skrzydła ciała,
Obracając wrzeciono tworzenia
Przędzy pędzla rzęs obrazu
Jak sen, który jest i zarazem go nie ma.
Ze ścian wychodzą szepty,
Łagodne, kąśliwe, ciche i głośne
Jak igła graffiti na skórze
Odurzona kroplą nieznanej mikstury
W uczcie zaproszenia dla ciała
Zakola nieznanej ci rzeki,
Gdzie za dnia płynie przez stopy
W złudzeniu wodą tą samą,
Bojąc się myśli, jak bardzo jest obca.
Krzywe usta, płyną potokiem kropel,
Kradnąc parasol zamknięty w sobie,
Wieszając lustra ciemnej czerwieni
W łodygach róży zerwanych płatków
Ciężkich jak imiona kamieni,
W przynęcie zrzuconego balastu,
Grzbietu konia przyrośniętej huby
Oręża łez snu kołyski.
Usta smakują wina słońca,
Cierpki smak przepełnia zmysły,
Unosząc ciepło w skronie,
Szumiące jak morskie fale syreny
Nieme w głosie za dotyk ziemi…
O świcie
Krzywe usta spadają z okna
W skradzione oczy, bieli uśmiechu,
Między zęby blaszanych parapetów
Grymaśnych w guzikach ściany,
Niedopiętych i rozerwanych w szacie
Brzemiennej lęku kąśliwego wiatru
Z echa słów śliny lepkiej
Języka oka firanek.
Słońce budzi obrazy,
Przebijając szare szyby
Drzazgami światła.
Milczące cienie kołyszą rzęsy,
Szukając szeptu w otwartych oczach,
Które jakby wpół we śnie
Daleko od ciała
Unoszą nagie tarcze zegarów,
Czekając na kroki wskazówek.
Nadgryzione ściany kapią tęsknotą
Spoglądającą za rozwianą nocą,
Kiedy to snu lekkie dłonie
Tulą oddechem ciepła.
Blaszane powieki w okruchach chleba
Wabią z porankiem szum skrzydeł ptaka,
Jak skrawek obłoku marzenia
Skrywający duszę przed wzrokiem,
Gdy oko patrzy w puste odbicia.
Idę przez miasto skąpane brzaskiem,
Patrząc jak, cienie szukają skóry
W maskach karmiących własną powłokę.
Księżyc na niebie jest taki blady.
* * * Ludzie jak
ludzie jak ćmy
lecą w blask światła,
szukając fikcyjnego szczęścia.
Bez gwiazd
Noc zgasła w chmurach,
Chowając cienie szeptu
W drzewach tęsknych księżyca.
Milczące krople w łzach wina
Wypiły ostatnie okna,
Udając sen życia.
* * * W ciemnym
w ciemnym bezgwiezdnym niebie
anioł budzi gwiazdy,
a diabeł wkręca żarówki,
uzupełniając półki ćmami.
Nokturn niewidomych
Za szybą świt wstaje z echem,
unosząc woal twarzy.
Krzykliwe paznokcie opadają rysą,
niczym ciężkie lemiesze
zagłuszając usta ściany.
Na knocie skrawek rozwianej nocy
tonie w oczach brzasku
wpuszczając kształty i odbicia.
Z kurtyny muru wychodzą kąty,
kąsając myśli snu spłoszone
budzące nokturn niewidomych życia.
Nocne powieki rozwiał wiatr,
blednąc w maskach świtu.
Palce dłoni ziemię noszą
Ziemia kręci się w płonącym stosie,
Topiąc dusze jak w utopii,
Jeden sieje, inny zbiera,
Ziarno gnije, chleba nie ma.
Myszy siedzą w kącie głowy,
Walcząc z kotem w białym mleku,
Czarnej pralki jak krucjaty,
Rozwieszając w sznurkach czyny
Spięte klamrą wraz z medalem.
W stopniach igrzysk wielkość wstaje,
Dając puchar z upojenia,
Jak narkotyk dla szeregu,
Aby dalej walczył z sobą
Niepamiętny już swej woli…
Ważne, aby ciągle w maratonie
Numer przypisany nosił
W statystkach pola zbiorów
I, co więcej, sam je kosił.
Dając zboże myszom oraz mięso wilkom
W zamian za kolejną iskrę łaski
Owiniętą dymem marzeń
Z nadziejami bańki mydła,
By, gdy pęknie, mogła umyć,
Winę w innych przelewając,
Rozgrzeszając to, co w sobie
Przeciągając linę szaty,
Jak w nagrodę krwi pokoju
Dla kolejnych nasion w polu,
Które rosną jak konserwy
Każda w puszce z etykietą
Niczym w wielkiej półce sklepu
Potem koszyk…
Kasa i sprzedana.
Im sklep większy, tym jest lepiej,
Wtedy ściera się granica.
Nie ma cła, celnika, tylko pasza.
Pociąg ciągnie ją w wagonach
W torach prawa spekulacji,
W głodnych stacjach z kloszardami,
Co wygrali myśl z myszami
Na peronach z numerami,
Których nazwy nikt już nie pamięta,
Bo i po co korzeń drzewu,
Kiedy jabłek już nie rodzi.
Lecz nie wina jest jabłoni,
Kiedy małpa banana woli,
Rada w zaproszenie świata stołu,
Aby udać tam przed sobą
Postać ludzką, z bajki znaną.
Z Don Kichotem mądrość leży,
Aby odciąć tryby ziarna mąki
Myśli myszy walki z kotem,
Aby każde żyło w racji
Bez wchodzenia sobie w szkodę,
Ale to kolejna jest utopia,
Kiedy braknie króla, stworzą choćby z chłopa.
Folwark zwierząt z fabrykami,
Ziemię marzeń obiecania
Wraz z kolejną laską strachu,
By przypisać niepowodzeń wolę
I czapeczkę jak niewidkę
Za nagrodę posłuszeństwa
Wyrzeczenia kosztem władcy,
Aby z pola stół go raczył,
Zostawiając czasem kości
Psom broniącym racji.
Gdy pytanie płodne
Myśli rodzą się jak gwiazdy,
W noc bezchmurną powracając,
Lecz gdy znajdzie ktoś właściwą
W stosie płonie szarlatana
Za wygnanie cienia z jaskiń,
Knota świeczki śmierci strachu,
Bata konia swej dorożki,
Garbu z rakiem cnoty rasy
W tronie sakwy głodu brzucha,
Poczynając od kamienia,
Aż po zęby armat, maszyn.
Ziemia kręci się w dwie strony,
Powracając lekcją szkoły
Ten, kto ściągał ocalony.
Rozumiejąc swą głupotę,
Kiedy żabę kijem zabił
Lub całował, by mieć księcia,
Patrząc w los jak na loterii,
Kiedy ślepa kura ziarno trafi.
Niż siadając wroną na gałęzi,
Wypatrując lisa z serem,
Myśląc, że i mu okruszek skapnie,
Kiedy się rozminie z sercem,
Aby rozpiąć czarne skrzydła
Wyrzeczenia jutra światła
W sytej strawie dzisiaj,
Która choćby i zgnić miała
Lub zniszczyć, co zostanie.
Warta jest celu życia
Nieistotnych godzin po śmierci,
Albowiem te nie stanowią jego zmartwienia,
Lecz przyszłych pokoleń.
Czas czyści wszelkie kominy,
Lecz zawsze znajdzie się nowa sadza
Z tego samego ognia wrogości
W ulepszonym składzie spalania,
Prowadzonym przez byka w stadzie
Szukającego nowego pastwiska.
Tratując wszystko w swej drodze,
By rogi przypisać innemu.
Rondo zdaje się być nieskończone,
Kiedy braknie za nim drogi,
Wtedy gęstość czyni w sobie,
Czyniąc kraksy wyludnienia.
Zatem cel jest w lepie muchy
Dać jej tyle, aż już nie poleci,
Potem pająk w uczcie
Zwiąże znów kolejne sieci
Przywiązania sobie matki,
Aby dała żeru dziecię
Głodnych macek brzęku władzy.
Wokół drogi są jaskinie
Jak skarbonki fermy trzody.
Grypa karmi je w wypasie,
By szczepionki były łase
W szczęściu cudu, nie przyczyny
Nieświadome w świadomości,
Co ją karmią spływające śliny
Dzieląc porcję w mięso i wędliny.
Karuzela i łańcuchy
Żeton toczy się po stole.
Pędzel w farbie namoczony
Kolor miesza w żyle,
Płynąc duszą z oczu
Lustro ślepe, ale żyje.
Palce dłoni ziemię noszą
Niczym dzbany pełne wody,
Ciągnąc ucho, póki pęknie,
Rozlewając łzy pustyni
W karawanie śladu stopy.
Rozgrzeszenia biczu piasku
Za aborcję ciepłą serca.
Wzory w drogach pól pastwiska
Spoglądają poprzez okna,
Lecz nie widzą w nich odbicia.
Ciemna lampa kreśli smugę
W stopach biegu jak leminga
Ponad siłę brzegu morza,
Niosąc tratwy, łodzie i okręty
W plusku fali jak chaosie.
Masa zlepia się i wpływa
Każdy sobie swoim wiosłem,
Lub też w pędzie jak po głowie.
Nikt już nie wie, gdzie i czemu,
Aby dalej w letarg celu.
Puenta długa lub też krótka
To zależy od ogródka,
Co posadzi i jak wzejdzie.
Każdy w sobie ma nasiona,
Jeden plewi, inny w chwastach,
Lub też siedzi obok budy.
Sam nie weźmie ani i nie da,
Lecz najgorszy w szkodę wchodzi,
Łzami zdobiąc abordaże,
Budząc sępy z lisią kitą,
Które ziemię odkupują,
Aby oddać ją w dzierżawie,
Na łańcuchu wymuszenia
Dając bilet w jedną stronę,
Gdzie w bagażu dusza siedzi
Zaprzedana chciwą zemstą.
Halo, tu…
Słowa jak cień cichego echa
Na murze wieszaków
Pod maską twarzy kołysze serce,
Śledząc przywarte kształtów odbicia
Splecione iluzją obrazów życia.
Pod kroplą deszczu łza szepty tuli,
Ciche jak oczy dalekiej gwiazdy,
Szukając okien w otwartych ustach
Przez sen na sznurkach zgubionej jawy.
Pod chustą szare wspomnienie świtu
Wzrokiem staruszki dotyka nieba,
Jak kropla deszczu, gdy łza już sucha,
By rodzić łzę w spotkanych oczach.
Wiatr delikatnie dotyka włosów
Niczym pajęczyn łowiących głosu
Samotnej ławki z kawałka drewna.
Nad widnokręgiem krzyk dziatwy wschodzi,
Halo, tu Europa…
Krzywa droga…
Noc snem wypełnia pielesze
W ciemności łagodnej jak owce,
Kiedy dzień lęk wypasa
W trawach namaszczanych popiołem,
Które wiatr echem czesze
Mieszkającym w grawerach kamieni,
Nie mogących zrodzić światła.
Nocna latarnia ćmy unosi,
Gdzie warkot kajdan z martwą spada
Jak niemoc westchnienia,
Które but gniewem naciska
Zatruty w każdej twarzy,
By, dłoń żywą odstraszyć
Chowając oczy palcami
W usta bez krzyku…
Ponury cień w drzewie dojrzewa,
Spijając wilgoć z ziemi
Ze stóp łez korzeni,
Zdradzonego wejrzeń sumienia
Pozornie kalekiego instynktu ciała
W samolubnej miłości tworu,
Gdzie złe oko głuchych karmi
Robakiem w ustach żywota…
Noc usypia o świcie
Tak bardzo obca jemu,
Gdy dzień szuka życia
Zbyt słaby, by zabrać siłę chorobie
I zabić nocy nadzieję,
Czekając, by wdarła się chwila,
Coraz bardziej światu daleka,
Którą jest miłość czy przyjaźń.
Poranek rosą przez twarze wstaje,
Wiatr w chmurach wodę budzi,
Lecz obojętność przywarła jak skóra.
Dzień znowu, plecami umiera…
Bez dłoni
Kikuty postaci z trąbami bez skrzydeł
I tępe widły bezrogie,
W pochodzie na rondzie
Między gliniane rzeźby w bełkocie
Tworzące prawa odpuszczenia,
Dające pracę w bramie portierowi,
Łysemu z brodą i licencją pilota,
By jękiem nie opadł w doliny
Dające z lewa i prawa wiatry
Mające stosunek małżeński
W pozorach płatków owsianych,
Aby koń chciał dalej ciągnąć dorożkę
Aż po koniec dnia jego ulicy.
Grube cygaro wyszło z mody
Przeto ruch jeno w kole wskazany,
Wmawiany, iż zgodnie z orbitą się kręci,
Gdzie zabawienie otępienia jest wielkie
W poglądzie klas dymów z komina
Grzebiąc wszystko za życia w piekle,
Pozwalając jedynie, by ktoś krzyknął amen…
Najwłaściwszym jest jutro czasem,
Aby głupota starczyła przed mądrością,
By woli złudny nadała kierunek
Tak, aby ślepy nie mógł żyć godnie
Oklaskując jedynie krew w teatrze
Nie wiedząc, iż sam jest aktorem,
Za wynagrodzenie tęsknoty,
Które nad nim nie zapłacze.
Dziura w bycie jest jak lustro
Odbijające w oczach kształt własnej duszy,
Jak twór samoistny, niezależny od ciała.
O ile nie jest ono więzieniem
Niedoskonałej skóry bądź odzienia,
Która nie szuka proroka w modzie
Lecz własnej woli nut nieznanych
Tego, co w nim żyje.
Poznanie wyrazu czasem ma smak wstydu,
Aby późniejsze rzeczy zrozumieć
Dające stopą krok ruchu
W poszanowaniu harmonii zależnej
By, dać mu mądrość zaiste prawdziwą
Tak, aby umiał spojrzeć w oczy miłością
Nie ze względu na swoje marzenia
Lecz na miłosierdzie serca.
Ulice jak sznury zgubionej przędzy
Utkane w domy ślepych okien
Cerują drzwiami rozdarte usta,
Gdzie zamiast kołatek wizjer spogląda
Bojący się ucha, aby usłyszeć głosu
Zmieniającego pogląd istnienia,
W którym kolor, różnicy nie ma.
Skłonności łez są pełne w trzosach,
Karmiąc mrocznego pocieszyciela,
Gdzie choćby jedna starczy, aby zaistniał,
Niewdzięczny wszystkim prócz sobie
Wznosząc winorośl bluźnierczą
Czyniącą kikuty bez dłoni,
Niepamiętające nawet imienia.
W kawałkach luster opada zima
Zamykająca szept w taflach lodu,
By później wiosną popłynąć w morze,
Unosząc krę dawnej wody,
Którą jedynie w plusku kamień pamięta
Ciężki i zimny bez dłoni serca,
By poczuć, choć w słowie, objęcie ciepła.
24.05
Farba z pokusy płynie w deszczu
Malując czernią światło
Ukryte w dłoniach twarzy.
Ulica splata się z szeptem
Rozdwojonych słów języka,
Pod maską kupującego marzenie
Za głos wyboru fatamorgany.
Komary walczą o strawę
Z widmem gliny i drzewa
W nabrzmiałych ziarnach klepsydry
Wyjętych z sennej wnętrzności,
Jeszcze ciepłego w jelitach echa.
Kamienne kroki odbija ściana,
Wiatr tuli złamane skrzydła,
Szukając cienia ptaka…
Złamana róża
Noc snem wypełnia pielesze
W ciemności łagodnej jak owce,
Kiedy dzień lęk wypasa
W trawach namaszczanych popiołem,
Które wiatr echem czesze
Mieszkającym w grawerach kamieni,
Nie mogących zrodzić światła.
Nocna latarnia ćmy unosi,
Gdzie warkot kajdan z martwą spada
Jak niemoc westchnienia,