E-book
31.5
drukowana A5
75.55
Pod Maltańskim Niebem

Bezpłatny fragment - Pod Maltańskim Niebem


Objętość:
429 str.
ISBN:
978-83-8431-712-9
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 75.55

Rozdział I

— No, pospiesz się! — krzyknęła Kaja z salonu, gdzie kręciła włosy przed ogromnym lustrem.

Patrycja zerknęła na elegancką czarną sukienkę z odkrytymi plecami, którą miała zamiar założyć tego wieczoru. Na tę głupią imprezę szła tylko dlatego, że tydzień temu dołączyła do tego absurdalnego biura nieruchomości, a Kaja nie dawała jej spokoju, dopóki się nie zgodziła.

Nigdy nie rozumiała, jak można pracować wyłącznie na prowizji. Latem w swojej klinice medycyny estetycznej miała mniej klientek, więc postanowiła pomóc koleżance. Jednak widząc, jak długo Kaja czeka na wypłatę za sprzedaż, Patrycja zaczęła wątpić w sens tego pomysłu. Obiecała sobie, że zostanie tam jedynie na czas wakacji.

— Idziesz? — Kaja weszła do pokoju, ubrana w długą, mieniącą się różnymi odcieniami miedzi suknię. W dłoni trzymała złotą torebkę, a na stopach miała wysokie szpilki.

— Idę — westchnęła Patrycja i razem wyszły z domu.

Patrycja była wysoka, jak na standardy wyspy, na której mieszkały. W swoich ulubionych, dziesięciocentymetrowych szpilkach miała sto osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu. Czasami zastanawiała się, czy kiedykolwiek znajdzie tu partnera, ale teraz była bardziej skupiona na swojej klinice.


Klub Level 22, Portomaso Marina.


Wszystko nagle zwolniło, jakby czas na moment wstrzymał oddech. Dźwięki głośnej muzyki — pulsującej, ciężkiej od basów — uderzyły niczym fala, rozchodząc się po ciele i wypełniając każdy jego fragment drgającą energią. W powietrzu unosił się zapach drogich perfum, słodki i ostry zarazem, mieszający się z aromatem alkoholu i elektryzującym napięciem tłumu.

Czuła, jak ta atmosfera wciąga ją powoli — hipnotyczna, chaotyczna, a jednocześnie pełna życia. Miejsce zdawało się mieć własną duszę, intensywną i ulotną, której nie sposób było zignorować.

Klub mieścił się na ostatnim piętrze wieżowca, z którego rozciągał się widok na całą maltańską zatokę. Ogromne okna odbijały migotliwe światła miasta, tworząc wrażenie, że rzeczywistość miesza się tu z iluzją. Było w tym coś z luksusu i ekstrawagancji, ale też pewna pustka — jakby wszystko istniało tylko na chwilę, po czym znikało w dymie fajerwerków.

Tłum ludzi tańczył i śmiał się, poruszając w rytmie muzyki jak w idealnie wyreżyserowanym spektaklu. Każdy grał swoją rolę — z precyzją, z pasją, z pragnieniem bycia zauważonym.

Kiedy weszły do środka, poczuła znajome uczucie przytłoczenia. Dźwięki, światła, spojrzenia — wszystko było zbyt intensywne. W głębi duszy wolałaby zostać w domu, z książką w dłoni i swoim chihuahuą, Franiem — małym towarzyszem z charakterystyczną ciemną plamką na połowie pyszczka.

Muzyka uderzyła jeszcze mocniej, a w chwili, gdy ruszyły w stronę baru, kilka głów odwróciło się w ich stronę. W tym miejscu każdy ruch przyciągał spojrzenia.


— Kim jest ta dziewczyna? — zapytał Martin jednego z właścicieli franczyzy swojej firmy, wskazując głową w stronę Patrycji.

Mężczyzna, do którego się zwrócił, rzucił krótkie spojrzenie w jej kierunku i uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem. — To Patrycja. Nowa w zespole. Kaja ją przyprowadziła, też jest z Polski.

Właściciel biura, w którym obie pracowały z entuzjazmem ruszył w ich stronę. Gestem zaprosił dziewczyny, by dołączyły. Patrycja poczuła, jak jej ciało momentalnie się napina. Nie miała ochoty na to spotkanie, na uprzejme uśmiechy i kurtuazyjne rozmowy w zgiełku muzyki. A jednak — nie chcąc robić sceny — ruszyła za Kają i Franem w stronę Martina.


Stanęła naprzeciw mężczyzny o ciemnych włosach, które lekko opadały na jego czoło. Jego postawa była solidna, a zarazem nieco skryta. Twarz miał nieco okrągłą, z delikatnymi rysami, które nie pasowały do tego miejsca — w tym luksusowym klubie, gdzie wszyscy byli pewni siebie, pełni energii. Na jego ustach pojawił się uśmiech jakby odzwierciedlając pewną dozę nieśmiałości, który zdradzał, że coś go powstrzymywało. Spojrzenie mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa — pełne zaciekawienia, ale także lęku.

Czuła w nim ogromną niepewność, jakby każda jego myśl była na chwilę zawieszona, a świat wokół niego nabrał zupełnie innego, bardziej nieuchwytnego wymiaru.

Fran przedstawił ich sobie, a ona wyciągnęła rękę i ścisnęła jego dłoń z mocą i pewnością siebie. Jego uścisk był słaby, ale ona nie dała po sobie poznać irytacji. Skinęła lekko głową i odeszła.


— Co za dziwny typ — mruknęła do Kai, która sączyła gin z tonikiem maszerując do baru.

— Może po prostu się zestresował. — Zaśmiała się Kaja. — Co pijesz?

— Prosecco, poproszę. — Uśmiechnęła się do barmanki.

Po kilku kieliszkach dziewczyny bawiły się w najlepsze, ale Patrycja przez całą noc czuła na sobie uporczywy wzrok Martina, który siedział na sofie w kącie.

Co za dziwak, pomyślała, starając się skupić na zabawie ze znajomymi z biura.


***


— Wstań! — krzyknęła Patrycja, ledwo ciągnąc Kaję po schodach na drugie piętro. Oczywiście winda znowu była zepsuta.

Niski mężczyzna, który pomagał jej nieść nieprzytomną dziewczynę, sapał z wysiłku i mruczał coś pod nosem, zmęczony gorącem.

Patrycja otworzyła drzwi i razem z nim położyła Kaję na sofie.

— Dzięki, już sobie poradzę — powiedziała, odwracając się do Josepha. Mężczyzna miał ponad czterdzieści lat, był niższy od niej o głowę i miał srebrzyste włosy.

— Jesteś pewna? — zapytał z uśmiechem.

Zadrżała na dźwięk jego głosu. Od dłuższego czasu chodził za nią na każdej imprezie na wyspie, a w biurze zawsze wydawało jej się, że jego spojrzenie ją śledzi.

— Tak, jestem pewna, dziękuję — mruknęła z grymasem obrzydzenia na twarzy i trzasnęła mu drzwiami przed nosem.

Usiadła na sofie obok jęczącej Kai, zdjęła jej buty i ułożyła ją na lewym boku. Sama też zrzuciła szpilki z obolałych stóp po całonocnym tańczeniu i westchnęła.

Wyjęła telefon, słysząc powiadomienie z Facebooka: „Martin Barell zaprosił cię do znajomych”.

Rozdział II

Dwa lata później dziewczyny przygotowywały się na świąteczną imprezę, którą Patrycja zorganizowała, by uczcić sukcesy swojej rozwijającej się kliniki. Były zgraną paczką czterech koleżanek, choć jedna z nich nie pracowała z pozostałymi. Kiedyś było ich pięć, ale od czasu, gdy Asia, wysoka blondynka o aparycji przerośniętej świnki Peppy, próbowała wykluczyć Hanię z grupy, relacje znacząco się ochłodziły. Patrycja, nie mogąc znieść niesprawiedliwości, stanęła w obronie Hani i otwarcie skrytykowała pozostałe dziewczyny za brak wsparcia. W głębi duszy nie mogła zaakceptować obecności osób, które krzywdzą innych, i od tamtego czasu jej zaufanie do grupy było mocno nadszarpnięte. Zastanawiała się, czy gdyby to ona znalazła się w podobnej sytuacji, mogłaby liczyć na ich lojalność czy może bez zastanowienia by ją odrzuciły, gdyby ktoś postanowił usunąć ją z ich kręgu.

— Boże, jak gorąco — sapnęła Hania, machając ręką w kierunku kelnera, który zdawał się ich nie dostrzegać. Siedziały przy małym stoliku w samym sercu Valetty. Grudniowy wieczór przyniósł niespodziewane ciepło — termometr wskazywał dwadzieścia trzy stopnie. Świąteczne lampki mieniły się na tle wieczornego nieba, a ciepła bryza nadawała miastu niemal bajkowy charakter. Zgiełk i muzyka unosiły się nad pełnymi uliczkami, przygotowując je do bożonarodzeniowych świąt.

Po kilku drinkach Katia, księgowa, która jako jedyna z grupy nie pracowała w klinice, westchnęła i odstawiła pusty kieliszek.

— Weźmy jeszcze jednego drinka i chodźmy do tego nowego klubu dwie ulice dalej. — Niemal krzyknęła z ekscytacją.

— Chodźmy teraz, już prawie północ — odpowiedziała z determinacją Patrycja, wyjmując portfel z torebki, aby zapłacić. Szybko zeskoczyła z wysokiego barowego stołka. — Idziemy! — powiedziała wesoło i z uśmiechami na twarzach ruszyły w stronę klubu, podążając za Katią.

Przemieszczały się przez wąskie uliczki Valletty otoczone kamienicami z jasnego piaskowca, które odbijały migotliwe światła świątecznych dekoracji. Atmosfera była pełna radości i oczekiwania, jakby cała wyspa przygotowywała się na wielką, świętą noc. Ciepły grudniowy wieczór otulał je delikatnym wiatrem, który dodawał temu miejscu egzotycznego uroku.

Katia, nie czekając na resztę, znikała co chwila w rozproszonej grupie ludzi, ale Hania, Kaja i Patrycja podążały za nią, uśmiechając się na myśl o nadchodzącej nocy.

Kiedy w końcu dotarły do klubu, z wnętrza biła fala muzyki, a migotliwe światła witały gości na progu.

Patrycja, z jej ciemnymi włosami do pasa, miała w sobie coś, co na pierwszy rzut oka mogło budzić dystans. Jej bystre, przenikliwe spojrzenie często mylnie sugerowało wredny charakter. Jednak ci, którzy mieli okazję poznać ją bliżej, szybko odkrywali, że za tą pozornie chłodną fasadą kryła się osoba niezwykle lojalna i ciepła, gotowa stanąć w obronie tych, na których jej zależało. Kiedy już ktoś zyskał jej zaufanie, był pewien, że zawsze będzie mógł na nią liczyć. Jej determinacja i upór sprawiały, że nigdy nie odpuszczała — zawsze osiągała to, co sobie zamierzyła, choć często kosztem długich rozmyślań i analiz.

W towarzystwie Patrycja nigdy nie była duszą imprezy — wolała obserwować, analizować sytuacje z boku, niż być w centrum uwagi. Gdy jej przyjaciółki zagadały się przy barze ze znajomymi, Patrycja została przy stoliku, przyglądając się tańczącym i rozbawionym ludziom.

Nagle poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Odwróciła się gwałtownie, a na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech.

— Jak się masz? — zapytał Martin, który właśnie przystanął przy jej stoliku. Miał na sobie ciemnogranatowy garnitur, białą koszulę, a jego włosy były krótko ostrzyżone, z widocznymi oznakami łysienia z przodu. Wydawało jej się, że nieznacznie schudł. Zauważyła też, że na jego palcu nie było już obrączki, gdy nonszalancko oparł rękę o stolik.

— Hej, dziękuję, wszystko w porządku — rzuciła, odwracając głowę.

Martin nachylił się, aby lepiej ją usłyszeć w zgiełku panującym wokół nich.

— Dobrze się bawisz? — zapytał.

Mrugnęła w odpowiedzi, uśmiechając się, po czym powoli wstała.

— Dołączę do dziewczyn, baw się dobrze — rzuciła szybko, starając się utrzymać lekki ton. Odwróciła się, ruszając w stronę baru, ale usłyszała jeszcze za sobą:

— Do zobaczenia później.

Cały wieczór był pełen energii i radości. DJ z niesłabnącym zapałem grał hity z lat dwutysięcznych, które przypominały czasy beztroskich imprez i pierwszych miłości. Patrycja i jej przyjaciółki nie schodziły z parkietu, wirując w rytm muzyki, jakby każdy dźwięk wprowadzał je w trans. W głośnym, pulsującym bicie świat zewnętrzny przestawał istnieć. Był tylko parkiet, muzyka i one, tańczące, jakby jutra miało nie być.

Patrycja co chwila śmiała się, kiedy ktoś próbował zaprosić ją do tańca. Zabawnie machała palcem, grożąc żartobliwie każdemu, kto zbliżał się z zamiarem wspólnego pląsania, a jej uśmiech tylko dodawał tej sytuacji lekkości. Była w swoim żywiole — kontrolując sytuację, a jednocześnie ciesząc się chwilą.

Martin, stojąc obok DJ–a, nie spuszczał z niej wzroku. Jego spojrzenie było intensywne, jakby próbował odczytać każdą emocję z jej twarzy, zrozumieć, co kryje się za tym zaraźliwym śmiechem. Patrycja wiedziała, że ją obserwuje, ale nie dawała tego po sobie poznać.

W końcu, zmęczona, zeszła z parkietu i stanęła przy stoliku, by napić się drinka. Pot spływał po jej czole, a od tańca i ekscytacji serce biło szybciej.

— Oszaleję, tak gorąco! — krzyknęła do Kai. Śmiała się i unosiła włosy, próbując złapać choć odrobinę powietrza. Światło reflektorów odbijało się od jej błyszczącej skóry, a muzyka nadal wibrowała w tle.

— Ale on się na ciebie gapi — powiedziała blondynka, zerkając dyskretnie za jej plecy. Patrycja nie musiała pytać, o kogo chodzi. Czuła to.

— Wiem — mruknęła z rezygnacją, przyciskając zimną szklankę do szyi. Chłód przyniósł jej chwilową ulgę.

Kiedy wreszcie ochłonęła, odwróciła się, by zerknąć na parkiet. Katem oka zobaczyła Martina, który właśnie schodził po schodach z DJ-ki. Jego wzrok był skupiony na niej, a usta lekko wykrzywione w uśmiechu. Przygryzła wargę, nadal na niego nie patrząc. Wiedziała, że zmierza w jej kierunku.

Kiedy się zbliżył, nachyliła leniwie głowę, czekając, aż przemówi.

— Nie lubisz mnie — powiedział, a jego głos był głęboki, ale spokojny, jakby ta rozmowa była tylko formalnością.

— Nie — odparła krótko, nadal na niego nie patrząc.

— Nie znasz mnie — odparł, wpatrując się w nią z intensywnością.

— Nie muszę — rzuciła, a potem spojrzała na niego z uśmiechem.

Zanim zdążył odpowiedzieć, odeszła, zauważając kątem oka, że jej koleżanki zmierzają w kierunku toalety.

Dziewczyny śmiały się głośno, czekając w długiej kolejce. Patrycja, nie mogąc się opanować, usiadła w fotelu obok, a Kaja natychmiast zajęła miejsce na jej kolanach, wciąż śmiejąc się z niedawnej rozmowy.

— Patrz, znowu tu idzie — rzuciła, wyjąc jak szalona.

Patrycja, choć zaskoczona, też nie mogła powstrzymać śmiechu. Zobaczyła, jak Martin zbliża się do nich z blondynką, która mogła mieć około pięćdziesiątki, uwieszoną na jego ramieniu. Jej przesadnie błyszcząca biżuteria i mocny makijaż sprawiały, że wyglądała nieco komicznie.

Martin, widząc koleżanki Patrycji czekające w długiej kolejce do toalety, zatrzymał się przed fotelem, na którym siedziała z Kają. Bez słowa wyjął ogromny plik banknotów, wręczył pięćdziesiąt euro jednemu z ochroniarzy i coś do niego powiedział po maltańsku, wskazując głową na Hanię i Katię. Ochroniarz mu skinął i z uśmiechem otworzył ucieszonym dziewczynom drzwi do łazienki zarezerwowanej tylko dla personelu.

— Iiiillleeeeee pieniędzy!!! — zawyła uwieszona na nim blondynka, mocniej ściskając ramię Martina.

Patrycja nie wytrzymała. Jej śmiech rozbrzmiał głośno i niekontrolowanie, aż łzy zaczęły spływać jej po policzkach. Kaja zawtórowała koleżance, opierając głowę na jej ramieniu i niemal się dusząc.

Martin, nieco zaskoczony, podszedł bliżej, próbując nawiązać rozmowę.

— Śmiejesz się ze mnie? — zapytał, ale jego pewność siebie jakby nieco zbladła. Widząc, że dziewczyna nie przestaje się śmiać, wyraźnie zmieszany, odszedł z uwieszoną na nim kobietą, której towarzystwo najwyraźniej i tak sprawiało mu przyjemność.

Gdy tylko się oddalił, dziewczyny wybuchły jeszcze głośniejszym śmiechem, nie przejmując się, że mogło to być nie na miejscu. Alkohol buzujący w głowie sprawiał, że każda sytuacja wydawała się bardziej absurdalna i zabawna.

***

Obudziłam się następnego dnia z lekkim bólem głowy, jakby ktoś założył mi opaskę, która delikatnie uciskała skronie. Franio leżał zwinięty w kłębek u moich nóg. Promienie porannego słońca wpadały do pokoju przez zasłony, tworząc na ścianie ciepłe wzory, ale czułam, jakby to światło było zbyt jasne, zbyt ostre. Miałam wrażenie, że cały świat jest o jeden poziom głośniejszy i jaśniejszy, niż powinien.

Zwlekłam się z łóżka, nieco zdezorientowana, i ruszyłam do kuchni, po drodze chwytając butelkę wody, jakby to była moja linia życia. Z każdym krokiem czułam, jak ból głowy powoli ustępuje, ale zmęczenie poprzedniego wieczoru nadal ciążyło mi na ramionach. Wiedziałam, że muszę się napić czegoś ciepłego, ale zanim to zrobiłam, postanowiłam zajrzeć do Kai.

Podreptałam do jej pokoju, ledwo otwierając oczy, a po drodze szeroko ziewnęłam, starając się rozbudzić. Owinęłam się puchatym ręcznikiem, który leżał na krześle, szukając jakiegokolwiek komfortu w tym poranku. Za oknem słońce już grzało, pewnie było z dwadzieścia pięć stopni, a powietrze zaczynało się nagrzewać, zwiastując kolejny gorący dzień.

Ale kiedy otworzyłam drzwi do pokoju Kai, uderzyła mnie fala zimna. Wewnątrz panowała kompletna ciemność, a temperatura była tak niska, że automatycznie zaczęłam szczękać zębami. Pokój przypominał chłodny, ciemny bunkier, zupełnie inny świat niż ten, który czekał za oknem. Całe szczęście, że udało mi się ją tu wczoraj przenieść, pomyślałam, przypominając sobie, jak próbowałam taszczyć ją po schodach.

— Żyjesz? — zapytałam zachrypniętym głosem, który zabrzmiał w tej ciszy jak coś obcego, aż sama się przestraszyłam.

— Śpię — mruknęła z łóżka, niemal zakopana pod kołdrą.

Postawiłam butelkę wody obok jej łóżka i przymknęłam drzwi, zostawiając ją w jej zimnym sanktuarium. Sama zaś postanowiłam, że potrzebuję teraz kawy bardziej niż kiedykolwiek. Czułam, że to jedyna rzecz, która może mnie postawić na nogi.

Pojutrze miałam egzamin, jak zresztą co każdy poniedziałek i czwartek. Profesor od anatomii, który prowadził te zajęcia, był znany z tego, że nie odpuszczał. Jego wymagania były absurdalnie wysokie, a jego osobowość — przerażająca. Każdy, kto wchodził do sali wykładowej, czuł na sobie jego surowe spojrzenie, które potrafiło przeniknąć przez skórę.

Westchnęłam, nalewając sobie świeżo zaparzonej kawy. Zapach rozszedł się po kuchni, dając mi chwilowe poczucie spokoju. Usiadłam przy stole, trzymając ciepły kubek obiema dłońmi, jakby to miało mnie ochronić przed tym wszystkim, co czekało mnie jutro.

— Więcej nie piję — mruknęłam pod nosem, próbując znaleźć w sobie jakąś determinację.

Musiałam się skupić i przetrwać to, co przede mną. Tyle że teraz, z bólem głowy i perspektywą kolejnych ciężkich dni, wszystko wydawało się jeszcze trudniejsze. Ale wiedziałam, że nie mogę się poddać. Czekał mnie kolejny dzień, kolejne wyzwania — i musiałam być na nie gotowa.

Kaja krzątała się po kuchni, a odgłosy stukania garnków i cichego bulgotania wody rozchodziły się po całym mieszkaniu. Zawsze, gdy miała kaca, znajdowała ukojenie w gotowaniu. To był jej rytuał, coś, co pozwalało jej wrócić do normalności po każdej szalonej nocy. Można by pomyśleć, że w takim stanie człowiek marzy tylko o łóżku, ale Kaja miała swój sposób — kuchnia była jej sanktuarium, a gotowanie terapią.

W końcu stanęła w drzwiach mojego pokoju, opierając się o framugę z rękami skrzyżowanymi na piersi.

— Będziesz jeść? — zapytała, spoglądając na mnie, choć w jej oczach widziałam, że chodzi jej nie tylko o posiłek. Chciała, żebym zrobiła sobie przerwę.

Siedziałam przy biurku, pochłonięta materiałem Ninji Nerda na YouTubie. Kolejne wykłady i slajdy przewijały się na ekranie laptopa, a ja gorączkowo próbowałam zapisać i zapamiętać jak najwięcej informacji na egzamin z mózgu. Czułam się przytłoczona ilością materiału, ale wiedziałam, że nie mogę odpuścić. Profesor od anatomii nie miał litości — był znany z tego, że miażdżył studentów swoimi pytaniami, a każdy poniedziałek i czwartek były dla mnie jak walka na śmierć i życie.

— Tak — mruknęłam, nie odrywając wzroku od ekranu. Ale w środku czułam, że potrzebuję przerwy. Gdy tylko to pomyślałam, telefon leżący obok na łóżku wydał z siebie ciche brzęczenie. Spojrzałam na ekran i zamrugałam z zaskoczenia.

— Martin do mnie napisał — powiedziałam bardziej do siebie niż do Kai.

Kaja natychmiast się ożywiła. Jej brwi uniosły się z ciekawością, a ona sama rzuciła garnki i usiadła obok mnie na łóżku, próbując zerknąć na ekran mojego telefonu.

— Ale się uwziął. Co napisał? — zapytała, nachylając się, by lepiej widzieć.

Odczytałam wiadomość na głos:

— „Dzień dobry, zregenerowałaś się po ostatniej nocy?” — W moim głosie było więcej sceptycyzmu niż rozbawienia. Patrzyłam na te słowa, próbując zrozumieć, co on chce przez to osiągnąć. Czy to zwykła uprzejmość, czy coś więcej?

Kaja wybuchła śmiechem i położyła się na moim łóżku, a jej zaraźliwy chichot odbił się echem po pokoju. Nawet ja, mimo prób zachowania powagi, poczułam, że kąciki moich ust zaczynają się unosić.

— I co, odpiszesz? — zapytała z figlarnym błyskiem w oku.

— Nie — odpowiedziałam stanowczo, odkładając telefon na bok, jakby ten gest miał zakończyć całą sprawę.

Kaja spojrzała na mnie z niedowierzaniem, a potem wybuchła jeszcze głośniejszym śmiechem.

— Oj, przestań. On wygląda jak taki misiek, a ty przecież nigdy nie patrzysz na wygląd. Może jest fajny, skąd wiesz. Wiecznie będziesz siedzieć w tych książkach? — zapytała z taką troską w głosie, jakby przewidywała, że jeśli teraz się nie otworzę, to resztę życia spędzę tylko w towarzystwie notatek i podręczników.

Jej słowa trafiły mnie głęboko. Wiedziałam, że w pewnym sensie miała rację — zamykałam się w swoim świecie nauki, budując wokół siebie mur, który chronił mnie przed rozczarowaniami, ale też odgradzał od życia, które toczyło się wokół. To nie było tak, że nie chciałam się spotykać z ludźmi, ale każdy kolejny zawód sprawiał, że coraz trudniej było mi zaufać komukolwiek.

— A mam ci przypomnieć, jak wyglądały wszystkie randki, na które kazałaś mi iść? — zapytałam z ironią, przypominając sobie te niezręczne spotkania, które kończyły się porażkami. Miałam wrażenie, że los ciągle wystawia mnie na próby, z których wchodziłam z coraz mniejszą ochotą na kolejne.

Kaja spojrzała na mnie poważnie, jej ton zmienił się, gdy powiedziała:

— Ale to byli debile, a ten chociaż coś osiągnął. Poza tym rozstał się z żoną kilka miesięcy temu i nie jest to kolejny przypadkowy gość. Przestań się tak zachowywać i chociaż zobacz, czy jest sens się spotkać.

Jej słowa były jak uderzenie młotka. Miała rację — Martin był kimś, kto miał swoje życie poukładane, kto coś osiągnął. I teraz dowiaduję się, że rozstał się z żoną. To dodawało całej sytuacji nowego wymiaru. Być może to nie była tylko powierzchowna fascynacja, być może to było coś więcej. Może szukał czegoś nowego? Poza tym, że prowadzi z sukcesem ogromną firmę, nic o nim nie wiedziałam.

Spojrzałam na telefon, a potem znowu na Kaję. Wiedziałam, że jej intencje są dobre. Zawsze próbowała mnie nakłonić do otwarcia się na nowe doświadczenia, nawet jeśli czasami miały one swoje wady. Może rzeczywiście powinnam dać Martinowi szansę. Może, choć raz, warto spróbować czegoś innego, wyjść poza strefę komfortu, którą sama sobie narzuciłam.

Kaja wstała z łóżka i wróciła do kuchni, ale ja zostałam z telefonem w dłoni, rozważając, co zrobić. Część mnie chciała po prostu zostawić to wszystko i wrócić do nauki, do tego, co znałam i co było bezpieczne. Ale inna część, ta, która rzadko dochodziła do głosu, zaczynała się odzywać. Może warto spróbować? Może Martin nie jest taki, jak inni?

Otworzyłam wiadomość, a moje palce zawisły nad klawiaturą. Co miałam napisać? Wklepałam krótką odpowiedź:

„Robię, co mogę. Nie wychodzę zbyt często, więc nie jest łatwo”.

Odpisał niemal natychmiast:

„Wiem, ale czasami musisz się odprężyć. To pomaga się odstresować”.

Zmarszczyłam nos, po czym westchnęłam ciężko, czując, jak nie radzę sobie w rozmowach z mężczyznami. Odłożyłam telefon i wstałam od biurka.

Stanęłam przed lustrem, wpatrując się w swoje odbicie, a przed moimi oczami rozpościerała się scena jak z tragikomedii, w której sama jestem zrozpaczoną i niezdarną aktorką. Każda rysa mojej twarzy zdaje się krzyczeć: „Jakże jestem głupia!”. Gdy myślę o tym, jak się zachowuję, czuję się jak postać z wyblakłej sztuki teatralnej, której marzenia rozpadły się w pył, a reszta to jedynie komiczne złudzenie.

Ten facet — cóż za żałosny obrazek. Ani nie budzi we mnie żadnych emocji, ani nie jest dla mnie żadnym intelektualnym wyzwaniem. Zamiast tego wciąga mnie w swoje teatralne przedstawienie, wymachując pieniędzmi przed moim nosem jak najcenniejszymi klejnotami królestwa. I co? Zero klasy, zero głębi. Jego mózg? Zdaje się, że tam panuje pustynia myśli, bez jednego ziarna refleksji czy inteligencji. Zastanawiam się, jak on w ogóle zdobył te pieniądze. To tak, jakby ktoś miał złote monety w rękach, ale żadnego planu, by je właściwie wykorzystać.

To przygnębiające, jak łatwo zapomina się o prawdziwej wartości. Zwykle to ludzie, którzy przeszli przez prawdziwe trudności, wykazują się głęboką inteligencją emocjonalną. Potrafią odczuwać emocje z taką intensywnością, że te wręcz zalewają ich całe ciało. Może to dlatego trudno im skupić się na jednej rzeczy — ich umysły są niczym strefa wojny, gdzie emocje toczą bitwę, której nie da się wygrać. I oczywiście, nie są w stanie iść po trupach do celu — to odzwierciedlenie ich wrażliwości i autentyczności.

W przeciwieństwie do tych, którzy osiągnęli sukces kosztem wszystkiego. Większość z nich okazuje się pustymi lalkami, zamkniętymi na wszelkie nowe idee, na wszelkie perspektywy, które mogłyby wzbogacić ich świat. Im więcej pieniędzy, tym więcej alkoholu na tych wszystkich roztańczonych imprezach — morze szampana, hektolitry najdroższej tequili, a do tego narkotyki. W ich świecie każdy łyk alkoholu, każdy oddech narkotyków wydaje się zacieśniać pętlę wokół umysłu, który już dawno utracił jakąkolwiek wartość.

Czyż nie jest smutne, że ich substancje toksyczne dosłownie przeciekają do płynów mózgowo-rdzeniowych? Wygląda na to, że ich zdolność do filtrowania myśli i emocji już dawno się zepsuła. To tak, jakby wszystkie mechanizmy obronne umysłu uległy awarii, pozostawiając jedynie chaos i dezorientację.

Tak samo jak moja nadzieja na spotkanie kogoś inteligentnego i ambitnego, która umarła śmiercią naturalną. Ba! Marzenia o kimś, kto miałby wszystkie te wymarzone cechy, rozpadły się jak domek z kart. Świat, który znałam, zdaje się kończyć, a ja zostaję w tym mętnym oceanie rozczarowań, szukając sensu tam, gdzie go już nie ma. Każdy dzień staje się walką z uczuciem beznadziejności, światełko nadziei gaśnie, a ja dryfuję z wyciągniętymi rękami w tym mętnym, pełnym rozczarowań świecie, próbując odnaleźć choćby kawałek sensu.

Niech spada!

Rozdział III

I tak, po kilku dniach marudzenia i nieustannego namawiania, w końcu zgodziłam się umówić na kolację z Martinem. Moje życie toczyło się jak w wirze, a mój mózg ledwo nadążał za materiałem na studiach. Noc po nocy zanurzałam się w książkach do czwartej nad ranem, a potem leżałam w łóżku z oczami szeroko otwartymi, jakby próbując przyswoić światło dnia już o piątej trzydzieści. Byłam jak mechanizm nakręcony na najwyższe obroty, niezdolny do zwolnienia choćby na chwilę. Każdego ranka wstawałam z determinacją — jakby czas był luksusem, na który nie mogę sobie pozwolić — wypijając kawę o smaku bardziej gorzkim niż życie, które prowadziłam, i siadałam znów do nauki jak zahipnotyzowana.

Nie pamiętałam, co to znaczy odpoczynek. Moje ciało było w stanie ciągłego napięcia, a anatomia wciągała mnie w swoją mroczną pułapkę, jakby była żywym organizmem, który domagał się mojej pełnej uwagi. Każdy organ zdawał się krzyczeć: „Tu jestem, teraz zrób to, teraz wybierz mnie!”, podczas gdy mózg poddawany był nieustannemu testowi wytrzymałości. Czułam, że uszkadzam siebie na każdym kroku — nieprzespane noce, codzienna walka z sennością, jakby każda godzina bez snu była okrutnym eksperymentem na mojej własnej świadomości. Wiedziałam, że niszczę mnóstwo szarych komórek, ale w jakimś dziwacznym akcie wiary ufałam, że w tej ciągłej walce może pojawią się nowe i lepsze połączenia neuronowe, jakby mózg miał w sobie tajemniczy mechanizm samonaprawy.

Nie zauważałam jednak, że za każdym razem, gdy przymykałam oczy z wyczerpania, to właśnie wtedy odpoczynek uciekał mi z rąk. Byłam gotowa poświęcić wszystko, aby tylko móc wchłonąć jeszcze trochę wiedzy, jakby każdy kolejny dzień bez snu był cenniejszy od godzin spędzonych w objęciach Morfeusza. W tej gorączkowej pogoni za wiedzą i perfekcją zapomniałam o sobie samej — o swoim ciele, o swoim zdrowiu. I mimo że moje myśli były osłabione, a zmęczenie sięgało zenitu, nie miałam zamiaru się poddać. Część mnie łaknęła normalności, choćby krótkiego oddechu w tym chaosie, ale inna część — ta bardziej świadoma — wiedziała, że to tylko chwilowa ucieczka, bo walka o dyplom lekarza dopiero co się rozpoczęła.

Umówiliśmy się na za trzy tygodnie, które dla mnie minęły jak mrugnięcie okiem. Przez ten czas Martin pisał codziennie, później zaczął nawet dzwonić. Ale każda rozmowa z nim wydawała mi się coraz bardziej pusta, jakby tonęła w monotonii. Mówił głównie o sobie, a ja łapałam się na tym, że podczas jego monologów miałam mikrodrzemki, moje myśli odpływały gdzieś daleko, szukając ukojenia, którego nie mogłam znaleźć w rzeczywistości.

Podczas jednej z takich rozmów, leżąc już w łóżku około godziny dwudziestej pierwszej, nagle usłyszałam coś, co wyrwało mnie z letargu. Słowa, które wypowiedział, jakby przecięły powietrze, niosąc za sobą zimny dreszcz.

— Możesz powtórzyć? — mruknęłam zmęczonym głosem, zmuszając mój mózg do wysiłku i skupienia. W tym samym czasie sięgnęłam po szósty już napój energetyczny tego dnia, czując, jak kofeina wlewa się w moje ciało, jakby chciała przywrócić mi odrobinę życia.

— Co takiego? — zapytał, niemal wyrwany z transu słowotoku. Jego ton wskazywał, że nawet się nie zorientował, jak bardzo odbiegł od tematu, którym chciał mnie zaintrygować.

— Powiedziałeś, że zamierzasz wziąć rozwód? — zapytałam, rozbudzając się nagle, jakby piorun uderzył we mnie z pełną siłą. Usiadłam na łóżku, czując, jak krew pulsuje mi w skroniach, a serce przyspiesza.

— Tak, będę się rozwodzić — przytaknął, ale w jego głosie zabrzmiała nuta niepewności, jakby sam nie wierzył w to, co mówił.

— Zaraz, nie rozumiem. To ty nadal nic w tym kierunku nie zrobiłeś? — zapytałam zdezorientowana. Może i nie miałam nie wiadomo jakiej wiedzy o rozwodach, ale nie zamierzałam tracić mojego cennego czasu na kogoś, kto jedynie wyprowadził się od żony. A skąd ja w sumie wiem, że to prawda? W myślach wróciłam do chwili, gdy widziałam go z blondynką uwieszoną na jego ramieniu w klubie. „Och, ty łajdaku” — pomyślałam, czując, jak złość narasta w moim wnętrzu.

— Nie, zaraz, spokojnie… — usłyszałam jego zniecierpliwiony i nieco podenerwowany ton. — Wezmę rozwód, tylko moje dzieci… — zaczął, ale zawahał się, jakby nie wiedział, jak dokończyć.

— To ile ty masz tych dzieci? — zapytałam szybko, nagle zdając sobie sprawę, że kompletnie nic o nim nie wiem. Przez większość czasu słuchałam jego bezsensownego gadania o tym, jakie to nieruchomości kupuje, a teraz wychodzi na to, że zupełnie nie znam człowieka, z którym zamierzałam spędzić wieczór.

— Troje — powiedział nieco dziwnym głosem, jakby niechętnie dzielił się tą informacją, której wcześniej przede mną nie odkrył.

Ty głupia dziewczyno, pomyślałam, czując, jak gniew wzbiera we mnie na nowo. Zerwałam się z łóżka, mając wrażenie, że dalsza rozmowa z nim to marnowanie mojego czasu.

— Wiesz co, przepraszam cię, ale ja niesamowicie szanuję swój czas i pozwól mi także uszanować twój. Nigdy w życiu nie umówię się publicznie z kimś, kto nadal ma żonę, niepublicznie też odpada. Masz trójkę dzieci, latasz po imprezach, zamiast zająć się rozwodem, skoro jesteś taki pewny, że nie zamierzasz wracać do domu. Nigdy nie będę się wplątywać w żadne gry, które mogłyby zrujnować rodzinę, bo nawet nie wiem, czy mówisz prawdę, czy po prostu masz kryzys wieku średniego — wyrzuciłam ostrym głosem na jednym wydechu, czując, jak słowa płoną mi na języku. Wydobyłam z siebie całą frustrację i gniew. — Życzę ci wszystkiego dobrego i powodzenia — rzuciłam jeszcze, zanim rozłączyłam się bez wahania.

Cisza, która zapadła po zakończeniu rozmowy, była jak ciężka, dusząca mgła. Telefon w mojej dłoni cichł, a ja poczułam, jak adrenalina opada, ustępując miejsca zmęczeniu. To była ostatnia kropla. Nie mogłam pozwolić sobie na takie rozczarowania. Moje życie było zbyt cenne.

Wróciłam do biurka, odsunęłam na bok wszystkie myśli o Martinie i znów zanurzyłam się w książkach. Nie było czasu na sentymenty ani na żal. Świat nie czekał.

Kaja stanęła w drzwiach mojego pokoju, z wyrazem twarzy, który mówił wszystko — troska i irytacja mieszały się w jej spojrzeniu, jakby patrzenie na moje wyniszczające nawyki stawało się dla niej zbyt ciężkie do zniesienia.

— Przestań pić to świństwo! Wczoraj kupiłam ci dziesięć energetyków, a zostały tylko cztery. Chcesz się wykończyć? Spałaś w ogóle? — Jej głos był stanowczy, a jednocześnie pełen troski. W dłoni trzymała cztery zielone puszki, które stały się symbolem mojej desperackiej walki z czasem, zmęczeniem i samą sobą. Jej włosy, jak złote nitki, poruszały się w rytm jej oburzenia, kiedy krążyła po pokoju, szukając odpowiedzi w moich oczach.

Nie miałam siły na kolejną dyskusję. Mój umysł był jak wirujący chaos, w którym wszystko mieszało się w jedną, nieprzeniknioną masę — zmęczenie, frustracja, rozczarowanie. I w tym wszystkim, gdzieś na obrzeżach świadomości, czaiła się złość. Złość na Martina. I na Kaję — za wplątanie mnie w ten nonsens.

— Czy ty wiesz, że on nie ma nawet rozwodu?! Nie, czekaj… nawet nie ma separacji, przecież tutaj rozwód jest kościelny, a separacja urzędowa! Daj mi spokój z tym idiotą! — krzyknęłam, miażdżąc w dłoni pustą puszkę po napoju energetycznym. Szukałam nerwowo mojego rysunku dotyczącego nukleusów w połączeniach mózgowych. Biurko było zasypane toną książek, ręcznie robionych rysunków i notatek, jakby cały mój świat rozpadł się na kawałki i teraz leżał przede mną, chaotycznie rozrzucony na tej płaskiej powierzchni. Ten bałagan odzwierciedlał stan mojego umysłu. Zawsze najlepiej przyswajałam wiedzę, przepisując ją. Pamięć fotograficzna po mamie, ot co!

Kaja patrzyła na mnie, zaciskając usta w cienką linię, wyraźnie na skraju cierpliwości. Wiedziałam, że próbowała mi pomóc, ale każda jej uwaga, choć pełna troski, wydawała się jak kolejne uderzenie w ranę, która nie miała szansy się zagoić.

— Ano tak, przepraszam. Zapomniałam, że jesteś zakonnicą w Jezusowych sandałkach — rzuciła z ironią, krzyżując ręce na piersi. Jej słowa były jak ukłucie, bolesne, ale zarazem wyzwalające, zmuszające mnie do spojrzenia prawdzie w oczy.

— Przestań się ze mnie nabijać! — warknęłam, czując, jak zmęczenie i rozczarowanie przeradzają się w coś mroczniejszego, cięższego. Cała ta sytuacja z Martinem była dla mnie jak cios poniżej pasa. Człowiek, który miał być odskocznią od rzeczywistości, okazał się kolejnym problemem, którego wcale nie potrzebowałam.

W tym momencie mój telefon zawibrował na biurku. Dźwięki miałam wyłączone, więc wcześniej nie zauważyłam, że ktoś próbował się do mnie dodzwonić. Trzy nieodebrane połączenia. Zerknęłam na ekran, na którym pojawiła się nowa wiadomość. Coś we mnie drgnęło, gdy ją zobaczyłam, jakby moje serce nagle zamarło, a potem przyspieszyło, pompując krew z nową siłą.

„Wracam z Sycylii i zaraz nie będę mieć zasięgu, proszę, nie zachowuj się w ten sposób. Nigdy bym cię nie skrzywdził, także nie chcę marnować ani twojego, ani swojego czasu. Potrzebowałem chwili oddechu po dziewiętnastu latach małżeństwa, ale to nie znaczy, że nic w tym kierunku nie robię. Nigdy nie wrócę do domu, nigdy nie kochałem mojej żony. Pojawiło się pierwsze dziecko i wzięliśmy ślub”.

Czytało się to jak usprawiedliwienie, jak wymówkę, którą próbował zmyć z siebie winę za swoje własne życie. A ja? Ja miałam być tylko przystankiem, ucieczką przed rzeczywistością, której on nie miał odwagi stawić czoła.

— Kretyn! A to dwoje kolejnych pojawiło się, bo niechcący w nią wpadł?! — wykrzyknęłam, czując, jak gniew eksploduje w moim wnętrzu, rozpraszając resztki zdrowego rozsądku.

Kaja, siedząca z szeroko otwartymi oczami na rogu mojego ogromnego łóżka, na którym leżała sterta świeżego prania, patrzyła na mnie w milczeniu. Skinęła głową, dając mi znak, abym czytała dalej, choć wiedziałam, że to tylko pogłębi moją frustrację.

Serce biło mi jak szalone, a ja czułam, jakby mózg przestawał współpracować, tonąc w gorzkiej mieszance frustracji i zawodu. Jak Martin mógł myśleć, że takie wyjaśnienie wszystko naprawi? Czy naprawdę wierzył, że jego słowa mają jakąkolwiek moc? To, co napisał, było jak plik zbędnych informacji — suche, pozbawione emocji tłumaczenie, które miało za zadanie uspokoić moje zszargane nerwy. Ale zamiast tego tylko podsycało moją złość.

Byłam jak motyl złapany w sieć, nieświadoma zagrożenia, dopóki nie było za późno. Ale teraz, gdy wszystko stało się jasne, czułam, że muszę się z tego wyrwać, zanim ta toksyczna sytuacja pochłonie mnie całkowicie. Miałam swoje życie, swoje marzenia i ambicje i nie zamierzałam pozwolić, by ktoś taki jak Martin zniszczył to, co tworzyłam z takim trudem.

I w dodatku, żeby jeszcze zniszczył moją reputację. Wiedziałam, że jak tylko się z nim umówię, cała Malta będzie o tym gadać. To, co przez lata budowałam, mogło legnąć w gruzach przez jedno głupie spotkanie. A on tego nie rozumiał. Nie potrafił pojąć, co dla mnie było naprawdę ważne.

Westchnęłam głęboko, czując, jak całe napięcie gromadzi się w moim ciele, gotowe eksplodować w każdej chwili. Musiałam to zakończyć. Musiałam to przeciąć, zanim wciągnie mnie jeszcze głębiej w swoją sieć.

Zaczęłam czytać dalej, choć wiedziałam, że to tylko pogłębi moją frustrację.

„Nie znasz mnie, daj mi szansę, a zobaczysz, że jestem naprawdę dobrym człowiekiem. Zawsze pomagam wszystkim i wiesz, że nie ma osoby, która by mnie tu nie szanowała. Rozumiem, że nie chcesz teraz spotkać się na kolację, ale proszę, daj mi chociaż trzydzieści minut i spotkajmy się na kawę w miejscu i o czasie, które ty wybierzesz. Wszystko ci wyjaśnię i zobaczysz, że jestem tego wart”.

Każde kolejne zdanie było jak kolejne uderzenie. Próbował mnie przekonać, że jest wart mojego czasu, mojego zaangażowania, mojego ryzyka. Ale wiedziałam, że to tylko słowa, puste obietnice, które miały mnie zmanipulować, wciągnąć w coś, czego nie chciałam.

Kaja spojrzała na mnie z troską i zniecierpliwieniem, jakby próbowała zrozumieć, jakim cudem jeszcze funkcjonuję.

— Idź spać w końcu i napisz mu, że się zastanowisz. Jesteś wykończona, kiedy ty ostatnio spałaś? — zapytała, podnosząc się z łóżka; jej głos był ciepły, ale pełen zatroskania.

— Trzy dni temu — mruknęłam, wpatrując się w stertę notatek, uświadamiając sobie, że przepisałam dwa razy te same informacje, marnując tym samym cenny czas. Byłam jak w transie, w którym każda godzina, minuta, sekunda zdawała się gubić sens i znaczenie.

Kaja pokręciła głową, zrezygnowana.

— Kawa cię nie zbawi! Żyj, zrób coś, a najpierw idź spać — mruczała jeszcze coś pod nosem, wychodząc z pokoju; jej słowa tonęły w ciszy, którą pozostawiła za sobą.

Zostałam sama z moimi myślami, ze zmęczeniem, które wbijało się we mnie jak igły. Spojrzałam na telefon, na niewysłaną wiadomość do Martina. Nie zamierzałam nic z tym robić, a na pewno nie dziś.

Może Kaja ma rację? Może powinnam po prostu odłożyć to wszystko na bok, pozwolić sobie na chwilę wytchnienia, a decyzję podjąć, gdy umysł będzie jasny, a serce spokojniejsze?

Westchnęłam ciężko, czując, jak napięcie powoli ustępuje miejsca otępieniu. Może potrzebuję snu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Może odpowiedzi, których szukam, przyjdą same, gdy w końcu pozwolę sobie na odpoczynek.

Zamknęłam oczy, odchylając się na oparcie krzesła, i pozwoliłam, by ciemność wzięła mnie w swoje ramiona. Wtedy, choćby przez chwilę, poczułam, jak moje ciało zaczyna się rozluźniać, jakby w końcu znalazło ulgę w tej niekończącej się walce.

***

Kaja siedziała przy szklanym stole w salonie. Słońce było dziś wyjątkowo za chmurami, a ja cieszyłam się niesamowicie, taka ponura pogoda zawsze poprawiała mi nastrój. Odkąd nie mieszkałam w Polsce, każda, nawet najmniejsza, nadzieja na deszcz wpędzała mnie w nastrój melancholii, który kochałam.

Stałam oparta o kuchenny blat, przy ekspresie do kawy, wpatrując się w ciemne krople spływające do filiżanki, a w mojej głowie wciąż krążyły myśli o Martinie. Wczorajsza rozmowa nie dawała mi spokoju, a jego słowa, które powinny być niczym więcej niż szumem, wciąż odbijały się echem.

— Samo to, że mówi, że nigdy nie kochał swojej żony… Jak tak można mówić? — wyznałam, przeżywając te słowa po raz kolejny, jakby sam fakt ich wypowiedzenia był dla mnie czymś niewiarygodnym.

Kaja wciąż siedziała przy stole w salonie, wpatrując się w małe srebrne lusterko, przy którym robiła makijaż.

Z jakiegoś powodu ten ponury dzień przynosił mi ulgę. Od kiedy wyprowadziłam się z Polski, każdy cień deszczu budził we mnie tęsknotę za domem, a jednocześnie wprowadzał w stan, który przypominał mi o wszystkim, co zostawiłam za sobą.

— Wiesz, zawsze myślałam, że pogoda nie powinna mieć takiego wpływu na człowieka — powiedziałam cicho, wlewając mleko do kawy. — A jednak… taki dzień jak dziś pomaga mi jakoś uporządkować myśli.

Kaja spojrzała na mnie z troską, wiedząc, że ten nastrój to nie tylko kwestia pogody. To były te wszystkie skomplikowane emocje, które trzymałam w sobie, nie mogąc ich do końca przetrawić.

— Może po prostu potrzebujesz chwili spokoju — zasugerowała, zerkając na mnie spod długich rzęs. — Czasem deszcz jest najlepszym lekarstwem na chaos w głowie.

Uśmiechnęłam się lekko, doceniając jej wsparcie. Kaja miała rację — czasem nie trzeba wiele, by znaleźć ukojenie. Wystarczy filiżanka gorącej kawy, szary dzień za oknem i przyjaciółka, która po prostu jest.

— Ale idź z nim na tę kawę — dodała szybko, a ja spojrzałam na nią, czując, jak narasta we mnie irytacja.

— O co ci chodzi z tym człowiekiem, na Boga?! — krzyknęłam, stawiając gorący kubek na szklanym stole z nieco zbyt dużą siłą, aż kilka kropli kawy wyskoczyło niezdarnie z porcelany. Moje nerwy były napięte jak struny, a jej nagłe naleganie tylko pogłębiało moją frustrację.

Kaja uśmiechała się nerwowo, jakby coś ukrywała, a ja poczułam, że coś jest nie tak. Jej zwykle pewny siebie uśmiech teraz wydawał się pełen niepokoju.

— Miałam ci tego nie mówić — mruknęła, patrząc gdzieś w bok, jakby szukała ratunku w przestrzeni.

— Oooch, kocham takie początki! — uniosłam głos wraz z moimi brwiami, a potem szybko usiadłam na krześle przed nią, czując, jak ciekawość i niepokój mieszają się w dziwną papkę. — No? — ponagliłam ją, wpatrując się w jej dziwną minę, jakby próbując wyczytać z jej twarzy, co się kryje za tym nieoczekiwanym zwrotem akcji.

Kaja westchnęła, jakby zebrała się na odwagę, i powiedziała szybko, patrząc na mnie z niepokojem:

— Dzwonił do mnie wczoraj.

Poczułam, jakby czas na chwilę się zatrzymał, a moje myśli zawisły w powietrzu. Próbowałam pojąć, co właśnie usłyszałam.

— Kto? — zapytałam, nie rozumiejąc, co się dzieje; moje serce zaczęło bić szybciej, jakby przeczuwając, że coś tu jest nie tak.

— Martin — odpowiedziała szybko, jej głos był ledwo słyszalny, jakby bała się, że mogę zareagować zbyt gwałtownie.

— Co?! — pisnęłam dziwnym głosem, nie wiedząc, czy mam się śmiać, czy zacząć martwić. Czułam, jak emocje krążą we mnie jak burza, próbując znaleźć ujście.

— Taaak — potwierdziła Kaja, jej ton był pełen zakłopotania. — Kazał mi cię przekonać, mówił, że nigdy wcześniej nie spotkał takiej kobiety i że naprawdę mu na tobie zależy.

Siedziałam, wpatrując się w nią, jakbym dostała obuchem w głowę. Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Martin, ten sam Martin, który próbował mnie przekonać do spotkania, teraz angażuje moją przyjaciółkę w swoją grę? Czułam, jak narasta we mnie mieszanka zaskoczenia i gniewu.

— Kiedy do ciebie dzwonił? — zapytałam, starając się zebrać myśli, a moje zdziwienie przeradzało się w coś głębszego, coś bardziej niepokojącego.

— Zanim wróciłaś z pracy — odpowiedziała, patrząc na mnie z wyraźnym niepokojem. — Najpierw napisał, czy może zadzwonić, bo chce o tobie porozmawiać — dodała, jej głos był cichy, jakby to była jakaś tajna misja, której miała być uczestnikiem.

Siedziałam tam, próbując zrozumieć, co właściwie się dzieje. Martin nie tylko próbował mnie przekonać, ale teraz wciągnął w to Kaję, sprawiając, że cała ta sytuacja stała się jeszcze bardziej skomplikowana.

— To głupie — wydusiłam, marszcząc brwi w zdumieniu, jakby cały ten absurdalny scenariusz nie mógł się wydarzyć naprawdę.

Kaja spojrzała na mnie z determinacją, jej oczy były skupione, a głos nabrał stanowczości, której wcześniej nie wyczuwałam:

— A może właśnie nie? Szef ogromnej firmy dzwoni do swojego dawnego pracownika, kaja się, żeby namówić cię na spotkanie z nim. Nie sądzisz, że musiał trochę schować dumę w kieszeń, żeby to zrobić? — Jej słowa były jak precyzyjne strzały, mające trafić prosto w moją logikę, ale zamiast tego wywołały we mnie tylko większy mętlik.

Spojrzałam na nią, wciąż próbując pojąć, co się właściwie dzieje. Czy Martin naprawdę posunął się tak daleko, by poprosić Kaję o pomoc? Jak bardzo musiał być zdeterminowany, by zrobić coś takiego? Ale jednocześnie czułam, jak narasta we mnie bunt — nikt nie miał prawa na mnie w ten sposób naciskać.

— Nikt go o to nie prosił — powiedziałam z goryczą, czując, jak moje myśli stają się coraz bardziej chaotyczne. — Co mu powiedziałaś? — zapytałam jednak, patrząc na nią z konsternacją. Moje serce zabiło szybciej, a w głowie kłębiło się tysiące pytań, na które nie byłam gotowa znaleźć odpowiedzi.

Kaja westchnęła, jakby przyznanie się do tego, co zrobiła, wymagało od niej więcej, niż się spodziewała. — Żeby dał ci trochę czasu, że taka jesteś i żeby nie naciskał, a ja spróbuję z tobą porozmawiać.

Jej wyznanie zaskoczyło mnie, ale nie w ten sposób, w jaki się tego spodziewałam. Zamiast ulgi poczułam jeszcze większą frustrację.

— Cudownie! Teraz jeszcze wyszłam na jakąś dzikuskę! — wybuchłam, czując, jak gniew narasta we mnie niczym fala. Sytuacja, która już była wystarczająco skomplikowana, teraz stała się jeszcze bardziej absurdalna. Kaja, w swoim przekonaniu, że robi to dla mojego dobra, sprawiła, że poczułam się jak ktoś, kto nie potrafi podjąć decyzji bez pomocy innych.

W pokoju zapanowała cisza, tylko nasze oddechy wypełniały przestrzeń, a ja czułam, jak ciężar tej sytuacji zaczyna mnie przytłaczać. Martin, z jego uporczywym dążeniem do spotkania, Kaja, która próbowała mnie namówić, i ja — zagubiona w tym wszystkim, niepewna, co powinnam teraz zrobić.

Czułam się, jakbym była wciągnięta w wir, z którego nie mogłam się wydostać. Każda próba uporządkowania myśli kończyła się jeszcze większym chaosem.

— Po co to zrobiłaś? — zapytałam cicho, niemal szeptem, patrząc na nią z mieszanką złości i rozczarowania. Jej intencje mogły być dobre, ale efekt był odwrotny do zamierzonego. Czułam, jakby ktoś naruszył moje granice, jakby nie dano mi szansy na podjęcie własnej decyzji.

Kaja patrzyła na mnie, a jej wyraz twarzy mówił wszystko — była rozdarta między lojalnością wobec mnie a tym, co uznała za najlepsze wyjście. Ale wiedziałam, że teraz muszę sama podjąć decyzję. W tej chwili byłam tylko ja i moja własna przyszłość, a to, co zrobię, zależało wyłącznie ode mnie.

W tym momencie zadzwonił domofon, przerywając napiętą ciszę. Kaja uśmiechnęła się głupkowato, jakby wiedziała coś, czego ja jeszcze nie wiedziałam, a to tylko podsyciło mój niepokój.

— Tylko mi nie mów, że to on! — pisnęłam podniesionym głosem, czując, jak w moim żołądku rośnie fala lekkiej paniki. Serce zaczęło mi bić szybciej, a myśli biegły chaotycznie, szukając odpowiedzi, których nie chciałam znać.

— Odbierz — mruknęła Kaja, jakby to było coś zupełnie naturalnego, i nałożyła grubym pędzlem róż na policzki, jakby nie mogła się bardziej przejąć całą sytuacją.

Podeszłam niepewnie do domofonu, czując, jak narasta we mnie napięcie. Przełknęłam ślinę i spojrzałam na mały ekran. Ku mojej ogromnej uldze zamiast Martina zobaczyłam mężczyznę z dwoma ogromnymi bukietami kwiatów. To tylko kurier.

— Cudownie — mruknęłam pod nosem, czując, jak napięcie powoli opuszcza moje ciało. Wcisnęłam guzik otwierający drzwi i przez chwilę brałam głęboki oddech, próbując uspokoić nerwy.

Kaja siedziała na kanapie, wyraźnie zadowolona z siebie, jakby wszystko szło zgodnie z jej planem. Jej zadowolenie tylko bardziej mnie irytowało, ale starałam się zachować spokój. Podeszłam do drzwi, czekając, aż w drzwiach windy pojawi się niski mężczyzna, ledwo trzymający dwa ogromne bukiety. Kwiaty wyglądały, jakby pochodziły z jakiegoś bajkowego ogrodu — zbyt piękne, zbyt idealne.

Kurier z trudem wszedł do środka, a ja poprowadziłam go do salonu. Postawił bukiety na niskim stoliku przed sofą, a ich zapach natychmiast wypełnił cały pokój. Zamknęłam za nim drzwi, czując mieszankę zaskoczenia i zmieszania. Dlaczego Martin miałby wysłać mi kwiaty?

W tym momencie usłyszałam dźwięk przychodzącej wiadomości. Spojrzałam na telefon, czując, jak ciekawość i lęk ścierają się ze sobą. Otworzyłam wiadomość, a jej treść była równie prostolinijna, co zaskakująca:

„Mam nadzieję, że masz dobry dzień. Umówisz się ze mną na kawę? Proszę?”

Stałam tam, wpatrując się w ekran telefonu, jakby to, co widziałam, było jakąś iluzją. W mojej głowie kłębiły się myśli. Czułam, jak cały świat zwęża się do tej jednej prośby, tego jednego zdania, które miało moc zmienić wszystko.

Spojrzałam na kwiaty, potem na Kaję, która patrzyła na mnie z półuśmiechem, jakby była pewna, że to jedyna właściwa decyzja. Ale we mnie toczyła się walka. Czułam, że jestem na krawędzi, że decyzja, którą muszę podjąć, wpłynie na coś więcej niż tylko na jedno spotkanie.

— Co powinnam zrobić? — zapytałam cicho, bardziej siebie niż ją, czując, że każde słowo wypowiedziane teraz ma wagę, której nie jestem w stanie unieść sama.

Kaja podniosła wzrok i spojrzała na mnie łagodnie, jakby chciała mi przekazać, że niezależnie od decyzji będzie przy mnie.

— Zastanów się, co czujesz — powiedziała cicho. — I nie rób niczego, czego nie chcesz. Ale pamiętaj, że warto dać komuś szansę.

— Świetna rada. Z odrobiną manipulacji — warknęłam, rzucając Kai oskarżycielskie spojrzenie. Mimo to widok pięknych kwiatów stojących na stole sprawił, że poczułam, jak coś we mnie mięknie. Kwiaty były jak ciche przypomnienie, że czasem życie potrafi zaskoczyć w najdziwniejszy sposób.

Cmoknęłam, jakby poddając się niechętnie tej całej sytuacji, i wzięłam telefon do ręki. W sercu czułam niepewność, ale umysł podpowiadał mi, że nic nie tracę, dając Martinowi szansę.

„Czwartek o 11.00, Loa. Będę mieć 30 minut” — napisałam szybko, zanim zdążyłam zmienić zdanie, i nacisnęłam „wyślij”.

Raz kozie śmierć, pomyślałam. Niech powie, co ma do powiedzenia, a jeśli to nie będzie miało sensu, więcej się z nim nie umówię. Przynajmniej będę mieć czyste sumienie, że dałam mu tę jedną, upragnioną szansę.

***

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, a ja marzyłam o powrocie do domu. Potrzebowałam tego — tej przerwy od nauki, od tego całego emocjonalnego chaosu. Wizja spokojnych dni spędzonych z rodziną była dla mnie jak latarnia w mroku, wskazująca drogę do wyciszenia i odpoczynku. Pragnęłam uciec od tego wszystkiego, zanurzyć się w cieple domowego ogniska, gdzie wszystko wydawało się prostsze, bardziej zrozumiałe.

Kiedy podniosłam wzrok, Kaja patrzyła na mnie z mieszaniną triumfu i radości.

— Zrobione — powiedziałam, choć mój głos był ledwo słyszalny, jakby słowa traciły moc w zetknięciu z rzeczywistością. — Umówiłam się z nim.

Kaja uśmiechnęła się, ale ja czułam, że to, co się wydarzy w czwartek, będzie miało większe znaczenie, niż chciałam przyznać. Byłam rozdarta — ale może jednak znajdę w tym coś, czego nie dostrzegałam wcześniej.

Gdy telefon zabrzęczał, spojrzałam na ekran, a wiadomość od Martina pojawiła się natychmiast:

„Dziękuję Ci. Nawet nie wiesz, jak bardzo to doceniam. To będzie dla mnie ogromny zaszczyt móc spotkać się z Tobą”.

Unosząc lekko brwi, mruknęłam pod nosem:

— Trochę przegina z tymi tekstami.

Kaja, przeglądając się w lustrze i poprawiając torebkę na ramieniu, rzuciła mi tylko przelotne spojrzenie.

— A może to po prostu ktoś normalny, nie przyszło ci to do głowy? — zapytała, po czym dodała: — Lecę do pracy, do później.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, Kaja zniknęła za ciężkimi drewnianymi drzwiami, a Franio, mój mały chihuahua, nie zdążył do niej dobiec, zanim drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem. Oburzony, jak ktokolwiek śmiał wyjść z domu bez jego zgody, wydał z siebie ciche westchnienie.

Schyliłam się, by podrapać go za jego puszystymi uszami, a on wtulił się w moje dłonie, jakby próbując mnie pocieszyć.

— Chodź, idziemy się dalej uczyć — powiedziałam, podnosząc Frania na ręce. Przytuliłam go mocniej, czując, jak jego ciepło przechodzi na mnie, dając mi odrobinę ukojenia. Przeszłam przez salon, a kiedy znalazłam się obok bukietów, schyliłam się jeszcze, by powąchać kwiaty, mając jednocześnie wrażenie, że robię to wszystko wbrew sobie.

Co innego niewinnie pisać z kimś przez telefon, a co innego zgodzić się na spotkanie twarzą w twarz. Zawsze byłam tchórzem w tego typu sytuacjach — w dziewięćdziesięciu dziewięciu procent przypadków wymyślałam coś, co mi „wypadło”, przepraszałam i więcej się nie odzywałam. Ale tym razem miało być inaczej.

Może ten krok w stronę czegoś nieznanego, czegoś, co mogło mnie przerażać, był dokładnie tym, czego potrzebowałam. Może wreszcie nadszedł czas, by przerwać ten cykl unikania, by zmierzyć się z własnym lękiem i zobaczyć, co się stanie. Może, mimo wszystkich moich obaw, to spotkanie będzie początkiem czegoś nowego, a nie kolejnym rozczarowaniem.

***

W czwartek obudziłam się o szóstej rano, z ogromną gulą w gardle, jakby cały świat próbował mi powiedzieć, że to zły pomysł. Bezsilnie próbowałam przełknąć ślinę, ale uczucie ciężkości nie chciało ustąpić.

— O nie, wcale nie mam ochoty na to spotkanie, cholera jasna! — jęknęłam zrezygnowana, wpatrując się w sufit, jakby to on miał mi dać odpowiedź na wszystkie moje wątpliwości.

W tej samej chwili drzwi mojego pokoju otworzyły się cicho, a do środka weszła Kaja z dwoma gorącymi kubkami kawy w rękach. Jej włosy były związane czymś, co wyglądało jak pasek od szlafroka, a mimo to w jakiś sposób nadal udawało jej się wyglądać idealnie. Zawsze podziwiałam ją za tę determinację, żeby być przygotowaną na każdą okazję, nawet w najbardziej zwyczajnych momentach.

— Dziś wielki dzień — zaśmiała się, kładąc się na łóżku obok mnie i wręczając mi kubek parującej kawy.

— Nigdzie nie idę — oznajmiłam markotnym tonem, próbując jeszcze raz przełknąć gorycz, która utknęła mi w gardle. Moje słowa brzmiały bardziej jak prośba niż stanowcze postanowienie, a ja sama wiedziałam, że jeśli ktokolwiek mógłby mnie przekonać do zmiany zdania, to właśnie Kaja.

— Idziesz — odpowiedziała z pewnością siebie, jaką tylko ona potrafiła tak naturalnie prezentować. — Wybrałam ci nawet ubranie.

Jęknęłam cicho, zamykając oczy. Czy ona naprawdę musiała przewidzieć każdy mój krok? Wiedziałam, że jeśli zdecydowała się wciągnąć mnie w tę całą sytuację, to nie ma mowy, żeby odpuściła.

— Mam nadzieję, że coś poważnego — mruknęłam, nieco złagodniała przez zapach kawy, który zaczął mnie powoli budzić do życia.

— Ty nie masz niepoważnych ubrań — odparła, jej głos był pełen delikatnej kpiny, którą jednak udało się przykryć ciepłem. — Ale tak, wiedziałam, że będziesz chciała wyglądać, jakbyś była na spotkaniu biznesowym, dlatego przecież umówiłaś się z nim o jedenastej na odludziu, prawda? — dodała z przekąsem, przewidując dokładnie każdy mój ruch.

Chociaż tyle, pomyślałam. Może dam radę. Wzięłam głęboki oddech, starając się uspokoić nerwy, które pulsowały gdzieś głęboko we mnie. Przełknęłam łyk espresso macchiato, czując, jak gorzki smak kawy rozbudza moje zmysły. Ciepło napoju rozlało się w moim wnętrzu, przynosząc odrobinę ukojenia. Może to nie będzie takie straszne, jak sobie wyobrażam. Może, choć raz, pozwolę sobie na to, by sprawy potoczyły się inaczej, niż zwykle planowałam.

Z każdym kolejnym łykiem kawa przywracała mi trochę odwagi, a myśl o spotkaniu zaczynała powoli tracić swoje przerażające kontury. W końcu to tylko trzydzieści minut. Czas, który minie szybciej, niż się spodziewam. Jeszcze tylko egzamin z anatomii do przetrwania.

***

O dziesiątej trzydzieści pięć, ubrana w biały garnitur i białe szpilki, stałam przed ogromnym lustrem w salonie, próbując opanować drżenie rąk, gdy poprawiałam wysoko upiętego koka. Odbicie w lustrze przedstawiało kogoś, kto na pierwszy rzut oka wyglądał na pewną siebie i opanowaną osobę. Ale w środku czułam się, jakbym miała zaraz eksplodować. Każdy detal musiał być idealny, bo tylko ta zewnętrzna perfekcja mogła ukryć chaos, który panował w mojej głowie.

— I co ja robię, co? — zapytałam Frania, który leżał tuż u moich stóp, wpatrując się w moje odbicie w lustrze swoimi dużymi brązowymi oczami. Jego obecność była jedyną rzeczą, która nie budziła we mnie niepokoju. Zawsze wiedział, jak mnie uspokoić, nawet gdy wszystko inne zdawało się walić.

Ukucnęłam przed nim, a on, jakby wyczuwając moje zdenerwowanie, przekręcił się na plecy i odsłonił swój brzuch, prosząc o chwilę uwagi. Gdy zaczęłam go drapać po brzuszku, zmrużył oczy, mrucząc cicho, jakby chciał mi przekazać, że niezależnie od tego, co się stanie, będzie przy mnie.

— Idę, okruszynku, trzymaj kciuki — wyszeptałam, czując, jak ściska mi się gardło. Posłałam mu buziaka, a w tym samym momencie usłyszałam dźwięk aplikacji na telefonie, informujący mnie, że taksówka czeka.

Kaja wyszła już do pracy, a bez niej czułam się bardziej narażona na swoje lęki. Samotność w tej sytuacji była jak dodatkowe obciążenie, które musiałam unieść. Przez chwilę stałam bez ruchu, jakby paraliżowana strachem, aż w końcu dźwięk przychodzącego połączenia wyrwał mnie z letargu. Kierowca ubera najwyraźniej był niecierpliwy.

— Idę, idę — mruknęłam pod nosem, w końcu się ruszając i naciskając guzik wzywający windę. W środku czułam się, jakbym zmierzała na skazanie.

Z Mosty do restauracji, w której umówiłam się z Martinem, było około piętnastu minut samochodem. Każda sekunda tej podróży zdawała się jednak trwać wieczność. Dzień był upalny, słońce bezlitośnie prażyło przez okna samochodu, ale ja czułam, że to nie temperatura była problemem — to moje własne nerwy doprowadzały mnie do granic wytrzymałości. Zmierzałam do St. Paul’s Bay, malowniczego miejsca nad brzegiem morza, ale zamiast podziwiać piękno krajobrazu, czułam, że moje myśli były całkowicie pochłonięte tym, co mnie czekało.

Martin kilkakrotnie proponował, że po mnie przyjedzie, ale za każdym razem odmawiałam. Nie chciałam, żeby ktoś nas razem zobaczył, a może też irytowało mnie jego bogactwo, które zawsze tak chętnie prezentował. Byłam pewna, że pojawiłby się w jednym ze swoich najbardziej oszałamiających samochodów, jakby chciał mnie oczarować — ale to nie było coś, czego szukałam. W szczególności nie teraz, kiedy każde jego słowo i gest były prześwietlane przez moją nieufność.

Gdy dotarłam na miejsce, poczułam ulgę, widząc, że taras restauracji jest prawie pusty. Morze, które rozciągało się tuż obok, połyskiwało w słońcu, tworząc idealny, wręcz pocztówkowy obraz.

Wzięłam głęboki oddech i nałożyłam maskę spokoju oraz rażącej pewności siebie, którą wyćwiczyłam przez lata. To była moja zbroja, coś, co pomagało mi przejść przez najtrudniejsze sytuacje.

Przechodząc przez taras, zorientowałam się, że Martin jeszcze się nie pojawił. Z jednej strony poczułam ulgę, z drugiej — irytację. Może chciał mnie przetestować, zobaczyć, jak zareaguję na jego spóźnienie?

Przeklęłam w myślach to spotkanie, zastanawiając się po raz setny, dlaczego w ogóle się na nie zgodziłam. Usiadłam przy jednym z najbardziej schowanych stolików, z dala od oczu innych gości, starając się nie dać po sobie poznać, jak bardzo jestem zdenerwowana. Z każdą minutą oczekiwania czułam, jak moje emocje stają się coraz bardziej intensywne, a maska zaczyna pękać. W głębi duszy walczyłam ze sobą, próbując zdecydować, czy powinnam po prostu wstać i wyjść, czy poczekać jeszcze chwilę.

Po zaledwie pięciu minutach, które wydawały się wiecznością, usłyszałam za sobą kroki. Moje serce zabiło mocniej, a ja wzięłam głęboki oddech, starając się uspokoić burzę emocji, która we mnie szalała. Upiłam łyk zamówionej kawy, choć jej gorzki smak nie przyniósł mi ulgi, jakiej oczekiwałam.

Martin przystanął obok mnie, wyraźnie zamierzając nachylić się w kierunku mojego policzka. Udając, że tego nie widzę, powoli podniosłam się z miejsca i wyciągnęłam do niego rękę, jakby to było coś najbardziej naturalnego na świecie. Zauważyłam w jego oczach chwilowe zdezorientowanie, ale szybko odpowiedział na mój gest, ściskając moją dłoń z taką samą lekkością jak podczas naszego pierwszego spotkania.

W tej chwili poczułam, jak moje ciało zalewa fala koszmarnego gorąca, jak zawsze wtedy, gdy robiłam coś, co moje ciało odbierało jako zagrożenie. Ale próbowałam oszukać samą siebie, wmawiając sobie, że to tylko stres. Stałam przed nim, a moja pewność siebie zaczynała topnieć, gdy zdałam sobie sprawę, że sięga mi zaledwie do ramienia. To odkrycie uderzyło mnie mocniej, niż chciałabym przyznać.

O nie, nie, nie, pomyślałam, a potem szybko nakazałam sobie w myślach: Zamknij się i przetrwaj, to tylko trzydzieści minut.

Usiadłam zrezygnowana, czując narastające wrażenie odpychania, jakby coś we mnie krzyczało, że to spotkanie nie powinno dojść do skutku. Ale byłam tu, więc postanowiłam dać temu szansę, choćby najmniejszą.

Martin usiadł naprzeciwko mnie, jego twarz była nieco speszona, jakby nie spodziewał się, że będzie to dla niego takie trudne.

— Jesteś pierwszą kobietą, która nie chciała się ze mną umówić — powiedział, próbując się uśmiechnąć, ale wyraźnie było widać, że sytuacja go przerasta.

Patrzyłam na niego, mrużąc lekko oczy, starając się go odczytać, jakby to mogło mi pomóc zrozumieć jego intencje. Ale zamiast tego napotkałam tylko twardą ścianę, za którą kryło się coś, czego nie mogłam przeniknąć. Jego uśmiech wydawał się tylko maską, a za nią nie było nic, co mogłoby wzbudzić moje zaufanie.

Martin mówił dużo i szybko, jakby chciał wyrzucić z siebie wszystko, zanim zabraknie mu czasu. Jego słowa płynęły bez przerwy, jak rzeka, której nie można zatrzymać.

— Chcę być z tobą kompletnie szczery od pierwszego spotkania — zaczął, jego głos był pełen powagi, ale ja słyszałam w nim coś jeszcze, jakąś desperację. — Tak jak ci mówiłem, nie żyję z moją żoną już od dawna. Nigdy jej nie kochałem, a te pozory w końcu mnie wykończyły. Wdałem się w romans i to już kompletnie rozłożyło mnie na łopatki. Byłem w związku z inną kobietą przez trzy lata. Zdałem sobie sprawę, że nie jestem szczęśliwy i muszę zacząć swoje życie od nowa. To wszystko mnie przygniotło.

Zrobił krótką pauzę, jakby czekał, aż coś powiem, aż okażę mu zrozumienie czy współczucie. Ale ja czułam jedynie narastającą niechęć. Jego słowa, które miały mnie poruszyć, sprawiały tylko, że czułam się jeszcze bardziej od niego oddalona.

— Codzienne przygotowanie tysiąca wersji kłamstw na każdą okoliczność może być wyniszczające, domyślam się — rzuciłam z pogardą, nie kryjąc już irytacji. Coraz bardziej nie lubiłam tego człowieka, jego opowieść o nieszczęściu brzmiała jak próba usprawiedliwienia własnych błędów, a ja nie miałam zamiaru brać w tym udziału.

Gadał i gadał, a ja łapałam się na tym, że powoli przestawałam słuchać tej tragikomedii, która rozgrywała się na moich oczach. Jego głos, który na początku wydawał się ważny, teraz był tylko tłem, błądzącym gdzieś na granicy mojej świadomości. Czułam, jak irytacja powoli zamienia się w obojętność.

W co ty znowu się wpierdzieliłaś?, zapytałam siebie w myślach, zakładając okulary przeciwsłoneczne, choć byłam w cieniu. Nie obchodziło mnie, że to mogło być niekulturalne. W tej chwili moja cierpliwość była na wyczerpaniu, a okulary były jak bariera między mną a tym, co próbował mi sprzedać Martin.

Czułam, jak moje ciało się napina, a w głowie rosła myśl, że te trzydzieści minut będzie o wiele trudniejsze, niż przypuszczałam. Przede mną siedział człowiek, który wydawał się zamknięty w swojej własnej wersji rzeczywistości, przekonany, że jego historia zasługuje na współczucie i zrozumienie. Ale ja nie miałam ani siły, ani ochoty, by próbować to zmieniać.

— Ta osoba była dla mnie bardzo ważna, a przynajmniej tak myślałem, ale później moja mama zachorowała na raka, więc odejście od żony się opóźniło — ciągnął w swoim słowotoku, jakby każdy wyraz miał mnie zbliżyć do jakiegoś emocjonalnego przełomu.

Zamiast tego poczułam tylko narastającą frustrację. Jego opowieść, która miała być przejmująca, była dla mnie jedynie kolejnym dowodem na to, jak bardzo próbował usprawiedliwić swoje działania. Z każdym następnym zdaniem wydawało mi się, że wplątałam się w coś, z czego nie było łatwego wyjścia.

— Jak to jest wracać do domu i codziennie patrzeć w oczy osobie, z którą jesteś w małżeństwie? — zapytałam, nie kryjąc sarkazmu w głosie. Moje słowa były bardziej jak wyzwanie niż pytanie. W tej chwili chciałam tylko zobaczyć, jak zareaguje, jak poradzi sobie z moją niechęcią.

Jego odpowiedź przyszła szybciej, niż się spodziewałam, a ton, którym odpowiedział, był ostry, jakby nagle odsłonił pazury.

— A ty jesteś idealna? — Jego głos przesycony był nieoczekiwaną agresją.

Zaskoczył mnie, ale nie w sposób, który by go uratował w moich oczach. Wręcz przeciwnie, to był moment, w którym wszystko stało się jasne. To nie była rozmowa dwóch równych sobie osób, to była walka, którą Martin chciał wygrać, niezależnie od tego, co musiałby powiedzieć.

Spojrzałam na niego przez okulary, które teraz wydawały mi się jedyną rzeczą chroniącą mnie przed jego niepotrzebnymi emocjami. Czułam, jak moje serce zaczyna bić szybciej, nie z powodu strachu, ale z irytacji, która zaczynała mnie przepełniać.

— Nigdy nie twierdziłam, że jestem idealna — odpowiedziałam chłodno, nie pozwalając sobie na jakąkolwiek emocję. — Ale przynajmniej nie próbuję ukrywać swoich błędów za fałszywymi wymówkami.

Słowa wypłynęły z moich ust, zanim zdążyłam je zatrzymać, ale nie żałowałam. To był moment, w którym postanowiłam przestać grać w jego grę. Było jasne, że Martin nie szukał zrozumienia ani porozumienia. Szukał potwierdzenia, że jego działania były słuszne, że miał prawo do swojego postępowania. Ale ja nie zamierzałam być tą, która mu to potwierdzi.

Westchnął, jakby poddając się, co mnie zaskoczyło. Nie spodziewałam się, że jego pewność siebie tak szybko pęknie, ale może właśnie w tym momencie zrozumiał, że nie zdoła mnie przekonać swoją opowieścią.

— Tak, masz rację, popełniłem wiele błędów — przyznał, a jego głos brzmiał teraz bardziej miękko, niemal błagalnie. — Ale czy nie widzisz, jak bardzo mi na tobie zależy? Od pierwszego spotkania powiedziałem ci to wszystko. Nie masz pojęcia, ile odwagi mnie to kosztuje, ale chcę wyjść do ciebie jako osoba, która zrobiła wiele złego, ale tego wszystkiego żałuje. Nigdy nikogo źle nie potraktowałem. Zawsze szanowałem je obie.

Nie mogłam powstrzymać ironicznego uśmiechu, który pojawił się na mojej twarzy. Jego słowa były pełne desperacji, ale jednocześnie tak oderwane od rzeczywistości, że trudno było mi uwierzyć, że naprawdę wierzył w to, co mówił.

— Po tym, co mi powiedziałeś, zastanawiam się, czy ty masz pojęcie, co oznacza szacunek — rzuciłam rozbawiona i zdjęłam okulary z nosa, jakby to miało mi pomóc spojrzeć na niego bardziej trzeźwo.

Jego twarz stężała, jakby moje słowa go ugodziły, ale szybko się opanował.

— Wiem, że narobiłem mnóstwo głupot, ale zasługuję na szansę. Jestem dobrym człowiekiem. Pozwól mi pokazać, że na to zasługuję — kontynuował, jego ton był pełen prośby, jakby desperacko pragnął, bym zobaczyła w nim coś więcej niż tylko błędy, które popełnił.

Ale dla mnie ten monolog był już tylko białym szumem, czymś, co nie miało już żadnego znaczenia. Siedziałam tam, milcząc, pozwalając mu mówić, choć w mojej głowie buzowały myśli. Nie odezwałam się już ani razu, nie miałam na to siły ani ochoty. Jego głos, wcześniej pełen przekonania, teraz wydawał mi się tylko dźwiękiem w tle, jak muzyka w kawiarni, której nikt nie słucha.

Mówił o swoich dzieciach, jak bardzo je kocha, jak bardzo są dla niego ważne. Ale ja głęboko wątpiłam w każde jego słowo. Jak ktoś, kto spędzał swój wolny czas ukryty w mieszkaniu kochanki, zamiast być z rodziną, mógł mówić o miłości do swoich dzieci? Gdzie był ten czas dla nich, kiedy wracał do domu, a one już spały? Czy może na wspólnych wakacjach, gdzie pewnie zawsze siedział odseparowany od swojej biednej żony, myśląc o kolejnych wymówkach, by znów się spotkać z inną kobietą?

Poczułam nagle coś, czego się nie spodziewałam — ogromny smutek i współczucie, ale nie dla niego. Dla jego żony. Dla tej kobiety, która musiała codziennie mierzyć się z obojętnością i kłamstwami męża, może nie wiedząc, co się dzieje, może podejrzewając, ale nigdy nie mogąc być pewna. Poczułam, że ten cały dramat, który mi opowiadał, nie jest jego tragedią — to tragedia jego rodziny. A on, mimo swoich prób przekonania mnie, nie był ofiarą. Był sprawcą.

Ten smutek, który poczułam, zmienił wszystko. Nie chciałam już słuchać jego usprawiedliwień, nie chciałam być częścią tego przedstawienia, które próbował mi sprzedać. Wiedziałam, że ta rozmowa dobiegła końca, przynajmniej dla mnie. Siedziałam tam, nie odpowiadając, i czekałam, aż sam zrozumie, że to spotkanie nie miało żadnego sensu.

— Bardzo bym chciał, abyś nie oceniała mnie po pozorach tego, co zrobiłem — powiedział, a w jego głosie pobrzmiewała desperacja, której nie potrafił już ukryć. — Od kiedy cię zobaczyłem, pierwszy raz poczułem jakieś niesamowite przyciąganie, jakbym wiedział, że będziemy razem, ale nigdy do ciebie nawet nie napisałem. A przecież mogłem.

Jego słowa miały w sobie coś żałosnego, jakby próbował chwycić się ostatniej deski ratunku, licząc, że jeszcze mnie do siebie przekona.

Spojrzałam na niego, próbując zrozumieć, co tak naprawdę chciał mi przekazać. Czy naprawdę wierzył, że te słowa zmienią coś w moim postrzeganiu jego osoby? Czy myślał, że wystarczy wyznać mi swoje uczucia, by zmazać wszystko inne? Jego wizja rzeczywistości była zbyt odległa od mojej, by mogło między nami cokolwiek zaiskrzyć.

— Szanuję siebie wystarczająco, aby nie zgodzić się nigdy być czyjąś opcją — odpowiedziałam, a mój głos był spokojny, ale stanowczy. — A już na pewno na tyle, aby nie wchodzić z butami w życie rodzinne i nie niszczyć szczęścia niewinnej kobiety i dzieci.

Moje słowa zawisły w powietrzu, a on zamilkł, jakby nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

Lekki wiatr targał niezdarnie moimi włosami, rozplątując starannie ułożone pasma, jakby miał w tym jakiś cel. Słońce wpadło prosto do moich oczu, oślepiając mnie na moment, przez co zmrużyłam je mocno, starając się uniknąć tego intensywnego blasku. Uciekająca spod powiek wilgoć mogła być jedynie skutkiem tego nagłego ataku światła. Dyskretnie zamówiłam taksówkę, pragnąc jak najszybciej zakończyć tę rozmowę.

— Wyszedłem do ciebie z całą swoją prawdą na pierwszym spotkaniu — powiedział Martin, a jego głos drżał nieznacznie, jakby każde słowo kosztowało go więcej, niż chciałby przyznać. — Nie chcę mieć przed tobą żadnych tajemnic, więc proszę, uszanuj to. Zobacz, jak poważnym człowiekiem jestem i jak poważnie ciebie traktuję.

Słowa wypełniły przestrzeń między nami, jakby miały moc przełamywania wszystkich barier. Patrzyłam na niego, widząc, jak stara się mnie przekonać, jak bardzo zależy mu na tym, bym uwierzyła w jego szczerość. Było coś poruszającego w tej otwartości, w tym, że zaryzykował wszystko, by pokazać mi swoją prawdziwą twarz. Jednak nie było to coś, czego szukałam.

Przede mną siedział człowiek, który położył swoje serce na dłoni, oferując mi coś, na co niewielu zdecydowałoby się na samym początku. W jego oczach widziałam nie tylko strach przed odrzuceniem, ale także nadzieję — nadzieję, że może jednak zobaczę w nim kogoś więcej niż tylko mężczyznę z bagażem błędów i trudnej przeszłości.

— Doceniam to — powiedziałam powoli, ważąc każde słowo, starając się, by zabrzmiało to szczerze, choć nie do końca wiedziałam, co naprawdę myślę. — To, że zdecydowałeś się być ze mną szczery od samego początku.

Martin spojrzał na mnie z ulgą, jakby moje słowa były dokładnie tym, na co czekał.

— Chcę, żebyś wiedziała, że jestem gotowy zrobić wszystko, żeby ci pokazać, jak poważnie cię traktuję — oznajmił Martin, a jego głos nabrał pewności, jakby z każdą chwilą odzyskiwał wiarę, że może jeszcze mnie przekonać. — Jest jeszcze jedna rzecz — dodał po chwili, jakby coś go gryzło. — Jest jeszcze coś, o czym muszę ci powiedzieć, ale to nie jest nic złego. Potrzebuję po prostu trochę czasu, żeby ci to wyjaśnić.

Spojrzałam na niego z lekkim uśmiechem, postanawiając odrobinę rozładować napięcie, które zawisło między nami.

— Masz dodatkową trójkę dzieci ze swoją kochanką? — rzuciłam półżartem, choć w moim głosie pobrzmiewała nuta powątpiewania.

Martin nagle zbystrzał, jego twarz przybrała wyraz konsternacji, a usta delikatnie się rozchyliły, jakby szukał właściwych słów.

— Nie, co ty mówisz… — zająknął się, wyraźnie zaskoczony. — To nie tak. Po prostu potrzebuję czasu, żeby ci to powiedzieć. Nie naciskaj na mnie, proszę.

W jego głosie była prośba, niemal desperacja, bym dała mu przestrzeń na wyjaśnienia, ale ja czułam, że nie chcę i nie mogę dłużej tego ciągnąć. Zerknęłam na zegarek, jakby nagle czas stał się moim sprzymierzeńcem, pretekstem, którego potrzebowałam, by zakończyć to spotkanie.

— Muszę lecieć do pracy — rzuciłam szybko, przerywając jego myśli, zanim zdążyłby powiedzieć coś więcej.

Martin natychmiast podniósł się, gotów zaoferować mi pomoc, jakby próbował wykorzystać każdą chwilę, by przedłużyć nasze spotkanie.

— Odwiozę cię — zaproponował, a w jego głosie brzmiała gotowość do działania.

— Nie, dziękuję. Miłego dnia — odpowiedziałam stanowczo, podając mu rękę na pożegnanie, i odwróciłam się na pięcie. Czułam na sobie jego wzrok, gdy odchodziłam, jakby próbował mnie zatrzymać choćby myślami.

Droga do pracy wydawała się ciągnąć w nieskończoność. Każda minuta w taksówce była jak przedłużenie tego dziwnego uczucia, które towarzyszyło mi podczas spotkania z Martinem. W końcu wyjęłam telefon, widząc na ekranie wiadomość od niego:

„Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że zgodziłaś się ze mną spotkać. Dziękuję Ci za Twój czas”.

Wybrałam numer Kai, potrzebując rozmowy, która wyrwie mnie z tego niekomfortowego stanu.

— No i jak? — zapytała podekscytowana, jakby już przewidywała dramatyczny rozwój wydarzeń.

— Daj mi spokój — mruknęłam, czując, jak całe napięcie zaczyna ze mnie opadać. — Żona, kochanka i trójka dzieci. Jestem za młoda na takie rzeczy. — Westchnęłam ciężko, próbując poukładać sobie wszystko w głowie.

— Kochanka, co? Ale jak ci się z nim rozmawiało? — Kaja próbowała wyciągnąć więcej informacji, nie dając za wygraną.

— To on mówił — odpowiedziałam z rezygnacją. — Wtrąciłam może dwa zdania, i to niezbyt miłe.

— To akurat mnie nie dziwi — stwierdziła Kaja, a w jej głosie pobrzmiewała nuta rozbawienia. — Ale jesteś pewna, że jesteś na nie?

— Chciałam być miła, wierz mi, ale to było za dużo na moją głowę — powiedziałam z rezygnacją. — Zresztą porozmawiamy zaraz w pracy.

Kaja milczała przez chwilę, jakby zastanawiała się nad moimi słowami.

Kolejna wiadomość pojawiła się na ekranie:

„Mam nadzieję, że będę mógł Cię niedługo znowu zobaczyć”.

Czułam, że muszę się uspokoić i uporządkować myśli. Taksówka zbliżała się do miejsca docelowego, a ja wiedziałam, że to spotkanie pozostawiło w mojej głowie wiele pytań, na które muszę znaleźć odpowiedzi. Ale teraz potrzebowałam o tym wszystkim zapomnieć, choćby na krótki moment.

Po trzech godzinach pracy zerknęłam na ekran telefonu i zauważyłam trzy nowe wiadomości od Martina. Widać było, że jego pewność siebie, którą starał się demonstrować podczas naszego spotkania, zaczynała kuleć. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że ktoś, kto odnosi takie sukcesy, może być tak zestresowany odpowiedzią od kogoś takiego jak ja — zwykłej, szarej osoby.

Na Malcie dominują dwie profesje: iGaming i nieruchomości. Martin działał w tej drugiej branży, która, choć na pozór wydawała się prestiżowa, w rzeczywistości była bardziej dostępna, niż można by przypuszczać. W nieruchomościach na wyspie ponad dziewięćdziesiąt procent osób pracuje na zasadzie samozatrudnienia. Sukces w tej dziedzinie nie jest tak trudny do osiągnięcia, jak mogłoby się wydawać, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Malta jest niewielką wyspą, a kluczem do sukcesu jest częste obracanie się w towarzystwie, gdzie są pieniądze. To, co dla wielu mogło wydawać się skomplikowaną filozofią, w rzeczywistości było prostsze, niż wyglądało z zewnątrz.

Wiadomości Martina zdradzały niepokój i niepewność, jakby bał się, że moje milczenie jest wyrokiem, na który nie jest gotów. A ja, zbierając się do domu, analizowałam to wszystko, zastanawiając się, co takiego sprawia, że komuś na jego pozycji może tak bardzo zależeć na mojej opinii.

„Wybacz, byłam zajęta. Również miło było Cię zobaczyć” — odpisałam szybko, niemal bez zastanowienia. Czułam się dziwnie z powodu liczby wiadomości, które od niego otrzymałam. Było w nich coś, co sprawiało, że czułam lekkie poczucie winy, jakby moje milczenie wywołało w nim niepokój, którego nie chciałam budzić. Wysłałam odpowiedź i odłożyłam telefon, czując ulgę, że mam to już za sobą.

Zbliżała się szesnasta trzydzieści, gdy w końcu dotarłam do domu. Franio jak zawsze przywitał mnie od progu swoim malutkim, wirującym jak palemka na wietrze białym ogonkiem. Jego radość była zaraźliwa, a ja poczułam, jak napięcie dnia zaczyna powoli ze mnie schodzić.

Widok za oknem był wyjątkowo piękny, co na Malcie nie było takie oczywiste. Znalezienie apartamentu z widokiem na wyspie, gdzie każdy centymetr przestrzeni jest na wagę złota, to prawdziwa sztuka. Nasz rozpościerał się nad doliną, łączącą dwie strony miejscowości, w której mieszkałyśmy. W samym środku tej doliny znajdował się most, znany z tragicznych historii, które sprawiały, że na myśl o nim czułam dreszcz przebiegający po plecach. Ponad tysiąc osób skoczyło z tego mostu, nie przeżywając upadku. Ta ponura statystyka wciąż była obecna w mojej głowie, mimo że widok z mojego balkonu był jednym z najpiękniejszych, jakie można było znaleźć na Malcie poza widokiem na morze.

Wzdrygnęłam się na tę myśl i usiadłam na balkonie, próbując się zrelaksować. Franio, jak zawsze wierny towarzysz, stanął przy mojej stopie, oczekując drapania. Jego ciepło i oddanie były jak balsam na moją duszę, przypominając mi, że w tym całym chaosie dnia zawsze mogę liczyć na jego prostą, bezwarunkową miłość.

Przez kolejne tygodnie namawianie mnie przez Kaję na spotkanie z Martinem stało się stałym elementem mojej codzienności, niemal jak poranna kawa czy wieczorne przeglądanie notatek. Martin, niewzruszony moimi wymówkami, przesyłał kwiaty co drugi dzień, a te niepozorne bukiety zaczynały być czymś więcej niż tylko uprzejmym gestem — stawały się symbolem jego wytrwałości i determinacji.

Początkowo kwiaty były dla mnie miłym, choć niezręcznym zaskoczeniem. Ale kiedy zaczęły pojawiać się regularnie, zarówno w klinice, jak i w domu, poczułam, że zaczyna być tego trochę za dużo. Nie mogłam jednak zignorować faktu, że w tej uporczywości kryło się coś więcej — coś, co sprawiało, że zaczynałam go postrzegać w innym świetle. Każdy bukiet był jak kolejna próba przekonania mnie, że warto dać mu szansę. Z jednej strony czułam się nieco przytłoczona, z drugiej zaś nie mogłam ukryć, że to zaczynało mi schlebiać.

Z czasem nasze codzienne rozmowy, które wcześniej były jedynie obowiązkiem, zaczęły nabierać innego charakteru. Pojawiły się w nich momenty, które mnie zaskakiwały — śmialiśmy się z drobnostek, wymienialiśmy anegdoty, a on pokazywał mi swoje poczucie humoru, które wcześniej było mi obce. Zaczynałam dostrzegać, że Martin jest nie tylko mężczyzną z przeszłością pełną błędów, ale także kimś, kto potrafi być autentycznie zabawny i ciepły. Te rozmowy, choć nadal obarczone moją rezerwą, stały się czymś, na co czekałam z lekkim zniecierpliwieniem.

Nie mogłam jednak zapomnieć o mojej zasadzie — najlepiej jest niczego nie oczekiwać. Trzymałam się tego kurczowo, próbując nie dać się wciągnąć w zbyt głębokie zaangażowanie. W końcu, jeśli nie będę niczego oczekiwać, to nie zostanę zraniona, a w najlepszym wypadku mogę być miło zaskoczona. To była moja tarcza, którą stawiałam przed sobą, próbując chronić się przed czymś, co mogło okazać się zbyt skomplikowane.

Pochłonięta nauką, próbowałam skupić się na zadaniach, które przede mną stały. Każda minuta spędzona na analizowaniu materiałów była dla mnie chwilą ucieczki od myśli o Martinie i jego nieustannych próbach nawiązania głębszego kontaktu. Ale wtedy na ekranie mojego telefonu pojawiła się kolejna wiadomość. To był on, jak zawsze — wytrwały, nieugięty. Od dwóch miesięcy nalegał na spotkanie, wykazując się niesamowitą determinacją, która, mimo mojej początkowej rezerwy, zaczynała mnie poruszać.

Choć z początku byłam sceptyczna, musiałam przyznać, że jego upór robił na mnie wrażenie. Był cierpliwy, konsekwentny, a jednocześnie pełen szacunku dla mojej przestrzeni, co było czymś, czego się nie spodziewałam.

Zerkając na ekran telefonu, zastanawiałam się, co tak naprawdę czuję. Byłam rozdarta — z jednej strony bałam się, że pozwalając mu się zbliżyć, narażę się na rozczarowanie. Z drugiej jednak strony zaczynałam dostrzegać, że może, tylko „może”, warto byłoby dać mu tę upragnioną szansę. Nie mogłam zaprzeczyć, że jego wytrwałość miała w sobie coś ujmującego, coś, co budziło we mnie ciekawość i niepewność zarazem.

Może była dowodem na to, że naprawdę mu zależy, że jest gotów pokazać mi, jak poważnie mnie traktuje.

Rozdział IV

Po raz kolejny nie pozwoliłam mu po siebie przyjechać. Chciałam zachować dystans, nie dając żadnych powodów do błędnych interpretacji. Kazałam mu wybrać najodleglejszy stolik w restauracji, którą zaproponował, upewniając się, że to spotkanie nie będzie traktowane jako randka. Miałam nad tym kontrolę, przynajmniej tak mi się wydawało. Kiedy z pośpiechem docierałam na miejsce, byłam już lekko zdyszana. Był wtorek, zbliżała się dziewiętnasta, a urokliwa okolica restauracji Osteria Donna Carmela uderzyła mnie swoim życiem. Zgiełk światełek i dźwięków samochodów przejeżdżających przez St. Julian’s mieszał się z zapachem morza, który unosił się w powietrzu. Było w tym coś magicznego, coś, co sprawiało, że nawet najbardziej codzienne chwile nabierały nowego znaczenia.

Otuliłam się szczelniej lekkim płaszczem, czując, jak chłodne powietrze owiewa moją twarz. Moje kroki odbijały się echem na brukowanej uliczce, a ja, przebiegając na drugą stronę ulicy, zauważyłam witrynę pięknej restauracji. Zanim weszłam, poczułam lekki dreszcz ekscytacji, pomieszany z niepewnością. Co mnie tam czekało? Co przyniesie ten wieczór? Te pytania krążyły w mojej głowie, a ja starałam się je zagłuszyć.

Kelnerka, uśmiechnięta i profesjonalna, poprowadziła mnie do windy, która miała mnie zawieźć na najwyższe piętro restauracji. Byłam ubrana bardzo skromnie i oczywiście biznesowo — biała koszula, beżowe spodnie, buty na nie za wysokim obcasie. Rozsunęłam płaszcz, poprawiłam włosy spięte w kok, upewniając się, że nic nie jest przypadkowe. Każdy szczegół miał znaczenie, każdy ruch był przemyślany. Nie chciałam, aby Martin miał jakiekolwiek złudzenia co do tego, czym to spotkanie jest — i czym nie jest.

Kiedy drzwi windy się rozsunęły, natychmiast uderzył mnie intensywny zapach kuchni. Aromat świeżych ziół, oliwy z oliwek, pieczonego chleba i owoców morza unosił się w powietrzu, przyciągając uwagę każdego zmysłu. Przełknęłam ślinę, uświadamiając sobie, że cały dzień żyłam tylko o kawie. Teraz, kiedy stałam w tej eleganckiej restauracji, głód przypomniał o sobie z podwójną siłą, burcząc niecierpliwie w brzuchu. Mimo to starałam się skupić na tym, co miało za chwilę nastąpić.

Podeszłam do kobiety uśmiechającej się do mnie przy wejściu na salę, uśmiech był niemal zaraźliwy.

— Mam spotkanie z Martinem Barellem — powiedziałam jak najciszej, rozglądając się dookoła, ale nie dostrzegłam go nigdzie w pobliżu. Czyżby znowu się spóźniał? Westchnęłam cicho, czując lekkie ukłucie irytacji. Ta sytuacja nie powinna była mnie zaskoczyć, a jednak poczułam delikatne rozczarowanie.

Kobieta skinęła głową i poprowadziła mnie przez elegancko zaaranżowaną salę, gdzie światło świec i ciepłe barwy tworzyły intymną, niemal magiczną atmosferę. Ściany były ozdobione subtelnymi obrazami, które harmonizowały z delikatnym brzękiem sztućców i szmerem rozmów. Czułam, jak moje zmysły zaczynają się uspokajać, jakby ta spójność, która emanowała z wnętrza restauracji, powoli przenikała do mojego wnętrza.

Martin siedział przy najdalszym stoliku, ukryty za filarem. Kiedy mnie zobaczył, jego twarz natychmiast rozjaśniła się w uśmiechu, który, muszę przyznać, miał w sobie coś rozbrajającego i niewinnego. Wstał z miejsca, a jego ruchy były spokojne, pełne gracji, jakby każdy gest był dokładnie przemyślany. Wyciągnął rękę, by przywitać się tak, jak go do tego przyzwyczaiłam. Ten gest, choć prosty, miał w sobie coś ujmującego. Jakby chciał mi pokazać, że jest gotów zrobić wszystko, bym czuła się komfortowo, bym wiedziała, że to spotkanie odbywa się na moich warunkach.

Przez chwilę zawahałam się, zastanawiając się, co właściwie czuję. Ale potem ruszyłam w jego stronę, mając wrażenie, że ten wieczór może przynieść coś, czego się nie spodziewam. W miarę jak zbliżałam się do Martina, czułam, jak narasta we mnie mieszanka emocji — ciekawości i lekkiego niepokoju. Zatrzymałam się na moment, a potem pewnym ruchem wyciągnęłam rękę, przyjmując jego gest powitania. Pachniało kolendrą i cytryną, a powietrze wokół nas zdawało się gęstnieć od niewypowiedzianych myśli.

Martin wyglądał na zadowolonego, jakby to, że się tutaj pojawiłam, było dla niego wystarczającą nagrodą. Ale ja wciąż nie byłam pewna, czego chcę. Wiedziałam tylko jedno — ten wieczór miał przynieść odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie zadałam.

Pomógł mi zdjąć płaszcz, a jego dłonie przez chwilę zawisły w powietrzu, jakby zastanawiał się, czy powinien coś powiedzieć. W końcu jednak odezwał się, a jego głos był nieco zachrypnięty, jakby ukrywał delikatny niepokój.

— Długo kazałaś na siebie czekać — powiedział, a w jego oczach błysnęło coś, co mogło być mieszaniną ulgi i niepewności. — Ale bardzo się cieszę, że się doczekałem.

Te słowa, choć proste, miały w sobie coś więcej. Były jak wyraz tego, co naprawdę czuł, a ja, mimo swojej rezerwy, poczułam, że coś we mnie drgnęło.

Martin odsunął mi krzesło z gracją, której nie sposób było nie zauważyć. Gest ten, choć uprzejmy, zdradzał pewne napięcie, jakby bał się, że każda chwila może być jego ostatnią szansą. Usiadłam powoli, starając się nie myśleć zbyt wiele o tym, co nas czeka. Gdy zajął miejsce naprzeciwko mnie, zauważyłam, że jego ręce nieznacznie drżały, choć próbował to ukryć pod spokojnym uśmiechem.

To, co wcześniej mogło wydawać się pewnością siebie, teraz jawiło się bardziej jako kruchy płaszcz, który łatwo mógł się rozpaść. Patrząc na Martina, zaczęłam się zastanawiać, jak to możliwe, że mężczyzna, który z pozoru miał wszystko, co chciał, teraz siedział przede mną, zdenerwowany jak nastolatek na pierwszej randce.

Starałam się skupić na otoczeniu, ale mój wzrok ciągle wracał do Martina, który teraz wyglądał, jakby w jego głowie toczyła się bitwa.

Położyłam dłonie na stole, próbując zachować spokojny wyraz twarzy. Przede mną siedział człowiek, który wydawał się rozdarty między pragnieniem bycia sobą a obawą, że to, kim jest, może nie wystarczyć. A ja, choć starałam się być ostrożna, zaczynałam zastanawiać się, czy warto zaryzykować i zobaczyć, dokąd to wszystko może nas zaprowadzić.

Wieczór płynął zaskakująco lekko. Z każdą chwilą bariery, które zbudowałam wokół siebie, zaczynały się kruszyć. Śmialiśmy się, żartowaliśmy, a co najważniejsze, Martin wreszcie skupił na mnie całą swoją uwagę, naprawdę słuchając tego, co miałam do powiedzenia. Czułam, że coś w naszej dynamice się zmieniło — on przestał być tym enigmatycznym mężczyzną z przeszłością, a stał się kimś bardziej realnym, bliskim.

Opowiadał mi o swoich dzieciach, rodzeństwie, rodzicach. Z jego słów wyłaniał się obraz człowieka, który, choć starał się nie być jak jego ojciec, odszedł do innej kobiety, został zrujnowany i zaczął popełniać te same błędy. Mówił o tym z pewnym smutkiem, jakby dopiero teraz uświadamiał sobie, jak łatwo można wpaść w te same pułapki, które krytykował u innych. Ale było w nim coś więcej — nadzieja, że jeszcze nie jest za późno, że może naprawić swoje życie i uniknąć tych samych potknięć.

Kiedy zapytał, czy chciałabym mieć dzieci, zawahałam się. To nie było coś, o czym myślałam codziennie. Odpowiedziałam, że nie jestem jeszcze pewna, ale chciałabym być przygotowana na taką ewentualność i wybrać partnera, który nigdy mi nie odmówi, jeśli kiedyś zdecyduję się na ten krok. Martin spojrzał na mnie z powagą, a potem spokojnie powiedział, że nie widzi problemu w tym, by kiedyś mieć jeszcze dzieci, jeśli to miałoby dla mnie znaczenie.

Rozmowa toczyła się naturalnie, jakbyśmy znali się od lat. Opowiadał o swoich planach wprowadzenia firmy na giełdę, o domu na Sycylii, który kupił jako swoją ucieczkę. W jego słowach wyczuwałam tęsknotę za ciepłem i stabilizacją, których tak bardzo brakowało mu w dotychczasowym życiu. Przyznał, że nie spodziewał się, że tak szybko po rozstaniu, kiedy zamierzał oddać się zabawie i korzystać z życia, spotka kogoś takiego jak ja — kogoś, o kim będzie myślał każdego dnia.

Przy wyjściu z restauracji Martin uparł się, że mnie odwiezie, mimo moich próśb, by zamówić taksówkę.

Przeszłam przez szklane drzwi, które Martin przytrzymał z uprzejmością, na chłodną ulicę, która nadal tętniła życiem. Okolica St. Julian’s była zawsze pełna ludzi, niezależnie od pory, a nocne światła dodawały jej uroku, który sprawiał, że każda chwila wydawała się wyjątkowa.

Odwróciłam się, patrząc, jak żegna się z właścicielem restauracji, z którym najwyraźniej znał się bardzo dobrze. Jego swoboda w relacjach z ludźmi była czymś, co zawsze mnie zaskakiwało — umiejętność bycia jednocześnie uprzejmym i dopasowującym się do każdego i każdej sytuacji, jakby każda rozmowa była dla niego naturalnym przedłużeniem jego pewności siebie. W międzyczasie, w barze obok, ludzie śmiali się i śpiewali głośno, tworząc radosny kontrast do moich wewnętrznych rozterek.

Martin zeskoczył ze schodka, a jego ruchy były pełne energii, mimo późnej godziny. Wskazał mi ramieniem kierunek na prawo, przepraszając wzrokiem za to, że musiałam chwilę czekać.

— Naprawdę chętnie wrócę sama — powiedziałam, próbując jeszcze raz odwrócić sytuację i odzyskać kontrolę.

— Nie ma mowy, wystarczy — odpowiedział stanowczo, nie pozostawiając miejsca na dalsze dyskusje. Wskazał na stojące naprzeciwko restauracji i barów szare, lśniące porsche cayenne.

— O nieee — jęknęłam, słysząc z różnych stron kilka głosów, które wywołały nagłą falę zainteresowania. To było jedno z tych aut, które przyciągały spojrzenia, a ja, na środku ulicy, poczułam się nagle wystawiona na widok publiczny.

— Ejja, Barell! — rozległo się z różnych stron, a Martin uśmiechnął się szeroko, machając ręką znajomym ludziom.

Dusząc się ze śmiechu, stałam pośrodku ulicy, próbując zignorować fakt, że to wypite tego wieczoru wino wywoływało we mnie takie reakcje.

— Nie miałeś jeszcze bardziej krzykliwego samochodu? — rzuciłam, nadal się śmiejąc, choć starałam się opanować, nie podchodząc do drzwi pasażera, które dla mnie otworzył.

Martin zmieszał się nieznacznie, ale szybko odzyskał równowagę; skinął głową, zapraszając mnie do środka.

— Mogłem przyjechać pomarańczowym — powiedział z lekkim uśmiechem, ale jakby i lekkiej irytacji, i rozczarowania z powodu mojej reakcji.

Czułam, jak moje ciało nagle się spina. Bez dalszych komentarzy wskoczyłam szybko do samochodu, próbując uciec od mieszanych uczuć, które mnie ogarnęły. Siedziałam chwilę w milczeniu, czekając, aż Martin usadowi się za kierownicą. W głowie miałam burzę myśli, starając się odrzucić od siebie te, które krążyły wokół pytania, czy człowiek naprawdę czuje się wygodnie w takim ciasnym aucie.

Starałam się z całych sił odgonić te natrętne myśli, by nie dać po sobie poznać, jak bardzo jestem tym wszystkim zażenowana. Moje emocje były jak fale — napływały jedna po drugiej, zmuszając mnie do ciągłego balansowania na krawędzi kontroli. Wpatrywałam się w ciemność za szybą, próbując uspokoić myśli, które mieszały się z lekkim zawrotem głowy. Światła miasta migotały, tworząc kalejdoskop barw, ale nie potrafiłam się nimi cieszyć. Czułam, jak narasta we mnie dziwne napięcie.

Martin przerwał ciszę, jego głos był niski, jakby zastanawiał się, czy w ogóle powinien się odezwać.

— Jesteś pierwszą kobietą, która nie zachwyciła się moim samochodem — mruknął, a w jego tonie słychać było mieszankę zaskoczenia i może nawet lekkiego rozczarowania, jakby dopiero teraz zdawał sobie sprawę z tego, co powiedział.

Zaśmiałam się lekko, próbując rozładować napięcie, które zdawało się delikatnie wypełniać atmosferę. Mimo to moje zakłopotanie nie znikało. Czułam, jak każda wymiana zdań zmusza mnie do większej ostrożności, jakbym tańczyła na cienkim lodzie, starając się utrzymać równowagę między ironią a szczerością.

— Nie zostałam wychowana w sposób, który każe nadawać wielką wagę rzeczom materialnym — powiedziałam spokojnie, zerkając na niego z boku. Moje słowa były szczere, ale czułam, że jednocześnie wytrącam mu z rąk wszystkie bronie, których do tej pory używał, by zdobyć kobietę. Być może przez to nasza rozmowa stawała się dla niego trudniejsza, bardziej wymagająca.

Przez chwilę milczał, a ja zastanawiałam się, czy moje słowa go zaskoczyły, czy może nawet zabolały. Zdałam sobie sprawę, że to, co dla mnie było naturalnym podejściem do życia, dla niego mogło być czymś zupełnie obcym. Poczułam dziwne ukłucie smutku, jakby nagle stało się jasne, że Martin przez większość swojego życia musiał używać rzeczy materialnych do udowadniania swojej wartości.

Kontynuował rozmowę, z entuzjazmem pokazując mi po drodze swoje liczne biura. Mówił o nich z dumą, a ja patrzyłam na niego z uśmiechem, kiwając głową, by pokazać, że naprawdę mnie to interesuje. W jego głosie słychać było pasję, jakby każde kolejne otwarte biuro było nie tylko sukcesem zawodowym, ale też dowodem na to, że potrafił budować coś trwałego, coś, co miało dla niego ogromne znaczenie.

Zapach nowej skóry wypełniającej wnętrze samochodu mieszał się z zapachami nocnego miasta, które wkradały się przez uchylone okno. Było w tym coś przyjemnego, coś, co przypominało mi, że znajduję się w świecie, gdzie luksus i wygoda były na porządku dziennym. Ale mimo to w głębi duszy nie mogłam przestać się zastanawiać, czy to wszystko naprawdę miało aż takie znaczenie. Czy te wszystkie samochody, prestiżowe adresy i luksus mogły zastąpić prawdziwe, głębokie relacje i emocje?

W miarę jak Martin opowiadał o swoich osiągnięciach, ja zaczynałam odczuwać coś, co na początku było tylko delikatnym niepokojem, ale teraz przeradzało się w coś bardziej namacalnego. Obawiałam się, że ludzie, którzy za wszelką cenę próbują zaimponować dobrami materialnymi, mogą być ubodzy w środku. Ta myśl, choć nieprzyjemna, była jak cień, który towarzyszył mi przez całe życie. Zastanawiałam się, skąd u mnie takie przekonanie, ale szybko odgoniłam tę myśl.

Gdy dojechaliśmy pod wskazany przeze mnie adres, poczułam mieszankę ulgi i niepewności. Martin zwolnił, a ja, patrząc na budynek, w którym mieszkałam, poczułam, jak serce mi przyśpiesza. Część mnie chciała jak najszybciej zakończyć ten wieczór, wrócić do swojego świata, gdzie wszystko było proste i przewidywalne. Ale inna część, ta bardziej ciekawska, zastanawiała się, co by było, gdybym pozwoliła sobie na odrobinę zaufania, na odrobinę więcej niż tylko powierzchowne relacje.

Samochód zatrzymał się, a ja spojrzałam na Martina, który odwrócił się w moją stronę, czekając na moje następne słowa. Czułam, że ten moment jest ważny, że to, co powiem teraz, może nadać kierunek wszystkiemu, co wydarzy się później.

— Dziękuję za podwiezienie — powiedziałam w końcu, starając się, by mój głos brzmiał spokojnie i pewnie.

Martin uśmiechnął się.

— To ja dziękuję. Cieszę się, że mogłem spędzić z tobą ten czas — odpowiedział cicho, a w jego głosie było coś więcej niż tylko uprzejmość. — Napiszę do ciebie, jak tylko dojadę — dodał.

Otworzyłam drzwi samochodu i wysiadłam, czując chłodny powiew nocnego powietrza na skórze, po czym ruszyłam w stronę wejścia do budynku. Z każdym krokiem czułam, jak emocje mieszają się we mnie — od ulgi, przez niepewność, po coś, co mogło być początkiem nowego rozdziału.

Rozdział V

Zajęcia na uczelni były wykańczające. Pierwsze półrocze studiów medycznych zaczynało wychodzić mi bokiem, a każda kolejna noc bez snu, spędzona na nauce i pracy, odbijała się na moim zdrowiu coraz mocniej. Zaczęły pojawiać się ataki paniki, które zaskakiwały mnie w najmniej spodziewanych momentach — w trakcie wykładów, gdy siedziałam z głową pochyloną nad książkami, a nawet w czasie krótkich przerw między zajęciami. Kaja, moja przyjaciółka i współlokatorka, wzywała pogotowie dwa, trzy razy w tygodniu, widząc, jak bladłam, tracąc czucie w rękach i nogach, z trudem łapiąc oddech.

Z każdym kolejnym atakiem mój organizm wydawał się coraz bardziej wyczerpany. Spadki cukru, kołatanie serca, drżenie rąk — to wszystko stawało się codziennością. Wydawało się, że moje ciało prowadziło własną, desperacką walkę, której sama nie mogłam wygrać. Liczba studentów w grupie malała z każdym tygodniem. Niektórzy zostali wyrzuceni, inni sami rezygnowali, nie wytrzymując presji, ale ja, mimo że balansowałam na granicy wytrzymałości, wciąż trwałam, nie pozwalając sobie na poddanie się.

— Musisz zacząć o siebie dbać, to dopiero pierwszy semestr, a ty już jesteś na wykończeniu — sapała Kaja, trzymając mnie w łazience, gdy ledwo stałam na nogach. Z telefonem przy uchu, ponownie wzywała pogotowie, a jej oczy były pełne troski i bezradności.

Spojrzałam na nią, czując, jak serce wali mi jak oszalałe. Może Kaja ma rację, pomyślałam, próbując opanować narastający wewnątrz lęk. Każdy dzień bez snu, każda godzina spędzona na nauce i w klinice wyczerpywały moje siły, ale świadomość, że tak wielu innych już zrezygnowało, że tak wielu się poddało, nie pozwalała mi odpuścić. Czułam, że muszę iść dalej, niezależnie od kosztów.

***

Na uczelni panowała atmosfera rywalizacji, w której nikt nie chciał pomagać drugiemu. Patrycja, zawsze przygotowana, była jak oaza wiedzy, do której wszyscy przychodzili po notatki, prosząc o pomoc, ale nie oferując nic w zamian. Samotność w tej walce o przetrwanie była przytłaczająca, a świadomość, że inni korzystają z jej ciężkiej pracy, nie dając nic od siebie, tylko pogłębiała jej zmęczenie i frustrację. Była wyczerpana, ale nie mogła się poddać. Jej marzenie o zostaniu chirurgiem było zbyt bliskie, by teraz, na tym etapie, pozwoliła sobie na porażkę.

Każdy dzień był walką — o przetrwanie, o utrzymanie się na powierzchni, o niepoddanie się słabościom, które coraz bardziej dawały o sobie znać. W sercu Patrycji rodził się bunt przeciwko własnym ograniczeniom, przeciwko ciału, które zdawało się ją zdradzać, ale także przeciwko światu, który wymagał od niej tak wiele, nie dając nic w zamian. Czuła, że stoi na krawędzi, ale nie mogła się cofnąć. W głębi duszy wiedziała, że to wszystko musi mieć sens, że jeśli przetrwa, jeśli znajdzie w sobie siłę, to na końcu tej drogi czeka na nią coś więcej niż tylko dyplom — czeka na nią życie, które zawsze pragnęła prowadzić.

Martin okazał się nieocenionym wsparciem w najtrudniejszych chwilach. Kiedy Patrycja przestawała odpowiadać, zaniepokojony pisał do Kai, upewniając się, że wszystko jest w porządku. Nie ograniczał się tylko do słów — wysłał do ich domu lekarza, który pobrał Patrycji krew, założył jej holter, a także przyniósł narzędzie do mierzenia poziomu cukru. Wydawało się, że Martin zawsze był krok przed wszystkimi, jakby wyczuwał potrzeby Patrycji, zanim sama zdążyła je zrozumieć.

Każdego ranka do ich domu docierały śniadania, dostarczane przez ubera lub przez sprzątaczkę Martina, która pokornie wykonywała wszystkie jego polecenia. Martin troszczył się o Patrycję w sposób, który graniczył z obsesją, a mimo to dziewczyna czuła, że ma w nim oparcie. Nawet w chwilach, gdy wydawało się, że nie ma już sił, by dalej walczyć, jego obecność, choć czasem tylko wirtualna, dodawała jej motywacji.

Leżąc w łóżku, drżąc z wyczerpania i czekając na przyjazd karetki, Patrycja zdała sobie sprawę, jak ogromne miała szczęście. Choć życie wydawało się teraz niewiarygodnie trudne, nie była w tym sama. Miała przyjaciół, na których mogła zawsze liczyć, i Martina, który wydawał się zawsze o krok przed każdą jej myślą. Było coś niesamowitego w tym, że nigdy nie musiała mówić głośno, czego potrzebuje — on zawsze wiedział. Nawet wtedy, gdy nie było go fizycznie obok, jego troska była namacalna.

Pewnego dnia zamarzyła o książce Gray’s Anatomy, będącej biblią każdego przyszłego lekarza. Nie miała pojęcia, skąd Martin mógł o tym wiedzieć, a jednak dwa dni później otrzymała ją w prezencie. Był to moment, który wprawił ją w lekką konsternację. Czasem bała się, że Martin czyta jej w myślach, że zna ją lepiej, niż ona sama chciałaby się do tego przyznać.

Ten paradoksalny strach przed kimś, kto zna cię aż za dobrze, mieszał się z poczuciem bezpieczeństwa, które Martin jej zapewniał. Był jak cień, który nigdy jej nie opuszczał, a jednocześnie jak Anioł Stróż, który pojawiał się zawsze wtedy, gdy była na skraju wytrzymałości. Patrycja zaczynała się zastanawiać, czy to, co czuła do Martina, było prawdziwym uczuciem, czy może była to jedynie wdzięczność zmieszana z lękiem przed samotnością.

Przez te wszystkie miesiące, mimo bliskości i wsparcia, jakie Martin okazywał, Patrycja nadal nie dopuściła go do siebie. Każdego dnia, bez względu na to, jak bardzo był zajęty, pojawiał się pod jej blokiem po pracy, licząc na choćby dziesięć minut, by ją zobaczyć. To było ogromne poświęcenie, zwłaszcza że jego obowiązkiem było odebrać dzieci z zajęć pozalekcyjnych i zawieźć je do domu, gdzie mieszkały z matką. Mimo to znajdował czas, by być przy niej, trzymać ją za rękę i mówić, jak bardzo jest z niej dumny, jak bardzo wierzy, że sobie poradzi.

Był przy niej, kiedy panika brała górę, a jego ciepłe słowa miały kojący wpływ. Snuł wspólne plany na przyszłość, opowiadał o nieruchomościach, które aktualnie kupuje — specjalnie dla nich, by kiedyś mogli żyć tam razem szczęśliwi. Czasami jego opowieści wydawały się pełne marzeń, ale gdzieś w głębi Patrycja wyczuwała coś innego.

Zauważyła, że kilkukrotnie próbował się powstrzymać przed powiedzeniem czegoś, co mogło wyjść na jaw w niewłaściwym momencie. Mimo że zawsze mówił o wsparciu, Patrycja czuła, że Martin nie widzi sensu w jej studiach. Uważał, że osiągnęła już ogromny sukces z kliniką, że powinna skupić się na rozwijaniu biznesu, a studia nie są jej do niczego potrzebne.

— Są mi potrzebne do spełnienia moich marzeń — powiedziałam pewnego dnia, gdy o tym napomknął. Zmęczenie i frustracja wzięły górę. W uszach dudniło mi od podenerwowania. — Nikt nigdy mi nie będzie mówić, co mam robić. Nigdy nie będę ani siedzieć w domu, ani nigdy nie zostawię tych studiów. Marzyłam o nich przez całe życie i tak ciężko pracowałam przez te pół roku, że nawet jeśli ma mi to zająć dwadzieścia lat, nigdy się nie poddam! — podniosłam głos z oburzeniem, a potem opadłam na fotel, ciężko oddychając.

Martin patrzył na mnie przez chwilę, a jego twarz wyrażała coś, co mnie zaniepokoiło. Jakby się powstrzymywał, czekając na odpowiedni moment, by mieć więcej do powiedzenia, by może narzucić mi swoją wizję przyszłości.

Spojrzałam na niego badawczo, próbując zrozumieć, co się za tym wszystkim kryje. Ale wtedy jego wyraz twarzy zmienił się — zobaczyłam troskę, jaką zawsze mi okazywał, i zaczęłam się zastanawiać, czy sama nie wyolbrzymiam problemu. Może to wszystko było tylko wyobraźnią, może byłam zbyt podejrzliwa.

Jestem szurnięta, pomyślałam, wciąż próbując zrozumieć, co tak naprawdę czuję. Skąd wziął się ten człowiek? Był taki troskliwy, taki oddany, a jednak coś nie dawało mi spokoju. Faktycznie jest wart tej szansy, a ja, gdyby nie Kaja, oceniłabym go kompletnie błędnie. Moja intuicja chyba szwankuje, a to dziwne, zamyśliłam się, próbując zapanować nad mieszanką emocji, które się we mnie kłębiły.

Rozdział VI

Zbliżały się święta wielkanocne, a Martin obiecał, że odwiezie mnie rano na lotnisko. Mój samolot miał odlecieć o dziesiątej trzydzieści z maleńkiego lotniska w Luqa — jedynego na Malcie.

Zmęczona po pracy, która przeciągnęła się do późnego wieczoru, postanowiłam, że spakuję się jutro. Nastawiłam budzik na szóstą, licząc, że to wystarczy, by w spokoju przygotować się do wyjazdu. Czułam, jak zmęczenie przytłacza mnie z każdą chwilą, ale myśl o krótkim wypadzie dodawała mi energii.

Franio, jak zawsze, gdy zobaczył walizkę, natychmiast okazał swoje niezadowolenie. Jego obrażona mina i wielkie, smutne oczy przypominały mi, jak bardzo nie lubił, gdy wyjeżdżałam. Usiadł przy otwartej, pustej walizce, patrząc na mnie z wyrzutem, jakby chciał powiedzieć: „Znowu mnie zostawiasz?”.

— To tylko kilka dni, okruszynku — powiedziałam cicho, starając się dodać mu otuchy, choć wiedziałam, że moje słowa niewiele dla niego znaczą. Franio odwrócił głowę, jakby chciał pokazać, jak bardzo jest rozczarowany. Wiedziałam, że będzie tęsknił, i czułam to poczucie winy, które we mnie narastało.

Spojrzałam na niego, siedzącego przy walizce, i poczułam, jak serce mi się ściska. Franio był nie tylko moim psem, ale przede wszystkim przyjacielem, który zawsze był obok, niezależnie od tego, jak trudny był dzień. Każdy jego smutny czy zadowolony wzrok, każde westchnienie przypominało mi, jak bardzo polega na mojej obecności.

Franio, gdy zobaczył, że się kładę, od razu wskoczył po swoich małych schodkach na łóżko. Zaczęła się cowieczorna dawka słodkich buziaków, które zawsze były dla mnie najlepszym zakończeniem dnia.

Następnego ranka brutalnie wyrwał mnie ze snu głos Kai.

— Ty wstajesz?! — Szarpnęła mnie agresywnie, niemalże panikując.

— Co? — mruknęłam zaspana, próbując zrozumieć, co się dzieje.

— Jest dziewiąta, o której masz samolot? Martin czeka na ciebie pod blokiem od ponad godziny! — krzyknęła, wywołując u mnie natychmiastową falę adrenaliny, która przeszła przez moje ciało jak prąd.

Zerwałam się z łóżka jak oparzona i stanęłam na środku pokoju, zdezorientowana i kompletnie nieprzytomna. Świat wirował mi przed oczami, a ja wyglądałam jak zjawa.

— Pospiesz się! — ponagliła Kaja, a ja w panice zaczęłam szukać wszystkiego naraz.

— Dlaczego nie zadzwonił mi budzik? — zadyszałam, próbując jednocześnie czesać włosy, otwierać walizkę i znaleźć coś sensownego do ubrania.

— Mówiłam ci, żebyś zmieniła ten telefon, on się do niczego nie nadaje — mruknęła z wyrzutem, po czym zniknęła za drzwiami, zostawiając mnie w jeszcze większym chaosie.

— Skąd wiesz, że on czeka?! — krzyknęłam, myjąc zęby w pośpiechu, starając się jakoś ogarnąć sytuację.

— Co ci szczeka? — usłyszałam z kuchni zdziwiony głos Kai, ledwo wyraźny przez odgłos czajnika.

O mało się nie udławiłam szczoteczką do zębów, czując, jak woda z pastą pryska mi na świeżo założoną koszulkę. Z przerażeniem spojrzałam na plamę, która rozlała się na materiale, jakby życie właśnie postanowiło dodać jeszcze jeden problem do mojej porannej listy katastrof.

— Cholera! — jęknęłam, próbując jakoś wytrzeć plamę, ale tylko pogorszyłam sprawę. Koszulka, którą ledwo co założyłam, była teraz mokra i poplamiona, a czas uciekał mi przez palce.

Czułam, jak panika zaczyna przejmować nade mną kontrolę. To był jeden z tych poranków, kiedy wszystko zdawało się iść nie tak, jak powinno, a każda minuta opóźnienia przypominała mi, jak blisko jestem katastrofy.

— Skąd wiesz, że on czeka? — powtórzyłam, tym razem już z pustymi ustami, przebierając się po raz kolejny.

— Dzwonił do mnie, bo się martwił, że zaśpisz. Ale chyba już za późno na martwienie się — odparła spokojnie, a ja poczułam się jeszcze bardziej przytłoczona.

Zerknęłam na telefon — była dziewiąta osiem. Trzynaście nieodebranych połączeń od Martina. Przeklinając w myślach, wybrałam jego numer, jednocześnie grzebiąc w szufladzie, z nadzieją na znalezienie dwóch takich samych skarpetek.

— Strasznie cię przepraszam, mój telefon nadaje się do wyrzucenia! Alarm mi nie zadzwonił, chociaż ustawiłam aż trzy! — krzyknęłam, gdy tylko odebrał. — To nie pierwszy raz, ale zwykle nie mam czasu spać, więc wstaję na czas — paplałam jak potłuczona.

— Nie ma problemu, czekam na dole. Martwiłem się, że coś się stało — odpowiedział spokojnym tonem, co nieco mnie uspokoiło.

— Dziękuję — rzuciłam szybko, kończąc rozmowę.

Zerknęłam na zegar — samolot o dziesiątej trzydzieści, na lotnisko około czterdziestu minut… Muszę wychodzić teraz!, wrzasnęłam w myślach. Bez dalszego zastanawiania złapałam torebkę, w której miałam tylko portfel, klucze i dokumenty, pocałowałam zdezorientowanego Frania na pożegnanie i wybiegłam z mieszkania, chwytając telefon.

— Buty! — krzyknęła Kaja, rzucając mi pod nogi trampki.

— A, buty — powtórzyłam nieprzytomna, wracając się i ściągając kapcie. — Zajmiesz się Franiem? — krzyknęłam przez ramię do Kai, aby się upewnić, gdy pędziłam ku drzwiom.

— Tak, nie martw się, leć! — odpowiedziała, a ja, nie marnując czasu na windę, zbiegłam po schodach z drugiego piętra, prawie się potykając o niezawiązane sznurówki.

Uderzył mnie silny wiatr, jednak w powietrzu jak zawsze dało się wyczuć bardzo wysoką wilgotność.

Martin czekał na mnie w swoim lśniącym, ciemnoszarym maserati, z jego twarzy można było wyczytać zarówno troskę, jak i lekkie zaskoczenie moją paniką. Bez słowa wskoczyłam do samochodu, niemal krzycząc:

— Błagam, jedź!

— Gdzie twój bagaż? — zapytał, spoglądając na mnie zszokowany.

— Jedź! — powtórzyłam, składając ręce w niemalże błagalnym geście. — Nie zdążyłam… — jęknęłam, czując, jak głos mi się łamie, a ciało wciągnął fotel, gdy Martin dodał gazu, pędząc przez główną ulicę Mosty.

Po drodze zdążył wykonać już kilka telefonów, sprawdzając połączenia przez Włochy, jeślibym nie zdążyła na samolot.

— Muszę zdążyć — mruknęłam, zażenowana swoją niezdarnością.

— Spokojnie, jak nie zdążysz, załatwię ci inne połączenie i jeszcze dziś będziesz w domu — powiedział spokojnie, wyprzedzając samochody jak szalony.

***

Około godziny czternastej weszłam do domu rodziców, gdzie mama, jak zawsze, przywitała mnie w drzwiach z szerokim uśmiechem. Jej ciepło i radość natychmiast rozpędziły resztki zmęczenia po podróży, jakby cały stres nagle odpłynął, zostawiając tylko spokój i poczucie bezpieczeństwa.

— A gdzie ty masz walizkę? — zapytała, uwalniając mnie z uścisku i rozglądając się dookoła z zaniepokojeniem, jakby spodziewała się, że zapomniałam o czymś ważnym.

— Nie mam — odpowiedziałam, patrząc na nią z głupkowatym uśmiechem, który ukrywał zmęczenie i lekkie zażenowanie.

Jej oczy zrobiły się wielkie jak pięć złotych, a usta rozchyliły się w zdumieniu.

— Przyleciałaś tylko z tą torebką? — zapytała z niedowierzaniem, po czym wybuchła głośnym, serdecznym śmiechem, który niósł się echem po całym domu. Ten dźwięk był jak balsam na moją duszę — w jednej chwili zniknęły wszystkie zmartwienia.

Czas spędzony w domu zawsze mijał mi zbyt szybko, jakby każda minuta rozpływała się w powietrzu, pozostawiając po sobie tylko wspomnienia. W Warszawie miałam tyle rzeczy do zrobienia — fryzjer, spotkania ze znajomymi, zajęcia na uczelni, gdzie kończyłam kosmetologię. Dni wypełnione były po brzegi, a wieczory przynosiły zmęczenie, które koiła tylko obecność rodziny. W domu byłam głównie po to, by zjeść pyszne smakołyki, które mama z miłością przygotowywała i podsuwała mi pod nos. Każde z tych dań miało w sobie smak dzieciństwa, przypominając o beztroskich latach.

Tego wieczoru, po przygotowaniu potraw na kolejny dzień, postanowiliśmy otworzyć butelkę wina, które własnoręcznie robił tata. W kuchni panowała nasza mała, prywatna atmosfera — ciepła i pełna radości. Gotowałyśmy i śpiewałyśmy z mamą, nucąc piosenki Sanah i Dawida Podsiadły, a wino bananowe, które nalewałyśmy do ogromnych kieliszków, było nie tylko mętne i pyszne, ale także mocniejsze, niż mogłoby się wydawać.

Śpiewałam na całe gardło, czując, jak alkohol delikatnie rozluźnia moje ciało i umysł. Impreza przeniosła się do salonu, gdzie przestrzeń wypełniły śmiech i radość, jakbyśmy chciały wycisnąć z tego wieczoru każdą kroplę szczęścia. Tańcząc i wywijając piruety z kieliszkiem w ręku, poczułam, jak noga zahacza o torebkę, którą przywiozłam ze sobą i która leżała na podłodze jak niewidoczna pułapka.

Ledwo łapiąc się komody, zahaczyłam o wazon ze świeżymi żółtymi tulipanami. W jednej chwili cała woda wlała się prosto do mojej torebki, a ja sama runęłam na nią jak długa.

Mama siedziała na sofie, kryjąc głowę w kolanach, a łzy płynęły jej po twarzy ze śmiechu, a mój trzynastoletni brat oparł się na krześle, z którego tata robił nam szalone zdjęcia, i obaj zawyli ze śmiechu.

Co za dzień, pomyślałam, przebierając się w piżamę. Czułam, jak emocje powoli opadają, zostawiając tylko ciepłe zmęczenie. Mama, jak zawsze troskliwa, zajęła się przeglądaniem zawartości mojej torebki, upewniając się, że nic ważnego nie zostało zniszczone. Mimo wszystkich komplikacji tego dnia czułam, że dom rodzinny był miejscem, gdzie nawet najgorsze wpadki stawały się powodem do śmiechu i ciepłych wspomnień.

Cztery dni u rodziny minęły zdecydowanie za szybko, jakby ktoś pstryknął palcami i nagle czas rozpłynął się w powietrzu. Wychodząc z budynku, zatrzymałam się na chwilę, by jeszcze raz spojrzeć na wściekle zieloną roślinność otaczającą blok na warszawskiej Białołęce. Zapach bzów, które kwitły przy lesie, oddalonym o zaledwie dwie minuty na piechotę od mieszkania rodziców, docierał do mnie z każdym powiewem chłodnego wiatru, wypełniając moje zmysły słodką nostalgią.

Jakże tęskniłam za tą pogodą, za kolorami budzącej się do życia wiosny, które wypełniały każdy zakątek. Chmury przemykały po niebie w pośpiechu, a szum samochodów pędzących nieopodal po głównej ulicy zdawał się nie cichnąć ani na moment, przypominając mi, jak dynamiczne i pełne energii było to miasto. Warszawa, z całym swoim zgiełkiem i nieustającym ruchem, miała w sobie coś, co wciągało mnie za każdym razem, gdy tu wracałam.

Spojrzałam jeszcze raz na las, na jego zieleń, która w tej chwili wydawała mi się jeszcze intensywniejsza, jakby chciała, żebym zapamiętała każdy odcień, każdy zapach. To była wiosna, którą znałam od dziecka, wiosna, której mi brakowało na Malcie, gdzie wszystko wydawało się inne — surowsze, bardziej kamienne, bez tej eksplozji życia, która tutaj była tak naturalna.

Chłodny wiatr musnął moją twarz, przypominając mi, że czas wracać. Czułam, jak serce ściska mi się lekko, jakby nie chciało opuścić tego miejsca. Z każdym krokiem, którym oddalałam się od bloku, czułam, jak tracę coś cennego — tę chwilową ucieczkę od codzienności, którą oferował mi dom rodzinny. W głowie pozostawały wspomnienia zapachu bzów, szumu drzew i ciepłych rozmów przy kuchennym stole, które teraz musiałam zostawić za sobą, wracając do innego życia, pełnego wyzwań i obowiązków.

Jeszcze raz wciągnęłam w płuca ten znajomy zapach wiosny, jakbym chciała zabrać go ze sobą na wyspę, gdzie zieleń nigdy nie miała tej samej intensywności, a chłodny wiatr był tylko marzeniem.

Martin dzwonił i pisał kilka razy dziennie. Nie pozwalał o sobie zapomnieć nawet na chwilę.

Siedząc w taksówce pędzącej ruchliwą ulicą Modlińską, przypomniałam sobie, jak mama, patrząc na jego zdjęcie, powiedziała złowrogo, że nie podobają jej się jego oczy.

— Co masz na myśli? — zapytałam wtedy.

— Są jakieś mroczne i złowrogie. Uważaj na niego — powiedziała troskliwie. — Nie podoba mi się on — dodała po chwili, cmokając.

Rozdział VII

Wysiadając z samolotu, poczułam uderzenie gorącego powietrza, jakby ktoś otworzył przede mną piekarnik nagrzany do dwustu czterdziestu stopni Celsjusza. Fala ciepła natychmiast owiała moje ciało, a powietrze było gęste i duszne, jakby chciało przypomnieć, że wróciłam na Maltę, gdzie słońce nie zna litości.

— Uff — westchnęłam, przymykając oczy, oszołomiona ostrymi promieniami, które zdawały się przeszywać wszystko na swojej drodze. Szybko zeszłam po schodach prowadzących z samolotu na płytę lotniska i wskoczyłam do autobusu, w którym panowały gwar i radosne rozmowy turystów, cieszących się z rozpoczętych wakacji na tej słonecznej wyspie. Każdy z nich zdawał się już myśleć o plażach, drinkach i błogim lenistwie.

Wibracja telefonu wyciągnęła mnie z zamyślenia. Spojrzałam na ekran, na którym pojawiła się wiadomość od Martina: „Czekam na Ciebie.” Uśmiechnęłam się lekko, czując, jak serce przyspiesza na myśl o powrocie do domu. Już nie mogłam się doczekać, aby zobaczyć Frania, przytulić się do jego małego, ciepłego ciałka i poczuć, że jestem tam, gdzie powinnam.

Moja niewielka torebka była wypchana polskimi słodyczami — małymi smakami dzieciństwa, które miały mi towarzyszyć w najbliższych dniach. Przeciskając się przez tłumy na lotnisku, w końcu zobaczyłam w oddali Martina. Dzisiaj przyjechał czarnym SUV-em land roverem. Miałam wrażenie, że z niezwykłą starannością wybiera samochody, którymi po mnie przyjeżdżał, jakby chciał, bym nigdy nie widziała tego samego dwa razy.

Gdy tylko się do mnie zbliżył, zauważyłam, że lekko pochyla się w moją stronę, gotów przywitać mnie delikatnym pocałunkiem w policzek. Nachyliłam się ku niemu, a moje pytanie wyrwało się, zanim zdążyłam je przemyśleć:

— Ile ty masz samochodów? — zapytałam, czując, jak lekki uśmiech błąka się na moich ustach.

Zobaczyłam, jak jego twarz rozjaśnia się z dumą, a ramiona napinają się w garniturze. Wyglądał, jakby w jednej chwili urósł kilka centymetrów — dumny jak paw. Oczy błyszczały mu z radością, jakby to pytanie było dla niego największym komplementem.

— Wystarczająco, żeby cię zaskakiwać — odpowiedział z uśmiechem, po czym otworzył mi drzwi od strony pasażera. Wsiadając do środka, poczułam zapach świeżej skóry i chłodne powietrze klimatyzacji, które natychmiast przyniosło ulgę po tym, jak słoneczne promienie próbowały mnie wyprażyć na zewnątrz.

Wiedziałam, że Martin czerpie ogromną satysfakcję z tego, by robić na mnie wrażenie, a ja… cóż. Może, pomimo całej tej ostentacji, chciał po prostu sprawić, bym poczuła się wyjątkowa.

Gdy tylko Martin wsiadł do samochodu, sięgnął za siedzenie i podał mi torbę prezentową.

— Co to? — zapytałam zaskoczona, nie zaglądając jeszcze do środka. Poczułam, jak moje serce przyspiesza, a ciekawość miesza się z niepewnością.

— To dla ciebie — odpowiedział, ruszając samochodem, rzucając mi uśmiech, który miał w sobie coś łobuzerskiego, jakby planował ten moment od dłuższego czasu.

Zmarszczyłam brwi, próbując sobie przypomnieć, czy może przeoczyłam jakąś ważną okazję. Moje myśli były chaotyczne, ale zanim zdążyłam zapytać o cokolwiek więcej, zajrzałam do torby. W środku była jeszcze jedna, mniejsza torebeczka z iStore. Gdy ją otworzyłam, moim oczom ukazał się najnowszy złoty iPhone 14 Pro Max.

— Martin, co to jest, po co…? — zapytałam, kompletnie zdezorientowana. Nie wiedziałam, jak mam zareagować, co powiedzieć, jak interpretować ten gest.

— Otwórz to większe pudełko, proszę, i powiedz, czy ci się podoba — ponaglił mnie, a w jego głosie dało się wyczuć nutę niecierpliwości, jakby to, co miałam powiedzieć, było dla niego niezwykle ważne.

Odłożyłam torbę prezentową na nogi i otworzyłam jasne pudełko z napisem VALENTINO. Uchyliwszy pokrywkę, odsłoniłam biały papier, a pod nim zobaczyłam torebkę. Przez moment wpatrywałam się w nią drętwo, nie zamykając ust, zupełnie zaskoczona.

— To jest najnowszy model, wszystkie influencerki mają teraz tę torebkę. Podoba ci się? — zapytał z nadzieją w głosie, patrząc na mnie wyczekująco. — Kosztuje trzy tysiące euro i każda dziewczyna o niej marzy — dodał, jakby to miało coś zmienić.

— Martin, z jakiej to okazji? Ja bardzo to doceniam, ale nie oczekuję od ciebie żadnych prezentów, szczególnie takich — powiedziałam, wciąż nie dowierzając w jego hojność. Czułam się przytłoczona, jakby te prezenty były nie tylko materialne, ale niosły za sobą jakieś niepisane zobowiązanie.

— Zepsuł ci się telefon… — zaczął, próbując uzasadnić swoje działania.

— Jeszcze działa — wtrąciłam szybko, unosząc rękę i czując, jak palą mnie policzki. — Kupię sobie nowy, tylko nie miałam czasu. Jutro się tym zajmę — dodałam, czując, jak zawstydzenie miesza się z zażenowaniem. Przypomniałam sobie sytuację ze spóźnieniem, a teraz czułam, że to wszystko było nie na miejscu.

— Nic nie będziesz sobie kupować — odparł zdecydowanie. — To jest dla ciebie i mam nadzieję, że się uśmiechniesz.

— To naprawdę za dużo — powiedziałam stanowczo, pakując pudełko z torebką z powrotem do ozdobnego opakowania. Próbowałam jakoś wybrnąć z tej sytuacji, ale wszystko wydawało się niewłaściwe.

Martin delikatnie dotknął mojej ręki i przytrzymał dłoń.

— Proszę, zrób mi tę przyjemność i przyjmij to — powiedział łagodnym głosem, w którym wyczułam autentyczną prośbę. Jego oczy patrzyły na mnie z takim ciepłem, że na chwilę zapomniałam o mojej początkowej niechęci.

— Ale ja nie noszę takich rzeczy — wydusiłam z siebie w końcu, zaciskając oczy z zawstydzenia. Przypomniałam sobie krzykliwą torebkę z logami, które zdawały się krzyczeć: „Spójrz na mnie!” — to zupełnie nie było w moim stylu. Czułam, że ten gest, choć pełen dobrych intencji, tylko oddalał mnie od tego, kim naprawdę byłam.

Martin uśmiechnął się delikatnie, jakby rozumiał moje wahanie, ale nie zamierzał rezygnować.

— Może nie teraz, ale kiedyś znajdziesz okazję, by jej użyć. Nie musisz tego robić dla mnie, zrób to dla siebie. Chcę, żebyś miała coś wyjątkowego, coś, co przypomni ci, jak bardzo mi na tobie zależy.

Nastąpiła niezręczna cisza. Nie mogłam. Tego przyjąć.

— Nie znajdę okazji, aby jej użyć, bo naprawdę mi się nie podoba — powiedziałam zupełnie uczciwie. — Przepraszam cię za moją szczerość, ale lepiej będzie, jak ją zwrócisz, niż żeby miała leżeć na dnie szafy lub, co gorsza, abyś wypatrywał, kiedy wezmę ją na jakieś spotkanie z tobą — wyrzuciłam z siebie i zagryzłam usta w kompletnym zakłopotaniu.

Nie wyglądał na zbyt szczęśliwego z powodu mojej reakcji. Jego brwi zmarszczyły się, a oczy przybrały surowy wyraz, jakby chciał wyrazić więcej niż tylko słowa, które zaraz wypowiedział.

— Dobrze, w takim razie wymienimy to na coś, co ci się spodoba — powiedział, ale w jego głosie wybrzmiała nuta gniewu, którą starał się zamaskować spokojnym tonem.

Poczułam, jak napięcie w powietrzu gęstnieje. Moje serce zaczęło bić szybciej, a dłonie, które do tej pory spoczywały na kolanach, zaczęły się niespokojnie poruszać.

— Naprawdę, nie potrzebuję żadnych prezentów — zaprotestowałam, czując, jak moje słowa niemal zawisają w powietrzu, jakby były zbyt ciężkie, by po prostu się rozmyły.

— Nie chcę nawet tego słyszeć. — Jego głos stał się twardszy, niemal nieugięty. — Będę ci kupować, co tylko zechcę. Ciężko pracujesz, nie masz w ogóle dla siebie czasu. Ani dla mnie. Chociaż tyle mogę zrobić, więc proszę, przyjmij to, bo będzie mi bardzo przykro.

Westchnęłam głęboko, czując się coraz bardziej zagubiona. Jego upór zaczynał mnie przytłaczać, a jednocześnie budził we mnie coś, czego nie potrafiłam zidentyfikować. Jakaś część mnie chciała mu ulec, oddać się w jego troskliwe ręce, ale inna — ta silniejsza, nieugięta — wciąż walczyła o niezależność.

— Mam nadzieję, że nie sądzisz, że to cokolwiek między nami zmienia — powiedziałam, starając się, by mój głos brzmiał stanowczo, choć wewnętrznie czułam, jak narasta we mnie irytacja. — Ja nadal potrzebuję czasu.

Moje słowa wybrzmiały w ciszy, która nagle opadła na nas jak gęsta mgła. Przez chwilę miałam wrażenie, że te proste zdania uniosły się w powietrzu i zawisły nad nami jak miecz Damoklesa, gotowy spaść w każdej chwili.

— Nic nie sądzę — odpowiedział, zaskakując mnie spokojem, który emanował z jego słów. — Po prostu chcę o ciebie zadbać.

Jego ton, choć pozornie łagodny, miał w sobie coś niepokojącego; coś, co sprawiało, że poczułam dreszcz na karku. Kiedy dotarliśmy pod mój blok, moje emocje były w stanie całkowitego chaosu. Mieszanka dziwnych, nieznanych mi dotąd uczuć zaczynała narastać, jak burza zbierająca się na horyzoncie. Byłam rozdarta między chęcią ucieczki a pragnieniem, by zostać i stawić czoła tym emocjom, które tak mnie przerażały.

— Dziękuję za podwiezienie — zaczęłam, starając się zebrać myśli. — I bardzo doceniam twój gest, ale nie mogę tego przyjąć — dodałam, czując, że muszę uciec, zanim emocje mnie całkowicie pochłoną. Szybko otworzyłam drzwi samochodu i niemal wyskoczyłam na chodnik, próbując uciec od tej sytuacji, od niego, od samej siebie.

— Patrycja… — usłyszałam jego głos, gdy zamykałam drzwi. Brzmiał jak ostrzeżenie, jak ostatnia próba, by mnie zatrzymać, ale ja byłam już w ruchu.

Odwróciłam się na pięcie i szybkim krokiem ruszyłam w stronę wejścia do budynku, czując, jak serce bije mi w piersi niczym młot, a w głowie szumiały myśli, których nie potrafiłam uciszyć.

Gdy tylko otworzyłam drzwi, od razu poczułam, jak mięknę na widok Frania, który z piskiem radości podbiegł do mnie, machając swoim włochatym ogonkiem na wszystkie strony. Jego małe ciałko niemal trzęsło się z ekscytacji. Wzięłam go na ręce, a on od razu obsypał mnie lawiną czułych całusów.

— Przywiózł cię? — zapytała Kaja, witając mnie z szerokim uśmiechem, który zawsze podnosił mnie na duchu.

— Tak — burknęłam, starając się ukryć irytację, która nadal się we mnie tliła. — Chciał mi dać telefon i torebkę — dodałam z oburzeniem, jakby sama myśl o tym była niewybaczalna. — Co to ma niby znaczyć? — rzuciłam, drapiąc Frania za uchem, jakby to mogło ukoić moje emocje.

— Serio?! Gdzie to masz? — Kaja zaskrzeczała radośnie, jej oczy rozbłysły ciekawością, jakby szukała po pokoju śladów po tych niespodziewanych prezentach.

— Ty tak poważnie? — rzuciłam, nie kryjąc oburzenia, które narastało we mnie jak burza. — Co on sobie o mnie myśli! — uniosłam głos, jakby to mogło pomóc mi lepiej zrozumieć tę sytuację.

Kaja, zawsze pełna energii, przewróciła oczami w sposób tak teatralny, że aż musiałam powstrzymać uśmiech. Usiadła na brzegu sofy, przyglądając mi się z miną, którą mogłam odczytać jako coś między rozbawieniem a lekką irytacją.

— Nie wzięłaś tego? — upewniła się, patrząc na mnie z czymś, co mogło przypominać litość, choć to słowo nie do końca oddawało jej wyraz twarzy. — Boże, dziewczyno, facet chce ci dać prezent, a ty zachowujesz się jak dzikuska. Pozwól mu poczuć się jak mężczyzna. Oni tak lubią — powiedziała tonem proszącym, jakby starała się przemówić do mojej bardziej racjonalnej strony. — On naprawdę wie i widzi, że jesteś niezależną kobietą. Pozwól sobie być kobietą — dodała spokojnie, nurkując w mojej torebce, jakby to było najbardziej naturalne na świecie. Kiedy trafiła na pudełko ptasiego mleczka, jej oczy rozbłysły jak u dziecka, które znalazło ulubiony smakołyk.

Patrzyłam na Kaję, odgryzającą czekoladę ptasiego mleczka z każdej strony, zanim dokopała się do waniliowej pianki, i zastanawiałam się, czy naprawdę to ja coś źle zrozumiałam, czy to świat oszalał. Kaja z taką łatwością przyjmowała rzeczy, które dla mnie były jak czerwona flaga, sygnał ostrzegawczy. Może miała rację? Może moje poczucie niezależności zamieniało się w mur, przez który nikt nie mógł się przebić?

Coraz częściej, słuchając rozmów koleżanek i przeglądając Instagram, ogarniała mnie głęboka melancholia. Dumałam, w jakim świecie tak naprawdę żyję. Obrazy, które widziałam — idealnie ułożone życie, perfekcyjne ciała, uśmiechy bez skazy — wydawały się tylko iluzją, za którą kryła się pustka. Miałam wrażenie, że wszelkie wartości, które niegdyś były fundamentem naszego istnienia, zniknęły, pozostawiając po sobie jedynie ślad, jakby były reliktem przeszłości.

Czasem czułam, że byłam jedyną osobą, która jeszcze pamięta, co to znaczy być człowiekiem. Emocje, te prawdziwe emocje, wydawały się zanikać, jakby były jedynie niewyraźnym wspomnieniem czegoś, co kiedyś miało znaczenie. Ludzie wokół mnie, choć piękni na zewnątrz, wydawali się jak puste skorupy — chodzące roboty bez duszy, mechanicznie wykonujące swoje zadania, spełniające oczekiwania, ale nigdy nie żyjące naprawdę.

Gdzie zniknęła prawda? Gdzie podziała się głębia, która kiedyś kształtowała relacje, budowała zaufanie i dodawała koloru naszym życiom? Z każdym dniem coraz bardziej czułam, jak moje serce kurczy się w odpowiedzi na ten świat, pełen fałszywych uśmiechów i wyreżyserowanych momentów. Byłam zmęczona tym niekończącym się spektaklem, w którym nikt już nie grał z serca, a wszyscy tylko udawali, jak dobrze się bawią.

Zaczynałam tracić nadzieję, że jeszcze istnieje coś więcej — coś, co przetrwało próbę czasu i nie zostało wchłonięte przez ten bezduszny świat. Pragnęłam odnaleźć ludzi, którzy tak jak ja tęsknili za czymś prawdziwym, za marzeniami, momentami, które byłyby czymś więcej niż tylko chwilowym uniesieniem na pokaz.

Dlaczego teraz wszystko, co łatwe, było normalne, przecież wtedy satysfakcja z ciężkiej pracy nie istnieje. Nie ma tej radości, która pchałaby nas, aby osiągnąć więcej i więcej. Czy nikt nie zauważył, że nie doceniamy tego, co przychodzi bez wysiłku?

Dlaczego teraz wszystko, co łatwe, stało się normą? Kiedyś wydawało się, że ludzie rozumieli wartość ciężkiej pracy, a satysfakcja, która z niej płynęła, była jednym z najgłębszych źródeł radości. Teraz, w tym świecie, gdzie wszystko jest podane na tacy, gdzie sukces wydaje się na wyciągnięcie ręki, zaczynam się zastanawiać, czy ta prawdziwa, autentyczna radość jeszcze istnieje.

Czy nie zgubiliśmy po drodze czegoś niezwykle cennego? Tego uczucia, które towarzyszyło nam, gdy po długiej walce w końcu osiągaliśmy swój cel. To była radość, która nie wynikała jedynie z samego osiągnięcia, ale z drogi, którą musieliśmy pokonać, z każdego małego kroku, który nas do tego celu zbliżał. Była to radość, która miała moc pchać nas do przodu, motywować, by osiągać więcej, by przekraczać własne granice.

A teraz? Czy ktokolwiek zauważa, że to, co przychodzi bez wysiłku, tak naprawdę nie ma tej samej wartości? Czy nikt nie widzi, że przestaliśmy doceniać to, co zyskaliśmy bez walki? To, co łatwe, staje się dla nas oczywistością, czymś, co szybko się nudzi i zostaje zastąpione czymś nowym, równie łatwym do zdobycia. Ale gdzie w tym wszystkim miejsce na dumę, na poczucie spełnienia, na prawdziwą satysfakcję?

Mam wrażenie, że świat wokół mnie staje się coraz bardziej płytki, że wartości, które kiedyś były fundamentem naszego istnienia, powoli się rozmywają. W pogoni za natychmiastowym zaspokojeniem potrzeb zapomnieliśmy, jak smakuje prawdziwy sukces, ten, który wymagał poświęcenia, uporu i pracy. A przecież to właśnie ten smak napędzał nas, by iść dalej, by dążyć do czegoś większego, by nie zatrzymywać się na tym, co już zdobyte.

Czy naprawdę chcemy żyć w świecie, gdzie wszystko jest łatwe, ale nic nie jest warte zachodu? Gdzie satysfakcja przestaje istnieć, a my, zamiast cieszyć się życiem, po prostu prześlizgujemy się po jego powierzchni? Może nadszedł czas, byśmy znowu nauczyli się cenić to, co zdobyte z trudem — bo tylko wtedy, kiedy coś wymaga od nas wysiłku, ma prawdziwą, niezastąpioną wartość.

A może rzeczywiście powinnam spróbować dostosować się do tego świata? Może to jest właśnie klucz do odnalezienia szczęścia? Zastanawiam się, czy moje nieustanne analizowanie i rozmyślanie nie prowadzi mnie na manowce. Może oczekuję czegoś, co już dawno przestało istnieć; czegoś, na co nie ma miejsca w dzisiejszym świecie. Czasy się zmieniły, a ja nadal tkwię w mentalności sprzed stu lat, jakbym nie potrafiła zaakceptować nowej rzeczywistości.

Może powinnam przestać myśleć, przestać analizować każde zdarzenie i każdą emocję. Może powinnam po prostu zgodzić się na wszystko, co przynosi mi życie, i płynąć z prądem, jak robią to inni. Ale… czy to właśnie nie te świadome wybory i decyzje kształtują naszą tożsamość? Czy to nie one sprawiają, że jesteśmy tym, kim jesteśmy?

Każde „tak” i każde „nie” budują nas jako jednostki, pomagają nam określić, kim chcemy być i jakie wartości są dla nas najważniejsze. Zgadzając się na wszystko, tracimy coś niezwykle cennego — naszą indywidualność, naszą unikalność. Bycie wiernym sobie, swoim przekonaniom i zasadom to przecież nie tylko kwestia uporu. To sposób na zachowanie swojej autentyczności, na życie w zgodzie ze sobą.

Może więc odpowiedzią nie jest całkowite dostosowanie się, ale znalezienie równowagi między akceptacją rzeczywistości a pozostaniem wiernym swoim wartościom. Może prawdziwe szczęście kryje się w tym, by wiedzieć, kiedy pójść z prądem, a kiedy się zatrzymać i powiedzieć „nie”. W końcu to właśnie te momenty, w których stawiamy czoła światu, nie zgadzamy się na kompromisy i trwamy przy swoim, najbardziej nas definiują. To one tworzą naszą prawdziwą, niezastąpioną tożsamość.

— Jak nie chcesz tej torebki, to ja ją mogę za ciebie nosić — powiedziała Kaja, wyrywając mnie z ponurych myśli. Jej głos jak zawsze był pełen figlarności, a kiedy zaczęła chrumkać, dławiąc się własnym śmiechem, nie mogłam powstrzymać uśmiechu, który przebijał się przez moje zmieszanie.

Cmoknęłam, kręcąc głową, a potem zacisnęłam usta, próbując ukryć lekkie zniesmaczenie, które we mnie narastało. Wiedziałam, że Kaja próbuje rozładować atmosferę, ale w tej chwili czułam, że jest mi trudno odnaleźć się w obecnej sytuacji.

— Zacznij żyć i przestań z siebie robić jakąś świętą. Dają, to bierz! — powiedziała stanowczo, po czym połknęła w całości kolejny kawałek ptasiego mleczka, patrząc na mnie z wyczekującym spojrzeniem, jakby chciała, żebym zrozumiała, że życie nie zawsze musi być takie skomplikowane.

Przygryzłam wargę, próbując przetrawić jej słowa. Często miała rację, ale tym razem czułam się tak, jakby istniała jakaś niewidzialna granica, którą trudno mi było przekroczyć. Było we mnie coś, co nie pozwalało mi po prostu przyjąć tych prezentów, nie myśląc o konsekwencjach.

Kaja patrzyła na mnie, jakby mówiła: „Przestań się zastanawiać i po prostu to zaakceptuj”. A jednak ja wciąż czułam się jak ktoś, kto stoi na krawędzi, niepewny, czy skok w przepaść przyniesie ulgę, czy raczej kolejne zmartwienia.

— Może masz rację — powiedziałam w końcu, choć w głębi duszy wciąż miałam wątpliwości. — Ale… to nie takie proste.

— Proste jak drut! — zawołała Kaja z pełnymi ustami. — Nie komplikuj sobie życia, skarbie. Czasem trzeba po prostu wziąć to, co daje ci los, i przestać analizować wszystko na tysiąc sposobów. Życie jest krótkie, a ty masz prawo cieszyć się nim, bez względu na to, co ci się wydaje, że powinnaś robić.

Jej słowa odbijały się echem w mojej głowie. Miała rację, a jednak czułam, że przyjęcie tego, co oferuje mi Martin, było czymś więcej niż tylko gestem akceptacji — było zgodą na wejście do świata, który do tej pory trzymałam na dystans. W świecie Martina wszystko zdawało się błyszczeć i lśnić, ale czy to wystarczyło, bym poczuła się w nim dobrze?

Spojrzałam na Kaję, na jej beztroski uśmiech i lekkość, z jaką podchodziła do życia. Może potrzebowałam od niej tej odrobiny luzu, tego, bym nauczyła się cieszyć chwilą, zamiast wciąż drążyć głębiej, niż to konieczne. Ale czy byłam gotowa?

Westchnęłam ciężko, czując, że muszę w końcu zdecydować. Może Kaja miała rację — czasem trzeba po prostu przestać walczyć i pozwolić sobie na chwilę przyjemności, bez zastanawiania się nad każdym krokiem. Ale część mnie wciąż nie była pewna, co jest słuszne, a co nie.

— Zastanowię się nad tym — powiedziałam w końcu, próbując znaleźć złoty środek między rozumem a sercem. Kaja tylko przewróciła oczami, widząc, że znów zaczynam komplikować sprawy.

Ale ja wiedziałam, że to nie będzie takie proste.

Rozdział VIII

Nałożyłam błyszczyk na usta, po czym odsunęłam się od lustra w zimnej toalecie eleganckiej restauracji. Światło licznych świeczek rozstawionych w kątach i na stolikach tańczyło delikatnie w moich dużych brązowych oczach, odbijając się od powierzchni szkła i tworząc ciepły blask, który lśnił na mojej skórze. Była gładka, z delikatnym połyskiem, a moje policzki zarumieniły się lekko od wina, które już zaczynało krążyć w moich żyłach, rozgrzewając i lekko oszałamiając. Jak zawsze wystarczyła jedna lampka, aby świat wokół mnie zaczął się lekko kołysać.

Odrzuciłam za ramię burzę ciemnych, lśniących włosów, które opadały kaskadą na moje plecy, a lekkie westchnienie wyrwało się z moich ust, gdy skierowałam się ku wyjściu z toalety.

Kiedy otworzyłam drzwi, powitał mnie subtelny zapach wanilii i przypraw, unoszący się w powietrzu, mieszając się z aromatami dobrego wina i owoców morza. Restauracja nie była wypełniona po brzegi — w końcu był wtorkowy wieczór, a ja z premedytacją unikałam weekendowych wyjść jak ognia, chcąc, by moje spotkania z Martinem pozostały jak najdłużej w tajemnicy. Nawet teraz, w tej eleganckiej, nastrojowej przestrzeni, czułam lekkie napięcie, które nie opuszczało mnie ani na chwilę.

Przesunęłam się między stolikami, mijając parę uśmiechniętych gości, którzy wydawali się zanurzeni w swoich rozmowach, i opadłam lekko na drewniane krzesło naprzeciwko Martina. Jego oczy, ciemne i przenikliwe, skupiły się na mnie, gdy wyciągnął rękę, aby położyć ją na białym obrusie, który lśnił w ciepłym świetle świec.

Próbowałam zachować powagę, choć czułam, jak uśmiech niebezpiecznie zbliża się do moich ust. Delikatnie odwróciłam głowę, by nie wybuchnąć śmiechem.

— Kiedy to się skończy? — zapytał Martin, jego głos był cichy, ale wyraźnie podszyty zniecierpliwieniem. — Czemu się mnie wstydzisz?

Wzięłam głęboki wdech, próbując znaleźć właściwe słowa, by wytłumaczyć mu to, co dla mnie było oczywiste.

— Spotykanie się z tobą publicznie wiele zmieni w moim życiu — powiedziałam stanowczo, patrząc mu prosto w oczy. — Muszę być pewna, że to, co robię, jest słuszne. — Wzruszyłam lekko ramionami, jakby to było najprostsze wytłumaczenie na świecie.

Martin cofnął rękę, a jego wyraz twarzy zmienił się, jakby nagle poczuł się zrezygnowany. Westchnął ciężko, jakby cały ciężar świata nagle spoczął na jego barkach.

— W piątek mam event w Beef Barze, chciałbym, żebyś tam ze mną poszła — powiedział, starając się utrzymać lekki ton. — Będzie mnóstwo ludzi, którzy na pewno będą świetnymi potencjalnymi klientami twojej kliniki.

Uśmiechnęłam się blado, ale pokręciłam zdecydowanie głową w geście odmowy. Jego twarz natychmiast się zmieniła; zobaczyłam, jak napina się lekko, a w jego oczach pojawił się cień frustracji. Był to ten rodzaj gniewu, który starał się ukryć, ale który nadal czułam w powietrzu, jakby wisiało nad nami coś nieprzyjemnego.

— Każda kobieta zabiłaby, żeby móc się ze mną pokazać — wybuchnął, a jego głos, choć cichy, nosił w sobie nutę furii. — Spotykamy się od tylu miesięcy, a ja przecież nawet raz nie próbowałem cię do czegokolwiek nakłonić. Nie rozumiem cię i nie potrafię zrozumieć!

Zmrużyłam oczy, wpatrując się w niego bacznie. Uniosłam brew, dając mu do zrozumienia, że jego reakcja była co najmniej nie na miejscu. Jego słowa, choć może prawdziwe w jego świecie, były dla mnie jak cios poniżej pasa.

Martin natychmiast zdał sobie sprawę z tego, co powiedział, i pospiesznie dodał:

— Dobrze, przepraszam. Nie rozumiem cię, ale szanuję. Będę czekał tyle, ile będzie trzeba — powiedział, a jego głos nabrał zrezygnowanego tonu. Zakręcił delikatnie kieliszkiem, pozwalając, by wino kołysało się, zakrawając o brzegi, a jego myśli zdawały się krążyć gdzieś daleko.

Spojrzałam na niego, próbując dostrzec, co tak naprawdę kryje się za jego słowami. Wiedziałam, że jest człowiekiem, który nie przyzwyczaił się do czekania, do bycia trzymanym na dystans. A jednak tu był — gotów czekać, nawet jeśli oznaczało to, że musi walczyć z własną naturą.

Siedzieliśmy w milczeniu, które nagle wydało się dziwnie komfortowe, jakby każde z nas potrzebowało tej chwili, by przemyśleć to, co zostało powiedziane. W powietrzu unosił się delikatny zapach winogronowego wina, mieszający się z aromatem świeżo podanych dań z pobliskich stolików. Szelest obrusu, który Martin lekko potrącił, wydawał się jedynym dźwiękiem w tej ciszy, która opadła między nami jak niewidzialna zasłona.

Obserwowałam go uważnie, próbując dostrzec każdy szczegół, każdy niepozorny gest, który mógłby mi powiedzieć coś więcej o tym, co naprawdę czuje. Jego twarz, zwykle tak pewna siebie, teraz była mieszanką emocji, które próbował ukryć za maską spokoju. Był to widok, który rzadko miałam okazję oglądać — jego wrażliwość, być może niepewność, która nie pasowała do obrazu mężczyzny, jakiego znałam.

Moje myśli krążyły wokół jego słów. „Będę czekał tyle, ile będzie trzeba”. Było w tym coś, co sprawiło, że poczułam się winna. Wiedziałam, że moje oczekiwania są trudne do spełnienia, że moje opory mogły wydawać się niezrozumiałe, może nawet nieuzasadnione. A jednak czułam, że muszę być ostrożna, muszę chronić siebie przed czymś, czego jeszcze nie potrafiłam nazwać. Może to był strach przed utratą kontroli, może przed zranieniem. W każdym razie wiedziałam, że muszę trzymać dystans, przynajmniej na razie.

— Martin, wiem, że jesteś szczery — zaczęłam, z trudem formułując myśli, które kłębiły się w mojej głowie. — I doceniam to, naprawdę. Ale… potrzebuję czasu. Może więcej, niż myślałam na początku.

Zauważyłam, jak jego dłonie zacisnęły się lekko na kieliszku, a potem powoli rozluźniły, jakby zdał sobie sprawę, że musi dać mi przestrzeń, jakiej potrzebuję. Spojrzał na mnie z wyrozumiałością, której się nie spodziewałam, i delikatnie się uśmiechnął, choć było to bardziej smutne niż radosne.

— Będę czekał — powtórzył, tym razem z większym spokojem. — Kiedy będziesz gotowa, będę tu, gotów, by przejść z tobą każdy krok. Ale proszę, nie odpychaj mnie. Chcę być częścią twojego życia, nie tylko na chwilę, ale na zawsze.

Jego słowa zawisły w powietrzu, a ja czułam, jak powoli przenikają przez moje bariery, które starałam się utrzymać. Może powinnam uwierzyć, że to jest warte ryzyka. Ale wiedziałam też, że ta decyzja nie może być pochopna, że potrzebuję czasu, by to wszystko przemyśleć albo po prostu jakoś się na to przygotować.

Restauracja zaczynała pustoszeć, a kelnerzy dyskretnie zaczynali sprzątać stoliki, jakby dając nam znak, że czas się zbierać. Martin zapłacił rachunek, a ja, zbierając swoje rzeczy, poczułam, że może to jest ten moment, by spróbować zaufać, choćby odrobinę. Położyłam dłoń na jego ramieniu, przerywając jego ruch, i spojrzałam mu prosto w oczy.

— Zobaczymy, co przyniesie czas — powiedziałam cicho, a on uśmiechnął się do mnie, kiwając głową na znak, że rozumie.

Wsiadając do czarnego SUV-a, czułam, jak fale poczucia winy zaczynają zalewać mnie z każdej strony. To dziwne uczucie, jakby całe moje wnętrze było w nieustannym konflikcie, który nie dawał mi spokoju. Może rzeczywiście byłam inna i moją winą było to, że nie potrafiłam po prostu zanurzyć się w tej relacji, jakby to było coś zupełnie naturalnego. Zastanawiałam się, co jest „normalne”, a co nie, gdzie leży granica między tym, czego się ode mnie oczekuje, a tym, czego sama naprawdę chcę.

Nie mogłam uwierzyć, że wciąż trzymam się na dystans, jakby każda moja decyzja musiała być dokładnie przemyślana i wyważona. Nie potrafiłam po prostu zanurzyć się w chwili, cieszyć się tym, co jest, bez rozważania wszystkich możliwych scenariuszy. Czułam, że muszę mieć pewność, zanim pozwolę sobie na otwarcie się, na zbliżenie do kogoś w sposób, który przekracza zwykłe towarzyskie gesty.

Było w Martinie coś, co sprawiało, że moje wątpliwości stawały się jeszcze silniejsze. Może to jego pewność siebie, ta nieustępliwość, z jaką mnie adorował, sprawiały, że czułam się jeszcze bardziej zagubiona. Był jak ktoś, kto zawsze wie, czego chce, kto nie ma wątpliwości co do swojego miejsca na świecie. A ja w tym wszystkim czułam się jak ktoś, kto nieustannie musi szukać swojej drogi, kto potrzebuje czasu, by upewnić się, że nie popełnia błędu.

Nie chciałam wchodzić w coś, czego nie byłam pewna. Nie mogłam sobie pozwolić na pochopne decyzje, na ryzyko, które mogłoby mnie zniszczyć. Wiem, że to może wydawać się dziwne, ale dla mnie każda relacja musiała być czymś więcej niż tylko chwilowym zauroczeniem. Musiała przetrwać próbę czasu, musiała mieć sens, głębię, której poszukiwałam.

Martin spojrzał na mnie, jakby próbował odczytać moje myśli. Jego wyraz twarzy był łagodny, ale w oczach widziałam cień niepewności. Może on również czuł, że coś jest nie tak, że moja nieustanna analiza wszystkiego, co nas dotyczy, była dla niego wyzwaniem. Ale nie powiedział nic, po prostu ruszył, kierując się w stronę miasta.

W milczeniu jechaliśmy przez oświetlone ulice, a ja wpatrywałam się w mijające nas światła, próbując znaleźć w nich odpowiedzi na pytania, które mnie dręczyły. Czułam, że jestem na rozdrożu, że muszę podjąć decyzję — czy pozwolę sobie na to, by zaryzykować, czy też pozostanę w bezpiecznej strefie swoich wątpliwości.

Każdy moment, gdy pozwalałam mu trzymać się za rękę, był dla mnie jak wyzwanie. Zazwyczaj tylko wtedy, gdy odwoził mnie do domu. Trzymał moją dłoń przez całą drogę, jakby napawał się tym krótkim, ale wyjątkowym gestem. Czułam ciepło jego dłoni i zastanawiałam się, czy naprawdę jest tym człowiekiem, za jakiego się podaje. Bałam się, że nosi maskę, próbując mi pokazać kogoś, kim naprawdę nie jest. Lękałam się, że mówiąc za dużo, pozwolę mu przejrzeć moje myśli, a on będzie próbował nimi manipulować, dostosowując się do moich oczekiwań. Czy przypadkiem nie popełniałam tego błędu? Czy moje zachowanie, moje obawy nie zdradzały mu tego?

Zatrzymał się przed moim blokiem i wyłączył silnik. Przysunął się nieco bliżej, by lepiej mnie widzieć. Wziął moją rękę w swoje dłonie i spojrzał mi głęboko w oczy.

— Czy nie rozumiesz, jak ważna dla mnie jesteś? — zapytał cicho, a w jego głosie było coś desperackiego. — Jak długo jeszcze muszę ci udowadniać, że warto dać nam szansę? Obiecuję, że nigdy cię nie skrzywdzę. Obiecuję, że będę tą osobą, która będzie cię chroniła przed wszystkim. Obiecuję, że spełnię wszystkie twoje marzenia. Nigdy nie będziesz musiała się o nic martwić, gdy będę obok.

Jego słowa były jak delikatne uderzenia w moje wnętrze, wywołujące poczucie winy, które zaczęło mnie zalewać od środka. Może faktycznie byłam zbyt surowa, zbyt zdystansowana. Czy to właśnie tego się bałam? A może moja intuicja próbowała mi coś powiedzieć, a ja albo jej nie słuchałam, albo słuchałam jej za bardzo? Może faktycznie powinnam posłuchać Kai, która od dawna mnie przekonywała, bym dała mu prawdziwą szansę. Jednak w tej chwili nie mogłam oprzeć się temu palącemu uczuciu, jakby coś było nie tak. Ale co?

Och, zamknij się, powiedziałam do siebie w myślach, próbując stłumić tę wewnętrzną walkę. Czułam, jak zaschło mi w ustach, przełknęłam ślinę i spojrzałam na niego. Chciałam wyciągnąć ręce, by się pożegnać, ale on przytrzymał je mocniej.

— Muszę już iść — powiedziałam, czując, jak moje słowa są przepełnione smutkiem. Powoli rozluźnił uścisk, a ja wysunęłam z niego dłoń i otworzyłam drzwi samochodu, przygryzając wargę. W ostatnim momencie, zanim wysiadłam, odwróciłam się do niego i delikatnie pochyliłam głowę, pozwalając mu cmoknąć mnie w usta. W jego oczach rozbłysła radość, a na ustach pojawił się szeroki uśmiech. Czułam od niego bijącą energię szczęścia, które na chwilę przeniknęło także mnie.

Wyskoczyłam z samochodu, zamykając za sobą drzwi. Martin nie ruszył, nawet gdy zamknęły się za mną drzwi klatki schodowej. Stał tam, jakby chciał zapamiętać każdy mój ruch. Uśmiechnęłam się pod nosem, patrząc w lustrze windy na swoje zaróżowione policzki.

— No dobra, zobaczymy, co z tego będzie — powiedziałam cicho do siebie, gdy winda się zamknęła.


„Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. To było coś bardzo szczególnego, mam nadzieję, że dla Ciebie też. Jestem tak szczęśliwy” — przeczytałam wiadomość.

***

Następnego ranka obudził mnie dzwonek domofonu, przerywając sen pełen niespokojnych myśli. Owijając się w pośpiechu szlafrokiem, przebiegłam przez pokój, który tonął w morzu kwiatów. Moje oczy wciąż były półprzymknięte, a powieki ciężkie od niewyspania. Otworzyłam drzwi, widząc na ekranie domofonu znajomą już twarz kuriera.

Przez moment poczułam ciepło na sercu, wspominając wczorajszy wieczór. Podreptałam boso do drzwi, za którymi stał niski mężczyzna. Gdy mu otworzyłam, natychmiast poczułam intensywny zapach kwiatów, który wypełnił cały pokój.

Kurier wyjmował z kartonów kolejne bukiety, a ja, nieco zakłopotana, cofnęłam się, pozwalając mu na ustawianie urokliwych pudełek na stole. Każde było inne, ale wszystkie równie piękne. Kolorowe gałązki opadały swobodnie na boki, a delikatne płatki kwiatów wydawały się niemal lśnić w porannym świetle. W pokoju zaczynało brakować miejsca, ale on uparcie wyciągał kolejne bukiety, jakby nigdy nie miały się skończyć.

Ostatnie pudełko było mniejsze, bardziej eleganckie, jakby miało kryć w sobie coś wyjątkowego. Mężczyzna podał mi je z lekkim ukłonem, po czym zniknął za drzwiami, pozostawiając mnie samą z całym tym pięknem i zapachami, które wypełniły mieszkanie.

— Nie mówiłaś, że otwierasz kwiaciarnię — zażartowała Kaja, wchodząc do pokoju. Jej głos był pełen rozbawienia, a świergotliwy śmiech dodawał lekkości porannemu powietrzu.

— Chyba powinnam — mruknęłam ledwo słyszalnie, zanurzając nos w bukiecie róż i kalii. Zapach był oszałamiający; słodycz róż mieszała się z chłodnym, subtelnym aromatem, a gdzieniegdzie przemykała delikatna woń konwalii, przypominająca o wiosennych porankach w ogrodzie.

Kaja podeszła bliżej, wzięła do ręki jeden z kwiatów i zaczęła przyglądać się mu z uwagą, jakby próbowała odgadnąć, co każdy z nich mógł symbolizować.

— I widzisz, czasem warto po prostu cieszyć się chwilą — powiedziała, jakby wyczuła moje myśli. — No, nie rozczulaj się tak nad tymi kwiatami. Lepiej pomyśl, co z nimi zrobić, zanim zamienią nasze mieszkanie w dżunglę! — rzuciła i zabrała się za parzenie porannej kawy.

Krzątałam się po kuchni, starannie przygotowując nasze ulubione śniadanie — tosty z sadzonym jajkiem, świeżymi warzywami, a Kaja, jak zawsze, posypała je dodatkowo kruszonymi orzechami. Postawiłam na stole butelkę oliwy pepperoni, która z brzękiem uderzyła o blat. Jej ostry, aromatyczny zapach natychmiast wypełnił powietrze, mieszając się z nutą świeżego pieczywa i soczystych pomidorów. Światło poranka wlewało się przez okno, rzucając ciepłe refleksy na naczynia, tworząc w kuchni przytulną, niemal magiczną atmosferę.

Usiadłam naprzeciwko Kai, kończąc swoją opowieść o wczorajszym wieczorze. Wspomnienie o pierwszym, delikatnym pocałunku Martina wciąż krążyło mi po głowie, budząc mieszane uczucia.

Kaja wybuchła głośnym śmiechem. Jej oczy rozbłysły radośnie, a twarz zaróżowiła się z ekscytacji.

— No widzisz! Wiedziałam, że w końcu się przełamiesz! — zawołała triumfująco, nadal chichocząc. Jej śmiech był zaraźliwy, sprawiając, że i mnie zaczęło to wszystko bawić. — Misiek się ucieszył! — Śmiała się dalej, a kilka łez wymknęło się z kącików jej oczu, lśniąc w porannym słońcu.

Spojrzałam na nią rozbawiona, przypominając sobie minę Martina.

— A ty promieniejesz — dodała, ocierając mokre policzki, po czym włożyła do ust spory kęs tostu. Odgłos chrupania warzyw, który zazwyczaj wywoływał u mnie odruch przełykania, tym razem nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Sama czułam, jak mój żołądek jest zawiązany na supeł, jakby od wewnątrz coś go ściskało.

— Promienieję? — zapytałam z lekkim niedowierzaniem, zerkając na swoje odbicie w lśniącej butelce oliwy, która stała obok. Moje policzki były lekko zarumienione, a w oczach rzeczywiście dostrzegłam coś nowego; coś, co wcześniej było przyćmione niepewnością.

Kaja opowiadała mi o swoim nadchodzącym dniu, ale ja wciąż byłam myślami gdzie indziej. Te kilka sekund, kiedy pozwoliłam Martinowi musnąć swoje usta, miało w sobie coś niepokojąco ważnego. Jakby z tej jednej chwili mogła wyniknąć cała lawina zdarzeń, na którą nie byłam jeszcze gotowa. Moje serce przyspieszało na samo wspomnienie tego gestu, a ja nie mogłam oprzeć się myśli, że ten niewinny pocałunek mógłby stać się początkiem czegoś, co wymknie się spod kontroli. Czułam, jak moje wnętrze rozdziera się między strachem a ciekawością, między pragnieniem a obawą. Jakby ten gest otworzył drzwi, za którymi kryło się coś, czego jeszcze nie byłam gotowa odkryć.

Rozdział IX

Mijała połowa kwietnia, a wyjazd z dziewczynami na krótki trip do Bari we Włoszech zbliżał się wielkimi krokami. Czułam mieszankę podekscytowania i niepokoju. W klinice panował chaos, jak zawsze, gdy miałyśmy zamknąć ją na kilka dni. Klientki waliły drzwiami i oknami, a ja starałam się nadążyć, mimo że w głowie krążyły myśli o zbliżających się egzaminach, które miały zakończyć mój pierwszy rok medycyny. Anatomia i biochemia stały się moimi nocnymi koszmarami — nie dawały mi spać, ciągle przypominając o tym, ile jeszcze materiału mam do opanowania.

Martin był wyraźnie podenerwowany moim wyjazdem. Wiedziałam, że coś go trapi, ale nie naciskałam. Ten wyjazd był tylko na trzy dni, a ja cieszyłam się jak dziecko, które właśnie dostało nową zabawkę. Zwykle nie miałam czasu na takie spontaniczne wypady z dziewczynami. Przez ostatni rok moje życie kręciło się wokół książek, pracy i nauki. Nawet sylwestra spędziłam w towarzystwie notatek, zamiast świętować z przyjaciółmi. Przez całą przerwę zimową wręczałam Kai pliki wydrukowanych notatek i chodząc po pokoju, recytowałam zdania wyryte na pamięć, a ona tylko przerzucała kartki i kiwała głową, zdumiona, jak wiele mogłam się nauczyć.

Kaja już od jakiegoś czasu spotykała się z Leonem, chłopakiem tryskającym energią i o niezwykłej charyzmie. Był kreatywny, zawsze pełen życia, a ja zwykle mijałam się z nim w korytarzu, gdy z uśmiechem na twarzy wychodził rano z pokoju Kai. Ich życie było pełne radości, spontaniczności, czegoś, czego ja zaczynałam coraz bardziej pragnąć, a jednocześnie bałam się, że nigdy nie będę w stanie tego doświadczyć.

Żadna z moich pozostałych przyjaciółek nie wiedziała o Martinie. Trzymałam nasz związek w tajemnicy, jakby chroniąc go przed światem, który mógłby wszystko zniszczyć. Martin nie był zwykłym mężczyzną — był znanym biznesmenem, którego twarz często pojawiała się w programach telewizyjnych i na okładkach gazet. Na Malcie nie było osoby, która by go nie znała. Ta świadomość sprawiała, że moje obawy rosły. Wiedziałam, że jeśli nasz związek wyjdzie na jaw, moje życie zmieni się nieodwracalnie. A ja… nie byłam pewna, czy byłam na to gotowa.

Z jednej strony byłam introwertyczką, ceniącą spokój i ciszę, z drugiej zaś strony — ta część mnie, która zaczynała się budzić, pragnęła więcej. Więcej emocji, więcej życia, więcej… wszystkiego. Ale czy byłam gotowa, aby zanurzyć się w świecie, który wydawał mi się tak obcy? Świat Martina był pełen sztucznych uśmiechów, fałszywych przyjaźni i zazdrości. Nieustanne imprezy, na których liczyły się tylko pozory, były czymś, co dla mnie nie miało znaczenia, i było stratą czasu. Bałam się, że nie pasuję do tego świata, że moje miejsce jest gdzie indziej — w ciszy, w książkach, w mojej pracy, z dala od blasku fleszy i udawanej atencji.

Czułam się rozdarta. Z jednej strony fascynacja Martinem rosła z każdym dniem, z drugiej — strach przed utratą tego, kim byłam, mnie paraliżował.

— Co powiesz na to, żebyśmy zamówili coś do jedzenia i posiedzieli u mnie w domu? — zapytał Martin, odbierając mnie z domu na dzień przed wyjazdem z dziewczynami do Włoch. Spojrzałam na niego niepewnie, zdając sobie sprawę, że przez te wszystkie miesiące nie byłam jeszcze u niego w mieszkaniu.

— Czemu nie — odpowiedziałam z lekkim, nieśmiałym uśmiechem. Martin wyraźnie się ucieszył, a jego twarz rozpromieniła się w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że czekał na tę chwilę.

Po dziesięciu minutach wjechaliśmy do garażu w St. Julian’s, gdzie jego blok usytuowany był naprzeciwko morza, odbijającego ostatnie ciepłe promienie zachodzącego słońca. Było już późne popołudnie, dochodziła siódma. Martin otworzył mi drzwi samochodu, po czym wyszliśmy z garażu, krocząc w stronę wejścia do budynku.

Szklane drzwi otworzyły się przed nami, ukazując wnętrze o nowoczesnym wystroju. Na ścianie znajdowało się jedynie dziesięć numerów, a po lewej stronie — domofon i osobny dzwonek do jego mieszkania, z dumnym napisem „Martin Barell”. Wjechaliśmy windą na piętnaste piętro, gdzie znajdowały się tylko dwa mieszkania.

Gdy Martin przekręcił klucz w zamku, moim oczom ukazał się imponujący apartament. Zamrugałam, starając się objąć wzrokiem całą przestrzeń. Wnętrze było nie tylko przestronne, ale i urządzone z niezwykłą starannością o każdy detal. Wszędzie były porozstawiane i, o dziwo, pozapalane świeczki. Ich migoczące płomienie odbijały się od szklanych powierzchni, tworząc atmosferę intymności i ciepła. Po lewej stronie znajdowała się ogromna kuchnia, bardziej rozległa, niż mogłam sobie wyobrazić. Zastanowiłam się przez chwilę, jak trudno musiałoby być gotować w takiej przestrzeni. Po jednej stronie, przy oknie, znajdował się zlew, a po drugiej, oddalonej o jakieś piętnaście metrów, kuchenka i ogromny, zaokrąglony blat. Z pewnością nie była to kuchnia osoby, która dużo gotuje. Wyspa kuchenna oddzielała część roboczą od lodówki, przy której stała imponująca chłodziarka, w której leżakowały butelki wina.

Minęłam ogromne lustro nad schodami, które zdawało się potęgować wrażenie przestrzenności, a moją uwagę przykuło piękne, ogromne okno w suficie, w kształcie okręgu. Tylko w magazynach wnętrzarskich widywałam takie cuda — teraz wyobrażałam sobie, jak niesamowicie wyglądałoby, gdyby w środku rosło potężne, zielone drzewo. Po prawej stronie rozciągał się przestronny salon z kanapą, gotową pomieścić co najmniej trzydzieści osób. To, co jednak najbardziej zapierało dech w piersiach, to widok za panoramicznymi oknami.

Balluta Bay, skąpana w złotych promieniach zachodzącego słońca, wyglądała jak obraz namalowany ręką znamienitego artysty. Złote światło tańczyło na spokojnych falach morza, które rozciągało się aż po horyzont, niemal stapiając się z niebem w jednej, magicznej linii. Latarnie na ulicach zaczynały powoli migotać, zapowiadając nadchodzący wieczór, a dźwięk fal delikatnie uderzających o brzeg nadawał całej scenie spokojnego, niemal sennego uroku.

Zachwyt, który poczułam, był mieszanką fascynacji i lekkiego przytłoczenia. Apartament Martina był idealny, jak wyjęty z katalogu — elegancki, stylowy, pełen luksusu. A jednak w tej idealności było coś, co mnie onieśmielało. Miałam wrażenie, że znajduję się w miejscu zbyt doskonałym, zbyt luksusowym, bym mogła się w nim czuć swobodnie.

— Powiedzmy, że całkiem zaplanowałeś ten wieczór — rzuciłam z lekkim uśmiechem, spoglądając na migoczące świeczki, które nadawały wnętrzu ciepły, intymny blask.

— Powiedzmy, że miałem nadzieję, że się zgodzisz — odpowiedział Martin, uśmiechając się, po czym podał mi kieliszek szampana. Bąbelki unosiły się w smukłym kieliszku, a ich subtelne trzaskanie było niemalże słyszalne w cichym pokoju.

Mieliśmy coś obejrzeć, może jakiś film czy serial, ale nawet nie włączyliśmy Netflixa. Zamiast tego zanurzyliśmy się w rozmowach o życiu, które płynęły tak naturalnie, jakbyśmy znali się od lat. Opowiadaliśmy sobie o przeszłości, o marzeniach, o lękach i nadziejach. Było w tym coś wyjątkowego — intymność, która rodziła się nie z dotyku, ale z wymiany słów i spojrzeń.

Dochodziła jedenasta, a ja, oparta o ogromną, miękką poduszkę, kończyłam opowieść o tym, jak zawzięcie budowałam swój biznes i jak nie poddawałam się, nawet gdy przyszedł COVID. Martin słuchał uważnie, a w jego oczach dostrzegałam coś więcej niż tylko zainteresowanie. To było zrozumienie, podziw, a może nawet odrobina zazdrości.

— Podziwiam cię — powiedział cicho, kiedy skończyłam. — Nie każdy ma w sobie tyle determinacji, żeby przetrwać coś takiego i jeszcze wyjść z tego silniejszym.

Poczułam, jak ciepło rozlewa się po moim ciele. Jego słowa były jak delikatna pochwała, której się nie spodziewałam, ale której potrzebowałam. W tym momencie, w tym cichym apartamencie z widokiem na nocne morze, poczułam się doceniona, jakby moje wysiłki i wszystkie noce bez snu miały teraz jeszcze większe znaczenie.

— Czasem sama się zastanawiam, jak mi się to udało — przyznałam, wpatrując się w kieliszek, jakby jego zawartość mogła mi odpowiedzieć na wszystkie pytania, które tkwiły gdzieś głęboko w moim sercu. — Ale chyba zawsze wiedziałam, że nie mogę się poddać. To był mój sposób na przetrwanie, na pokazanie sobie i światu, że dam radę, niezależnie od tego, co się stanie.

— I właśnie dlatego cię podziwiam — dodał Martin, delikatnie ujmując moją dłoń. Jego dotyk był ciepły, pełen wyważenia, jakby chciał przekazać mi swoje wsparcie i pewność, że niezależnie od wszystkiego zawsze będę miała kogoś, kto będzie stał po mojej stronie.

Uśmiechnęłam się do niego, czując, jak między nami tworzy się coś więcej niż tylko chwilowe zauroczenie. W tamtej chwili zrozumiałam, że choć nasze światy były tak różne, to może właśnie dzięki temu mogliśmy się wzajemnie uzupełniać.

Odstawiłam kieliszek na marmurowy stolik, a delikatny brzęk szkła rozbrzmiał w cichym pomieszczeniu. Uniosłam się leniwie z kanapy z zamiarem udania się do toalety, czując, jak powoli zaczyna mnie ogarniać zmęczenie.

— Muszę wracać, rano mam samolot — powiedziałam, drepcząc w jego stronę, i zauważyłam, że odłożył na stolik mój telefon. — Co robisz? — zapytałam, niepewnie marszcząc brwi.

— Obiecaj mi, że nie będziesz się denerwować — powiedział lekko, ale stanowczo, wyciągając w moją stronę dłoń.

Opadłam na kanapę, a on wręczył mi nowego, złotego iPhone’a, do którego przełożył już kartę z mojego starego telefonu. Tego samego iPhone’a, którego wcześniej chciał mi wręczyć w samochodzie.

— Wyjeżdżasz, muszę mieć pewność, że będę miał z tobą kontakt — powiedział stanowczo.

— Bez przesady, mój telefon jest porządku — zaoponowałam, lekko zawstydzona.

— Po prostu zrób to dla mnie i przyjmij ten mały prezent, proszę — powiedział błagalnym tonem.

Jego oczy były zmęczone, ale wciąż pełne ciepła i tego subtelnego błysku, który sprawiał, że czułam się wyjątkowo.

Martin wyglądał, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć. Jego usta delikatnie drgnęły, jakby słowa już formowały się w jego głowie, ale z jakiegoś powodu nie potrafił ich wypowiedzieć. Było w nim coś, co mnie niepokoiło, a jednocześnie fascynowało. Jakby każda jego myśl musiała najpierw dojrzeć, a każde zdanie musiało być starannie wyważone, żeby mnie nie odstraszyć.

Czułam, że się hamował. Jakby bał się, że jedno słowo, jeden błędny krok może zniszczyć to, co budowaliśmy przez te wszystkie miesiące. To napięcie, ledwo wyczuwalne, wisiało między nami, jakby próbował okiełznać moją dzikość, trzymając się na granicy, gdzie każdy ruch mógł przynieść niespodziewane konsekwencje.

Przygryzłam lekko wargę, obserwując go w tej chwili niepewności. Wiedziałam, że to, co rosło między nami, nie było proste. Było pełne niedomówień, cichych obaw i niepewności, które wciąż nie pozwalały mi w pełni zaufać. Ale z drugiej strony jego starania, jego delikatność w podejściu do mnie sprawiały, że nie potrafiłam go odtrącić.

Westchnęłam, poddając się.

— Dziękuję. — Poczułam, jak ogromna gula formowała mi się w gardle, gdy wymawiałam to słowo.

— Chodź, odwiozę cię — powiedział, ale przedtem przyciągnął mnie jeszcze do siebie, delikatnie przytulając. Zapach jego mocnych perfum uderzył moje nozdrza, w jakiś dziwny sposób mnie kojąc, aż poczułam się nieziemsko senna.

— Śpij spokojnie — powiedział w końcu, gdy zaparkował bezgłośnie pod wejściem do mojej klatki. Jego głos był opanowany, choć z nutą czegoś, co mogłabym nazwać… smutkiem? A może to tylko moje wyobrażenie.

Uśmiechnęłam się delikatnie, starając się rozwiać tę atmosferę napięcia.

— Będę tęsknić — dodał, jakby na ostatnią chwilę decydując się na to wyznanie.

Rozdział X

— Pij, nie marudź! — zawołała rozbawiona Katia, dolewając mi wina, choć stewardesa już zaczynała krzątać się po samolocie, prosząc pasażerów o zapięcie pasów przed lądowaniem.

— Jest ósma rano, kobieto… — jęknęłam, czując, jak senność i dezorientacja mieszają się z delikatnym szumieniem w głowie.

Spojrzałam na dziewczyny. Ich twarze były rozświetlone ekscytacją, cieszyły się z tego krótkiego wypadu do Włoch. Czułam, jak ich energia powoli przenika do mnie, choć moje myśli wciąż krążyły gdzieś indziej.

Kaja, siedząca po mojej lewej stronie, spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem, jakby wiedziała więcej, niż chciałam przyznać. Reszta dziewczyn, nieświadoma mojego sekretu, śmiała się głośno, planując każdy detal naszego krótkiego pobytu w Bari. Tylko Kaja znała prawdę o moich spotkaniach z Martinem, prawdę, którą wciąż trzymałam w tajemnicy przed resztą.

Zastanawiałam się, czy to odpowiedni moment, by wyjawić im, co działo się w moim życiu przez te wszystkie miesiące. Ale im bliżej byłyśmy lądowania, tym bardziej czułam, że może jednak nie dzisiaj. Może nie teraz. Lubiłam tę tajemnicę, ten fragment mojego życia, który był tylko mój, niepodzielony jeszcze z innymi.

— Patrycja, wyluzuj — rzuciła Hania z przodu, odwracając się w moją stronę. — Przecież jesteśmy na wakacjach! Wypijesz jedno wino, świat się nie zawali.

Uśmiechnęłam się, podnosząc kieliszek, choć w głębi duszy wciąż czułam ten delikatny ciężar tajemnicy. Przed nami były dni pełne śmiechu, przygód i włoskiego słońca. Ale ja wiedziałam, że gdzieś na tyłach mojego umysłu będzie tliła się myśl o Martinie i tym, co pozostawiłam za sobą na Malcie.

Tęskniłam już za moim małym przyjacielem Franiem. Jego radosne powitania i pełne energii machanie ogonkiem zawsze potrafiły poprawić mi humor po długim dniu.

Od dwóch dni miałyśmy z Kają nową współlokatorkę, co przyniosło odrobinę świeżości do naszego ogromnego apartamentu, gdzie jedna z trzech sypialni od jakiegoś czasu stała pusta. Greta, niska blondynka z Macedonii, okazała się cichą i miłą osobą. Była świeżo upieczoną architektką, pełną entuzjazmu i delikatnego uroku.

Franio zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Jego małe serduszko skradła od razu, a ja mogłam z ulgą odetchnąć, wiedząc, że będzie miał w niej towarzyszkę podczas naszej nieobecności. Greta zgodziła się zaopiekować nim przez te kilka dni, co tylko umocniło moją wdzięczność wobec niej. Czułam, że Franio jest w dobrych rękach, a to pozwalało mi cieszyć się podróżą, nie martwiąc się o mojego małego przyjaciela.

Samolot zaczął schodzić do lądowania, a ja zamknęłam oczy, starając się na chwilę zapomnieć o wszystkim, co czekało na mnie po powrocie. Teraz liczyło się tylko to, co przed nami — mały kawałek Włoch, który miałyśmy na chwilę uczynić naszym.

Podróż z lotniska do centrum Bari zajęła nam zaledwie piętnaście minut taksówką, ale wystarczyło to, by poczuć pierwsze promienie włoskiego słońca na twarzy i usłyszeć rytm miasta, które dopiero budziło się do życia.

Zameldowałyśmy się w urokliwym, małym hotelu — idealnym na ten krótki, ale wyczekiwany wypad. Pokój, choć niewielki, był przytulny, z jasnymi ścianami i delikatnymi akcentami, które przypominały o włoskiej elegancji. Wszystkie cztery dzieliłyśmy jedno pomieszczenie, chcąc jak najlepiej wykorzystać czas spędzony razem, śmiejąc się i plotkując do późnej nocy.

Choć samolot wylądował wcześnie rano, a zmęczenie zaczynało dawać się we znaki, zamiast od razu zaszyć się w hotelowych łóżkach, postanowiłyśmy wybrać się na krótki spacer.

Uliczki były prawie puste, co tylko dodawało im uroku. Spacerowałyśmy powoli, delektując się atmosferą miejsca. Co za romantyczne miejsce, pomyślałam, uśmiechając się pod nosem, gdy wciągnęłam w płuca chłodne, wiosenne powietrze. Kaskady kwiatów zwisały z balkonów na surowych kamiennych budynkach, tworząc malowniczy kontrast między ich intensywnymi barwami a szarością kamienia.

Kaja, Katia i Hania, których największą przyjemnością było robienie zakupów, z entuzjazmem zaglądały do wszystkich sklepików, jakie mijałyśmy po drodze. Każdy wystawiony za szybą towar był dla nich okazją do odkrycia czegoś nowego, a ja z uśmiechem obserwowałam, jak ich oczy błyszczą na widok nowych strojów i kolorowych dodatków.

W końcu znalazłyśmy małą kawiarenkę na rogu jednej z wąskich uliczek. Pachniało w niej świeżo mieloną kawą i jeszcze ciepłymi wypiekami. Zajęłyśmy stolik na zewnątrz, pod parasolem, który chronił nas przed wiosennym słońcem. Wzięłam pierwszy łyk kawy, czując, jak ciepło napoju rozlewa się po moim ciele, dodając mi energii.

— Co za cudowne miejsce. — Westchnęła Hania, rozglądając się wokół z zachwytem.

Dźwięk pięknego włoskiego języka, który wypełniał powietrze wokół nas, był jak muzyka dla moich uszu. Melodyjne, szybkie rozmowy mieszkańców Bari sączących espresso przed pracą, brzęczenie malutkich filiżanek uderzających o spodeczki, a także głośne plotki wymieniane między sobą przez elegancko ubranych Włochów dodawały temu miejscu niesamowitego klimatu.

Czułam się, jakbym zanurzyła się w esencji włoskiego życia, w idealnie skomponowanej symfonii codzienności, gdzie każdy dźwięk miał swoje miejsce. Śmiech mężczyzn w garniturach, którzy właśnie skończyli szybkie śniadanie przed kolejnym dniem pracy, mieszał się z głosami kobiet, gestykulujących z pasją, jakby każda opowieść była najważniejsza na świecie.

Siedząc tam, z filiżanką gorącej kawy w ręku, pozwalałam, by te wszystkie dźwięki przenikały mnie, napełniając radością i spokojem. Mimo że byłyśmy tylko turystkami, przez chwilę czułam, jakbyśmy były częścią tego miejsca, jakbyśmy należały do tej małej społeczności, która każdego dnia spotyka się w tej samej kawiarni, by zacząć dzień w taki sam sposób.

Bari przywitało nas z otwartymi ramionami, a ja czułam, że te trzy dni będą dla nas wyjątkowe.

„Tak, wszystko w porządku. Właśnie przyszłyśmy na kawę do urokliwej kawiarenki. Pięknie tu” — odpisałam Martinowi, gdy zobaczyłam już trzecią tego dnia wiadomość na ekranie nowego telefonu.

— Patrycja, cóż to za telefon? — Zagwizdała Katia, patrząc na mój nowy nabytek.

Uśmiechnęłam się delikatnie, upijając łyk kawy, i zerknęłam kątem oka na szczerzącą się radośnie Kaję.

Wracając do hotelu, aby choć na chwilę odpocząć, przechodziłyśmy przez maleńkie uliczki, które tętniły życiem od wczesnych godzin porannych. Wąskie, brukowane alejki, otoczone wysokimi kamienicami o pastelowych fasadach, były wypełnione energią i dźwiękami budzącego się dnia. Gwar rozmów mieszkańców, stukot obcasów na nierównych chodnikach i odgłosy cykad, które zdawały się nie ustawać nawet na moment, wprowadzały nas w stan lekkiego oszołomienia. Z każdą kolejną chwilą czułyśmy, jak Bari otula nas swoją ciepłą, serdeczną atmosferą, wciągając w wir codziennego życia.

Mijałyśmy stragany, przy których sprzedawcy z pasją zachwalali swoje towary, a aromaty ziół i przypraw unosiły się w powietrzu, tworząc swoistą mozaikę zapachów. Intensywna woń bazylii, rozmarynu i oregano mieszała się z zapachem świeżo mielonej kawy i słodkich wypieków. Każdy wdech wypełniał nasze płuca esencją włoskiej kuchni, przywołując obrazy domowych obiadów, w których prostota składników przekształca się w coś niesamowicie wyjątkowego.

Przechodziłyśmy obok małych, rodzinnych warsztatów, gdzie drobne Włoszki z uśmiechami na twarzach zręcznie wałkowały ciasto na makaron przy drewnianych stolikach. Ich zwinne dłonie, z precyzją wypracowaną przez lata praktyki, tworzyły długie, złote nitki makaronu, które następnie układały się w eleganckie spirale. Każdy z tych ręcznie robionych makaronów był małym dziełem sztuki, misternie zapakowanym w przezroczyste torebki, przewiązane wstążeczkami w odcieniach czerwieni, zieleni i złota. Te pięknie opakowane paczuszki zachęcały do zakupu, obiecując, że po powrocie do domu wystarczy dodać odrobinę oliwy, czosnku i świeżych ziół, by przenieść się z powrotem do słonecznego Bari.

W powietrzu unosiły się śmiechy dzieci bawiących się na pobliskim placu, mieszając się z dźwiękami włoskich rozmów, prowadzonych przy filiżankach espresso w małych kawiarenkach. Brzęk malutkich filiżanek i cichy gwar plotkujących ze sobą mieszkańców tworzyły wyjątkowy, niepowtarzalny klimat tego miejsca.

Widok tych pracowitych kobiet, z oddaniem tworzących coś tak prostego, a jednocześnie tak magicznego, przypomniał mi, jak wiele radości można czerpać z codziennych, drobnych czynności. Czułam, że to miejsce, pełne życia, zapachów i dźwięków, zostanie ze mną na długo, przypominając o urokach prostych przyjemności i codziennych chwil. Katia starała się uchwycić swoim telefonem te wszystkie momenty, z których później jak zwykle mogłam złożyć krótką pamiątkę z wakacji w formie rolki na Instagram.

Następnego dnia rano wstałyśmy wcześnie, pełne energii i podekscytowania przed naszą wycieczką do Alberobello, malowniczego miasteczka w regionie Apulia, oddalonego o ponad godzinę pociągiem od Bari. To miejsce położone na prowincji, słynące z unikalnych domków trulli — białych budowli o stożkowych dachach, które wyglądają jak wyjęte z bajki. Każdy domek, zbudowany z kamienia wapiennego, miał swój własny charakter, a ich niezwykła architektura dodawała temu miejscu niemal magicznego uroku.

Dzień zapowiadał się upalnie, a my, przygotowane na każdą okoliczność, zabrałyśmy ze sobą małe bagaże podręczne z ubraniami na zmianę, gotowe do naszych, standardowych już, gdy byłyśmy razem, sesji zdjęciowych — tym razem w tym urokliwym otoczeniu.

Gdy dotarłyśmy na miejsce, czar tego miasteczka przerósł nasze oczekiwania. Szpiczaste dachy trulli, układane bez zaprawy, trzymały się tylko dzięki własnemu ciężarowi, co dodawało im jeszcze większego wdzięku. Kamienne uliczki były pełne zwiedzających rodzin z dziećmi, a słońce oświetlało białe mury domków, sprawiając, że cała sceneria wyglądała jak z pocztówki.

Zatrzymałyśmy się w jednej z klimatycznych kawiarni na głównym placu, otoczonym tymi czarującymi białymi domkami. Usiadłyśmy przy stoliku na zewnątrz, sącząc orzeźwiający aperol, który idealnie komponował się z gorącym dniem. Smak gorzkiej pomarańczy i ziół mieszał się w moich ustach z lekką goryczą alkoholu, a wokół nas roztaczała się spokojna atmosfera, przerywana jedynie cichym szmerem rozmów i śmiechem turystów.

Zachwycona widokami, odłożyłam pękaty kieliszek i sięgnęłam po aparat. Każdy zakątek tego miejsca zasługiwał na uwiecznienie — kamienne schodki prowadzące do drzwi trulli, malutkie okna ozdobione kwiatami i te niesamowite stożkowe dachy, które wyglądały, jakby pochodziły z innej epoki. Z każdą chwilą coraz bardziej zakochiwałam się w tym miejscu, czując, że Alberobello ma w sobie coś, co sprawia, że człowiek przenosi się w czasie, z dala od codzienności.

Spacerowałyśmy wśród tych bajkowych domków, zatrzymując się co chwila, by zrobić kolejne zdjęcie lub po prostu nasycić się pięknem otoczenia. Powietrze było gorące, ale przyjemny wietrzyk sprawiał, że upał był bardziej znośny. Czułam, jak słońce miło ogrzewa moją skórę, a śmiech moich przyjaciółek rozbrzmiewał wśród tych starożytnych murów, tworząc niepowtarzalną, radosną atmosferę.

Muszę przyznać, że popijanie nawet najmniejszej ilości alkoholu na słońcu nie należało do moich ulubionych czynności. W mgnieniu oka robiłam się senna, a rozleniwiające promienie słoneczne tylko potęgowały to uczucie. Włochy miały swoje rytuały — najwyraźniej posiłki jada się tutaj albo bardzo wcześnie rano, albo późnym popołudniem. My, przyzwyczajone do innych godzin, nagle stanęłyśmy przed problemem, gdy zaczęło nam niemiłosiernie burczeć w brzuchach.

Przechadzałyśmy się wąskimi uliczkami Alberobello, mijając nieczynne sklepiki i restauracje, których drzwi były solidnie zamknięte na czas sjesty. Czułam, jak głód powoli stawał się bardziej dotkliwy, a nasza wesoła atmosfera zaczynała tracić swój blask.

Nagle Hania, idąca kilka kroków przed nami, zatrzymała się gwałtownie.

— Patrzcie, może być fajne — powiedziała, wskazując na niewielką restaurację, ukrytą jakby w gąszczu traw i pnączy, które oplatały narożny budynek. Zmęczona, podeszłam bliżej, starając się dostrzec, co takiego przyciągnęło jej uwagę.

Na ścianie, nieco z boku, wisiała czarna tablica z menu wypisanym białą kredą. Wśród propozycji widniały różne rodzaje focaccii, tradycyjnego włoskiego pieczywa, które pachniało oliwą i ziołami, a my, nie mogąc się oprzeć tej wizji, poczułyśmy się, jakbyśmy trafiły na skarb.

Zaciekawione, podeszłyśmy bliżej, przyglądając się prostym, ale jakże apetycznym daniom. W powietrzu unosił się zapach świeżo pieczonego ciasta, mieszający się z aromatem bazylii i rozmarynu. Mimo że miejsce wyglądało na małe i niepozorne, miało w sobie coś, co sprawiało, że czułyśmy się zaproszone do odkrycia jego kulinarnych tajemnic.

Weszłyśmy do środka, gdzie panował przyjemny chłód, a małe stoliki były ustawione wzdłuż ścian, tworząc kameralną atmosferę. Właściciel, starszy Włoch z uśmiechem na twarzy, przywitał nas serdecznie i wskazał na menu. Zamówiłyśmy różne smaki focaccii, nie mogąc się doczekać, aż spróbujemy tych lokalnych specjałów.

Gdy w końcu przed nami pojawiły się talerze, a zapach świeżego pieczywa uderzył nas z jeszcze większą siłą, wiedziałyśmy, że warto było poczekać. Każdy kęs był jak eksplozja smaków — oliwa, zioła, sery, delikatne warzywa, wszystko to komponowało się w idealną całość. Z każdą chwilą czułam, jak wraca do nas energia, a zmęczenie i senność ustępują miejsca radości i błogości.

To był moment, w którym poczułyśmy, że jesteśmy w sercu Włoch, w miejscu, gdzie jakiekolwiek danie jest nie tylko pokarmem, ale i sztuką. Siedząc przy tym małym stoliku, w skromnej restauracji ukrytej w zakamarkach miasta, poczułyśmy się częścią tego niezwykłego kraju, jego tradycji i leniwej atmosfery.

***

— Jak to się kupuje? Nie zdążymy! — krzyknęłam w panice, przyciskając agresywnie wszystkie guziki automatu na bilety, który najwyraźniej się zaciął. Moje serce biło jak oszalałe, a oddech stawał się coraz płytszy. Stałyśmy na peronie, a czas zdawał się płynąć szybciej niż zwykle. Wiedziałam, że jeśli nie uda mi się wydrukować tych biletów, kolejny pociąg odjedzie dopiero za dwie godziny. Zbliżała się ósma wieczorem, a perspektywa oczekiwania na zimnym peronie była przerażająca.

Katia, nie czekając ani chwili, rzuciła się biegiem w stronę pociągu, który stał na kolejnym peronie. Żeby go zatrzymać, musiała przebiec przez podziemie, a każdy krok wydawał się walką z czasem. Jej sylwetka zniknęła w tłumie, gdy przeciskała się przez zatłoczony tunel, zdeterminowana, by nie dopuścić, żeby pociąg odjechał bez nas.

Kaja i Hania, stojące obok mnie, dreptały nerwowo z nogi na nogę, a ich twarze wyrażały coraz większe zaniepokojenie. Cała nadzieja, że uda nam się kupić bilety, topniała z każdą sekundą.

— Kurwa mać!!! — krzyknęłam szaleńczo, zaciskając zęby z frustracji. Gdzieś w głębi wiedziałam, że kolejne próby wciskania guzików nie przyniosą żadnego efektu, ale nie mogłam przestać. Byłam na granicy wytrzymałości, gdy usłyszałam za plecami ciepły, kobiecy głos.

— A, pani z Polski — powiedziała kobieta stojąca za mną, a w jej tonie usłyszałam coś, co przypominało życzliwość i zrozumienie. — Ja pomogę — dodała, śmiejąc się lekko, jakby sytuacja, w której się znalazłam, była dla niej całkowicie naturalna. Zrobiła coś, co uruchomiło maszynę, a bilety zaczęły się drukować z cichym, uspokajającym szelestem.

Roześmiałam się z ulgą, patrząc na przemiłą kobietę, która uratowała naszą podróż. W jej oczach zobaczyłam ciepło, które przypomniało mi, że czasem pomoc przychodzi z najmniej oczekiwanej strony.

— Te słowa działają czasem jak magia — powiedziałam, czując, jak napięcie opuszcza moje ciało. Z wyraźną ulgą wyjęłam cztery bilety z maszyny. — Dziękuję! — krzyknęłam do niej, już biegnąc w kierunku podziemia, gdzie czekały na mnie Kaja i Hania. Czułam, jak adrenalina wciąż krąży w moich żyłach, ale teraz była mieszanką ulgi i radości. Biegłam z nową nadzieją, wiedząc, że dzięki tej kobiecie jeszcze zdążymy na nasz pociąg.

Podróż trwała około półtorej godziny. Pociąg pędził, mijając zielone pola, które przemykały za oknami niczym malowane pejzaże. Siedziałyśmy w milczeniu, wykończone po całym dniu wędrówki pod palącym słońcem. Zmęczenie opadało na nas jak ciężka mgła, a każda z nas czuła, że jedyną rzeczą, o jakiej teraz marzymy, jest chwila odpoczynku i coś do jedzenia.

Kiedy pociąg wreszcie dotarł na miejsce, była już dwudziesta pierwsza trzydzieści. Głód dawał nam się we znaki, więc zgodnie postanowiłyśmy, że zanim wrócimy do hotelu, zatrzymamy się na szybką kolację w jednej z restauracji, które mijałyśmy po drodze.

Chłodny wieczorny wiatr owiał nasze spalone ciała, przynosząc ze sobą nieoczekiwane uczucie zimna. Wzdrygnęłam się, żałując, że nie zabrałam płaszcza, jak początkowo planowałam. W końcu, mimo że słońce jeszcze niedawno prażyło, to wciąż nie było lato, a noce bywały zdradliwe.

Usiadłyśmy przy stoliku na zewnątrz, otoczone cichym szumem wieczornego życia miasta. Po raz kolejny tego dnia zamówiłyśmy aperol — drink, który już stał się tu naszym małym rytuałem. Każda z nas wybrała inny rodzaj makaronu, aby móc dzielić się smakami i cieszyć różnorodnością potraw.

Kiedy nasze dania pojawiły się na stole, wyglądały jak małe dzieła sztuki. Makaron był kolorowy, niemalże hipnotyzujący w swojej różnorodności barw. Patrząc na niego, przypomniałam sobie obraz kobiet, które poprzedniego dnia widziałyśmy, jak lepiły domowy makaron z precyzją i oddaniem. Teraz, siedząc przy stole, poczułam, że to nie tylko jedzenie — to historia, tradycja i kultura zamknięte w jednym talerzu.

Zatopiłyśmy widelce w swoich daniach, a smaki, które rozlały się po naszych podniebieniach, były jak balsam na zmęczone ciała i dusze. Każdy kęs był celebracją chwili.

Rozdział XI

Mój telefon milczał od popołudnia, co było dość nietypowe. Zazwyczaj Martin nie czekał tak długo z wiadomościami, a cisza z jego strony była dla mnie niepokojąca, choć nie chciałam tego przyznać. Czułam jednak dziwne napięcie, jakby coś wisiało w powietrzu, gotowe do wybuchu. Zawsze to on pisał pierwszy, więc postanowiłam, że nie będę łamać tej niepisanej zasady. Przecież wiedział, że pojechałam spędzić trochę czasu z koleżankami, więc pewnie też korzystał z okazji, by się zrelaksować.

Zmęczone, dotarłyśmy wreszcie do naszego urokliwego hotelu, położonego tuż przy głównym rynku. Rzuciłam się na łóżko, czując, jak moje ciało wreszcie się rozluźnia po długim dniu pełnym wrażeń. Nogi miałam jak z waty, ale w głowie wciąż kołatały się myśli o Martinie.

W tym momencie usłyszałam dzwonek telefonu. Spojrzałam na zegarek — było już po dwudziestej trzeciej. Zawsze pisał „dzień dobry” i „dobranoc”, więc zastanawiałam się, kiedy w końcu się odezwie. Uśmiechnęłam się lekko, myśląc o tym, jak dobrze wiedział, że czekałam na ten kontakt.

— Hej. — Odebrałam telefon z radością, ale w słuchawce przywitała mnie cisza. Na chwilę zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, czy może zasięg jest słaby. — Jesteś tam? — zapytałam, siadając na łóżku.

— Tak — usłyszałam po chwili zimny głos Martina. — Rozumiem, że bawisz się tak dobrze, że nawet nie zamierzasz zawracać sobie głowy, żeby do mnie napisać. — Ton stał się lodowaty. Zmarszczyłam brwi jeszcze bardziej, czując, jak moje serce przyspiesza. Co się stało? Jego głos był wściekły, zupełnie nieoczekiwanie. — Świetnie, myślisz, że będziesz robić sobie ze mnie żarty? Najwyraźniej, baw się dobrze — usłyszałam jeszcze, zanim połączenie się zakończyło.

Patrzyłam na telefon, próbując zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. W moim żołądku pojawił się nieprzyjemny ścisk.

— Co się stało? — zapytała Katia, a jej głos wyrwał mnie z zamyślenia. Dziewczyny siedziały razem na jednym z łóżek, wpatrując się we mnie z niepokojem. Hania zaniechała otwierania butelki wina, czekając na moją odpowiedź. Widziałam, jak Kaja próbowała odczytać moje emocje, ale sama nie byłam pewna, co czuję.

— Otwierajcie to wino — powiedziała szybko Kaja, próbując odwrócić uwagę od całego zamieszania.

Otworzyłam powoli WhatsAppa, a moje palce zawisły nad klawiaturą. Przez chwilę nie wiedziałam, co napisać, ale wreszcie zebrałam się w sobie i wklepałam: „O co chodzi?”.

Przeszło przez mnie okropne uczucie rozczarowania, jakby cały czar, który towarzyszył temu wyjazdowi, zaczął się rozwiewać. Katia podeszła do mnie i podała mi kieliszek z winem. Pociągnąwszy łyk, odstawiłam go na stolik nocny, nie czując nawet smaku alkoholu.

— Co się stało? — powtórzyła pytanie, patrząc na mnie uważnie.

— Nic — odpowiedziałam krótko, ale w tym momencie na ekranie pojawiła się wiadomość od Martina: „Nie będę Ci przeszkadzać”.

Zacisnęłam zęby, czując, jak moja frustracja rośnie. Napisałam kolejną wiadomość, coraz bardziej poirytowana: „Możesz rozmawiać?”.

Nie minęły dwie sekundy, gdy usłyszałam dźwięk przychodzącego połączenia. Odebrałam od razu.

— O co chodzi? — zapytałam spokojnym tonem, choć wewnątrz czułam, jak narasta we mnie złość.

— Dobrze wiesz, jak mi na tobie zależy. Czuję się jak idiota. Zabiegam, piszę, a ty jedziesz sobie z koleżankami i przez kilka godzin nawet nie dasz znaku życia! — wybuchł, a jego słowa były jak zimny prysznic.

— Rozmawialiśmy po południu… — wtrąciłam, próbując zachować spokój.

— Przez kilka sekund! Nie chciałem ci przeszkadzać, słyszałem, że jesteś zajęta. Siedzę tu i myślę o tobie cały czas, a ja nawet nie przejdę ci przez myśl! — kontynuował z wyrzutem, jak nakręcony, a ja mimowolnie poczułam się winna.

— Posłuchaj, bardzo miło mi to słyszeć, naprawdę. Jest już późno i myślałam, że poszedłeś spać. Wiesz, że zawsze, gdy napiszesz, odpisuję. Przyjechałam na wakacje z dziewczynami i pierwszy raz od dłuższego czasu mam chwilę odpoczynku. Nie siedzę cały czas w telefonie — powiedziałam stanowczym tonem, starając się go uspokoić.

— Wygląda na to, że tylko ja będę się zawsze starać, a tobie w ogóle nie zależy i nie interesuje cię, co się u mnie dzieje — odpowiedział, a jego głos był pełen frustracji.

Westchnęłam, rozumiejąc, że nie spocznie, dopóki nie usłyszy, że mi też zależy.

— Nie, zdecydowanie to nie tak. Dobrze wiesz, że cię bardzo szanuję i poświęcam ci swój czas, tak jak ty poświęcasz mi swój. Może faktycznie jestem chłodna, ale od naprawdę długiego czasu jestem singielką i może trudno mi się przyzwyczaić, że ktoś jest i czeka.

— Czyli jesteś singielką? — usłyszałam gniew w jego głosie, którego nie był już w stanie powstrzymać.

Zamarłam na chwilę i uśmiechnęłam się bezgłośnie, zaciskając oczy. Słyszałam swoje głębokie westchnięcie.

— Przez bardzo długi czas byłam, to już kilka lat, więc proszę, daj mi chwilę, żeby się oswoić z myślą, że już nie jestem — powiedziałam spokojnie. — Daj mi chwilę — dodałam, czując, jak napięcie po drugiej stronie powoli się rozluźnia.

— Przepraszam cię, zachowuję się jak kompletny idiota, ale nie mogę przestać o tobie myśleć. Nigdy na nikim mi tak nie zależało — wyrzucił z siebie drżącym głosem.

— Hej, w porządku. Nic nie zakładaj, zawsze zapytaj, zanim się pogniewasz czy zestresujesz. Obiecuję, że też będę się odzywać, ok?

— W porządku. Jeszcze raz cię przepraszam… Czyli jesteśmy razem, tak? — Zaśmiał się, szczęśliwy, a ja poczułam, jak ten śmiech rozluźnia moje napięcie.

— Tak — powiedziałam cicho i również się zaśmiałam. Czułam, jak się uśmiecha po drugiej stronie.

— A możesz to powiedzieć na głos? — zapytał.

— Jesteśmy razem — oświadczyłam po chwili, pozwalając sobie na ten moment.

Nastała cisza, przerwana tylko jego westchnieniem ulgi.

— Wracaj do dziewczyn, mam nadzieję, że nie zepsułem ci wieczoru — powiedział przepraszająco.

— Idziemy zaraz spać, właśnie wróciłyśmy z kolacji — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

— To przeze mnie? — zapytał szybko, z wyrzutem w głosie, jakby obwiniał się o wszystko.

— Nie, jak zadzwoniłeś, byłam już w pokoju. Jesteśmy bardzo zmęczone — zapewniłam go.

— Nawet nie wiesz, jak za tobą tęsknię — wyznał cicho. — Jeszcze raz cię przepraszam. Dobranoc.

— Dobranoc — odpowiedziałam, czując na sobie wzrok wpatrzonych we mnie koleżanek, i rozłączyłam się.

— Uuuuuuuu, Patrycja ma chłopaka! I nic nam nie powiedziała! — krzyknęła Katia, chichocząc i nalewając sobie kolejny kieliszek wina.

Jej śmiech był zaraźliwy, a ja nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu. Czułam się, jakbym właśnie przeskoczyła przez niewidzialną barierę, choć wciąż nie byłam pewna, co mnie czeka po drugiej stronie.

Rozdział XII

Ostatni dzień w Bari minął nam jak mgnienie oka, a każda chwila była pełna nowych odkryć i zachwytów. Spacerując po uliczkach tego urokliwego miasteczka, czułyśmy, jakbyśmy zatapiały się w sercu prawdziwych Włoch. Bari miało w sobie coś magicznego — połączenie historii, elegancji i codziennego życia, które tętniło w każdym zakątku.

Słońce, które od rana ogrzewało kamienne uliczki, nadawało im złocisty blask. Przechadzałyśmy się po malowniczych alejkach, w których co krok natykałyśmy się na małe, luksusowe sklepiki, ukryte w cieniu starych kamienic. Wystawy pełne były eleganckich torebek, delikatnych perfum, jedwabnych apaszek i biżuterii, która lśniła jak drogocenne klejnoty. Każdy sklep miał swoją historię, a właściciele z uśmiechem opowiadali o swoich wyrobach, dodając do tego uroku swoją melodyjną, włoską mowę.

Piazza del Ferrarese, na którym spędziłyśmy sporo czasu, był wypełniony ludźmi. Turyści przechadzali się z aparatami w rękach, starając się uchwycić piękno tego miejsca, podczas gdy tubylcy, siedzący przy kawiarnianych stolikach, popijali swoje espresso i rozmawiali w ożywionych tonach. Brzęk filiżanek i śmiechy odbijały się od kamiennych murów, tworząc ciepłą, przyjazną atmosferę.

Oczywiście nie mogło zabraknąć chwili relaksu przy kieliszku aperola. Usadowione wygodnie na ratanowych krzesłach, obserwowałyśmy życie toczące się wokół nas. Aromat pomarańczy i ziół mieszał się z zapachem świeżo parzonej kawy, a my, z uśmiechami na twarzach, delektowałyśmy się tą chwilą spokoju. Patrzyłyśmy, jak słońce powoli zbliża się ku horyzontowi, barwiąc niebo na złoto-pomarańczowo, co nadawało miastu jeszcze bardziej romantyczny charakter.

Z każdą chwilą czułam, że zbliżam się do momentu powrotu, który miał oznaczać coś więcej niż tylko zakończenie tego krótkiego wypadu. W sercu nosiłam poczucie, że decyzja, którą podjęłam poprzedniego wieczoru, była krokiem ku zupełnie nowemu rozdziałowi. Czułam, że wracam do innego życia, pełnego zmian i nowych wyzwań, które czekały na mnie w domu.

Zbierając się na samolot, czułam lekki niepokój, ale też podekscytowanie. Bari zostawiło we mnie ślad, który miał mi towarzyszyć jeszcze długo po powrocie. Wracałam bogatsza o nowe doświadczenia, pełna przemyśleń, ale wciąż bez pewności, czy jestem gotowa na to, co przyniesie przyszłość.

***

Hania, która mieszkała ze swoim wieloletnim partnerem Robertem w naszej okolicy, zabrała się ze mną i Kają, gdy przyjechał po nas jej chłopak, Leon. Mieszkałyśmy w tej samej okolicy, co zawsze ułatwiało nasze wspólne powroty.

Leon był Maltańczykiem i kimś więcej dla mnie niż tylko partnerem Kai — był dla mnie jak brat, na którego zawsze mogłam liczyć. Człowiekiem niesamowicie życzliwym i pomocnym, zawsze gotowym wyciągnąć rękę, kiedy tego potrzebowałam. Jego kreatywność sprawiała, że nawet najtrudniejsze chwile nabierały barw, a on sam potrafił zamienić każde doświadczenie w lekcję, która dodawała siły.

Zawsze pocieszali mnie razem z Kają po tych koszmarnych randkach, kiedy wracałam rozczarowana i obiecywałam sobie, że już nigdy więcej nie umówię się z nikim. Oboje byli wtedy jak moje duchowe wsparcie.

Jednak jadąc przez spokojne ulice Malty, czułam ciężar na sercu. Wiedziałam, że muszę powiedzieć Leonowi o Martinie, ale słowa wciąż grzęzły mi w gardle. Gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję, że Kaja zrobi to za mnie, że jakoś poprowadzi rozmowę.

Wieczorne niebo powoli ciemniało, a ulice były spokojne, niemal opustoszałe. Niedzielny wieczór przyniósł ze sobą ciszę, która rozciągała się nad miastem jak aksamitna zasłona, otulając nas delikatnie. Reflektory samochodu przecinały subtelną ciemność, oświetlając wąskie, brukowane drogi i kamienne budynki, które zdawały się szeptać historie minionych wieków. Czułam, jak lekka wilgoć osiada na mojej skórze, przypominając mi o bliskości morza, nawet jeśli nie było go widać.

Droga do Mosty prowadziła nas przez malownicze krajobrazy — z jednej strony widzieliśmy zarysy starych kościołów i klasztorów, z drugiej zaś przemykały pola oliwkowe i winnice, które w świetle latarni nabierały niemal mistycznego wyglądu. Była to podróż spokojna, niemal kontemplacyjna, podczas której każdy zakręt odkrywał przed nami nowe widoki, a cisza była przerywana tylko cichym szumem opon toczących się po asfalcie.

Charakterystyczna kopuła kościoła na Rotunda Square w Moście — jednego z ulubionych miejsc mojej mamy — powoli zaczynała się wyłaniać na horyzoncie, przypominając mi, że jesteśmy blisko celu. To miejsce zawsze miało w sobie coś wyjątkowego; coś, co przyciągało i jednocześnie budziło respekt, a teraz, w tej nocnej ciszy, wydawało się jeszcze bardziej majestatyczne.

***

Miałam wrażenie, że Franio zaraz odleci, kręcąc swoim małym, włochatym ogonkiem z taką prędkością, że niemal unosił się nad podłogą. Gdy weszliśmy do mieszkania, jego radość była nie do opisania — skakał, piszczał i nie przestawał mnie obsypywać czułościami. Oczywiście po kilku szybkich buziakach pobiegł witać się z Leonem, który jak zawsze przyjął go uśmiechem i ciepłym słowem.

Greta najwyraźniej już spała, więc staraliśmy się uciszyć radość Frania. Wzięłam go na ręce i zaniosłam do swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi, aby dać Grecie szansę na spokojny sen.

Sypialnia wydawała się dziwnie cicha i przytulna po weekendzie pełnym wrażeń. Spojrzałam na leżący na biurku stos notatek, który zdawał się na mnie czekać z niecierpliwością. Westchnęłam, czując, jak ciężar obowiązków powraca wraz z tą zwykłą codziennością.

— Nie tęskniłam za wami — mruknęłam z ironią, patrząc na książki, które przypominały mi, że czas odpoczynku dobiegł końca.

Podeszłam do okna, z którego rozpościerał się widok na majestatyczną dolinę. Mieszkanie znajdowało się w jednej z wyżej położonych części miasta, a most, który prowadził nad Valley, oferował zapierające dech w piersi widoki. Nocne światła miasta migotały w oddali. Miałam wrażenie, że Mosta oddychała razem ze mną, a widok ten, choć tak dobrze znany, zawsze mnie uspokajał. Była w tym jakaś magia — cisza, spokój, delikatny szum wiosennego wiatru, który przenikał przez noc.

Zamknęłam oczy na moment, próbując wyciszyć myśli, ale przypomniałam sobie o Martinie. Wzięłam telefon i szybko napisałam: „Dojechałam do domu, muszę brać się za naukę”, wiedząc, że czeka na jakikolwiek znak ode mnie.

Odpowiedź przyszła niemal natychmiast: „Dobrze, to już nie będę dziś dzwonił. Tęsknię xxx”.

Uśmiechnęłam się lekko, choć w środku czułam mieszane emocje. Franio, który wiernie mi towarzyszył, patrzył na mnie swoimi wielkimi oczami, jakby rozumiał każde moje uczucie. Dałam mu jego ulubiony smakołyk, a sama udałam się pod gorący prysznic, który miał, na to liczyłam, mnie obudzić.

Noc spędziłam przy biurku.

Co jakiś czas unosiłam do ust filiżankę z kawą, czując, jak ciepło napoju rozpływa się we mnie, dodając sił, by przetrwać kolejne godziny. Zatopiona w notatkach, próbowałam skupić się na przygotowaniach do jutrzejszego egzaminu, choć moje myśli co chwila uciekały do widoku za oknem, do tej ciemnej doliny, która zdawała się przyciągać wzrok jak magnes.

Każda minuta się dłużyła, a jednak czas zdawał się jednocześnie pędzić — noc powoli ustępowała miejsca świtowi, a ja wciąż pochylałam się nad książkami, próbując wchłonąć jak najwięcej wiedzy. Ciemność na zewnątrz była jak moje własne emocje — głębokie, nieuchwytne, pełne czekającego w nich spokoju i ukrytej energii.

Rozdział XIII

— Halo? — Odebrałam telefon, nie do końca wiedząc, co się dzieje. Wierzchem ręki otarłam ślinę z kącika ust, próbując przywrócić się do rzeczywistości. Za oknem poranek już na dobre zagościł, jasne światło wlewało się do pokoju, rozpraszając resztki snu, które jeszcze mnie otaczały. Zegar tykał gdzieś w tle, a w mojej głowie nagle zabrakło przestrzeni na cokolwiek innego poza rosnącym poczuciem paniki. Poczułam, jak moje serce zaczyna bić szybciej, zbierając w sobie całą moc, jakby zaraz miało wyskoczyć z mojej klatki piersiowej.

— Dzień dobry, księżniczko — usłyszałam głos Martina, ciepły, ale brzmiący jak echo z innego świata, świata, do którego teraz nie miałam dostępu.

„Księżniczko?”, pomyślałam, marszcząc brwi w lekkim grymasie. To słowo wywołało we mnie zdziwienie, ale zanim zdążyłam bardziej się nad tym zastanowić, uderzyła mnie rzeczywistość.

— Dzięki Bogu, że zadzwoniłeś! — pisnęłam, nagle zdając sobie sprawę z upływającego czasu. — Już prawie siódma, muszę lecieć, mam zaraz egzamin!

Słowa wyskakiwały z moich ust, jakby miały własne życie, napędzane rosnącą falą stresu, która mnie zalewała — wskazówki zbliżały się nieubłaganie do siódmej, a ja wciąż byłam w piżamie, z nieogarniętymi włosami, w stanie, który odbiegał od spokoju, którego teraz potrzebowałam.

— Na pewno poradzisz sobie świetnie, jak zawsze, nie stresuj się — powiedział Martin kojącym tonem, który niestety nie miał mocy wpłynięcia na mnie. Jego słowa, choć ciepłe, zdawały się przelatywać obok mnie, nie zostawiając po sobie żadnego śladu.

— Dziękuję ci, muszę lecieć, miłego dnia — powiedziałam szybko, próbując nadać swojemu głosowi spokojny ton, choć w środku czułam, jak rośnie we mnie panika. Szybko zakończyłam rozmowę, odkładając telefon na bok, i zaczęłam w pośpiechu zbierać notatki, starając się uporządkować myśli na tyle, by powtórzyć cokolwiek po drodze na uczelnię.

Wzięłam ekspresowy prysznic, czując, jak gorąca woda zmywa ze mnie resztki snu i zmęczenia, ale nie potrafiłam w pełni się zrelaksować. Ciemne włosy sięgające pasa zaplotłam w dobieranego warkocza, który w takich momentach zawsze wydawał się najwygodniejszym rozwiązaniem. Spojrzałam w lustro, próbując zebrać się w sobie, ale odbicie, które na mnie patrzyło, było pełne napięcia.

Zamówiłam taksówkę, starając się nie myśleć o tym, jak mało czasu mi zostało. Franio, mój mały druh, smacznie spał, zakopany w kołdrze; jego małe ciałko było ledwo widoczne. Gdy podeszłam, by dać mu buziaka, leniwie otworzył jedno oko, jakby tylko na chwilę chciał się upewnić, że jestem przy nim. Uśmiechnęłam się, czując, jak ten mały gest dodaje mi odrobinę otuchy.

Ostatnie spojrzenie na pokój — rozrzucone notatki, stos książek, które czekały na swoją kolej, i światło poranka wlewające się przez okno — przypomniało mi, że to tylko kolejny dzień w moim pełnym wyzwań życiu. Ale wiedziałam, że muszę stawić mu czoła, z całą determinacją, którą miałam w sobie. Taksówka już czekała, a ja, z duszą na ramieniu, wybiegłam na spotkanie z egzaminem i wszystkim, co przyniesie dzień.

***

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 75.55