unikając światła
przyszedł omijając natrętne zakręty
i niepowtarzalne słowa
powrócił gubiąc się w tłumie
unikając światła bijącego
od ich myśli
był zatwardziałym samotnikiem
łzy nie miały znaczenia
kochał się w życiu
najczęściej bez wzajemności
przybywał w bólu skazany
na dożywotnie jutro
zaprzepaszczony niby łza na deszczu
pewnego dnia zrozumiał lęk
który zawzięcie pielęgnował
był to cień powiewający u ramion
płachta nocy ciągnęła się
niby najcięższa tęsknota
jak wyglądała jego śmierć?
była przypadkiem jak zwykle
niedokończoną intencją pretekstem
nie do podważenia
łzy wyrywały się spod powiek
wbrew woli oddalenia
tak jego niepewność była
zbyt łakoma i niepotrzebna
powierzył swoje ciało pustce
aby czas odszukał drogę powrotną
lustrzane spojrzenie
nie przerywajcie mi bardzo proszę
w połowie zdania
nie unikajcie słów
którymi pragnę was nasycić
pędzi haust wyłudzonego powietrza
piętrzą się odpowiedzi
bardzo retoryczne
nie jesteście skargą w której objęciach
pragnę stawać się zachętą
do zmartwychwstania
pięść poematu zaciska się na gardle
milkną sztandary gasną
osamotnione myśli
czy umarłaś z przypadku
nie zasłużywszy na wymyśloną śmierć
czy zaginęłaś pośród snów
próbując odnaleźć siebie
zanim znów cię zobaczę usłyszę
szelest serca
doszukam się ciała
gdzie nie ma wstępu
niegdysiejszy zmierzch
tańczymy w imię rozpustnej ciszy
szukamy ziarenka piasku gdzie tkwi
lustrzane spojrzenie
oznaki przyszłości
oddalona od wątłej granicy
między zakazanym ciałem
a błagalną karą
zaginiona na krawędzi jutra
nie mogę odnaleźć człowieka
którego napotkałam przedwczoraj
przypadkiem w lustrze
oddzielona przez lata świetlne
od krzywoprzysięstwa
zakochana w twym wyczuleniu
jestem najwyżej łzą
wydartą bez żalu łykiem milczenia
za którym podążę
poza kraniec wytrzymałości
martwe łzy wzbierają
w oczach tłumu
nie słychać wołania o ciszę
wciąż wysłuchuję wyznań
płynących pod prąd czarnej rzeki
gdzie zalęgła się
moja niemoc
skrupulatność w poszukiwaniach
oznak przyszłości
być może pożegnałam cię
serdecznie
pokonałam ciszę jątrzącą się
pod znoszonym ochłapem języka
przywołać wolność
ukryta między cudem a wtórnością
poszukuję gwiazd
które mogłyby świadczyć
o powrocie czułości
schowana serdecznie
w twoich słowach
żywię się obojętnością
dla jakiej nie warto śnić
pobieżnie
ukrzyżowana na własnym oddechu
usiłuję odrodzić się
u stóp przyszłości
wśród koszmarów
które nawiedzają mój czas
zakończona w twoich łzach
czekam na nawrót serca
na zbyt odległą perspektywę
światła
moje paznokcie szukają
pociechy w nieznanych zakątkach
twojej samotności
słowa gonią myśli nieumiejące żyć
bez wspomnień
muzyko
lśnij wystarczająco wymownie
aby przynęcić lęk
przywołać wolność
szept wzgórz
rude chmury przeszyte
nadmiernymi spojrzeniami
słowa uciekające z pokorą
spomiędzy snów
jesteś tą zaginioną łzą
na którą czekam
odkąd zajaśniała noc
objawiły się nam ubogie
pocałunki
wszystkie urojenia
należą do innych czasów
kiedy to życie przypominało garść
świeżego oddechu
haust ckliwego kamienia
wiem że powrócisz
kiedy spadnie pierworodna
szkarłatna gwiazda
kiedy pochyli się ku nam
zbyt ciężki nieboskłon
wydobyłeś ze mnie westchnienie
wiatru szept wzgórz
nienasycenie echa
wszystkie kroki
które postawiłeś na powrotnej drodze
pielęgnuję i przyznaję się
do kary
nie chcę kochać wbrew sercu
dzięki przyszłości
tak odległej że czuję
twój zapach
twoje oczekiwanie na zmierzch
wbrew wieczorowi
poruszam ciszę obudzoną
w centrum bezludnego wszechświata
modlę się własnymi słowami
do spadających gwiazd
których krew powiela
moje niedowierzanie
przenika mnie wiatr
wskrzeszony twoim oddechem
dotykają łzy przelane zbyt pośpiesznie
jestem dość samotna
żebym mogła sumiennie tęsknić
dziś twoje purpurowe niebo
szuka pocieszenia w moim śnie
twój bezczas koliduje z uśmiechem
który pragnę wręczyć ci
wbrew wieczorowi
ukrywam w płonącym sercu
ostatni słoneczny promień
życie które spóźniło się boleśnie
na własne urodziny
odszukaj mnie między słowami
które nigdy nie padły z niczyich ust
poczuj we mnie ten lęk
który prowadzi na najwyższy szczyt
ostatni pociąg
miłość nigdy nie mogła
zasnąć w cieniu mojego serca
była bolączką z którą nie umiałam
się porozumieć
kosztowała zbyt wiele życia
i bezcennych łez
łączyła brzegi rzek
bezdenne otchłanie
życie i śmierć
powracała zawsze
w nieodpowiednim momencie
delektowała się szczęściem
gardziła samotnością
pewnego dnia ocknęła się
w niewłaściwym śnie
za bardzo pragnęła spełnienia
zgubiła gdzieś po drodze
sens istnienia
jej smutek stał się
zbyt kosztowny
to co miało stanowić kłamstwo
ocknęło się jako krystaliczna prawda
uczucia zamieniły się
na role z marzeniami
usechł ostatni podryg jutra
od ciszy bolały myśli
miłość spotkało to
co dotyka najpiękniejsze pragnienia
zakończyła się wielokropkiem
niemą balladą
zaginionym westchnieniem
spóźniła się na ostatni pociąg
uroniła o łzę za dużo
odnalazła zaginiony cień
kropla strachu
w życiu czasem trzeba
umrzeć dla przykładu
czasami uśmiech oznacza
wołanie o pomoc
siła samotności jest tak znaczna
że sen przystaje
w połowie zdania
noc wyśniona na wszelki wypadek
jest ciałem porzuconym
w koleinie odległości
obcość czasu
często nie oswaja największych myśli
brak znaczenia nieba
doprowadza horyzont
do ufności
powróć moja niepodległa duszo
nieposkromiona wolności
odnajdź prawdę
pośród dalekosiężnych chmur
odszukaj uśmierzenie
dla mojego dotyku
chciałabym obudzić wieczność
ale pobieżność nieboskłonu
ciąży powietrzu
oddech jest niedomówieniem
życiorysem opowiedzianym
od środka
odnajdź kroplę strachu
odmienność języka
którym karmię
najbardziej zmęczonych
zbyt odległe łzy
kocham się w słowach zbyt odległych
by objęły mój smutek
kocham się w gwiazdach
ich purpurowe łzy znaczą serce
nie rozumiem serdecznego bólu
który sprawia obojętność
ludzkich gestów
nicość wypełniająca podartą duszę
żal przepełniony głuchą złością
jest tlenem dla pożegnania
niezrozumieniem dla lęku
zanim odszukam w niebie miejsce
dla buńczucznych wspomnień
przeżyję jeszcze raz
tę kiepską teraźniejszość
nadam przyszłości puste imię
czy warto płakać kiedy noc
jest tak rozległa i osierocona?
czy warto śnić gdy trawi bezsenność?
nie szczycę się odrzuceniem
nie wołam pod prąd zagubienia
zrozum że mój żal jest zbyt rozległy
aby uciszył ostatnią anielską łzę
przeciwstawił się godzinom
ku którym podążają zaciekłe złudzenia
bez podwójnego dna
niezasłużona śmierć spotyka
usychające z przesilenia łzy
cisza którą pielęgnuję
jest świetnym preludium do pożegnania
czarny wietrze
zapomnij na moment o świecie
powróć tam gdzie czekają
na ciebie zmiennocieplne gwiazdy
proszę niech twój śmiech
wypełni moją obolałą myśl
niech ciało doczeka się prawdy
dla jakiej nie warto odchodzić
dlaczego znów umieram w sobie
dlaczego przepełnia mnie
gorycz i bezsenność?
nie potrafię czekać zbyt dogłębnie
nie wiem czy wystarczy mi oddechu
aby zapamiętać łzy
nie znam obaw niewypowiedzianych
nie rozumiem myśli
bez własnego słowa
wszystko co kiedyś należało
do mnie dziś jest tęsknotą
bez podwójnego dna
zastępczej dobrotliwej melancholii
która krzyczy najgłośniej
słowa spływające z twoich ust
nie przypominają
zarodków współczucia
myśli zagnieżdżone
w ciepłym kącie głowy
są pobożną jasnością
ucieleśnieniem najczystszej prawdy
odkąd poczułam na skórze
twój trujący dotyk
odkąd moja rzeczywistość
stała się snem
serce spoczęło w pokoju
dusza zaznała strachu
złudne są pragnienia
uosobione zbyt wcześnie
lepiej nie przyznawać się
do wspomnień
które pożądają twojego cienia
nie chcę żyć zbyt przesadnie
przyglądać się gwiazdom
podziwiać bezsenny urodzaj
moje ciało dryfuje na złość duszy
zmysły kołyszą się
wraz z powiewem westchnienia
proszę nie żegnaj się zbyt późno
nie szukaj pośród myśli tej
która krzyczy najgłośniej
ocucić przyszłość ze śpiączki
moc złudzeń przynosi mi
wskrzeszenie i najgłębszy strach
bezsiła prowadzi
ku najwyższym wzgórzom
ku światłości
która zdobi twoje serce
moje ciało obumiera
z braku uśmiechu
dusza kona zrzucona na niełaskawe dno
powróć moja piękna samotności
udowodnij że przeszłość wciąż należy
do teraźniejszości
ukrywam kłamstwo
pod wycieraczką
najwyższa pora odzyskać
powietrze i znów oddychać
czas aby ocucić przyszłość ze śpiączki
i podzielić się nią z niewinnymi
bezsenny wiatr muska policzek
tęsknota pędzi ile sił w ciszy
piękne są chwile
kiedy łez jest zbyt wiele
momenty kiedy serce łasiło się
do umysłu
przepadły bez szeptu
w przepaść runęła
ostatnia krwawiąca gwiazda
ostatni niedokończony oddech
w połowie drogi
czerwone gwiazdy nie mieszczą się
w moim sercu
purpurowe łzy zdobią
białą skórę
obojętność pozostała tym
czego najmniej się spodziewamy
zabrakło wspomnień
powietrze nie trafia do płuc
tak cicho jest dziś w duszy
tak wiele zrozumiałam
odkąd utraciłam wczorajszy dzień
dalekie tak okropnie dalekie
są gwiazdy
dalsze niż niebo dalsze niż życie
czuję cię wszystkimi zmysłami
przygarniam do pustych łez
wypożyczony czas zakpił sobie
z mojej autobiografii
tak wstrętnie splagiatowanej
mój miły
zanim pozbawię cię bezsenności
zanim zerwę zakazany owoc
przystanę w połowie drogi
powrotnej
ocalę lęk który mi ciebie ofiarował
znów zasypiam w połowie smutku
przedostaję się
na drugą stronę lustra
chciwa obojętność
było odbiciem światła
było jasnością której wstydził się
najgłębszy cień
miłość
poczęta nie w porę
kojarzyła się z lękiem
z bólem w klatce piersiowej
dedykowałam przyszłość
nieodpowiedniej samotności
wątpiłam w czerń
która przepełniała chciwą
obojętność
mój miły
przyodziany w najwykwintniejszy uśmiech
odnajdź własny czas
pośród moich dróg
przekonaj się że szczęście
odebrało mi prawo
do życia
jestem aby twoja przeszłość
była także moja
nie prowokuj moich obaw
do dalszej podróży
nie wschodź po niewłaściwej stronie nieba
lęk jest tym
czego wyrzekamy się najchętniej
senne łzy połyskują
na cienkiej skórze
zaprzeszły sen
nie jestem osobą
z twojej obrazoburczej bajki
nie gram roli
która przekonałaby cię
do dalszego ciągu
jestem warta mniej niż wydaje się
straconym wrogom
odnajduję swój zaprzeszły sen
w twoich oczach
wskrzeszam wolność
która karmi moje godziny
zatrzymaj się
jeśli świat ma dla ciebie znaczenie
powstań skoro ciało
wciąż przynależy do duszy
skupiona na smutku
oddana łzom
podążam za światłem zmysłów
twojej jedności z rzeczywistością
powierzam czułość
przeobrażeniom
dedykuję łzom które nie zasłużyły
na melancholię
odłóż do szafy
niepotrzebne serce
odszukaj postument dla wiary
powstać z popiołów
nie czuję już tego blasku
który w poprzednim życiu
rozjaśniał zakątki
mojej meandrycznej duszy
nie przypominam sobie dróg
które dziś prowadzą
wciąż pod prąd
jestem aby samotność
poznała własny sens
aby wreszcie zakwitły moje myśli
wciąż spoglądam w dal
aby odszukać tam przyjaźń
przerastającą teraźniejszość
otwieram okno
aby czas odnalazł wejście
do świata
cicha spokojna nocy
przybądź z pomocą
dla moich niewypowiedzianych słów
dla łask które tłamszą nicość
pewnego razu zrozumiem
ile serc potrzeba aby pokonać
ostatnią miłość
zrozumiem że ciało także potrzebuje
duszy aby powstać
z popiołów
poczuć żal
zalśnił we mnie pierworodny sens
ocknął się bezczas
który zatruwa krew
przyjdź zanim moje życie zrozumie
że śmierć nie ma
żadnego przeznaczenia
pragnę dotknąć serdecznie
twoich łez
zapoznać się z przyszłością
którą powierzył ci ktoś inny
nie okłamujmy się nawzajem
leciwe dekady już nie współgrają
z łaską dla słów
mój sentyment sprzeciwia się
przeznaczeniu
nadaje niewłaściwie imię
skargom na dzieciństwo
gdzieś pomiędzy wersami
utraciłam puentę
dla tej fraszki
poemat wzniesiony twoim sercem
to tylko przywidzenie
zbyt łatwowierne
by nadać mu myśl
chciałabym przyśnić taki cień
który odnajdzie moje skryte łzy
poczuje mój żal
wyświechtany cień
jesteś kłamstwem ukrytym
w proteście pozorów
jesteś prawdą schowaną
w zaciśniętej pięści serca
nie pożądam twojego światła
nie śnię o kryształowym uśmiechu
jesteś swobodą
wolnością wskrzeszoną
spośród urywanych odpowiedzi
tabliczka mnożenia odmówiona
dość pośpiesznie
może zdziałać cuda
potęga ludzkości nie umknie
władzy śmierci
ból nie zamieni się na role
z prawdą
tańczę dobitnie do ostatniego
haustu powietrza
a gdy zabraknie już wieczności
gdy umknie niewypowiedziane urojenie
wtulę duszę w twoją odległość
przywdzieję wyświechtany cień
nie oddalaj się ulicami
które do nikogo nie należą
spójrz w próżnię czeka tam wstęp
do nonszalanckiego życia
czarno-biała bajka
pogrążam się w objęciach czasu
czuję zapach zakazanych owoców
smutek jest tym co pozwala
prowadzić tę urągliwą grę
niechcący utraciłam pretekst
dla istnienia rzeczywistości
odblaski kłamstw zdobią
twoją bladą twarz
cisza przeciwstawia się wołaniom
o krztynę pokory i odosobnienia
smutny jest twój uśmiech
poświęcony pragnieniu jutra
nie wiem co wybrać
otwarte okno
czy zamknięte drzwi?
co jest ciekawsze
samotność czy obojętność?
pewnego poranka wyśniłam
dalszy ciąg tej czarno-białej bajki
nie było dla ciebie miejsca
w moim domu
nie poczułam światła w twoim wzroku
ciężko jest pokonać przeszłość
gdy księżyc objawia się jasno
zwrócić winę
bezimienne równiny
szczyty bez własnego nieba
księżyc stoi jasno
w mojej popękanej szybie
jestem pustką
którą wypełnić mogą wyświechtane dusze
wykradzione pamięci
krzyczysz
żeby mogli usłyszeć cię
milczący
szepcesz żeby los podniósł się
z klęczek
usiłowałam stać się kimś
odmiennym
ale utraciłam margines wiary
zwątpienia w ostateczną godzinę
nie pozwól mi śnić
zbyt jasno
za oknem trwa głuchoniema
bitwa żywiołów
oddychaj z całych sił duszy
kołysz się na wzburzonym
powiewie wiatru
zanim dotkniesz słońca
przytul się do piersi nocy
w twoich objęciach konają
najpiękniejsze gwiazdy
nie ma człowieka
jakiemu zwróciłabym własną winę
w nieznaną przeszłość
ciche przypadki natręctw
chodzą własnymi wydeptanymi
trotuarami
zanim pożegnasz mnie
na powitanie
podaj mi wspomnienie
tego pięknego kłamstwa
podziel się oddechem zbyt odległym
aby schwytać słoneczny promień
kilka słów
przyodziana
w znoszone płótno nocy
palto wyszywane purpurowymi łzami
płynę pod prąd tej łaskawej rzeki
która nie śmie na mnie zaczekać
nie chcę nie potrafię
żyć tak donośnie żeby mogła zagłuszyć
mnie martwa mowa lat
tracę kontrolę
nad własnym czasem
nad pragnieniem
które polecam ptakom bojącym się nieba
zostanie mi tylko
kilka chciwych oddechów
parę wyuzdanych spojrzeń
prosto w źródło
przykrywam się płachtą śniegu
odpływam w nieznaną przeszłość
umrzeć dożywotnio
wykwintna szczegółowość czasu
nie odzwierciedla się w snach
uległość naniesiona
na plan ciszy nie jest tym
czego się spodziewamy
mój mroczny mesjaszu
złóż ciężkie serce w moje ramiona
poczuj z całych sił drżenie myśli
to co niedokończone
musi odzyskać zwieńczenie
w stuletnich gwiazdozbiorach
podzielona na sen i jawę
wyśniłam bluźnierczy sens
porzuciłam objawienie światła
mroczny mesjaszu
pragnę pokochać cię łapczywie
żeby świat zrozumiał sens szeptu
moje pragnienia
przełamane na pół
potrzebują krztyny oddechu
miłosierdzia czającego się
w mrocznym zakątku duszy
tak jestem tuż obok ciebie
żebyś zrozumiał że czasem potrzeba
wieczności
aby umrzeć dożywotnio
któremu zaufałam
to co nas okrutnie dzieli
nie jest sprzymierzonym światem
potęgą przyszłości wzniesionej
na podejrzanym fundamencie
wszystko co pragnę ci zwrócić
to lęk i pokora
nabawiłam się ich
gdy tęskniłam
wbrew spełnionym pocałunkom
pomimo dotyku zadanego
zbyt wyniośle
wiem
jesteś dość odległy żebym słyszała
krystaliczny śpiew łez
wiem twoje serce postukuje
wbrew światłu
wbrew splecionym dłoniom
wszystko dziś jest nowe
nawet samotność pozwoliła
unieść się tęsknocie
zajaśniała w tobie dziewicza przepaść
przebudził się urodzaj
dla jakiego śnię w milczeniu
przepraszam
nie przypilnuję ci miejsca
w kolejce
nie zdradzę ucieleśnionego smutku
któremu zaufałam
milczenie łez
mój mroczny mesjaszu
opuszczam myśli
które nie prowadzą ku samotności
porzucam bezczas kojarzący się
z milczeniem łez
nie odchodzę jednak
na drugą stronę szkarłatnych chmur
nie pragnę wspomnień
by były niedokończoną nadzieją
nagie myśli rozebrane ze słów
nie wymagają dziś wycieszenia
nie chcą marzeń
by były kamieniem węgielnym
mroczny mesjaszu
odkąd poczułam na skórze twój cień
odkąd ból przepełnił serce
stałeś się wytchnieniem
od bezsenności
zamieniłeś w odległość
którą pokona moja tęsknota
kres położą niewierne usta
mroczny mesjaszu
wskaż zegar co udowodni godzinę
uświadomi przestrzeń chwili
niech to co nadludzkie
zespoi dziś nasze ramiona
zamieni w źródło poznania
istnienia wbrew niebu
nikt nie zawinił
mój mroczny mesjaszu
powracający z sieni ziemskiego piekła
czy stanowisz zwierciadło
dla sumień ludzkości?
czy zamieniasz się w pokój
który zjednoczy
najbardziej skłócone słowa?
jesteś tak blisko
wtulam łzy w twoją rozłożystą pierś
czuję z całych sił bliskość
zachęcam serce do dalszej podróży
nie ma w nas dość smutku
aby położyć kres
nieucieleśnionej tęsknocie
drogi mroczny mesjaszu
dostrzeż we mnie zwierciadło dla łez
doszukaj się prawdy która zastąpi
wieloletnie pożegnanie
nie jestem tu po to abyś śnił
na przekór nocy
przynoszę ci najcudowniejsze gwiazdy
aby złączyła nas przepaść
mroczny mesjaszu
pokonajmy tę niespokojną rzekę
doszukajmy się skrupułów
gdzie nikt nie zawinił
choć usta milczą
mój mroczny mesjaszu
czy siła naszych złudzeń
pokona nieoswojony rozsądek?
czy nieporuszone myśli
odrodzą się ze łzami?
życie jest mi boleśnie obojętne
przeszłość wciąż próbuje
zerwać maskę
pogrążona w jedności
z przeznaczeniem
sponiewierana
przez wyuzdane konstelacje
poszukuję namiastki smutku
w zaprzepaszczonej namiętności
mroczny mesjaszu
znów czuję
uśmierzający powiew melancholii
ponownie doświadczam
tej jedynej obietnicy
dla jakiej mogłabym napisać
splagiatowane epitafium
zespojone bólem dusze
próbują dotknąć myśli opatrzności
odnaleźć sedno
zjednoczenia
mroczny mesjaszu
nie umieraj wbrew miłości
nie odchodź choć usta milczą
przypowieść
nieuniknione słowa należą do zdań
które nie zaznały ani początku
ani rozwinięcia
niepoukładane myśli
subtelnie drażnione
przynoszą najczystsze gwiazdy
dziewicze poranki
pozbawione bezsenności
pogrążam się w tej samotności
niby w oddechu
serce rzuca się do ucieczki
ukrzyżowana we własnym śnie
przeklinam nienarodzoną przyszłość
wyrzekam się nieba
które usiłuje odebrać mi pociechę
nie rozumiem
skąd w moim wołaniu tyle milczenia
nie pojmuję w jaki sposób odkryłeś
że wciąż tu jestem
proszę nakarm mnie ciałem
podaj kielich wina
pewnego razu przebudzę się
między oknem a drzwiami
powróci taka pora kiedy nawet strach
był przypowieścią straconego
apokalipsa
do bólu smutne są myśli
które nie należą do Boga
delikatne słowa
w nie ubieram strach
porzuconą obojętność
przeklęta niestała pamięci
nie chcę
żeby świat dobiegał kresu
a człowiek obumierał
na wewnętrzną apokalipsę
przybędzie taka biała noc
by nasycić nas światłem
spadających gwiazd
przyniesie obietnicę
wiodącą ku zardzewiałej bramie
raju
niepogodne jest serce
w duszy łka deszcz
czy zrozumiesz ile snów minęło
od wspomnień
czujesz jak przemija
ostatnia gwieździsta łza
ręka Boga
przeinaczona jest noc
co zamiast gwiazd przynosi
szkarłatne pocałunki