Podziękowania
Nawet nie wiem, od czego zacząć. Zacznę więc od początku. Pomysł na tę książkę od dawna siedział w mojej głowie. Piszę ją już dosyć długo, ponieważ pierwszy rozdział leżał na moim dysku ponad rok, zanim doczekał się kontynuacji. I właśnie tu chciałbym rozpocząć moje podziękowania, które kieruje do Oliwi, Angeliki i Alberta, którzy można powiedzieć, kazali mi dokończyć tę historię. Kolejne podziękowania pragnę przekazać trójce wspaniałych: Michałowi, Dawidowi i Bartkowi, którzy dali mi kopa do działania i nieco wpłynęli na zakończenie tej historii. Pragnę również zaznaczyć, że ogromny wkład w tę książkę mają Pani Agnieszka, moja nauczycielka języka polskiego oraz Anna, moja siostra — kobiety, które odważyły się przeczytać moją książkę w surowym stanie. Na zakończenie chciałbym jeszcze za wszystko podziękować mojej rodzinie oraz wszystkim, którzy pomagali mi w trakcie pisania i późniejszego wydania tej książki.
Na ten moment nie pozostaje mi nic innego jak tylko życzyć Ci udanej lektury.
Rozdział 1 Początek
Mam na imię Aron, mam 18 lat, umieram. — Tak przedstawiałem się każdej nowo poznanej osobie. Osobiście nie lubię poznawać nowych ludzi. „Tu” gdzie mieszkam, każdy przychodzi i odchodzi za szybko. Ale gdzie jest „tu”? Już trzeci raz przyjęto mnie do szpitala, gdzie zajmują się takimi ludźmi, jak ja, ludźmi, którym pozostało już niewiele czasu na tym świecie. Jestem wysokim, chudym, rudowłosym chłopakiem. Moje życie pokazało mi jednak, że nie zawsze rudy musi być kozłem ofiarnym. Nie spotykałem na co dzień docinek ze strony rówieśników. Od zawsze lubiłem ubierać się na czarno. W sumie nie wiem dlaczego. W czarnych ubraniach wyglądałem na jeszcze chudszego niż byłem. Zawsze, gdy stawałem przed lustrem, na mojej twarzy widziałem tylko piegi. Kiedyś mi przeszkadzały, ale z czasem się do nich przyzwyczaiłem. Wcześniej mieszkałem w domu dziecka. Tak, nie mam rodziców, w sumie to nie mam nikogo. W domu dziecka przebywałem odkąd sięgam pamięcią. Od zawsze zadawałem sobie pytanie.
— Dlaczego ja?
— Dlaczego to wszystko spotyka właśnie mnie?
Od dziecka byłem bardzo chorowity. Może dlatego moi rodzice mnie zostawili. Łapałem każde możliwe przeziębienie, każdą możliwą grypę. Potrafiłem chorować nawet w lecie, przez co nie mogłem bawić się z innymi dziećmi na podwórku. Nie byłem jakoś specjalnie uzdolnionym dzieckiem. Jedyne, co sprawiało mi radość, to gra na fortepianie. Tak, umiałem grać na fortepianie, kiedy inne dzieci bawiły się ze sobą na podwórku ja i pani Marta graliśmy na fortepianie. Ale zaraz, kim właściwie ona jest? Pani Marta, a tak naprawdę pani M. — bo tak się do niej zwracałem — jest wychowawczynią w placówce w której się znajduję. Jest przepiękną złotowłosą kobietą o wielkim sercu. Niewysoka, lekko przy kości, zawsze z ogromnym szczerym uśmiechem na twarzy. Ma brązowe oczy i wątłą cerę. Czasami czuję, że tylko ona mnie tu rozumie. Z panią M. rozmawiam o wszystkim. Jest moją bratnią duszą. Zawsze próbowała pomóc mi zrozumieć, dlaczego moi rodzice mnie porzucili — zostawili jak niechcianą zabawkę.
Dorastałem pod opieką pani M. Wszystko, co teraz mam, co teraz czuję, zawdzięczam jej. Miała ogromne serce i anielską cierpliwość. Znosiła wszystkie moje humory, nawet te, kiedy byłem naprawdę okropny. Zawsze powtarzała mi, że muszę dobrze się zachowywać, że muszę być grzeczny, ponieważ może kiedyś nadejdzie dzień, kiedy jakaś inna rodzina pokocha mnie jak swoje dziecko. W tych słowach widziałem swoją życiową szansę. Szansę na nowe lepsze życie, szansę na rodziców, których tak naprawdę nigdy nie miałem. Ale życie nie jest takie proste. Dokładnie pamiętam moje pierwsze spotkanie z rodziną, która chciała adoptować dziecko. Byłem bardzo podekscytowany, w końcu chciałem pokazać się z jak najlepszej strony. Wchodząc do pokoju, gdzie miało odbyć się owe spotkanie, zobaczyłem dwoje ludzi zdenerwowanych równie bardzo jak ja. Zaczęli zadawać mi pytania.
— Jak się nazywasz?
— Aron — odpowiedziałem niepewnym głosem.
Uważałem na każde swoje słowo. Nie chciałem w żaden sposób wystraszyć tych ludzi.
— Co lubisz robić — spytał mężczyzna.
— Moim ulubionym zajęciem jest gra na fortepianie — odrzekłem.
Zaskoczyła ich moja odpowiedź, w końcu miałem dopiero 7 lat. Pani M., chcąc rozluźnić nieco atmosferę, poprosiła mnie o to, abym zagrał coś nowo poznanemu małżeństwu. W tym momencie moją głowę wypełniły myśli.
— Co ja mam dla nich zagrać?
— Coś wesołego?
— A co jeśli mi nie wyjdzie, jeśli się pomylę.
Po chwili zastanowienia zacząłem grać Mariage d’amour Fryderyka Chopina. Byłem skupiony jak nigdy wcześniej. Chciałem oczarować parę. Kiedy skończyłem grać, zobaczyłem, że pani płacze, nie wiedziałem dlaczego. Pan podszedł tylko do mnie i pogratulował mi talentu. Tu kończyła się moja rola. Zrobiłem, co mogłem, teraz wszystko zależało od małżeństwa. Wyszedłem z pokoju, cały stres zaczął znikać. Wróciłem do siebie i czekałem na panią M. Nie wracała przez dość długi czas. Miałem nadzieje, że ci ludzie mnie pokochają, że zabiorą mnie ze sobą. Nagle pani M. weszła do mojego pokoju, a jej wyraz twarzy nie wskazywał, na to, że przynosi dobre wieści. Usiadła obok mnie i zaczęła opowiadać o tym, że nie zawsze udaje się za pierwszym razem, mówiła mi, że jeśli nie ta rodzina, to następna. Rozpłakałem się. Czułem, że coś tracę, jakbym się zapadał i nie mógł się wydostać.
— Nie podobała im się moja gra?
— Zagrałem zły utwór?
— A może nie podobało im się moje imię?
Zasypywałem panią M. kolejnymi pytaniami, nie mogłem pogodzić się z tą sytuacją. Pani M. odpowiedziała mi, że to małżeństwo poszukiwało młodszego dziecka.
— Po prostu młodszego dziecka? Mam dopiero 7 lat, czy to już tak dużo?
Nie potrafiłem tego zrozumieć. Chciałem zostać sam. Pierwszy raz w moim życiu wyprosiłem z pokoju nawet panią M. Płakałem prawie całą noc. Następnego dnia nie miałem ochoty na nic, nie chciałem jeść, pić w sumie to wszystko było mi jedno. Pani M. przychodziła do mnie co jakiś czas. Pytała tylko, czy wszystko w porządku, czy czegoś nie potrzebuję, ale ja nie odzywałem się do niej, czułem się taki urażony. Siedziałem w samotności przez kilka dni. Nic nie sprawiało mi radości. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że pani M. nie zawiniła tu w żaden sposób. Zrozumiałem też, że krzywdzę ją moim zachowaniem. Postanowiłem ją przeprosić. Pani M. siedziała w swoim pokoju, ponieważ miała chwilę przerwy. Czytała książkę, kiedy podszedłem do niej, przytuliłem ją i przeprosiłem za moje zachowanie. Pani M. odpowiedziała mi, że się nie gniewa, bo przecież nawet nie ma o co. Zrozumiałem wtedy, że kocha mnie ponad wszystko. Poprosiłem ją o to, aby poszukała mi nowych kandydatów na rodziców, powiedziałem jej również, że jeśli teraz się nie uda, to spróbujemy kolejny raz. Przez następne kilka miesięcy spotykałem się z różnymi rodzinami, ale za każdym razem było tak samo — młode małżeństwa niemogące mieć dzieci szukały małego dziecka, które jak dorośnie, nie będzie nawet pamiętało o swoim krótkim pobycie w sierocińcu. Z czasem zacząłem się oswajać ze świadomością, że nie znajdę już nowych rodziców. Po kolejnych latach przepełnionych tęsknotą za chociażby odrobiną rodzicielskiej miłości, przeplatanych nieudanymi próbami adopcji, poddałem się.
Miałem już 15 lat. Uświadomiłem sobie, że w takim wieku jestem „za stary” na to, by ktoś zechciał mnie adoptować. Z czasem przestałem też modlić się do Boga. Zadawałem mu szereg pytań: gdzie jest?, dlaczego pozwala na to wszystko? Nie uzyskałem odpowiedzi na żadne z nich. Zacząłem odliczać dni do moich 18 urodzin. Czekałem tylko na to, aby wyrwać się z tego miejsca. Ale życie nigdy nie jest takie kolorowe, przynajmniej nie w moim przypadku.
W dniu moich 17 urodzin pani M. upiekła dla mnie ciasto. Robiła to za każdym razem, gdy któreś z dzieci miało urodziny. Dostałem nawet prezenty własnoręcznie zrobione przez inne dzieci z ośrodka. Ten dzień był dla mnie dobry. Pierwszy raz od dłuższego czasu przestałem myśleć o wszystkim innym i zacząłem cieszyć się chwilą. Jednak moje szczęście nie trwało długo. W pewnym momencie poczułem silny ból lewego płuca. Natychmiast powiadomiłem panią Martę, ponieważ ból był nie do zniesienia. Pojechaliśmy do szpitala. Na miejscu rozpoczęły się różne badania. Wszystko to trwało bardzo długo. Przewieźli mnie na salę, na której miałem czekać na lekarza. Była ze mną pani M., trzymała mnie za rękę i cały czas pocieszała, powtarzając, że to nic poważnego i że na pewno jeszcze dziś wrócimy do domu. Moja sala była bardzo mała. Leżałem na niej sam. Ściany były obrzydliwie zielone, nie lubiłem tego koloru. Na parapecie stały donice z ledwo żywymi kwiatami. Pomyślałem wtedy, że pewnie wszyscy są tu tak zabiegani, że nawet nie mają czasu ich podlać. Obok mojego łóżka stała mała szafka, o którą opierała się pani M. W pewnym momencie zrobiło się bardzo cicho, słychać było tylko tykanie małego zegara zawieszonego nad drzwiami. Ciszę tę przerwał lekarz, który wolnym krokiem wszedł do sali.
— Co się dzieje z Aronem panie doktorze? — zapytała zakłopotana pani Marta.
Mina lekarza nic nie zdradzała, starałem się wyczytać z jego twarzy diagnozę, którą ma nam do przekazania, ale nie udało mi się to. Lekarz podszedł do mojego łóżka, oparł się o barierkę i ciężko westchnął.
— Jesteś już dużym chłopakiem, więc nie będę owijać w bawełnę — powiedział lekarz lekko łamiącym się głosem.
Zauważyłem, że jego słowa bardzo zasmuciły panią M. Widziałem to na jej twarzy, poczułem też mocniejszy uścisk jej dłoni. Przez chwile wpatrywaliśmy się w siebie, po czym lekarz zaczął przekazywać nam swoją diagnozę.
— Masz raka… raka płuca…
Pani Marta momentalnie się rozpłakała. Do mnie nie do końca dotarło to, co powiedział lekarz. Nie mogłem tego zrozumieć. Zadawałem sobie w głowie pytanie, jaki rak? Nic wcześniej nie czułem? Takie rzeczy przecież nie pojawiają się ot tak. Lekarz zaczął precyzować swoją diagnozę. Powiedział, że w moim płucu jest guz, niewielkich rozmiarów, który nadaje się do operacji. Ta wiadomość ucieszyła bardzo panią M. Lekarz jeszcze przez długi czas tłumaczył nam wszystko, powiedział nam też o moim terminie operacji. Byłem oszołomiony, w pewnym momencie dowiedziałem się, że umieram, a zaraz później lekarz przekonywał mnie, że dzięki operacji wszystko może być jak dawniej. Odetchnąłem z ulgą. Moja operacja miała odbyć się za tydzień. Czekałem na nią z niecierpliwością, niczego się nie bałem. Pani M. powtarzała mi cały czas, że jestem bardzo dzielny. W dzień operacji pani Marta siedziała ze mną od rana. Opowiadała mi o tym, co dzieje się w domu dziecka pod moją nieobecność. Dowiedziałem się też, że moi znajomi napisali do mnie listy, ale pani M. w pośpiechu zapomniała o nich. Około godziny 12:00, na salę weszła pani pielęgniarka, która oznajmiła mi, że przewiezie mnie na salę operacyjną. Pani Marta pocałowała mnie w czoło, a ja zapewniłem ją, że wszystko będzie w porządku i że za niedługo wrócę już zdrowy. Pani pielęgniarka kazała mi usiąść na wózku, z którym weszła na salę. To był mój pierwszy raz na wózku inwalidzkim. Cieszyłem się nawet z nowego doświadczenia. Droga na blok operacyjny ciągnęła się długimi i krętymi korytarzami, których ściany pokryte były tym samym okropnym kolorem zieleni co sala, na której leżałem. W pewnym momencie dojechaliśmy do wielkich białych drzwi, po czym pani pielęgniarka opuściła mnie na chwile, by wpisać kod, który umożliwi ich otwarcie. Po wpisaniu kodu drzwi automatycznie się otworzyły. Była to kolejna rzecz, która zrobiła na mnie wrażenie. Na sali, na którą zostałem zawieziony, zobaczyłem wielu ludzi.
— Niczym się nie przejmuj — powiedział chirurg, który za kilka chwil miał przeprowadzić operację ratującą moje życie.
— Jesteś w dobrych rękach — dodała kobieta przygotowująca narzędzia potrzebne do operacji.
W tym momencie przyszedł strach, którego wcześniej nawet nie dostrzegałem. Lekarz kazał mi przejść z wózka na stół operacyjny. Ogromna lampa oślepiała mnie. Jedyne, co dostrzegłem, to ten zielony kolor na ścianach. Zastanawiałem się, czy nie stać szpitala na jakiś inny kolor ścian?
— Gotów na kolorowe sny? — spytał stojący za moją głową anestezjolog.
— Gotów — odparłem z przekonaniem, po czym anestezjolog przyłożył mi dosyć dużą maskę anestezjologiczną do twarzy.
Obudziłem się na sali pooperacyjnej, było mi zimno, bardzo zimno. W pewnym momencie zacząłem się trząść, co zauważyła pielęgniarka siedząca obok dużego brązowego biurka. Wyciągnęła z niewielkiej szafki beżowy koc, po czym przykryła mnie nim bez słowa. Po paru minutach do sali wszedł lekarz razem z panią M. Bardzo się ucieszyłem na jej widok. Czekała pod blokiem operacyjnym przez cały czas trwania operacji. Lekarz nie miał dla nas dobrych wiadomości. Powiedział nam, że zamiast wycięcia samego guza usunęli mi całe lewe płuco. Nie wiedziałem wtedy, co to oznacza. Czy będę musiał czekać na przeszczep płuca? Lekarz wytłumaczył nam, że z jednym płucem można żyć, że będę musiał bardziej na siebie uważać, ale zagrożenie już minęło. Ulżyło mi. Pomyślałem wtedy, że z płucem czy bez, życie będzie toczyć się dalej. Mijały kolejne dni, a ja zacząłem się przyzwyczajać do tego, że jakaś część mnie została mi zabrana. Musiałem się bardzo oszczędzać. Przez około 4 miesiące nie wychodziłem ze swojego pokoju, żeby nie złapać jakiejś infekcji. Zabijałem czas krzyżówkami i innymi łamigłówkami.
Po długim czasie spędzonym pomiędzy moimi 4 ścianami, powróciłem do normalnego funkcjonowania wśród społeczności domu dziecka. Moje szczęście jednak nie trwało długo, ponieważ po około 10 miesiącach od operacji, obudziłem się z bólem w klatce piersiowej. Natychmiast pobiegłem do pani M. Pojechała ze mną do szpitala. Zielone ściany przypomniały mi o wszystkich wydarzeniach jakie miały miejsce 10 miesięcy temu. Nie byłem dobrej myśli. Po szeregu badań, które zrobiono mi na miejscu, do sali, na której leżałem, przyszedł lekarz z jakąś kobietą. Jak się później okazało, była to pani psycholog która miała mnie przygotować na informację, którą miałem zaraz usłyszeć. Wiedziałem, że czeka mnie coś strasznego. Po dłuższej rozmowie z lekarzem dowiedziałem się, że moja choroba powróciła. Myślałem, że wygrałem z rakiem, ale los przygotował dla mnie inny plan. Dowiedziałem się, że rak zaatakował moje drugie płuco oraz że przerzucił się na inne organy. Myślałem, że jest jeszcze dla mnie szansa. Łudziłem się. Lekarz przekazał mi kolejną wiadomość. Zostało mi mniej więcej 4 miesiące życia. Był to dla mnie ogromny cios. Nie chciałem nikogo widzieć na oczy. Byłem załamany. Lekarz powiedział też, że powinienem spędzić moje ostatnie chwile w szpitalu, ponieważ będę miał tu całodobową opiekę. I tak właśnie się tu znalazłem. Pani M. przychodzi do mnie w każdej wolnej chwili, ale ostatnio powiedziałem jej, żeby poświęciła więcej uwagi innym dzieciom, a mnie zostawiła w spokoju. Nie chcę litości innych. Moim nowym ulubionym zajęciem tutaj jest liczenie samolotów. Widzę je bardzo dobrze, ponieważ moje łóżko stoi obok okna. W ciągu dnia przelatuje ich 6. Codziennie o stałych godzinach. Każdego wieczoru skreślam dni z puli danej mi przez lekarza. Odliczam do mojej nieuchronnej śmierci.
Rozdział 2 Spotkanie