Poborowy
Był dzień 26 lipca 1990 roku, godzina 17.30 stałem na peronie stacji kolejowej w Raciborzu, peron pierwszy, z biletem do wojska w ręce. W dodatku był to dzień moich 19 — tych urodzin, jeszcze w taki sposób ich nie spędzałem, oryginalnie przyznacie to sami. Ja chłopak z małej miejscowości pierwszy raz wybierałem się w tak daleką podróż, nie wiedząc tak na prawdę co mnie czeka. Nieuchronnie wybiła godzina odjazdu pociągu relacji Racibórz — Suwałki. Zająłem miejsce przy oknie aby podziwiać widoki, ostatni raz w cywilu. Na tą okazję miałem w reklamówce pół litra czystej wódki, na otarcie łez. W tą podróż jechało razem ze mną kilka wagonów młodych ludzi, z różnych stron. Okazało się bowiem że nie tylko ja mam ten honor i przyjemność, następne 18 miesięcy swego życia poświęcić ojczyźnie. Której jak wiadomo nie odmawia się w potrzebie. Czas mijał wolno, kolejne nazwy miejscowości migały mi przed oczami za szybą wagonu. Jak to w życiu bywa, szybko nawiązałem nowe znajomości, pomogła w tym gorzałka która teraz smakowała jak nigdy przedtem. Był to pociąg pospieszny, i tak faktycznie było ale tylko do Olsztyna. Bo potem szybkość diametralnie zmalała. Mieliśmy wysiąść w miejscowości Drygały, już widziałem wojskowe autobusy, które miały nas przewieść do jednostki. Ale o dziwo pociąg się nie zatrzymał, tylko pojechał dalej ku uciesze nas wszystkich. Bo wolność nasza przedłużyła się o kilka dodatkowych godzin. Pociąg zatrzymał się w Ełku i tam też wysiedliśmy, zmęczeni, skacowani, nie- wyspani. Trochę pokręciliśmy się po mieście, w kiosku ruchu kupiłem pocztówkę. Skreśliłem kilka ostatnich słów na wolności i wysłałem ją do domu. Po krótkim posiłku udaliśmy się na stację, trzeba było przecież jeszcze tego dnia stawić się w jednostce. No i wysiedliśmy w końcu w Drygałach, szybko nas wsadzono do autobusu, gdy już był pełen rekrutów ruszył przez las. Na moje oko jechaliśmy kilka kilometrów, może z osiem. Gdy dotarliśmy na miejsce, naszym oczom ukazały się stare, przedwojenne budynki z czerwonej cegły. Biało — czerwony szlaban uniósł się do góry i zajechaliśmy na plac. Drzwi autobusu otworzył jakiś oficer, rangi nie pamiętam. Zresztą wtedy jeszcze nie wiedziałem kto jest sierżantem a kto majorem. Dopiero mieliśmy się tego uczyć. Kazano nam wszystkim wysiąść i ustawić się w dwuszeregu. Pobrano od nas dowody osobiste i książeczki wojskowe oraz bilety ze skierowaniem. A potem komenda w prawo zwrot, na przód marsz. Ustawiliśmy się w kolejce do fryzjera, nie było mowy o wymyślnej fryzurze, ścięli nas na krótko, jak najbliżej skóry. Po fryzjerze był magazyn z mundurami, ściągaliśmy swoje cywilne ubrania, pakowaliśmy je do worków a następnie ubieraliśmy się w mundur polowy moro. A drugie wyjściowe trzymaliśmy w rękach. Dostaliśmy też dwie pary butów ( opinaczy ), jedne na co dzień a drugie wyjściowe. Potem podzielono nas na grupy, każda trafiła na inny pododdział, ja dostałem się na III baterię. Sala nasza znajdo-wała się na pierwszym piętrze, metalowe prycze, okno z widokiem na hałdy węgla. Pewnie opodal była kotłownia. Po jakimś czasie krzyk funkcyjnego, pora wyjścia na kolację, pierwszy posiłek w wojsku. Znowu zbiórka, wymarsz przed budynek, stanie w rzędzie aby wejść na stołówkę. A tam okienko w ścianie, z którego się pobierało posiłek. Najpierw aluminiowa taca do ręki, na którą się kładło kubek z kawą zbożową i talerz na którym była kostka margaryny, drzem truskawkowy itp. Zanim usiadłem do stolika, już kazali wstawać. Dobrze że chleb był pokrojony w koszykach, chwyciłem kilka kromek, schowałem je do bocznych kieszeni spodni, aby potem w wolnej chwili zjeść. Znowu zbiórka w dwu szeregu, marsz na pododdział. Wieczorem sprzątanie rejonów; korytarz, sala, umywalnia nie licząc kibli. O 22.00 cisza nocna, wojsko śpi do 6.00 rana. Jaka była moja pierwsza noc w wojsku, na pewno nieszczególna. Sypianie w pasiastej piżamie, przykryty kocem i prześcieradłem, na sprężynach które się wbijają w każdą część ciała. Noc minęła nawet nie wiem kiedy, rano poranna zaprawa czyli bieg na trzy kilometry przez las. Bez koszulek, w samych szortach ( atramentach ) i w opinaczach na nogach, nie pamiętam kiedy ostatnio tak długo biegłem, może w szkole podstawowej. Po powrocie z zaprawy toaleta poranna; mycie, golenie, wypróżnianie się, ubieranie w mundur, ścielenie łóżek, na taborecie układanie piżamy w kostkę. Potem zbiórka na śniadanie, apel poranny i wyjście na zajęcia. Trafiłem na szkółkę, a że to były wojska rakietowe więc uczyliśmy się budowy rakiet i takie różne rzeczy z tym związane. A po obiedzie i apelu południowym musztra aż do kolacji. I tak dzień w dzień aż do przysięgi, która nastąpiła pierwszego września czyli po pięciu tygodniach. Przysięga to był cyrk na kółkach, najpierw msza święta, potem przemarsz przed trybunami gdzie stali dowódca jednostki wraz ze swoją świtą. No i gośćmi co przybyli ze wszystkich zakątków Polski. Do mnie na przysięgę przyjechał jedynie brat i kolega, ze względu na dość daleką odległość no i datę, rozpoczęcia roku szkolnego. Z racji tego święta dostaliśmy przepustki na 72 godziny, jak w trzy dni pojechać do domu, odpocząć i wrócić jednocześnie, ale daliśmy radę. Po powrocie do jednostki wszystko wróciło do normy; musztra, zaprawa poranna, sprzątanie rejonów, posiłki, wykłady na uczelni, sen. W weekendy wieczorami funkcyjni puszczali nam na świetlicy filmy, wtedy jeszcze z kaset VHS, za które oczywiście pobierali opłatę. Jak ktoś z młodych miał pieniądze, to mógł sobie pozwolić na chwilę przyjemności, ci co nie mieli grosza przy duszy w tym czasie sprzątali rejony aż do słynnej 22.00. A czasami nawet dłużej, jak się jakiemuś funkcyjnemu coś nie spodobało. Pod koniec szkółki zdawaliśmy egzaminy z tego co się do tej pory nauczyliśmy. Tak więc na moim pagonie pojawiła się pierwsza belka, jak się później okazało — ostatnia. 16 października dostaliśmy rozkazy wyjazdu i przydziały do jednostek bojowych, po każdej szkółce nowi elewi rozjeżdżali się po Polsce, celem zasilenia szeregów. Ja wraz z innymi kolegami trafiłem na pomorze zachodnie, do jednostki nr.2203 nad jeziorem Miedwie. Pociągiem dojechaliśmy do Stargardu Szczecińskiego o 5.30 rano, skąd do jednostki zabrał nas wojskowy star, oczywiście jechaliśmy na pace pod plandeką. Po przyjeździe na miejsce oficer dyżurny zaprowadził nas do budynku koszar; zaś pierwsze piętro i zaś III bateria, tym razem inne twarze i inni dowódcy. Do sali weszło nas trzech; ja, Maniek i Rafał, trzech młodych do pomocy, byliśmy najkrócej stażem.
Jednostka macierzysta
To że jechaliśmy pociągiem całą noc, nie znaczyło wcale że dadzą nam się wyspać, nic bardziej mylnego. Śniadania i obiadu nie dostaliśmy, dopiero szef baterii wciągnął nas na listę i kolację spożyliśmy całą, czyli kaszankę na gorąco zwaną potocznie „” żużlem „”. Tego dnia jeszcze dali nam spokój, ale od następnego ranka wszystko wróciło do normy. Co prawda nie było już wykładów na uczelni, tylko zwyczajne żołnierskie życie, czyli; drużynka — służba na kuchni, obieranie po kolacji ziemniaków, mycie talerzy i garów na zmywaku. Warta — ochrona obiektów wojskowych, czyli cztery razy po dwie godziny stania w deszczu, słońcu lub mrozie na wieżyczce wartowniczej, z karabinem AK w ręku. Stolik podoficera — służba 24 — godzinna na pododdziale, wyprowadzanie żołnierzy na posiłki, pilnowanie sprzątania rejonów, meldowanie o wszystkim swojemu dowódcy itd. Jaka służba była najlepsza? Powiem szczerze — żadna, każda była męcząca ponieważ wykonywało się ją bez względu na porę dnia czy nocy, w tygodniu jak i w święta, czy się miało ochotę lub też nie. W czasie swojej osiemnastomiesięcznej służby byłem 73 razy na warcie, 28 razy na drużynce i 25 razy podoficerem dyżurnym. To mało czy dużo? Oceńcie to sami. Miałem takie wrażenie że nie pamiętałem dnia przyjścia do wojska, i nie wiedziałem kiedy i czy w ogóle kiedyś stąd wyjdę. Jako młody narybek mieliśmy pogadankę z naszym dowódcą odnośnie traktowania w wojsku i takie tam sprawy. Oczywiście wchodziliśmy do niego pojedynczo, on kazał nam usiąść a następnie zadawał nam pytania mniej lub bardziej wygodne. Pytał się o naszych starych, czyli o starszy rocznik. Czy czasami nas nie wykorzystują do celów nie związanych ze służbą wojskową, czy nas nie ścigają na szmacie itd. Oczywiście wszyscy odpowiadaliśmy że nie, że żadna krzywda nam się nie dzieje, w rzeczywistości bywało różnie. Wiadomo że młody żołnierz ma dwa wyjścia; albo będzie odbywał swoją służbę regulaminowo, to znaczy będą go lubić dowódcy a zwykli żołnierze nie. Lub będzie szedł falowo, czyli uznawał swoich starszych kolegów za dziadków, a to wiąże się z dodatkowymi obowiązkami aż do „” obcinki „”, to znaczy do czasu aż starzy stwierdzą że zasłużyłeś na „” obcinkę „”, czyli z kota przeistaczasz się w żołnierza z przywilejami. Ale do tego momentu jeszcze dużo wody upłynie, bo czas w wojsku wlecze się niemiłosiernie. Mówią że czas ten jest czasem zmarnowanym, w wojsku nauczysz się jedynie pić i kraść. Trochę prawdy w tym jest ale nie do końca, czasem zawiązują się przyjaźnie na całe życie. Ja miałem taką sytuację że facet który najpierw ścigał mnie na szmacie i wnikał w rejony. Po mojej obcince stał się moim najlepszym kumplem, z którym to wieczorami miałem o czym pogadać, pośmiać się, wypić wino, które chowaliśmy do rękawa panterki. Pojechać na przepustkę do miasta, posiedzieć w parku przy piwie. Jednym słowem kolega do rany przyłóż, takich rzadko się spotyka, ja jednak miałem to szczęście. Więc kiedy kilka miesięcy później on wychodził do cywila, a ja zostałem dalej, myślałem że mi serce pęknie, to już nie było to samo, nic mnie już nie cieszyło, co prawda byli inni kumple, lecz to już nie było to samo. Jak sobie myślę że teraz młodzi ludzie nie idą do wojska, bo nie muszą, to tracą coś co im by się bardzo przydało, czyli dyscyplina, trochę rozłąki z mamusią i twarda życiowa szkoła, której nie zaznają nigdzie indziej jak tu w wojsku. Teraz mamy wojsko zawodowe, czyli idzie do niego ten kto tego chce na tzw. kontrakt, służy tam za pieniądze a nie tak jak my za marny żołd, który starczał żołnierzowi na dwa wyjścia do kantyny ( wojskowy sklepik ). Ale wracając do tematu, tylu liści co się nagrabiłem w wojsku pewnie nikt na oczy nie widział. Każdy pluton miał przydzielony swój rejon do opieki, my mieliśmy magazyny z rakietami i wiaty z naczepami do ziłów. Czyli teren wokół należał do nas, rosło tam wiele drzew które na jesień zrzucały liście. My je grabiliśmy na duże kupy, potem ładowaliśmy je do drucianych koszy i we dwóch wynosiliśmy je głęboko w krzaki. Tak by dowódca ich nie widział, czyli jak zima była bezśnieżna to mieliśmy zajęcie do późnej wiosny. Lub przekopywaliśmy pasy p-pożarowe, które znajdowały się przy każdym magazynie, następnie grabiliśmy ten piasek aby nie zarastał trawą. Najlepsze było sprzątanie magazynów, wycieraliśmy rakiety na mokro ścierką z kurzu, a następnie polerowaliśmy na błysk linoleum co leżało na posadzce, tak że był porządek jakiego nie ma w niejednym domu. Wojsko to nie przelewki, wszędzie gdzie szedłeś musiałeś mieć na głowie rogatywkę. Każdemu żołnierzowi wyższemu stopniem musiałeś oddać honor, czyli przykładałeś do skroni dwa palce, jak uczeń szkole który pragnie coś powiedzieć nauczycielowi. Jeżeli tego nie zrobiłeś, mogłeś liczyć na reprymendę z jego strony a nawet do jakiejś kary włącznie. Posiłki w wojsku były cztery w tygodniu i trzy w weekendy. Śniadanie o siódmej rano, drugie śniadanie o jedenastej, obiad o piętnastej a kolacja o dziewiętnastej. Zaś w sobotę i niedzielę drugiego śniadania nie było, wtedy żołnierz chodził głodny i zły. Pamiętam za młodego grabiliśmy liście przy kuchni, z kumplem a że to była sobota, przed obiadem, więc burczały nam żołądki. Na kuchnię nie można było wejść, a przez otwarte okno wychodziły zapachy smażonych kotletów mielonych. Więc przypilnowaliśmy kucharza, gdy wyszedł na chwilę z kuchni, podsadziłem kolegę a on zwędził z patelni jeszcze niedosmażone mięso. I w ten sposób zaspokoiliśmy małego głodu, innego wyjścia nie było, a człowiek w potrzebie zawsze sobie poradzi.
Na strzelnicy