E-book
23.63
drukowana A5
42.38
drukowana A5
Kolorowa
65.53
Po drugiej stronie chaosu jest cisza

Bezpłatny fragment - Po drugiej stronie chaosu jest cisza


Objętość:
146 str.
ISBN:
978-83-8431-804-1
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 42.38
drukowana A5
Kolorowa
za 65.53

Prolog

Jeśli zbierzemy tysiąc ludzi i każdemu powiemy: „Kocham Cię”, dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu się zdziwi. Ale ta jedna, do której naprawdę trafią te słowa, odpowie: „Ja Ciebie też”.

Ta książka jest właśnie dla tych, którzy jej potrzebują — dla tych, którzy na swojej drodze zrozumieją znaczenie tych słów. Nie znajdziesz w niej gotowego rozwiązania, ale dzięki niej odnajdziesz je w sobie. Zrozumiesz, dlaczego wciąż stoisz w miejscu, choć biegniesz bez wytchnienia.

Dedykuję ją moim przyjaciołom — tym bliższym i tym przyszłym. W szczególności w wielkim podziękowaniu Oldze — za wyciąganie mnie z kółeczka strefy i rozmowy na najwyższym duchowym poziomie. Oraz Sebkowi — za motywację i przecinanie dróg na skrzyżowaniach w drodze zdrowienia.

Chaos

Jeśli dano by mi sztandar do ręki i postawiono na ruinach własnego życia, mógłbym uchodzić za pomnik rewolucjonisty. Nie znam człowieka bardziej zbuntowanego od samego siebie. Im bardziej próbowano mnie złamać, tym mocniej zaciskałem zęby, by udowodnić światu, że się myli, że nie ma racji w tym, co dla mnie zaplanował.

Być może wyszło z tego coś dobrego, jeśli chodzi o „elementy martwe”. Jeśli jednak spojrzę na etapy swojego życia, to bardziej uśmiercałem samego siebie, niż budowałem przyszłość. Każda próba udowodnienia mi, że jestem bezwartościowy, kończyła się tym, że w planach na przyszłość budowałem własną wartość.

Dziś wiem, że każda rewolucja – tak jak się zaczyna – tak musi się skończyć. A zazwyczaj kończy się źle. W moim przypadku nie ma niczego, co mogłoby obalić tę tezę. Nie dramatyzuję jednak, bo wszystkie te lata potykania się o własne błędy i walki z wiatrakami doprowadziły mnie aż tutaj. Być może gdyby nie te doświadczenia, które rodziły we mnie chęć obalenia cudzego planu na moje życie, nie rozwinąłbym swojej wrażliwości na świat.

Pewnie trudno jest komuś zrozumieć, ile siły rodzi się w cierpieniu, jeśli sam nie doświadczył na sobie prób zniszczenia psychiki małego dziecka w imię własnej wygody. Wielu znanych psychologów twierdzi, że dziecko, które doznaje krzywdy ze strony rodzica, nie przestaje go kochać – przestaje kochać siebie. W moim przypadku historia potoczyła się inaczej. Czy przestałem kochać? Trudno mi odpowiedzieć. Raczej nie, choć strach nie był dla mnie motorem napędowym miłości. Bardziej szukałem akceptacji, zrozumienia, oparcia i sprawiedliwości. To raczej stało się motywacją, by osiągnąć coś w życiu, by być zauważonym i w pełni zaakceptowanym.

Miłość? Cóż – ciężko mówić o czymś, czego nie widziało się ze strony matki i nie miało się nikogo, kto mógłby pokazać, czym ona jest. Owszem, była w tym wszystkim jedna kobieta, która okazywała mi pełną czułość i chroniła mnie jak mogła – moja prywatna, ukochana Babcia. Jej miłość jednak należała do tych twardych jak głaz, ale to dzięki niej przetrwałem bałagan zwany dzieciństwem. Dziś wiem, że to od niej mam w sercu to, co posiadam, i że genetycznie oraz emocjonalnie zostałem „zmodyfikowany”. Brzmi futurystycznie, ale jest to zjawisko całkowicie przyziemne.

Należę do osób wysoko wrażliwych, a co za tym idzie – moje zmysły, czy tego chcę, czy nie, są bardziej wyczulone i przez to bardziej narażone. Jako osoba wrażliwa, odczuwająca bodźce ze szczególnym okrucieństwem dla siebie, przeżywałem emocje bardzo głęboko. Moje wczesne życie opierało się głównie na niezrozumieniu świata i zamykaniu się na czynniki zewnętrzne – towarzystwo szkolne czy pozaszkolne. Nie mając świadomości, co się ze mną dzieje i jak pracować sam ze sobą, stałem się chaotycznym osobnikiem – z jednej strony geniuszem, który potrafił nauczyć się całego materiału szkolnego w jedną noc, z drugiej – roztrzepanym chłopakiem, który nie ogarnia niczego.

Czasem potrzebowałem kilku bodźców zewnętrznych, które odciągałyby moją uwagę od bezsensownych myśli robiących rodeo w głowie. Innym razem wszystko mnie męczyło i potrzebowałem ciszy, by móc zrobić cokolwiek.

I tak ciągnęło się to wszystko przez większość mojego życia – raz chaos, raz ucieczka w ciszę, raz rozgardiasz, a następnym razem samotność bez dźwięków. Nie wiem, czy jestem w stanie opisać, które doznania były dla mnie lepsze, ale jestem w stanie jasno określić, że lepszy hałas niż ból, który przyszedł z wiekiem.

Jak człowiek dojrzewa nieposkładany, tak nieposkładany wkracza w dorosłe życie. Zagubienie i bezradność towarzyszyły mi co dnia, ciągle utwierdzając mnie w przekonaniu, że bez przeżycia dzieciństwa nie da się być dorosłym w dorosłym życiu. Nieporadność stała się moim drugim imieniem, które krzyczało wręcz na każdym zakręcie mojej drogi. A zakrętów było tak wiele, jak wiele było zmian, które miały dawać mi nowy start i nowy początek.

Paradoksalnie, człowiek, kiedy ucieka przed samym sobą, staje się postacią uważaną za pewną siebie i dojrzałą. Uciekałem z jednego towarzystwa w drugie, gdy tylko kończyły mi się historie, które mogłem opowiadać, i nastawał czas, kiedy powoli stawałem się własną prawdziwą wersją siebie.

To, co powoduje stres w człowieku w nowym otoczeniu, nazywane jest potocznie gadulstwem, a w bardziej intelektualnym wyrazie – słowotokiem. Wypowiadane słowa z prędkością wydychanego powietrza piętrzyły się na moich ustach niczym wodospad dziwnych treści nikomu sensownie niepotrzebnych. Nosiły one znamiona otwartości, pewności siebie, czystej królewskiej zajebistości, gdy w rzeczywistości były tylko ochroną własnych granic bezradnego człowieka. Większość rzeczy i spraw na tym świecie to czysty paradoks.

To, co mnie chroniło przed innymi i stało się moją siłą, w rzeczywistości było tylko obroną przed rozpoznaniem stanu rzeczywistego mojej osoby. Rodziło to też pewnego rodzaju konflikty. Ta forma obrony działała tylko do chwili, w której wydostawały się z mojej głębi uczucia wyższe. Niestety powodowały one szybki powrót do ustawień fabrycznych, w których moja osobista prezencja była już daleko w tyle za ściśle przyjętą normą społeczną.

To, co było moją maską, stało się moim przekleństwem, ponieważ kobiety pragnęły jej bardziej od tego, co skrywało się pod nią. Nie mogłem zatem poradzić sobie ani z ciszą, ani z hałasem, który wytwarzał mój wewnętrzny konflikt o bycie sobą.

Być może mógłbym trwać wieczność w iluzji tego chaosu. Stworzyć z niego niekończącą się opowieść, na tyle długą, że sam zacząłbym wierzyć w to, iż potrafię być nieskazitelnie idealny wśród tłumu. Niestety moje wewnętrzne ja było zbyt silne i zbyt zranione, aby nie próbowało choćby resztką sił wydostać się na zewnątrz i odnaleźć akceptację.

Nie pozostawało mi więc nic innego, jak przegrać z jednym i z drugim, znajdując środek, który nie wnosił do mojego życia nic prócz pogrążania się w otchłań beznadziei, jednocześnie godząc dobra cielesne z możliwością utajnienia tego, co we mnie najważniejsze. Wyzbyłem się komunikowania uczuć, wyzbyłem się na tyle, że zacząłem w to grać na poważnie – stając się tym, kim inni chcieli, bym był, i odkładając samego siebie na potem, które kiedyś miało nadejść.

Chaos mnie przezwyciężył. Doprowadził do tego, że zmęczony własną drogą pod górę, popłynąłem z nurtem, oddając się światu i zapominając o swoich pragnieniach. Poszedłem w ciemno, nie znając kierunku, dokąd podążam, za cenę tego, czego w swoim wydaniu nie potrafiłem osiągnąć. Nie wiedziałem, że człowiek taki jak ja, który żyje dla uczuć i uczuciami, potrafi się na tyle wyłączyć, żeby nie czuć nic.

Było mi wygodnie. Codziennie na nowo tłumaczyłem sobie, że tak trzeba, że taki jest świat i że gdzieniegdzie w swoim kalendarzu znajdę chwilę na to, by powrócić do korzeni i dać sobie trochę przestrzeni na ciszę i spokój.

Jak to bywa jednak w życiu – jeśli nie znasz reguł gry, to będziesz przegrywać i nic tego nie zmieni. Przegrywałem, przegrywałem tak bardzo, że z każdą możliwą chwilą uciekałem gdzie tylko się da, aby nie patrzeć na siebie w lustrze. Uciekałem w pracę, uciekałem w zajęcia pozalekcyjne, gdzie tylko była możliwość i kiedy tylko pozwalał mi na to czas. Być może gdzieś można by to poukładać, lecz problem polegał na tym, że wpadałem z jednego chaosu w drugi.

Niestety, jeśli baran dostanie się między wilki, to choćby nie wiem jakie przebranie zastosował, w którymś momencie zostanie zjedzony. I tak życie pożerało mnie kawałek po kawałku, do tego stopnia, że stawałem się coraz bardziej zmęczony i zrezygnowany z bycia dla siebie, oddając jednocześnie siebie na poczet zachcianek innych.

Łatwiej było mi przyznawać rację i iść w stronę wąskiego tunelu, w którym jedyne światełko, jakie się pojawiało, to jadący naprzeciwko pociąg. Chaos towarzyszył mi nie tylko na zewnątrz, nie tylko w drodze tzw. kariery, lecz także w moich emocjonalnych odczuciach. Pożerał mnie powoli z zewnątrz i od środka, powodując zmęczenie tak wielkie, że przestałem się interesować, czy nadal trwa, czy już gdzieś zaginął.

Nie wiem, czy istnieje coś gorszego od tego niż zgubienie własnego ja, zatracenie siebie i oddanie się całkowicie temu, co narzuca obowiązek bycia żywym w martwym dla Ciebie świecie.

I znów pojawił się paradoks – im więcej tego hałasu znosiłem, im bardziej poddawałem się temu, co działo się bez mojej zgody, tym większy spokój uzyskiwałem. Byłoby to genialnym rozwiązaniem, gdyby dzięki odpuszczeniu sobie i dopuszczeniu innych do zarządzania moim życiem można było uzyskać całkowite wyciszenie. Nic takiego się jednak nie stało. Wręcz przeciwnie – im bardziej uzyskiwałem spokój, tym bardziej ktoś chciał mi go zakłócić.

W życiu trzeba się liczyć z tym, że jeśli dopuści się rozgardiasz do swojego planu na życie, to on nie odpuści, dopóki nie przejdzie jak tornado, rujnując wszystko. Gdy tylko osiąga swój sukces, zaraz znajduje nową drogę do destrukcji. Nie pozostawało mi więc nic innego, jak godzić się na wszystko, tym bardziej że moje zmęczenie psychiczne odzwierciedlało wymęczenie ciała, które rzucało się już na oczy z daleka.

Czekając tak na finał, który z góry przesądzony był na tragiczny element tej układanki, ratowałem resztkami sił swoje życie, by nie stracić go fizycznie, bo psychicznie praktycznie na tamtą chwilę już nie istniało.

To wszystko było potężną lekcją dla mnie. Szkoda tylko, że jeszcze bez wyciągniętych wniosków na przyszłość, bez refleksji, bez odstępu czasowego w podejmowaniu decyzji i bez zrozumienia, że aby osiągnąć spokój, najpierw trzeba się go nauczyć. Jak to bywa w takich sytuacjach – jeśli nie masz skąd wziąć przykładu, mądre myśli pozostaną tylko myślą, a czyn – czynem bez myśli.

Sam upadek nie gwarantuje, że człowiek się podniesie, że wstanie na dwóch nogach i przestanie się potykać. Jeśli nie ma się czego złapać, jeśli nie ma punktu oparcia, pozostaje jedynie turlanie się, udawanie, że liczy stokrotki na łące. W ciszy nie chodzi o brak głosu, lecz o przestrzeń na niego i pozwolenie sobie, by mógł w niej trwać.

Nic nie dało mi samo przeżycie, samo niepoddanie się – choć zapłaciłem za to tak potężną cenę, że potrzebny byłby geniusz matematyczny życia, by móc ją zliczyć. Jeśli człowiek nie zrozumie, że nauka wymaga czasu, zmiana książek nic nie da. Choć okładki bywają różne, a słowa docierają na swój sposób, to człowiek ślepy – bez okularów – i tak nic nie zrozumie.

Paradoksalnie, nie znając się na uzdrawianiu siebie, potrafiłem uzdrawiać wszystkich wokół. Posiadałem wiedzę, czego nie robić, do czego nie dopuszczać w życiu, jednocześnie pakując własne życie w te same pułapki i powtarzając schematy kropla po kropli. Byłem geniuszem niezdarności życiowej i mistrzem pakowania się w tarapaty, w imię zasady: „odpuść, a dany Ci będzie spokój” – spokój, który nie zna ceny, a za który przychodziło mi płacić słono.

Czas inny, miejsce inne, ludzie inni — a ja ciągle ten sam, z tą samą skłonnością do doklejania własnego ja, by udawać, że odnalazłem to, co zgubiłem. To jak ze skarpetkami w praniu: znajdziesz jedną, ale bez drugiej i tak w nich nie pochodzisz.

Wszystko, to co mnie dotyczy, mieszka we mnie.

To we mnie budzą się lęki i strach,

To we mnie rodzi się niepokój i chaos,

To we mnie powstają wszystkie emocje.


Wszystko staje się takie, jak to interpretuję.

To ode mnie zależy, jak przeżywam chwile,

Decyduję też o sposobie, w jaki żyję,

Bo to ja jestem sterem własnego okrętu.


Do mnie należy zadbać o samego siebie.

Do mnie należy pokochać się bezwarunkowo,

Do mnie należy uzdrowić swoje ego,

Bo to ja jestem odpowiedzialny za wszystko.


Zrozumiałem to podczas swojej długiej wędrówki,

ale droga moja jeszcze nie dobiegła końca.

Wszystko, na mej drodze było drogowskazem,

a Mapa do szczęśliwego życia była cały czas we mnie.

Akceptacja

Proste słowo, które przysparza najwięcej trudności w wymowie, a jeszcze więcej w jego realizacji. Nie wiem dlaczego, ale nawet mnie kojarzy się z dozą jakiejś uległości, brakiem własnego zdania i poddaniem się bez walki. Słowo, które samo w sobie ma więcej emocji kojarzących się z rezygnacją aniżeli z panelem startowym ku lepszemu życiu. Jak to jednak bywa — tam, gdzie nie chcemy iść, tam powinniśmy zajść w pierwszej kolejności. Dla mnie akceptacja stała się właśnie początkiem drogi do lepszego jutra.

Od dziecka byłem człowiekiem, którego pech nie opuszczał. Gdziekolwiek nie skierowałem swojej drogi, tam na mnie czekały przeróżne pułapki i podcięte nogi od krzesła. Czasem myślę, że scenariusz do filmu „Pechowiec” był pisany na podstawie mojego życiorysu. Gdziekolwiek wkroczyłem, tam dumnym krokiem za mną kroczył mój pech. Przynajmniej na tamtą chwilę tak sobie wszystko tłumaczyłem.

Pamiętam sytuację z wczesnych lat mojego dzieciństwa, kiedy to nad jeziorem, w pięknych okolicach Mazur, było pewne mocno zapamiętane przeze mnie molo. Jak to bywa nad jeziorem — gdy nie sprzyja pogoda, to i tak większość małoletniego pokolenia spędza czas na pomoście. Molo zabezpieczone liną gwarantowało bezpieczeństwo przebywającym na nim dzieciom, które ochoczo, opierając się o linę, podziwiały pływające w wodzie rybki. Rybki, które już za moment przyszło mi również podziwiać — ale z zupełnie innej perspektywy. Kiedy już wszyscy napatrzyli się na taflę wody i zeszli z powierzchni widokowej, wkroczyłem ja. Zaciekawiony widokiem natury oparłem się o linę, która w jednej chwili straciła swoją wytrzymałość, a ja — tak jak stałem — znalazłem się z hukiem w wodzie. Jak to możliwe? Oczywiście, był ze mną na pomoście mój pech.

Sytuacji takich mógłbym wymienić setki, poświęcając im trzytomową powieść, jednak zgubiłby się całkowicie sens pisania o sensie tego rozdziału — czyli o akceptacji.

Czym właściwie jest ta akceptacja i jak jej zrozumienie może pomóc w kontekście przytrafiających się wydarzeń? Akceptacja tak naprawdę jest kluczem do wszystkiego. Jest początkiem każdej zmiany, jaka następuje w życiu — i dopóki nie nastąpi, to nawet najpiękniejsze afirmacje powtarzane co dnia nie zdziałają nic.

W przypadku mojego pecha odegrała kluczową rolę i pozwoliła zrozumieć, jak ważna jest w moim życiu. Choć jeszcze wtedy, gdy małymi krokami wkraczała w moje życie, nie zdawałem sobie sprawy, że będzie dla mnie jednym z istotniejszych elementów mojego późniejszego zdrowienia. Kiedy po raz kolejny napotykały mnie niespotykane dla normalnych ludzi sytuacje, zacząłem je akceptować. Pogodziłem się z tym, że tak już mam, i przestałem z nimi walczyć. Zrozumiałem, że to, co mi się przytrafia, tak naprawdę może się zdarzyć każdemu — a podświadomie sam ściągałem to na siebie poprzez chaos, nierozważność, brak koncentracji i obojętność w podejmowaniu kroków. To moja niezdarność powodowała, że przytrafiało mi się to, co mi się przytrafiało — więc zacząłem to akceptować i naprawiać, a pech powoli opuszczał moje strony życia.

Żeby cokolwiek zacząć, trzeba wpierw zrozumieć, gdzie jest źródło — co takiego jest we mnie, co podlega resetowi czy też zmianie w kierunku, który jest adekwatny do życia prawidłowo. Jeżeli pojawia się jakiś problem w życiu, to pojawia się z jakiegoś powodu. Coś, gdzieś — na jakiejś płaszczyźnie — musiało zostać albo zaniedbane, albo przeoczone, i innego wyjścia nie ma. Jeśli nie akceptuję tego, jaki jestem lub w jakim stanie się znajduję, i nie odszukam w sobie tego, co jest powodem — to nie jestem w żaden sposób przygotowany, aby znaleźć rozwiązanie.

Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu — nic nie rodzi się z niczego. Często narzekałem na wynik, nie dostrzegając początku danej sytuacji. Szukałem wszędzie, tylko nie u siebie — nie w swoich decyzjach czy czynach, nie w swoim zachowaniu, lecz w otaczającym mnie świecie. Nie po to, by coś ze sobą zrobić, lecz tylko po to, aby móc się usprawiedliwić i zrzucić odpowiedzialność za siebie na zło tego świata. Niestety to nie działa — nie da się schudnąć, kiedy nie zaakceptuje się tego, że ma się nadwagę. Nie da się podnieść z ziemi, tłumacząc sobie, że ja tylko wącham kwiatki.

Dopóki nie dojdzie się do momentu, że wszystko rodzi się z jakiejś przyczyny, która jest we mnie — nie można podjąć żadnej prawidłowej reakcji. Są oczywiście elementy zdarzeń niezależne ode mnie, na które nie mam wpływu, ale zawsze mam wpływ na to, jak się zachowam i co zrobię z tym, co mnie dotyka. I to też jest akceptacja — akceptacja tego, że nie na wszystko mam wpływ, że istnieją sytuacje, z którymi muszę się pogodzić, ponieważ nie są zależne ode mnie.

To klucz do wszystkiego — do każdej, nawet najmniejszej zmiany. To dotarcie do źródła, które daje zrozumienie tego, co mogę zrobić i jak mam postąpić z tym, co odnalazłem w sobie. Uciekanie od niej jest jak okłamywanie samego siebie, że tlen nie jest mi potrzebny do życia. Na mojej drodze była opoką, na której rozpocząłem swoje życie na nowo. Stała się fundamentem wszystkich moich zmian. Wygrała, pomimo tego że przez długi okres swojego życia walczyłem z nią, nie poddając się i walcząc zaciekle — w imię własnej głupoty. Ciężko jest bowiem przyznać się przed innymi, a co dopiero przed samym sobą, choćby do tego, że jest się alkoholikiem, że jest się nieposkładanym życiowo człowiekiem, że wszystkie moje problemy wzięły się z tego, że zamiast podejmować świadome decyzje w swoim życiu, ja świadomie od nich wszystkich uciekałem.

Dziś nie wyobrażam sobie jednak, gdzie byłbym, gdybym w końcu nie przyznał sam przed sobą, że mam problem alkoholowy. Nie było to proste. Na samą myśl o tym znajdowałem miliony sposobów, by się usprawiedliwić i wybielić. Potrafiłem wyrywać zdania z kontekstu z różnych kalkulatorów i testów dostępnych w Internecie — tylko po to, by udowodnić sobie i światu, że problem mnie nie dotyczy. Że może czasem przesadzam, ale przecież według wszelkich norm to jeszcze nie alkoholizm.

Nie wiem, gdzie byłbym dziś, gdybym wtedy nie stanął w prawdzie. Z pewnością nie siedziałbym teraz trzeźwy, patrząc na świat z nową świadomością i trwając w procesie uzdrawiania własnego ego i duszy. Nie spełniałbym się jako fotograf ani jako pisarz, nie rozwijałbym też innych talentów, które dziś tworzą moją rzeczywistość.

Wszystko zależy od tego, czy człowiek potrafi znaleźć w sobie tyle uczciwości, by stanąć twarzą w twarz z tym, co naprawdę go dotyczy — i zaakceptować, że to w nim trwa. Tylko taka postawa prowadzi do znalezienia rozwiązania i rozpoczęcia własnej drogi.

Nic nie jest łatwe. Nic nie przychodzi prosto. Nie wystarczy powiedzieć „tak” — trzeba to poczuć głęboko w sobie i być o tym przekonanym. Dopiero wtedy zaczyna się prawdziwa przemiana i proces uzdrowienia wszystkiego.

Brak wcześniejszej akceptacji własnych błędów życiowych doprowadził mnie do upadku. To on sprawił, że ciągnęła się za mną lawina porażek, przygniatając mnie coraz mocniej i zaciskając pętlę na mojej szyi, aż prowadziła ku samounicestwieniu.

Nawet moje małżeństwa czy relacje były wynikiem braku akceptacji tego, że jestem dorosły i powinienem sam dbać o siebie. Że sam za siebie powinienem brać odpowiedzialność. Łatwiej było mi godzić się na wszystko i zrzucać odpowiedzialność na cudze barki, poświęcając swoje życie dla innych, aniżeli zaakceptować to, że to tylko ucieczka i że nic mi to dobrego nie przyniesie. Prościej jest tłumaczyć sobie własne błędy cudzym postępowaniem, aniżeli odnaleźć w sobie własne braki.

Bo kiedy się je odnajdzie, trzeba się z nimi pogodzić, trzeba je zaakceptować i zrozumieć, że to wszystko jest we mnie. Bez tego nie ma niczego. Akceptacja jest początkiem wszystkiego, a bez niej wszystko podąża tylko nad skraj przepaści, z odroczonym terminem skoku w dół.

Nie pamiętam już nawet tych wszystkich sytuacji, które odmieniłyby moje życie, gdybym zrozumiał to wcześniej. Każdy jednak ma swoją drogę i swój czas, by to wszystko przejść. Mnie zajęło to wiele, wiele lat, zanim pojąłem, że bez tego nigdy do przodu nie ruszę i nigdy nie poukładam siebie.

Bo to wszystko jest tak, jak wystawanie pod sklepem w środku nocy, ponieważ nie chcemy się pogodzić z tym, że szanowna Pani sprzedawczyni otwiera sklep dopiero w godzinach porannych. Znajdziemy wtedy miliony epitetów i miliardy konkretnych powodów, dlaczego sklep powinien być otwarty całą noc, ale jedyne, co zyskamy, to przeziębienie lub ból nóg od wystawania nadaremnie przed sklepowymi drzwiami.

Dokładnie tak to wygląda — zawsze znajdą się bowiem argumenty przemawiające za tym, że wszystko i wszyscy są winni temu, co się dzieje, ale nie znajdziemy w sobie powodu, że jakiekolwiek zmiany zależą od nas. Zmiany możemy wprowadzić dopiero, kiedy zaakceptujemy, że jesteśmy w stanie coś zrobić, dopiero kiedy zauważymy w sobie, co jest do zmiany.

Choć to dopiero początek przemiany i nie gwarantuje jeszcze niczego, to jednak bez tego jakiekolwiek starania są tylko marzeniami na wietrze, i razem z nimi ulatują szybciej, aniżeli powstały. W dzisiejszych czasach, kiedy informacje wymieniane są szybciej niż chwila ich powstania, bardzo łatwo można ulec złudzeniu, że można odmienić swoje życie bez tego kluczowego elementu. Prawda jednak jest taka, że jeśli czegoś nie dostrzegamy w sobie i nie odnajdujemy źródła naszych porażek życiowych, to jakiekolwiek zmiany nie mają szans zaistnienia.

Przerzucanie winy na innych to najprostsza metoda do życiowego obłędu, a uciekanie od odpowiedzialności za własne ja kończy się zawsze tak samo. Pozostajemy w zamkniętym kręgu, który oprócz zmiany miejsc i otoczenia nie daje nam nic, gdyż wciąż powtarzamy błędne koło mechanizmów tak dobrze zakorzenionych w nas samych. Nawet gdy z całych sił zaczniemy wierzyć, że będziemy bogaci, nie akceptując na ten moment, że jesteśmy biedni — nic nam nie da. To jakby próbować się odbić, wisząc w powietrzu — nie wiem jak bardzo by się człowiek starał, to gdy nie ma niczego twardego pod stopami, jedyne do czego może być w tym momencie zdolny, to do większego upadku, aż w końcu odnajdzie ten grunt, ale już z hukiem.

Brak cierpliwości, brak odwagi, by podjąć ciężką pracę, brak zrozumienia, że wszystko potrzebuje czasu i zrozumienia — to cechy, które odciągają nas od zaangażowania się w podstawy wszystkich przemian. Większość ludzi chciałaby, aby wszystko działo się samo, aby nie trzeba było nic zmieniać, a zmiany następowały same — i to oczywiście zmiany na lepsze.

Innym aspektem braku akceptacji jest brak zgody na to, że nie jesteśmy najważniejsi w swoim życiu. Staramy się łamać wszystkie przepisy, kodeksy, warunki, które spotykamy na swej drodze. Dla prostego przykładu przytoczę tutaj zjawisko bardzo często zauważalne w miejscach przejścia dla pieszych w godzinach o bardzo niskim natężeniu ruchu. Komu nie zdarzyło się choć raz w życiu nie przejść na czerwonym świetle, kiedy droga była pusta? No przecież nic nie jedzie, nie widać niczego na horyzoncie, więc po co przestrzegać przepisów? No właśnie, po co? A choćby po to, że ktoś te przepisy ustalił w oparciu o wiedzę na temat bezpieczeństwa.

Niestety rodzi się coś takiego w człowieku, w którym rządzi pycha i nie godzi się z tym, by akceptować to, czego sam nie ustalił, bo nikt nie będzie mu dyktował, co jest dobre, jeśli sam tak nie uważa. Niestety, tego typu sytuacje czasem drastycznie się kończą, ale tak właśnie się kończą, jeśli nie uznajemy, że światem rządzą pewne reguły i to, co ma koniec, musi mieć też swój początek. Bardzo często człowiek chce, aby ten koniec był taki, jaki on sam sobie wymyślił, ale nie uznaje tego, że ten początek też zależy od niego.

Co zatem jest takiego magicznego w tej akceptacji, że bez niej wszystko kończy się tragicznie? Jest w niej sens istnienia, początek wszystkich zmian, jest esencją drogi, którą chcemy podążać, aby nasze życie stało się lepsze. Wiele wody w rzece upłynęło, zanim ja sam to zrozumiałem, zanim dostrzegłem w tym wszystkim potencjał do rozwoju.

Ponieważ żeby zacząć składać swoje klocki rozsypane po podłodze i ułożyć z nich jakiekolwiek poprawne wyrazy typu — miłość, uczciwość, szczerość, czy też odkryć w sobie wszystkie emocje, które kierowały moim życiem — potrzebowałem najpierw uznać, że one są. Bez tego nie mogłem nic zrobić, nie potrafiłem poradzić sobie z tym, co mnie spotyka, ponieważ nie chciałem zrozumieć, że to w ogóle może się zdarzać.

Przerzucałem wszystko na innych i nie brałem żadnej odpowiedzialności na siebie. A to przecież ja podejmowałem decyzje, ja angażowałem swoje czasem resztki sił w relacje, które nie były całkowicie dla mnie, ja godziłem się na przekraczanie swoich granic, nie wiedząc nawet, że takie mam. To we mnie wszystko tkwiło jak korzeń drzewa, które rzuca cień na moje dni. To ja doprowadzałem siebie do emocjonalnego bankructwa i to ja skazywałem siebie na porażkę, zanim podjąłem jakąkolwiek walkę.

Bo to ja byłem swoim początkiem i tylko — ale tylko — ja mogłem z tym coś zrobić. No ale żeby coś zrobić, musiałem najpierw zaakceptować, że to we mnie wszystkie klocki są nie poukładane. Że to we mnie leżą wszystkie podstawy do dalszej pracy nad sobą i że to we mnie jest to, co zaczyna się w chwili, kiedy serce zaczyna bić mocniej. Nikt i nic nie jest w stanie zrobić niczego za mnie — i to jest najważniejsze, co sam odkryłem, akceptując, że to ja sam byłem problemem, który mnie spotykał.

Skoro już to odkryłem, skoro już to zaakceptowałem i uznałem, że to, czego nie chciałem, jednak istnieje, w końcu mogłem zająć się tym, by zacząć pracować nad sobą i rozpocząć drogę zdrowienia. Zacząć podążać lżejszy o ciężar kamienia, który nosiłem ze sobą w kieszeni własnych porażek.

Razem z tym wszystkim przyszło też zrozumienie, że niczego nie muszę, że nic nie ma na mnie wpływu, jeśli ja sam tego nie uznam. Jeśli coś mnie nie dotyka, to nie może niczego we mnie wywołać, a jeśli dotyka — to oznacza, że jest to we mnie i nad tym muszę popracować. Stąd już była prosta droga do zrozumienia, że wszystkie żale i pretensje, które rodziły się z biegiem moich lat, powstawały dlatego, że odkrywały we mnie te obszary, do których sam nie chciałem się przyznać — nawet przed sobą. Bo jeśli coś wywołuje we mnie emocje, to znaczy, że dotyka miejsc, w których nie czuję się stabilnie, gdzie nie czuję się na tyle mocno, by przejść przez to w sposób konstruktywny. Wszystko, co nie należy do mnie, nie może mnie dotknąć.

Każda taka sytuacja ukazuje więc moje braki — wskazuje kierunek, w którym powinienem podążać, by się rozwijać i pracować nad tym, co to we mnie odkryło. Nieuznawanie tego wcześniej doprowadzało mnie do tego, że zamiast budować w sobie potęgę miłości, karmiłem serce żalem, pretensjami, użaleniem i odwieczną udręką nad własnym losem.

Niby wszystko to logiczne, niby takie proste, a jednak mnie zajęło większość życia i doprowadziło na skraj bankructwa emocjonalnego. Dziś patrzę na to inaczej — może nie idealnie, może z jeszcze odrobiną pychy, ale wiem, że to droga na całe życie i nauka, która nigdy się nie kończy.

Nie ma więc sensu obarczać się winą za to, że człowiek nie jest doskonały, że popełnia błędy i że te błędy kosztują go czasem więcej, niż miał w zapasie emocjonalnych oszczędności. To tylko życie — a może aż życie — dane po to, by się czegoś nauczyć, by wyciągać wnioski i przeżyć je jak najlepiej.

Może właśnie dobrze, że to wszystko, co mnie spotkało, się wydarzyło. Może wszystkie moje upadki dały mi dziś życie, które się rozwija — życie, w którym samo istnienie ma już ogromne znaczenie. Nie wyobrażam sobie teraz poddać się i umrzeć, zanim naprawdę zacząłem żyć, zanim poczułem, że idę w dobrym kierunku.

Dziś wszystko bardziej mnie cieszy — mimo że różowe pozostają tylko okulary, a dni bywają różne. Potrafię dostosować się do tego, co jest, nie wyrażając już po cichu głośnej opinii, że coś nie jest po mojej myśli. Nie tracę przez to swojej energii ani słów na epitety, które i tak nic nie zmienią.

Cieszę się, gdy pada deszcz — bo odnajduję w nim czas na refleksję, porządki, chwile dla siebie i bliskich. Cieszę się też, gdy świeci słońce — bo wzywa mnie choćby do krótkiego spaceru albo wygrzania się w jego cieple. Cieszę się z tego, co jest, ponieważ to akceptuję. Godzę się z tym, że jest tak, a nie inaczej, i że to ode mnie zależy, co z tym zrobię.

Nie muszę już planować po to, by następnego dnia przywoływać zawody, które sam stworzyłem. Zamiast tego mogę szukać alternatywy w spokoju własnych emocji. Bo właśnie o to chodzi — by odnaleźć w sobie to, co uwiera, hamuje rozwój, przeszkadza i zacząć to naprawiać. Naprawiać można jednak tylko to, co się dostrzega i co się uznaje, że jest.

Przychodzą też dni zwątpienia — momenty, które wyciągają na wierzch wszystkie niedostatki. One też muszą być. Pogodzenie się z tym to zrozumienie, że tak działa życie, że dąży do równowagi między wzlotami a spadkami. To naturalny mechanizm, chroniący mnie, bym w euforii nie wszedł prosto pod autobus.

Czasem rodzi się jeszcze mały bunt — to normalne, bo coś, co towarzyszyło mi przez lata, nie znika w jednej chwili. To część mojej drogi. Może bez tych prób i potknięć nie potrafiłbym dostrzegać własnych braków.

Zaakceptować znaczy zrozumieć, że coś wymaga naprawy — że coś nie funkcjonuje prawidłowo i uwiera moje życie. To przyjęcie do siebie myśli, że wszystkie puzzle są już w pudełku, a teraz przyszedł czas, by złożyć z nich szczęśliwe życie.

To dopiero początek — ale początek, bez którego nic nie da się zacząć. Nie kolejna próba udowadniania sobie, że teraz będzie inaczej, bo przeczytałem kilka mądrych książek i zmieniłem środowisko, lecz świadome działanie: zaznaczanie w tych książkach treści, które naprawdę służą naprawie tego, co jest we mnie.

Będą, gdyż wiem już, co mam naprawić, wiem już, że coś tam jest, co tego wymaga i zdaje sobie sprawę, że tylko ja mogę to zrobić. To też forma pogodzenia się z samym sobą — niekarania siebie za nie swoje błędy w imię bycia zauważonym.

Jest jeszcze jedna ważna kwestia, która towarzyszyła mi przez wiele lat, a która ciągnęła za mną wiele tragicznych w skutkach wydarzeń. To szukanie akceptacji w innych ludziach — potrzeba bycia zaakceptowanym przez osoby z zewnątrz przy jednoczesnym braku akceptacji siebie. Niestety, ten proces tak nie działa. Jeśli ja sam tego nie robię, to dlaczego ktoś miałby to zrobić dla mnie? Ale jeśli to zrobię, to zrozumiem, że ta druga strona medalu nie jest mi już do niczego potrzebna.

Dlaczego? Ponieważ w momencie, kiedy zaczyna się już sam proces, zaczyna się rozumieć pewną zależność. Zrozumienie nie oznacza, że wszystko jest już przyjęte — zrozumienie to tylko proces. A przytakiwanie przez osoby drugie czy trzecie to przyzwalanie na to, by móc dalej tkwić w cierpieniu. Więc choćby człowiek nie wiem jak się starał, nawet gdy z zewnątrz przychodzi akceptacja, to samemu nie czuje się nic innego jak tylko lekceważenie, obojętność, nicość.

Nie da się przecież odczuwać czegoś, czego się nie ma w sobie i przed czym człowiek ucieka. To ja sam jestem źródłem, ja sam jestem zalążkiem tego, co się dzieje w moim życiu. Jeśli czegoś nie rozumiem, to też nie zrozumiem zachowania innych wobec siebie, a zachowanie to jest takie, na jakie sam sobie pozwalam.

Więc jeśli prę na siłę, by być przyjętym takim, jakim jestem, gdy jestem niepoukładany, to jednocześnie utrwalam się tylko w przekonaniu, że dobrze mi w tych niewygodnych butach. Wszystko więc prędzej czy później znów się rozsypie, ponieważ w obdartych stopach nie da się daleko zajść. Odciski stają się tak bolesne, że człowiek w którymś momencie odpuści i znajdzie powód we wszystkim — tylko nie w tym, że modne buty nie zawsze są wygodne do życiowej wędrówki.

Tu potrzeba czasem głośnej, wewnętrznej krytyki — bez popadania w emocjonalny dół, bez użalania się, bez wyszukiwania w sobie beznadziejności, ale z podniesioną głową i z krzykiem na ustach — rozpocząć to, co już dawno prosiło się o przebudzenie. Bo ileż można uciekać przed samym sobą? W końcu człowiek się tak zmęczy, że padnie twarzą w dół, a gdy nie nauczy się podnosić samemu, to nie nauczy się też iść prostym krokiem i znów upadnie.

Wszystko jest w nas, wszystko zależy tylko od nas i sami musimy podejmować decyzje, co z tym zrobić. Żeby jednak zacząć coś robić, trzeba najpierw zrozumieć, że to coś jest, że gdzieś tam głęboko we mnie są sprawy, które w końcu powinny ujrzeć światło dzienne — gdyż trzymanie ich głęboko w piwnicy spowoduje tylko, że od tej wilgoci zajdą pleśnią.

Mnie też nie było łatwo i nadal nie jest. Wrodzony bunt nie pozwalał mi przyznać się do tego, że coś we mnie mogło nie funkcjonować. Tym bardziej że robiłem w życiu wszystko, co tylko się dało, żeby wszyscy na około byli zadowoleni, gdy ja sam tego zadowolenia sobie dać nie umiałem.

Nic, co potrzebne, nie jest ani proste, ani łatwe, choć czasami wydaje się banalne. Potrzeba do tego wszystkiego niesamowitej uczciwości wobec samego siebie, a nawet to nie gwarantuje, że nie będzie trzeba tego procesu zaczynać wiele razy, powtarzając go każdego dnia, gdy otwieram oczy.

Ważne jest tylko, z jakim nastawieniem się do tego podchodzi. Czy widzi się w tym szansę na lepsze życie, czy też kolejne usprawiedliwienie własnych porażek? Czy to, co dziś dopuszczam do siebie, służy mojemu rozwojowi, czy też staje się stoperem na podłodze, który nie pozwala mi otworzyć bram szczęścia do lepszego życia?

Kiedy przychodzi zmęczenie, kiedy zdarzają się momenty, w których dopada nieokreślona granica krytyczna, powtarzam sobie jedno bardzo ważne zdanie: „Jestem najlepszą wersją siebie na ten moment”, a potem modlę się gorąco, by Bóg pozwolił mi zrozumieć i odpuścić to, co mnie męczy, to co mnie przerasta i pomógł mi zaakceptować to, że to część mojej drogi — ta część, która pozwoli mi się wkrótce rozwinąć, bym mógł następnego dnia znów powtórzyć to zdanie, ale już z wyższej pozycji.

Akceptacja zatem jest czystym rachunkiem sumienia przed samym sobą. To swoista spowiedź przed sobą, gdzie i jak popełniam błędy lub też co we mnie wymaga poprawy. Dotyczy to zarówno spraw duchowych, jak i zwykłych, przyziemnych spraw cielesnych. Ciężko jest wyznać osobie obcej swoje grzechy, a jeszcze ciężej przyznać się do nich przed sobą — dlatego tak trudno jest podejść do tego uczciwie.

Jednak to nie obarczanie się winą, ale zrozumienie, że to początek procesu uzdrowienia. Jeśli podejdzie się do tego wszystko w sposób uczciwy, efekty będą współmierne. Jeśli jednak człowiek nadal okłamuje samego siebie, udając, że wszystko, co mnie dotyczy, nie dotyczy mnie, nie ma pełnej możliwości rozpoczęcia procesu naprawy.

Ważne jest zatem, aby podejść naprawdę jak najbardziej szczerze do tego, przeanalizować, czy to, co widzą inni we mnie, rzeczywiście ma miejsce i czy wyrzekanie się tego ma sens. Trzeba pamiętać, że to początek dobrego kierunku, że nie ma w tym nic, co byłoby wbrew podążaniu do lepszego jutra.

Być może wielu powie sobie, że nie jest tak źle, że inni są tacy lub tacy i na tle wypadam całkiem dobrze. Tyle że tu nie chodzi o innych, ponieważ każdy z nas odpowiada tylko za siebie i dla siebie. To my jesteśmy najważniejszą częścią swojego życia i cokolwiek robimy, robimy to dla siebie.

Jakakolwiek próba zrobienia czegokolwiek dla kogoś mija się z akceptacją, mija się z uczciwością podejścia do tematu i jest jedynie zasłoną dymną, by ukryć problem na chwilę. Działania pod wpływem innych osób zawsze kończą się szybciej, aniżeli się zaczęły, ponieważ nie ma w nich ani kszty uczciwości wobec siebie.

Zmienić w sobie mogę tylko to, co akceptuję.

To, czego nie chcę zaakceptować, nie zmienię.

I choć moje życie wymagało przemiany,

nie rozumiałem, że bez tego nie zrobię nic.


Potrzebowałem pogodzić się z własną ślepotą,

z brakiem odwagi, by spojrzeć na siebie nago,

by zaakceptować to, z czym się nie zgadzam,

i móc naprawić relację z samym sobą.


Uciekałem od odpowiedzialności za swoje życie,

własne nałogi tłumaczyłem życiem innych.

W niczym sam nie byłem odpowiedzialny,

uciekając od decyzji, by naprawić sam siebie.


Wraz z akceptacją wszystkich moich poczynań

przyszła dojrzałość i jasność przekonań —

że wszystko, co jest we mnie, jest moje,

i tylko ja mogę coś z tym dla siebie zrobić.

Nic mi się nie należy, dlatego mogę mieć wszystko

Zdanie, z którym przyszło mi się oswoić, a wymagało to ogromnego wysiłku. Słowa te wywoływały u mnie skurcze jelit i uniemożliwiały nawet przełknięcie śliny, nie mówiąc już o ich wypowiadaniu na głos przez długi czas. Od dziecka byłem uczony, że nic mi się w życiu nie należy i to tylko z powodu samego istnienia. Wychowany w rodzinie, gdzie rodzic cierpiał na zaburzenia narcystyczne, odczuwałem silną potrzebę ucieczki i chęć udowodnienia światu, że osiągnę wszystko.

Szukałem tego, co mi się należy, rozdając siebie na prawo i lewo, oczekując, że inni zrobią to samo dla mnie. Moja dziecięca trauma — czyli odbieranie mi wszystkiego, od oszczędności po prezenty — wzbudzała we mnie pragnienie szybkiego puszczania w obieg zarówno finansów, jak i rzeczy materialnych. Jednak rozdawanie ich w oczekiwaniu na wdzięczność nie przynosiło uznania. Wręcz przeciwnie, tworzyło obraz człowieka, od którego można brać bez potrzeby rewanżu.

Trudno oswoić myśl, że to, co niszczy człowieka, może go również ocalić. Zrozumienie przychodzi stopniowo. Czasem, po wielu próbach udowadniania sobie, że nastąpi przełom, on nadal nie następuje. Popełniając te same błędy i szukając winy wszędzie, nie osiągniemy nic. Trzeba spojrzeć szerzej na problem i znaleźć jego rozwiązanie.

Wszystko zaczyna się i kończy we mnie. W życiu nic mi się nie należy. Kompletnie nic. I właśnie dlatego mogę mieć wszystko. Moje życie nie zależy od innych, ani od tego, co dostanę czy też czym zostanę obdarowany. Moje życie to moje życie i tylko ja mogę o nie zadbać. To jak zrzucenie z siebie ubrań przed kąpielą. Po oczyszczeniu się z oczekiwań mogę odziać się w czyste, pachnące materiały, które budują poprawne istnienie.

Potrafię dać sobie naprawdę wiele i tylko ja wiem, czego na ten moment potrzebuję i co czuję. Zrozumienie tego otworzyło przede mną drogę do działania. Mogłem zacząć, nie cofać się i nie zrzucać już niczego na barki tego, co nie jest za mnie odpowiedzialne. Świadomość, że wszystko, co mam i mogę mieć, zależy wyłącznie ode mnie, uwolniła mnie od wielu złych dróg, którymi wcześniej podążałem. Setki neonowych haseł, które wypełniały moje dni, nagle zgasły. A w mroku pojawiło się małe, ale znaczące światełko nadziei.

Czasem trzeba na siłę pozbyć się złudzeń i odrzucić wszystko, co hamuje rozwój, aby odkryć w sobie prawdy, które na pierwszy rzut oka bywają bolesne. Łatwiej przyjąć teorię, że stoi się w złej kolejce, niż zrozumieć, że stanie przed zamkniętymi drzwiami nie sprawi, że się otworzą. Dopiero czas i świadomość, że chcę przejść przez te drzwi, mogą dokonać zmiany. Kiedy to dociera do człowieka, zaczyna rozumieć, że nawet jeśli drzwi są zamknięte, to można przecież je otworzyć samemu.

Jeśli nic mi się nie należy, a mogę mieć wszystko, co sam potrafię sobie zapewnić, cała koncepcja mojego życia ulega przemianie. Uwolnienie się od złudzeń i oczekiwań wyznacza nowy kierunek w moim istnieniu. Zrozumiałem, że życie nie polega na dawaniu i czekaniu na spłatę długu. To realizacja siebie w pełni, bez czekania i bez oczekiwań. To brak postoju na drodze do rozwoju. Brak przystanków, na których i tak nie zatrzymuje się żadna komunikacja. To skupienie się na własnych celach, dla siebie, bez potrzeby odgrywania roli, która nie jest mi przypisana.

Istotnym elementem w zrozumieniu tego procesu był sam mechanizm oczekiwania. Po każdej akcji spodziewałem się reakcji. Gdy jednak ta nie następowała, w moim wnętrzu rodziła się frustracja. Nie otrzymując tego, co uważałem za właściwe, pobudzałem swoje negatywne emocje do działania. Karałem siebie w imię przekonań, które nie miały już sensu. Tkwiłem w tym stanie, nie robiąc żadnego kroku naprzód. Nie rozwijałem się. Nie dążyłem do doskonalenia własnego życia, a wręcz przeciwnie — cofałem się wstecz.

Każda sytuacja, w której nie otrzymywałem nic w zamian, obniżała moje poczucie wartości. Nie tylko w moich oczach, ale też w oczach innych. Stawiając przed sobą przekonanie, że należy mi się szacunek, wdzięczność i uwaga, zapominałem o tym, że te wartości trzeba mieć w sobie. Nikt poza mną nie jest w stanie mi ich dać, jeśli sam ich nie posiadam. Od życia dostaję to, czym sam emanuję. To, co wysyłam w świat, jest informacją o tym, czego naprawdę potrzebuję. To, co wyrażam, staje się tym, czym pragnę się otaczać.

Jeśli więc oczekuję od innych tego, czego sam w sobie nie mam, mogę czekać bez końca. I tak tego nie dostanę. Ludzie szanują tych, którzy szanują siebie. Kochają tych, którzy mają w sobie miłość. Okazują wdzięczność tym, którzy jej nie oczekują. To bardzo proste i logiczne, ale trudne do prawdziwego zrozumienia.

Poproszono mnie kiedyś, abym uczynił coś dobrego dla kogoś, bez oczekiwania słowa „dziękuję”. Zadanie wydawałoby się banalne, a okazało się najtrudniejszym, z jakim się mierzyłem w życiu. Za każdym razem, kiedy próbowałem cokolwiek zrobić dla kogoś, czekałem z utęsknieniem na te jedno słowo, które tak pięknie pieściło moje ego. Pomimo obietnicy wobec siebie, że nie będę niczego oczekiwał i że nic mi się nie należy, bo działam z czystego serca, nie mogłem spać po nocach, czekając na „dziękuję”. Jeżeli tylko coś nie poszło tak, jak chciałem, czułem, że coś mnie od środka rozrywa. Nie potrafiłem zrozumieć, że przecież oświecony człowiek — jak wówczas myślałem o sobie — powinien podchodzić do tego zadania całkowicie na luzie, bez presji oczekiwań, i wykonać je bez mrugnięcia okiem. A jednak działo się całkowicie odwrotnie. Im bardziej się starałem, tym gorzej mi wychodziło.

Zrozumiałem problem dopiero wtedy, gdy ktoś po latach podziękował mi za coś, czego nawet nie pamiętałem. Chodziło o poświęcenie czasu i podzielenie się doświadczeniem z osobą na równorzędnym stanowisku. Sytuacja była dość nietypowa, bo tworzyła pewną konkurencję w firmie. Przeanalizowałem to dokładnie i doszedłem do wniosku, że nie oczekuję w momencie, gdy sobie to postanowię, lecz wtedy, gdy działam zgodnie z sobą. W tamtym czasie dzielenie się wiedzą było dla mnie naturalne. Moja główna koncepcja życiowa zakładała, że dobra konkurencja daje możliwość doskonalenia siebie. Tak więc zrobiłem coś, co było dla mnie jednocześnie motywacją i pomocą dla innych. Nie miałem żadnych oczekiwań, ponieważ sytuacja była całkowicie naturalna dla mnie.

Co to dla mnie dowodzi? Aby żyć bez oczekiwań, muszę w sobie odnaleźć wszystko, co daje mi poczucie radości samej w sobie. Jeżeli potrafię w sobie czerpać radość z pomagania, przestaję uważać, że należy mi się wdzięczność.

Wszystko, czego wcześniej oczekiwałem, dostarczam sobie samemu. Nie tracę już czasu na rozmyślanie, dlaczego ktoś mnie nie docenia i nie zauważa moich działań. Buduję w sobie poczucie własnej wartości, niezależne od opinii i reakcji innych. Nie potrzebuję poklasku, wiwatów ani pokłonów. Moja wartość opiera się na tym, co sprawia mi przyjemność. Buduję w sobie wdzięczność wobec świata, a wszystko, co mnie spotyka, staje się motywacją do dalszego rozwoju. Swoją postawę opieram na radości tworzenia, a nie na zależności od innych. Staję się powoli samospełniającą się przepowiednią o lepszym i pięknym świecie, gdzie każdy jest dobry — a to dlatego, że ja sam jestem dobry dla siebie, co udziela się innym.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 42.38
drukowana A5
Kolorowa
za 65.53