Dla mojej Cioci — Hanny Kabut
Z wdzięcznością za wsparcie, dobre słowa i obecność,
które zawsze dawały siłę.
Twoje proste: „Pisz, ja wciąż czekam…”
było dla mnie drogowskazem w chwilach zwątpienia.
Dziękuję też wszystkim, którzy czekali razem z Nią.
Niniejsza książka to zapowiedź nowego początku.
Z serdecznością,
Nina
Od Autorki
Pierwsza wersja tej książki — „Online Dostee” — ukazała się w 2016 roku. Była to historia napisana sercem, pełna emocji i dramatyzmu, zbudowana wokół niezwykłej relacji dwojga ludzi, których połączył przypadek i… ekran komputera.
Dziś, po latach, wracam do tej opowieści już jako inna autorka. Na początku swojej pisarskiej drogi byłam niecierpliwa — to chyba najczęstsza wada debiutujących twórców. Chciałam jak najszybciej podzielić się z czytelnikami tym, co nosiłam w sobie, nie pozwalając historii dojrzeć na tyle, w jakim stopniu zasługiwała.
To właśnie głosy Czytelników i Recenzentów — ich wrażliwość, uwagi, czasem krytyka, a czasem uznanie — sprawiły, że postanowiłam wrócić do tej książki. Dzięki nim dojrzałam jako twórca. Nabrałam odwagi, by nieco zwolnić oraz, by dać swoim bohaterom więcej głębi, przestrzeni i światła.
„Po drugiej stronie” to nie tylko nowa wersja starej historii. To bardziej świadoma, głębsza opowieść o wyborach, które zmieniają życie oraz o tym, że nigdy nie jest za późno, by naprawdę zacząć żyć.
Dla mnie ta na nowo opowiedziana historia ma dziś o wiele głębszy wymiar. Dzięki bardziej wyrazistym szkicom psychologicznym postaci i dojrzalszej narracji stała się mi bliższa niż kiedykolwiek wcześniej.
Dla tych z Was, którzy znali „Online Dostee” od początku — dziękuję, że byliście ze mną przez te lata. Z pewnością rozpoznacie tu wiele znanych Wam scen, słów i emocji. Mam jednak nadzieję, że spodoba Wam się to, co dziś niesie ze sobą ta całkiem nowa opowieść. Dziękuję, że po nią sięgnęliście.
Nina Nirali
Rozdział 1
Kraków
Zerknęła na zegar. Minęła dopiero osiemnasta, a w pokoju panował już półmrok. Za oknem rozciągała się cicha ulica, światła latarni migotały w deszczu, a na ekranie telefonu wciąż widniało jedno krótkie zdanie:
„Nie wiem, czy powinienem to mówić, ale… tęsknię”.
Zamarła. Przeczytała te słowa trzy razy. Każda litera miała ciężar, którego nie była gotowa unieść. Arun nigdy wcześniej czegoś takiego nie napisał. Ich rozmowy — setki rozmów — były pełne ciepła, humoru, czasem smutku, ale nigdy tęsknoty.
Jej dłoń drżała, gdy sięgała po kubek z kawą, która zdążyła już wystygnąć. Kot, dotąd zwinięty w kłębek na fotelu, uniósł głowę i spojrzał na nią z wyraźnym zaniepokojeniem. Maya westchnęła. Miała przecież tylko odpisać na zwykłą wiadomość, a tymczasem serce biło jej jak szalone, jakby to nie słowa, a jego dłonie przenikały przez ekran, szukając jej obecności i potwierdzenia, że czuje podobnie.
Zamknęła oczy.
Nie wolno ci o tym myśleć. Nie teraz. Nie znowu.
Przesunęła palcem po klawiaturze. Raz i drugi, lecz nic nie napisała. W końcu odłożyła telefon zrezygnowana.
Chciała uciec od siebie i własnych myśli, że może właśnie w tej chwili Arun — w swoim gabinecie w New Delhi, wśród ciężkich mebli i dźwięków przedślubnych przygotowań — siedzi w podobnym półmroku i też czeka.
Ale przecież nie mogła mu niczego odpowiedzieć. Niedosłownie. Nie od razu. Bo co miałaby napisać? Że ona też tęskni? Że przez ostatnie miesiące łapała się na tym, że jego wiadomości sprawiają jej więcej radości niż od kogokolwiek innego?
Przeszła do kuchni, jakby próbując odgonić własne myśli. Otworzyła szafkę i zaraz ją zamknęła. Otworzyła lodówkę, oceniając chwilę jej zawartość. Zdecydowała, że nie jest głodna i też ją zamknęła. Szukała czynności, której mogłaby się uczepić, ale wszystko wydawało się absurdalne wobec tych kilku słów, które nieproszone na stałe zagnieździły się w jej umyśle.
Wróciła do salonu i znów usiadła na kanapie. Kot wskoczył jej na kolana bez pytania. Zaczęła go głaskać — mechanicznie, jakby to jego rytmiczne mruczenie miało uporządkować chaos w jej głowie.
Telefon zawibrował. Nie była to kolejna wiadomość, tylko połączenie. Na ekranie telefonu wyświetliło się imię dzwoniącego — Anja.
Nie miała siły odebrać. Przełączyła na tryb cichy. Jej przyjaciółka i tak będzie wiedzieć, jak Maya dziś się czuje. Zawsze wiedziała.
Spojrzała znów na ekran telefonu — czarny, wygaszony. Jednak zdanie wciąż tam było. Nieustannie rozbrzmiewało w jej głowie: Tęsknię…
Zsunęła kota z kolan i wstała. Sięgnęła po notes. Otworzyła na pustej stronie i zapisała tylko dwa słowa: Nie potrafię. Zamknęła notes i odłożyła go na półkę obok książki z ulubionymi cytatami. Jej wzrok nieświadomie zatrzymał się na półce, na której trzymała kilka drobiazgów po ojcu. Mały mosiężny dzbanuszek do parzenia herbaty, misternie zdobione pudełko na daktyle i stary zielony Koran, w którym ojciec zaznaczał ulubione wersety. Była wtedy dzieckiem, ale pamiętała te wszystkie wieczory, kiedy w ich mieszkaniu unosił się słodki zapach kardamonowej chai. Ojciec rozkładał dywanik modlitewny i przed snem szeptał sury, a ona bawiła się jego paciorkami tasbih.
Pamiętała Eid, kiedy w mieszkaniu pachniało biryani, a ojciec ubierał ją w maleńką haftowaną kurti w kolorze błękitu. Pamiętała również wielkie paczki z Multanu — pełne mango w puszkach i kolorowych szali dla matki. Dla niej to wszystko było egzotyczne i trochę bajkowe — dopiero jako dorosła kobieta zrozumiała, ile tęsknoty musiał nosić w sobie ojciec, próbując zachować okruchy rodzinnych tradycji w obcym kraju. Czy to właśnie dlatego nas porzucił?
Przejechała dłonią po zdobionym pudełku. Kiedyś na pewno dowie się prawdy. Naraz uświadomiła sobie, że Arun przypomina jej ojca bardziej, niż chciałaby to przed sobą przyznać. Ten sam cień melancholii w oczach, gdy rozmawiali o rodzinie i obowiązkach. Ten sam szacunek do tradycji, który ją jednocześnie fascynował i przerażał. Znała ten świat nie tylko z opowieści. Doświadczyła go kiedyś w najbardziej dotkliwy sposób — i właśnie dlatego tak często miała wrażenie, że do końca go nie rozumie. Może dlatego niepewność w niej była silniejsza niż wszystko inne? Być może właśnie dlatego nie dopuszczała do siebie tego, co naprawdę czuje.
Zdecydowała, że dziś nie potrafi napisać żadnej odpowiedzi.
New Delhi
Arun odłożył telefon na stół i oparł łokcie o blat biurka. Na wyświetlaczu zamarła wiadomość, którą właśnie wysłał. Krótkie zdanie, które pisał, a przed wysłaniem kasował pięć razy. Zdanie, które nie powinno było ujrzeć światła dziennego.
„Nie wiem, czy powinienem to mówić, ale… tęsknię”.
Zbyt wiele w nim było. Za dużo znaczeń i ukrytych nadziei. Zerknął na zegarek. Była 22:31. Dom pogrążał się w ciszy — Rupa od dawna była w swojej sypialni, Anjali wyszła na kolację z narzeczonym, a Karan studiował za granicą. Tylko on, jego myśli i światło ekranu, które długo nie chciało zgasnąć.
Wstał i podszedł do okna. Po ulicy przejechał ostatni rikszarz, a pies z sąsiedztwa zawył, jakby wyczuwał czyjąś bezsenność. Świat powoli gasł, ale jemu nie było dane odpoczywać.
Nie powinienem był tego wysyłać.
Wiedział to od razu, gdy tylko kciuk dotknął ekranu. Ale było już za późno. Maya najpewniej właśnie kończyła pracę. W Europie była osiemnasta. Jeszcze dzień, więc na pewno nie śpi. Z pewnością zajęta jest powrotem do domu, zakupami. Może znów spotka się z przyjaciółką albo jak mu tam… — nie potrafił przypomnieć sobie obco brzmiącego imienia mężczyzny, z którym się ostatnio widywała. Na tę myśl aż się skrzywił: Czy ja jestem zazdrosny? Chcę, tylko żeby była szczęśliwa. Palant.
Stał w nocnym półmroku, czując, jak echo własnych myśli uderza w niego ze zdwojoną siłą.
Westchnął i wrócił do biurka. Niecierpliwie sięgnął po komórkę. Ekran telefonu świecił pustką — Maya nie odczytała jeszcze wiadomości. Albo już przeczytała… i milczy. Ta druga opcja bolała bardziej. Wiedział, że milczenie Mayi nie jest przypadkowe. Nigdy nie pisała impulsywnie. Milczenie znaczyło, że coś w niej się poruszyło i zastanawia się, co odpisać. Nie wiedział, czy jego wiadomość skłoni ją do odzewu w podobnym tonie, czy wszystko zniszczy.
Minęło dziesięć minut. Potem kolejne pięć. Wyszedł z gabinetu, przeszedł przez duży hall i wszedł do przestronnej, nowocześnie urządzonej kuchni. Lakshmi już dawno zniknęła w swojej części służbówki. Zdawało mu się, że wszystko wokół było zbyt ciche, niemal ponure. Jakby dostroiło się do jego nastroju. Wciąż zamyślony zaparzył sobie chai, ale go nie wypił.
Otworzył ponownie telefon. Nic. Wzrok machinalnie prześlizgnął się na górę ekranu. 22:48. Schował telefon do tylnej kieszeni czarnych spodni i wyszedł z kuchni. Chai pozostał nietknięty na kuchennym blacie.
Wrócił do gabinetu z postanowieniem powrotu do pracy. Usiadł i spojrzał na zdjęcie stojące w ramce obok monitora — Anjali z dzieciństwa i jego żona, Rupa tuż obok. Obraz tego, co było kiedyś jego celem. A teraz? Już nie było o co walczyć. W zasadzie nigdy nie było. Teraz jego pełen iluzji świat mieścił się w jednym komunikacie WhatsApp, wysłanym do kobiety, której nigdy nie spotkał.
Tym razem nie powtórzył w myślach jej imienia. Po prostu zamknął oczy i pozwolił sobie — po raz pierwszy od lat — poczuć samotność tak wyraźnie, jakby można ją było uchwycić w dłoni.
Zanim Maya pojawiła się w jego życiu po raz pierwszy, był przekonany, że ten pomysł to pomyłka. Przeglądał dziesiątki ogłoszeń. Większość z nich brzmiała identycznie: „język niemiecki online — skutecznie, szybko, bez stresu”. W końcu trafił na jedno, które przykuło jego uwagę. Wyróżniało się prostotą i… czymś jeszcze. Zdjęciem? Imieniem? Trudno powiedzieć. Wysłał wiadomość bardziej z ciekawości niż z przekonania.
Odpowiedziała niemal natychmiast — zwięźle, uprzejmie, z propozycją terminu. Wtedy nie przeczuwał, że otwiera drzwi do czegoś, co wywróci jego życie od środka.
Zgodził się na próbne zajęcia. Czwartek, 11:00 czasu polskiego, 15:30 w Delhi. W pracy — zaaranżował sobie przerwę. Kazał sekretarce nie przeszkadzać, wyciszył służbowy telefon. Miał być maksymalnie skupiony i profesjonalny.
Kiedy włączył komunikator i połączenie się rozpoczęło, pierwszą rzeczą, jaką usłyszał, był… śmiech.
— Halo? Słyszymy się? — zapytała z wyraźnym rozbawieniem. — Obraz mam, ale dźwięk jakby z kosmosu.
Arun zbladł. Oczywiście, mikrofon był źle podłączony. Nerwowo klikał w ustawienia. Przeklinał pod nosem po angielsku, potem w hindi. Wreszcie udało się.
— Przepraszam — powiedział z lekkim rumieńcem. — To mój pierwszy raz. W sensie… na Skype z nauczycielką niemieckiego.
Uniosła brew i się uśmiechnęła. Niezłośliwie — ciepło. Naturalnie.
— W takim razie postaram się być delikatna. — Jej głos był zaskakująco ciepły, głęboki i melodyjny. Z miejsca mu się spodobał.
Zaczął się przedstawiać, zbyt formalnie, zbyt sztywno. Słuchała go z cierpliwością, robiąc notatki na kartce, którą potem podsunęła do kamery.
— Masz bardzo dobry akcent. Potrzebujesz tylko więcej pewności siebie i słownictwa związanego z twoją branżą. Masz jakieś konkretne cele?
Powiedział, że chce prowadzić rozmowy biznesowe z niemieckimi dostawcami. Wytłumaczył, że nie chce polegać na tłumaczach, lecz rozumieć więcej, niż mówią mu inni i być samowystarczalny.
Nie wiedział, dlaczego nagle poczuł potrzebę powiedzenia tego wszystkiego. Zazwyczaj był powściągliwy. Ale ona słuchała tak, jakby naprawdę chciała zrozumieć — nie tylko jego potrzeby językowe, ale też powód, dla którego to dla niego tak ważne.
Lekcja minęła szybko. Mimo stresu, barier technicznych i kulturowych, czuł, że między nimi zadziało się coś niezwykłego — coś, czego nie umiał jeszcze nazwać.
Kiedy się rozłączali, Maya spojrzała prosto w kamerę i powiedziała:
— Mam wrażenie, że będziemy mieli o czym rozmawiać. Nie tylko po niemiecku.
I zniknęła z ekranu.
Siedział jeszcze długo w tej samej pozycji. Jakby próbował zapamiętać jej ton, spojrzenie i uśmiech. Już wtedy przeczuwał, że to nie była zwykła lekcja.
Arun Sharma nigdy nie lubił pośredników. Wychowany w rodzinie, w której każda decyzja miała znaczenie, od najmłodszych lat uczył się, że jeśli chce mieć pewność, musi widzieć, słyszeć i rozumieć wszystko sam. W biznesie ta zasada była świętością.
Gdy tylko jego firma zaczęła się rozrastać, a kontrakty przekroczyły granice Indii, pojął również, że tłumacze — choć kompetentni — to tylko narzędzie, które nie ma ani instynktu, ani nie jest godne zaufania. Rozmowy z niemieckimi dostawcami były kluczowe. Chodziło o maszyny budowlane — ciężkie, drogie i skomplikowane. Każdy błąd w przekazie mógł kosztować ich dziesiątki tysięcy dolarów. Ale nie chodziło tylko o pieniądze. Chciał czegoś więcej — prawdziwego partnerstwa. Takiej współpracy nie mógł zbudować przez ekran i tłumacza, który upraszcza każde zdanie, albo nadaje fałszywe znaczenie.
Arun był biznesmenem z krwi i kości. Wiedział, jak czytać ludzi, jak wyczuwać niuanse — ton głosu, zawahanie się, czy choćby drobne przesunięcia akcentu. Ale kiedy nie znał języka, czuł się, jakby wszystkiego słuchał przez szybę. Odczytywał twarze, ale gubił sens. To go irytowało i sprawiało, że tracił kontrolę. Nie chciał już więcej siedzieć na spotkaniach, słuchając suchych streszczeń i nie wiedząc, co naprawdę powiedziano między wierszami. Chciał sam pytać i odpowiadać — bez filtra.
Nigdy nie był typem człowieka, który chciał uczyć się „dla siebie” czy „dla pasji”. Uczył się, by mieć przewagę, zdobyć pewność i kontrolę nad każdą sytuacją i nie oddać nikomu pola, które sam mógłby zająć. W biznesie zawsze potrafił osiągnąć swój cel, jak i w tym przypadku. Już po pół roku potrafił swobodnie uczestniczyć w negocjacjach. Po roku rozumiał bezbłędnie instrukcje techniczne i zapisy umów. Partnerzy z Hamburga i Stuttgartu z niedowierzaniem przyjmowali, że ich indyjski kontrahent prócz ich słów, rozumie również ich mentalność. A wszystko dlatego, że Maya nie tylko uczyła go języka — uczyła go myśleć po europejsku. Arun doceniał to bardziej, niż mógł kiedykolwiek wyrazić.
Dla innych był chłodnym, skutecznym liderem. Typem, który widzi rezultat, zanim jeszcze padnie ostateczny pomysł. Dla niego prawdziwą siłą była kontrola — nad sobą, nad ludźmi oraz sytuacją. Właśnie dlatego wyznanie, które dziś wysłał Mayi — tęsknię — bolało tak bardzo. Było czymś, czego nie dało się już w żaden sposób kontrolować.
Na początku były tylko lekcje.
Środy i piątki, zawsze o tej samej porze. On w swoim gabinecie, ona w jasnym pokoju z kotem, który uparcie próbował wdrapać się na klawiaturę.
— To „der Kran”, nie „die Kran” — poprawiała go któregoś razu, a potem z uśmiechem dodała: — Ale nie przejmuj się, moim kursantom też się mylą znaczenia i rodzajniki.
Zaśmiał się na jej słowa. Kiedy również się roześmiała, pomyślał, że lubi ten śmiech. Był serdeczny i autentyczny, jak cała ona.
Potem lekcje zaczęły się przeciągać. „Tylko jeszcze jedno zdanie do przetłumaczenia”. „Jeszcze jedno pytanie o kulturę biznesową”. „Jeszcze pięć minut”. Czas rozciągał się jak guma, a on coraz częściej sobie uświadamiał, że nie chce się rozłączać.
Pojawiły się pierwsze prywatne pytania.
— Co cię skłoniło do nauczania online? — zapytał kiedyś niby przypadkiem, patrząc na nią przez ekran.
— Niezależność — odpowiedziała po chwili. — I… możliwość pomagania innym w osiąganiu ich celów, jak teraz tobie.
Zamilkł wtedy, nie wiedząc, jak zareagować. Poczuł coś, co zaskoczyło go bardziej niż sama jej odpowiedź: radość.
Później zaczął wysyłać jej wiadomości także poza lekcjami. Najpierw pytania techniczne, potem coraz częściej: „Jak się czujesz?”, „U ciebie też dziś pada?”, „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!”, „Dobranoc, śpij dobrze…”
Odpowiadała — lekko, żartobliwie, czasem zaskakująco troskliwie, ale bez przekraczania niewidzialnych granic.
W jednej z wiadomości napisała:
„Wiesz, jesteś jedynym uczniem, dla którego rezerwuję okienko nawet w niedzielę”.
Myśli o nauczycielce niemieckiego wracały do niego coraz częściej. Rano, przy kawie. Wieczorem, kiedy dom pogrążał się w ciszy. Po pewnym czasie pierwszą czynnością po przebudzeniu stało się sprawdzenie, czy Maya poprzedniego wieczora odpisała na jego wiadomość.
Kiedyś, po wyjątkowo udanej prezentacji po niemiecku, wysłał jej zdjęcie — selfie z sali konferencyjnej. Zrobił to bez zastanowienia i uprzedzenia.
„Patrz, twój uczeń zwycięża w akcji”.
Nie odpowiedziała od razu. Po godzinie odczytał:
„Gratulacje! Wyglądasz pewnie siebie. I trochę… zbyt dobrze, jak na mojego ucznia”.
Uśmiechnął się wtedy tak szeroko, że Puru — jego wspólnik — spojrzał na niego podejrzliwie.
— Znowu ta twoja dziewczyna od niemieckiego? — zapytał.
— To tylko wiadomość — odpowiedział szybko z obojętnym wzruszeniem ramion. Ale sam dobrze wiedział, że to już nie była tylko wiadomość.
Granica przesunęła się znów, kiedy podczas jednej z rozmów Maya zapytała:
— Czy gdybyś nie był żonaty… twoje życie wyglądałoby inaczej?
Zapadła cisza. Nie udawał, że nie zrozumiał. Ale też nie odpowiedział od razu. Zamiast tego zapytał cicho:
— A twoje? Gdybyś urodziła się w Multanie, a nie w Krakowie?
Od tej rozmowy wszystko stało się… mniej bezpieczne, bardziej osobiste i uzależniające.
Największy przełom nastąpił nie wtedy, gdy powiedział jej, że ceni jej inteligencję. Ani nawet wtedy, gdy przyznał, że nie potrafi już obejść się bez jej rad, tylko wtedy, gdy zaczął jej opowiadać o żonie. O tym, czego nie mówił nikomu: o milczeniu, oddaleniu i braku dotyku.
Słuchała uważnie, nie przerywając. A potem, po długiej pauzie, powiedziała:
— Milczenie potrafi być bardziej dotkliwe niż najcięższe wyznanie.
Te słowa zostały z nim na długo. Doskonale wiedział, że jego małżeństwo znalazło się w tym punkcie właśnie przez brak szczerej rozmowy z Rupą. Jednak wątpił, czy jakiekolwiek wyznanie mogło coś jeszcze zmienić.
Od tamtej pory granica między nauczycielką i jej uczniem była coraz bardziej przesuwana. Cicho, niewinnie, krok po kroku… Ale czy było w tym coś złego?
Kraków
Około dwudziestej w drzwiach Mayi stanęła Anja, z przyklejonym do twarzy uśmiechem. W prawej dłoni ściskała butelkę czerwonego wina, którą uniosła w górę jak trofeum.
— Idzie odsiecz na złamane serce! — zawołała z przesadną powagą.
Roześmiały się obie, choć w śmiechu Mayi było więcej ulgi niż smutku.
— Nie kpij sobie. Poza tym nie złamałam dziś serca, co najwyżej paznokieć. — Machnęła ręką i cofnęła się w głąb mieszkania, wpuszczając przyjaciółkę do środka.
— Może i tak — mruknęła Anja, zdejmując płaszcz — ale profilaktyka nie zaszkodzi. — Z uśmiechem podążyła za Mayą do kuchni. Gdy gospodyni zaproponowała kawę, parsknęła śmiechem:
— Najpierw wino, potem kawa: jak już będzie trzeba mnie reanimować.
Kilka godzin później siedziały na miękkiej sofie z kieliszkami w dłoniach, a rudy kot Mayi, Rorki, z uporem wciskał im się pod ramiona, domagając się pieszczot. Rozmawiały o rozstaniu Mayi z Janem.
— To nie był facet dla mnie. Nie zaspokajał moich emocjonalnych potrzeb — próbowała wyjaśniać niedbałym tonem, ale jej przyjaciółka widziała, że za tą nonszalancją kryło się coś zupełnie innego. Zamiast jej to uświadomić, zażartowała:
— To historyk. Przyznaj się, że chciał cię zanudzić na śmierć.
— Wariatka — podsumowała Maya ze śmiechem. Spoważniały i Anja w końcu przestała gryźć się w język.
— Otwórz wreszcie oczy… — upomniała zdecydowanym tonem. — Chciałaś zerwać, bo tak naprawdę czekasz na… tego Hindusa.
Słowa zawisły w powietrzu. Maya poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Skrzywiła się i odsunęła kieliszek.
— Chyba za dużo wypiłaś.
— Przestań w końcu udawać. — Przyjaciółka uniosła palec ostrzegawczo. — I przestań mnie unikać. Cały wieczór usiłowałam się dodzwonić. Znam cię i wiem, że w nosie masz tamto rozstanie. Jedyne, na czym ci naprawdę zależy, to ta wasza „przyjaźń online”. — Wymownie narysowała w powietrzu cudzysłów.
Milczała, zupełnie, jakby spostrzeżenia najbliższej jej osoby, przytłoczyły ją.
Anja upiła łyk wina, odłożyła kieliszek i odetchnęła głęboko, jakby zbierała się w sobie.
— Ty go kochasz — powiedziała ciszej. — Może nie chcesz tego przyznać, ale ja widzę, co się z tobą dzieje. Gdyby było inaczej, coś by ci się w końcu ułożyło. Ale ty nigdy nie jesteś na poważnie w swoich związkach. Nie angażujesz się, bo trzymasz siebie… na później — dla niego.
— Mylisz się. — Spróbowała zabrzmieć pewnie, lecz głos miała matowy. — Moje związki nie przetrwały, bo były do bani.
— Jeśli tak, zakończ i to — Anja machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę. — Przecież już od wieków nie jest twoim uczniem.
Na moment w jej oczach pojawiło się coś miękkiego, niemal współczującego.
— No jak on się nazywa… ten twój…
— Arun — wyszeptała, zanim zdążyła się powstrzymać.
— Właśnie. — Anja uśmiechnęła się krzywo. — Zakończ waszą pokręconą relację. Skoro to tylko przyjaźń, to żaden problem.
— Nie ma mowy. — Potrząsnęła głową. — Arun jest moim przyjacielem. Takim samym jak ty.
Jej przyjaciółka prychnęła pod nosem.
— Przyjacielem? Kobieto, przestań się oszukiwać. Gdyby ten Arun zjawił się teraz w twoich drzwiach… — wskazała ręką na wejście do mieszkania. — Przyjęłabyś go jak bóstwo, a chwilę potem zapomniałabyś o całym świecie.
Maya wzruszyła ramionami, ale nie znalazła już w sobie siły, żeby zaprzeczyć. Zabrakło jej słów. Może Anja miała rację. Od lat starała się gasić w sobie myśl, że ich relacja mogłaby być czymś więcej.
„Nie wiem, czy powinienem to mówić, ale… tęsknię”.
Czyżby on przeżywał wszystko podobnie, jak ja? Kretynka…
Odkąd zobaczyła go po raz pierwszy na ekranie komputera, wydawał jej się prawie nierzeczywisty. A jednocześnie tak charyzmatyczny, że czasem naprawdę brakowało jej tchu. Zdarzało się, że nie potrafiła skupić się na lekcjach. Wtedy winę zrzucała na słabe połączenie i wyłączała kamerkę, żeby nie patrzeć na jego uśmiech.
Nigdy dotąd nie pozwalała sobie wyobrazić, że mogliby się spotkać naprawdę. Że mogłoby ich połączyć coś więcej niż rozmowy online. Ale teraz było już za późno, by odgonić te myśli. Fala gorąca zalała jej ciało.
Wstała gwałtownie i podeszła do okna. Otworzyła je i złakniona chłodu zaczerpnęła zimnego powietrza.
— Anja… — wyszeptała, nie odwracając się. — Arun nie jest kimś realnym. Dzielą nas dwa kontynenty, ocean i sześć tysięcy kilometrów. To tak, jakby… jakby nie istniał.
Za plecami usłyszała westchnienie i cichy chlupot wina nalewanego do kieliszka.
— Właśnie dlatego tak łatwo się w nim zakochałaś — powiedziała Anja spokojnie. — Bo się oszukujesz, że on nie istnieje. Tymczasem on już jest wszędzie.
Rozdział 2
New Delhi
Dochodziło południe. Na biurku piętrzyły się papiery — sterta umów do podpisania, nowe cenniki do zatwierdzenia i kwartalny raport finansowy. Arun siedział zamyślony w fotelu, z palcami złożonymi pod brodą. Słychać było jedynie odgłosy z przyległego sekretariatu i odległy szum ruchu ulicznego. Nie mógł się skupić na pracy. Próbował nie myśleć o nadchodzącym wielkimi krokami ślubie Anjali.
Z zamyślenia wyrwało go ciche pukanie. Weszła sekretarka.
— Prezesie Sharma, przyszedł pan Mishra.
— Dziękuję, Rani. Poproś go.
Do środka wszedł niewysoki, siwiejący mężczyzna w lnianej, długiej koszuli i szarych, garniturowych spodniach. Miał zmęczoną twarz, jakby od tygodni spał zbyt mało. W prawym ręku trzymał teczkę oznaczoną pieczęcią Roots & Legacies — Heritage Centre India a w lewym podniszczoną, skórzaną aktówkę.
— Panie Mishra… — powitał go Arun skinieniem głowy.
— Witam, panie Sharma. Przepraszam, że dopiero teraz. Przyjechałem prosto z lotniska.
Arun poderwał się z miejsca.
— Proszę, niech pan siada. Napije się pan czegoś? — Wskazał krzesło po drugiej stronie biurka i wezwał sekretarkę. — Czy coś się udało ustalić?
Pracownik Heritage Centre otworzył teczkę i zaczął relacjonować:
— Tak. Dotarłem do ostatnich urzędowych danych i… udało mi się w końcu odnaleźć Ahmeta Saifa — urwał na moment, obserwując twarz swego zleceniodawcy. — Nadal żyje i nie ma rodziny.
Arun wypuścił powietrze, jakby do tej chwili wstrzymywał oddech.
— Gdzie?
— Obecnie mieszka w prowincji Sindh, niedaleko Sukkur. — Przesunął palcem po wydruku. W końcu oddał teczkę Arunowi.
— Jednak sytuacja polityczna w regionie jest, delikatnie mówiąc, bardzo napięta. W ostatnich tygodniach dochodziło do starć między lokalnymi grupami a siłami rządowymi. Drogi są blokowane, wielu ludzi zaginęło.
Arun milczał, zaciskając dłoń na oparciu fotela.
— Chce pan powiedzieć, że nie da się tam dotrzeć?
— Fizycznie… może i tak. Ale nie odważyłbym się panu tego rekomendować. — Mishra uniósł wzrok. — W tej chwili podróż tam, byłaby niebezpieczna. Jeśli ktoś zauważy cudzoziemca szukającego lokalnych rodzin, może to ściągnąć na niego kłopoty.
— Rozumiem. — Głos Aruna zabrzmiał twardo. — Ale Maya Saif zasługuje, żeby odnaleźć ojca.
— I znajdzie go. — Mishra pochylił się nieco. — Proszę mi wierzyć, robię wszystko, co w mojej mocy. Wysłałem już prośby o pomoc do naszych współpracowników w Karaczi. Szukamy kogoś, kto zna Ahmeta osobiście i będzie mógł z nim porozmawiać. Bezpieczniej będzie, jeśli kontakt nastąpi przez zaufane osoby.
Arun przetarł dłonią zmęczone oczy.
— Ile to może potrwać?
— Tydzień, może dwa. — Mężczyzna zamknął wytartą aktówkę, dodając: — Proszę mi dać jeszcze trochę czasu. Jeśli sytuacja się ustabilizuje, pomogę panu pojechać tam osobiście. Ale teraz… — zawahał się — teraz naprawdę nie powinien pan tam jechać.
— Dobrze. — Arun pokiwał głową. — Ale kiedy znajdzie pan sposób, by do niego dotrzeć… proszę natychmiast dać mi znać.
— Oczywiście. — Mishra wstał. — Jeśli mogę coś zasugerować… Proszę posłuchać mojej rady i nie jechać teraz samemu. Wiem, jak bardzo to dla pana ważne. Ale jeśli coś się panu stanie, Maya nigdy nie pozna prawdy.
Na chwilę w pokoju zapadła cisza.
— Dziękuję, panie Mishra. — powiedział cicho. — Naprawdę doceniam, że pan tam pojechał.
— To mój obowiązek. — Mężczyzna lekko skłonił głowę. — Odezwę się, jak tylko będę miał jakieś wieści.
Mężczyzna spojrzał na zegarek, po czym dodał strapionym tonem:
— Nie wiedziałem, że tak już późno. Mam jeszcze jedno spotkanie na drugim końcu miasta, więc podziękuję za poczęstunek. Do widzenia, panie Sharma.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, Arun opadł z powrotem na fotel i utkwił wzrok w punkcie na ścianie.
Czuł, że ta droga — jakkolwiek długa i ryzykowna — jest jedyną, której nie wolno mu teraz porzucić. Obiecał sobie, że zajmie się tym zaraz po ślubie córki.
W zamyśleniu mechanicznie otworzył w laptopie z galerii ulubione zdjęcie Mayi. Wpatrywał się chwilę w delikatną, jasną twarz otoczoną długimi pasmami włosów o barwie orzecha laskowego. Zatopił na dłużej wzrok w błękitnym, czułym spojrzeniu, po czym w kształtnych ustach, uśmiechających się ze zdjęcia subtelnie. Tyle chciałby jej teraz powiedzieć, gdyby mógł… Bezwiednie wyciągnął dłoń, by dotknąć zarys warg kobiety, niestety tylko na ekranie. Nie zauważył nawet kiedy do jego gabinetu wszedł Puru. Arun cofnął dłoń, natychmiast chwycił myszkę komputerową i zamknął oglądane przez siebie zdjęcie. Spojrzał też zaraz na swego wspólnika i rzeczowym tonem, zapytał:
— Masz coś pilnego?
Puru zaprzeczył ruchem głowy tylko, po czym skomentował to, co zobaczył po przekroczeniu progu gabinetu wspólnika:
— Jak długo jeszcze zamierzasz głaskać tylko ekran?
Arun zmarszczył brwi i odparował:
— Przywidziało ci się. Przecierałem tylko monitor, był brudny.
Puru roześmiał się cicho i przysiadł na krześle stojącym po przeciwległej stronie biurka.
— Tylko winny się tłumaczy — powiedział, po czym spoważniał i dodał: — Jesteśmy przyjaciółmi od piaskownicy. Znam cię i wiem, że ona ci się podoba. Może nawet to coś o wiele więcej…
Natychmiast zaoponował i zaczął przypominać przyjacielowi, że jest przecież żonaty. Mężczyzna na to pokręcił tylko głową z niedowierzaniem. Patrzył przenikliwie na przyjaciela, który najwyraźniej nadal unikał rozmów o jarman ladki. Tak i teraz, aby okazać chęć zakończenia rozmowy, wstał gwałtownie od biurka i stanął przy oknie, usiłując skoncentrować swoją uwagę na rozpościerającym się na zewnątrz widoku centrum stolicy.
— Arunie, jesteś bardziej święty niż żonaty. Ale wiesz, co? — Puru wstał i kierował się do wyjścia, nie przestając przy tym mówić. Najwyraźniej zapomniał, z czym przyszedł do gabinetu swojego wspólnika. — Gdybyś poszedł do dzielnicy latarni, to byłby grzech, ale miłość, mój drogi przyjacielu, grzechem nie jest. Coś mi się wydaje, że jest ona odwzajemniona, ale to już sam musisz sprawdzić.
Za Puru trzasnęły lekko drzwi. Arun na te słowa z irytacji zazgrzytał zębami. Puru mógł łatwo o wszystkim mówić bez emocji. Nigdy nie był żonaty ani nie miał dzieci. Nie miał czym ryzykować. Poza tym Maya była kimś, kogo zna się jedynie z ekranów. Można było tylko rozmawiać, nic ponadto. Odszedł od okna i zasiadł na powrót za biurkiem. Najlepszym lekarstwem na wszelkie jego problemy i rozterki zwykle była praca. Tak i teraz postanowił zatopić się w czekających na niego od rana obowiązkach.
Pod koniec dnia, jadąc do domu, zastanawiał się, czy Maya pamięta ich rozmowę sprzed czterech lat, kiedy zmarła jej matka. Pamiętał tamten wieczór tak wyraźnie, jakby wydarzył się zaledwie wczoraj. Siedział przy biurku, przeglądając raporty z pracy, gdy nagle rozbrzmiał dźwięk przychodzącego połączenia. Na ekranie pojawiło się jej imię.
Nie dzwoniła o tej porze nigdy wcześniej. Gdy odebrał, przez długą chwilę w słuchawce panowała cisza. Potem usłyszał jej oddech — urywany, niepewny i drżący.
— Hej… — wyszeptała w końcu.
— Maya? Co się stało? — odsunął papiery i wyprostował się gwałtownie.
Zamiast odpowiedzi rozległ się cichy szloch.
— Moja mama… — głos jej się załamał. — Moja mama nie żyje.
Przymknął oczy, czując, jak coś ściska go w piersi. Nie wiedział, co powiedzieć, żeby złagodzić jej ból.
— Jestem tu — powiedział w końcu najprościej, jak potrafił. — Słyszysz mnie? Jestem z tobą.
— Tak… — odetchnęła głęboko, jakby zbierała siły, żeby dokończyć. — Muszę ci coś powiedzieć.
— Dobrze. Mów.
— Sprzątałam jej mieszkanie. W szafie, na samej górze, znalazłam pudełko… — Jej głos stawał się coraz bardziej odległy, jakby mówiła przez mgłę. — Tam były… listy. Listy od mojego ojca. Pisał do niej jeszcze długo po tym, jak odszedł.
Wstrzymał oddech.
— Maya…
— Ja… — urwała, a po chwili z jej ust wydobył się suchy śmiech. — Znalazłam ich akt ślubu. Z meczetu, tutaj w Warszawie. Nigdy mi o tym nie powiedziała. Nigdy nikomu nie pisnęła słówka.
— Jesteś pewna?
— Tak. — Tym razem jej głos był twardy, choć wciąż podszyty rozpaczą. — To był on. Ahmet Saif. Mój ojciec naprawdę był jej mężem… kochał ją… nas… Może dlatego wszystko ukrywała. Wiesz, moja babcia była… religijna do przesady. Katoliczka. Dla niej taki ślub byłby nie do przyjęcia. Może to, dlatego…
Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało. W końcu posłyszał jej westchnienie.
— Chciałabym go znaleźć. — Te słowa zabrzmiały tak cicho, jakby bała się własnych myśli. — Chciałabym wiedzieć…, dlaczego. Dlaczego nas zostawił, skoro…, skoro ją kochał na tyle, żeby się z nią ożenić, albo później…, dlaczego o mnie dopytywał…
— Rozumiem. — Jego głos też zadrżał. — Jeśli chcesz…, jeśli zdecydujesz… pomogę ci. Zrobię wszystko, co będę mógł.
— Chciałabym… — urwała i dopiero po chwili dokończyła: — Dziś nie mam już na to siły… Najbardziej chyba chciałabym cię zobaczyć. Tak naprawdę. Nie przez ekran, czy w wiadomościach, tylko… tutaj…
Poczuł wtedy coś, czego nie umiał nazwać — mieszaninę radości i bólu.
Z pewnością miała na myśli tylko to, że potrzebuje teraz przyjaciela.
Mimo tej myśli odpowiedział cicho:
— Ja też … Też chciałbym być teraz przy tobie…
Dla niego ta krótka prośba, wypowiedziana kilka lat temu, była misją, którą postanowił dla niej wykonać. Dziś znalazł się bliżej jej ukończenia. Nie powiedział Mayi jeszcze o niczym. Zdecydowanie było na to za wcześnie.
Gdy wieczorem przekroczył próg domu, powitał go zapach świeżo ugotowanego curry. Aromaty dobiegające z kuchni Lakshmi, ich wieloletniej służącej, zawsze sprawiały, że człowiek czuł się głodny. Gdy zjawił się w kuchni, przywitała się z nim i podała kolację, mówiąc:
— Proszę siadać, Panie Sharma. Kolacja już gotowa. Pewnie znów nic pan nie jadł w biurze. — W oczach kobiety można było dostrzec troskę.
Usiadł za stołem kuchennym. Odebrał posiłek i zaczął jeść w zamyśleniu. Nikogo już nie dziwiło, że żona nie witała go od progu, gdy wracał. Nie zasiadała też z nim w jadalni przy stole ani później w salonie. Odkąd dzieci dorosły, wieczory wypełniały cisza i milczenie. Arun już od dawna nie pytał, czym się zajmuje Rupa albo czy potrzebuje w czymś pomocy. Przyzwyczaił się do tego, że prowadzenie domu i wychowanie dzieci to jej świat, który nigdy nie łączył się z jego własnym. Znał ten układ i nie miał odwagi go zakwestionować. Nie ośmielił się narzekać, bo nie miał ku temu najmniejszego powodu. Rupa dbała o to, by nie brakowało mu niczego — ciepły posiłek, czyste i wyprasowane ubrania, codzienna gazeta starannie ułożona obok filiżanki porannej kawy. Z zewnątrz ich życie mogło wyglądać na wzorowe, pełne spokoju i porządku. Tylko on wiedział, jak bardzo było puste i pozbawione uczuć.
Po zjedzonym posiłku udał się do biblioteki, gdzie zasiadł z gazetą w ulubionym fotelu. Zatopiony w lekturze nawet nie usłyszał, gdy Rupa weszła do pomieszczenia.
— O, jesteś już — powiedziała na widok męża. W ręku trzymała książki, które zamierzała odłożyć na półkę.
— Zjadłeś kolację, prawda? — zapytała mimochodem. Nie patrzyła jednak wcale na Aruna, zupełnie jakby był częścią umeblowania. Ułożyła równo książki na odpowiedniej półce i odwróciła się do wyjścia.
— Tak, dziękuję. Kolacja była wyśmienita — pochwalił wychodzącą z pokoju żonę, choć miał świadomość, że to Lakshmi przygotowała posiłek. Ta nie odpowiedziała. Nawet nie odwróciła głowy. Albo go zignorowała, albo naprawdę nie usłyszała jego słów.
Patrzył jeszcze chwilę w puste teraz drzwi, w których przed chwilą zniknęła. W jego głowie rozbrzmiały słowa Puru, wypowiedziane dziś w biurze:
„Miłość nie jest grzechem, a czy jest odwzajemniona, sam musisz sprawdzić”.
Żył obok kobiety chłodnej i oziębłej, której serca nigdy nie zdobył. Ich małżeństwo było starannie zaaranżowane, nie wynikało z żadnego porywu uczuć. Oboje od lat godziwie wypełniali przypisane im role, nigdy nie próbując wyjść poza tę pustą, bezpieczną rutynę. Rupa nie widziała w nim mężczyzny. On również nie widział w niej kobiety, która mogłaby być mu naprawdę bliska. Był dla niej kolejnym obowiązkiem do spełnienia — tak samo jak on przywykł widzieć w niej kogoś, kto organizuje dom i opiekę nad dziećmi. Wydawało się, że pogodził się już z tym, że nie może mieć w życiu niczego więcej.
Arun złożył z irytacją szybko i niedbale gazetę, po czym wstał gwałtownie.
— Puru, diable wcielony, nie mam teraz przez ciebie spokoju — powiedział na głos z irytacją. Tylko że to nie przyjaciel był winien. To, co dziś powiedział, było tylko głośnym nazwaniem tego, co od Arun dawna czuł w ciszy i wstydzie. To niepokojące pragnienie bliskości i czułości, które nie miało prawa pojawić się w jego poukładanym życiu.
Po raz pierwszy od wielu tygodni poczuł nagłą ochotę na mocniejszego drinka. W bibliotece stał barek, więc podszedł zdecydowanie, otworzył drzwiczki i sięgnął po butelkę whisky. Napełnił szklankę bursztynowym płynem. Od razu upił łyk. Palący alkohol nie uspokoił nerwów.
To niedorzeczne, żebym był w niej zakochany — pomyślał gorączkowo, ściskając szklankę mocniej. — Jeszcze większym nonsensem byłoby, gdyby ona, o dziesięć lat młodsza ode mnie, atrakcyjna Europejka, też mogła mnie kochać.
Niecałe pięć lat dzieliło go od pięćdziesiątki. Za kilka dni jego dorosła córka miała wyjść za mąż. Niebawem może zostać dziadkiem…
Westchnął po raz kolejny z rezygnacją, po czym dopił przyjemnie teraz piekący gardło płyn. Choć wiedział, że nie może zatrzymać czasu, zamarzył o czymś więcej, niż mógłby mieć.
Rozdział 3
New Delhi
Świątynia wypełniona była po brzegi. Nad wejściem zwisały długie sznury kolorowych aksamitek i świeżych jaśminów, których słodki, ciężki zapach mieszał się z kadzidłem unoszącym się w gorącym powietrzu. Rozległy dziedziniec skąpany był w miękkim świetle lampek oliwnych ustawionych w glinianych misach. Barwne sari kobiet układały się w mozaikę czerwieni, szafranu i zieleni, a złote bransolety dźwięczały przy każdym uniesieniu dłoni w geście błogosławieństwa.
Anjali siedziała na niskim stołeczku, podczas gdy starsze ciotki układały jej włosy i przypinały ozdobną tikę na środku czoła. Wyglądała, jakby unosiła się ponad wszystkim i nie dotyczył jej cały ten gwar i zamieszanie. Jej duże, ciemne oczy lśniły w świetle płomieni. Była teraz łudząco podobna do swojej matki sprzed lat, jednak już na pierwszy rzut oka mógł dostrzec ogromną różnicę — twarz tej panny młodej ozdabiał promienny uśmiech.
Arun stał w oddaleniu, dyskretnie obserwując córkę. Nie umiał opisać tego uczucia — mieszaniny dumy, czułości i smutku, że oto naprawdę ją oddaje w inne ręce. Przypomniał sobie, jak prowadził ją pierwszy raz do szkoły, jak uczył jeździć na rowerze i jej śmiech, gdy nosił ją na ramionach. Każdy z tych obrazów wracał teraz z niemal bolesną i jednocześnie wzruszającą wyrazistością.
Na ślubie zjawił się również jego syn, Karan. Młody mężczyzna, który stał nieco z boku, ubrany w bogato zdobiony sherwani z kremowego jedwabiu przetykanego złotą nicią, prezentował się wyjątkowo dostojnie. Patrząc na niego z oddali, dostrzegał w synu samego siebie sprzed lat — ale był to obraz bardziej pewny i ugruntowany. Karan był już dorosły. Ambitny, samodzielny i rozważny. Od miesięcy mieszkał w Stanach, gdzie podjął niedawno studia i coraz częściej wspominał o tym, że chce zostać tam na stałe. Arun był dumny z jego rozumu, postawy i dojrzałości. Widział w nim człowieka, który umie dokonywać wyborów i nie boi się odpowiedzialności. Dostrzegał w synu dorosłego już mężczyznę, który z pewnością poradzi sobie w każdej sytuacji.
Pod warstwą jego ojcowskiej dumy kryło się jednak ukłucie. Nie pozwalająca się niczym stłumić gorzka świadomość, że oto w jego życiu kończy się kolejny rozdział. Najpierw syn, teraz córka — jedno odeszło do nowego życia za oceanem, drugie odchodzi do nowej rodziny. Po ceremonii Karan odleci, znów zabierając ze sobą młodzieńczą energię i śmiech, które tak rzadko gościły ostatnio w domu rodziców. Jeszcze przez chwilę obserwował syna, który właśnie pochylał się, by uściskać jedną z ciotek, i pomyślał z wdzięcznością, że choć nie wszystko w jego życiu się ułożyło, to Karan i Anjali byli tym, co udało mu się najlepiej.
Zabrzmiały dholaki, a potem śpiew kobiet. Panna młoda i pan młody stanęli przed kapłanem, który recytował mantry. Arun poczuł, że wszystko dzieje się jak we śnie. Ostatni akapit rodzicielstwa za chwilę miał się zakończyć. Nowy rozdział, jaki go czekał, przyprawiał niemal o mdłości.
Girlandy z aksamitu i nagarvelu, wonne dymy, płomień agni, sypane płatki róż, dźwięk shankh rozbrzmiewający w świątyni — każdy szczegół tego dnia miał w sobie coś uroczystego i nieodwołalnego. Surowy wzrok Rupy dosięgnął go spomiędzy kolorowych jedwabiów i tiulów gości. Krótkie i ostre ostrzeżenie miało mówić — skup się, Arun.
Odwrócił wzrok. Nawet gdy nie rozmawiali, potrafiła zgasić w nim najmniejszą iskierkę emocji.
W trakcie rytuału kanyadaan — przekazania córki jej mężowi — Arun pochylił głowę. Czuł drżenie dłoni, gdy dotykał rąk Anjali i jej narzeczonego, a kapłan zaintonował formułę obdarzenia nowej rodziny błogosławieństwem. To był obowiązek każdego ojca — oddać córkę. W myślach powtórzył swą intencję, jak mantrę: Obyś ty, dziecko zaznała szczęścia.
Spojrzał mimo woli na żonę. Jej twarz pozostawała spokojna, jak zawsze nienaganna i opanowana. Nawet, teraz kiedy ich jedyna córka zmieniała swoje życie, ona potrafiła zachować kamienny spokój. Przez ułamek sekundy poczuł ukłucie żalu — że nigdy nie byli dla siebie tym, czym mogli być. Że tak wiele lat przeżyli jak dwójka ludzi w jednej łodzi, wiosłujących w różne strony.
Kiedy młoda para wstała i rozpoczęła siedem okrążeń wokół świętego ognia — sapta padi — Arun złożył dłonie w geście modlitwy i zamknął oczy. W tej chwili nie tylko błogosławił córkę i jej nową rodzinę. Błogosławił również samego siebie — za odwagę, że wreszcie pozwolił sobie przyznać, czego naprawdę pragnie. Przed oczami stanęła mu wiadomość od Mayi. Krótka odpowiedź na jego wcześniejsze niekontrolowane wyznanie:
Ja też za Tobą tęsknię.
To jedno zdanie mogło zmienić wszystko.
Wiedział, że kiedy Anjali wyjedzie do nowego domu, a Karan wróci za granicę na studia, w ich dużym domu zapadnie cisza. Stanął twarzą w twarz przed długo tłumioną prawdą, której bał się przez lata: nie chciał już dłużej żyć obok kobiety, która nic do niego nie czuła.
Otworzył oczy i spojrzał ponad głowami gości na rozświetlone lampkami wejście do świątyni. Tam, w cieniu kolumn, zdawało mu się, że widzi wyraźniej niż kiedykolwiek, że życie jeszcze się nie skończyło. Że wcale nie jest za późno, by sprawdzić, czy miłość zrodzona z rozmów i wiadomości mogłaby stać się prawdziwa.
Kraków
Nie potrafiła już dłużej zaprzeczać faktom. Wciąż starała się nadać tym uczuciom jakąś inną, bezpieczną nazwę: przywiązanie, fascynacja, tęsknota… Była jednak już pewna. Wiedziała, że to miłość. Cicha i nieśmiała, a jednocześnie coraz bardziej pochłaniająca.
Problem leżał w tym, że Arun należał do innego świata, w którym rodzina była najważniejsza, a lojalność wobec tradycji znaczyła więcej niż indywidualne szczęście. Miała poważne podstawy, by bać się tej relacji. Nie chodziło tylko o różnicę wieku czy dzielącą ich odległość. Bała się, że nawet jeśli Arun odważy się zrobić krok w jej stronę, okaże się, że jego życie tam jest ważniejsze niż wszystko, co mogliby stworzyć razem. Że pewnego dnia zadzwoni i jej powie, że jednak zostaje z żoną — z obowiązku, ze strachu przed skandalem, albo ze zwyczajnego przyzwyczajenia. Brutalna prawda była taka, że on nie należał do niej i najpewniej nigdy nie będzie należeć. To nie było realne, by kiedykolwiek mogliby być razem. Za bardzo się różnili i to również był powód, dla którego Arun nie będzie chciał przekroczyć ich wirtualnej granicy. Podświadomie czuła, że sama również powinna się chronić przed jej przekroczeniem. Doskonale pamiętała dzień, w którym ojciec zniknął z jej życia. Tego, co wówczas zobaczyła i usłyszała, nie dało się tak po prostu wymazać z pamięci.
Siedziała skulona na schodach domu babci. Przez uchylone drzwi widziała matkę, roztrzęsioną i rozmazującą łzy chusteczką, i babkę, która mówiła spokojnie, jakby opowiadała o pogodzie:
— Mówiłam ci, że oni nie wybiorą białej. Od samego początku wiedziałam, że on nie traktuje cię poważnie, bo inaczej ożeniłby się z tobą. Co z tego, że uznał dziecko?
Matka szlochała bardzo. Chwilami wstrząsał nią tak silny płacz, że traciła oddech, a Maya bała się, że tamta zaraz zemdleje. Obserwujące z oddali wszystko dziecko, przywarło rączkami do poręczy schodów, próbując zrozumieć sens zasłyszanych słów. Bolesna prawda docierała do niej powoli: Jej tatuś już nie wróci. Wyjechał do domu w dalekim kraju, bo ani ona, ani mama nie były jego domem. Tata będzie miał inną żonę i nowe dzieci — prawdziwą rodzinę, bo one nie były odpowiednie.
— Z drugiej strony — ciągnęła babka — ciesz się, że nie zabrał dziecka ze sobą. Tyle się teraz słyszy o tych mieszanych małżeństwach… porwaniach dzieci za granicę. Potem szukaj tego dziecka po świecie. Albo wracają po latach i nawet języka matki nie pamiętają…
Maya była dzieckiem i nie rozumiała wszystkiego, ale zapamiętała każdy ton, każde westchnienie rozczarowania i ostrą pretensję w głosie babki. Poczuła tamtego dnia to samo poczucie klęski, jakie jej matka miała wypisane na zapłakanej twarzy. Za nic dziś nie chciała iść tą samą drogą.
Dotąd udawało jej się wypierać wszystkie emocje, jakie obudził w niej Arun. Przekonywała samą siebie, że są one jedynie efektem bliskości, jaką wypracowali podczas wieloletnich rozmów. Od bardzo dawna nie były to już zwyczajne, codzienne życzenia miłego dnia czy wiadomości w stylu: „Powodzenia na spotkaniu zarządu”. , „Bądź dziś dla siebie dobra i odpocznij”. , albo „Pamiętaj, dasz radę. Jesteś w tym świetna”. I chociaż od zawsze powtarzała sobie, że to tylko przyjaźń, czuła podświadomie, że tak nie jest. Takiej przyjaźni nie doświadczała większość znanych jej ludzi, a już na pewno nie przez Internet.
Pod jej wszystkimi rozterkami, kryła się zgoła inna prawda. Najkrótsza nawet przesłana przez niego wiadomość wystarczała, by wywołać na jej twarzy uśmiech, którego nie potrafiła powstrzymać. Kiedy wieczorami gasła w niej energia po całym dniu, świadomość, że Arun gdzieś tam jest — że myśli o niej i że może napisać, choć dwa słowa — dodawały jej nowych sił. Kontakt z nim był już nieodzowną częścią życia, bez której nie chciała musieć się obejść.
Nie potrafiła sobie przypomnieć od kiedy ich zwyczajem stało się celebrowanie małych i wielkich chwil. Zawsze pamiętała o jego urodzinach, o Diwali i o Holi. Wysyłała wtedy starannie wybrane życzenia, czasem z krótkim, ciepłym komentarzem, który miał mu przypomnieć, że ktoś myśli o nim życzliwie. On z kolei, jakby w rewanżu, nigdy nie zapominał o jej świętach, wysyłając serdeczne wiadomości na urodziny, Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Z czasem te drobne rytuały stały się tak naturalne i oczywiste, jak oddychanie. Czasami sami żartowali, że ich przyjaźń jest trwalsza i wierniejsza niż niejedno małżeństwo. Maya nieraz zastanawiała się, ile w tym było żartu, a ile prawdy, do której oboje bali się przyznać wprost. Bo przecież nawet w tej codziennej wymianie wiadomości kryło się coś, czego nie umiała nazwać i czego bała się zbyt dokładnie dotykać myślą. Jakby wystarczyło jedno słowo, by ten delikatny spokój rozsypał się albo zmienił w coś znacznie potężniejszego i bardziej niebezpiecznego.
Oczywiście, wśród wszystkich prywatnych rozmów czasem były też te służbowe — krótkie maile zawierające zlecenia tłumaczeń lub zapytania o klientów. Firma Delhi Demolition Industry zawsze wynagradzała ją hojnie za jej pracę, traktując ją nie jak podwykonawcę, lecz jak kogoś, komu się ufa i kogo darzy się szacunkiem.