E-book
14.7
Po Drugiej Stronie

Bezpłatny fragment - Po Drugiej Stronie


Objętość:
107 str.
ISBN:
978-83-8384-621-7

Pod koniec listopada tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku, dwaj włoscy bracia, Achilles i Gian Judica-Cordiglia, amatorzy zajmujący się krótkofalarstwem, zarejestrowali sygnał SOS pochodzący z kosmosu.

„– Oceniliśmy, że to desperacki apel o pomoc — wspominał Gian — być może skierowany do Amerykanów. Po chwili sygnał ustał. Pamiętam, że 2 grudnia radzieckie władze ogłosiły, że wystrzelono Sputnika VI, ale kontakt z nim zaraz się urwał”.

I

Wytrzymać, tylko wytrzymać — powtarzałam sobie w duchu, czując jak rakieta za moimi plecami, pcha mnie z ogromną siłą ku niebu. Kapsuła drżała niemiłosiernie, przez co nie potrafiłam skupić wzroku na sztucznym horyzoncie, jedynym przyrządzie, który mógł mi powiedzieć, choć w przybliżeniu, czy lot przebiega prawidłowo.

— Zaria jeden, Zaria jeden. Czy mnie słyszycie? — z wielkim trudem udało mi się wypowiedzieć tych kilka słów. Przeciążenie było zbyt silne, uniemożliwiało mi swobodne oddychanie. Czułam, że długo nie uda mi się wytrzymać i zaraz stracę przytomność.

W czasie wojny, gdy byłam pilotką bombowca, często zdarzało mi się narażać na duże przeciążenia. Raz musiałam nurkować, próbując ugasić płonący silnik, spadałam z wysokości pięciu kilometrów i poderwałam maszynę tuż nad ziemią. Zrobiło mi się ciemno przed oczyma i pomyślałam wówczas, że zaraz zginę, utracę świadomość i spadnę jak kamień.

W radiu usłyszałam przerywany trzask, a potem znajomy głos:

— Słyszymy cię doskonale, parametry lotu w normie, za chwilę …

— Nie zrozumiałam! — odparłam szybko — powtórzcie!

Zerknęłam na zegarek i szybko obliczyłam czas lotu. Sto pięćdziesiąta sekunda, sto pięćdziesiąta piąta, sto sześćdziesiąta sekunda. Zamknęłam oczy i jak mantrę zaczęłam powtarzać w duchu — Wytrzymać, wytrzymać jeszcze trochę, jeszcze kilka minut. Ale czas dłużył się nieznośnie, a silniki głównej rakiety, wprawiając w drżenie całą konstrukcję, nie przestawały pchać mnie ku niebu.

Nagle poczułam dodatkowy wstrząs, wywołany odstrzeleniem osłony kapsuły, i zobaczyłam w iluminatorze granatowe niebo, a potem kolejny wstrząs, tym razem silniejszy, szarpnęło mną do przodu, a potem na powrót wcisnęło w fotel.

— Wszystko jest w porządku — szepcząc do siebie, starałam się uspokoić — to pierwszy człon rakiety skończył swoją pracę. Tak ma być, tak zaplanowano. Wszystko jest w porządku.

Znowu zerknęłam na zegarek. Z niezadowoleniem stwierdziłam, że minęła dopiero trzecia minuta. Za wolno mijał czas, jakby mi na złość nie chciał przyśpieszyć i dać mi wytchnąć, gdy trzeci człon rakiety wyniesie mnie na orbitę i lot się ustabilizuje.

Radio ponownie zatrzeszczało.

— Łabędź, czy mnie słyszysz?

To ja nadałam sobie ten kryptonim, przypominał mi okolice mojej wioski i jezioro, na które co roku przylatywały te piękne ptaki.

— Zaria jeden, słyszę was dobrze!

— Nie widzimy waszych parametrów życia. Czy połączenie jest w porządku?

Zerknęłam na gruby wąż wychodzący z boku kombinezonu.

— Nie widzę żadnych usterek — meldowałam — wszystko wygląda w porządku.

Radio nie odpowiedziało, a ja zaczęłam się zastanawiać, gdzie leży przyczyna awarii.

— Może to antena, która nie wyprostowała się po odstrzeleniu osłony? — myślałam gorączkowo. — Albo coś stało się z kablem łączącym mnie z modułem serwisowym?

Jeśli zostały uszkodzone zbiorniki z tlenem w module serwisowym, to…

Spojrzałam na mały pulpit z kilkoma wskaźnikami i lampkami kontrolnymi. Z trudem odczytywałam kolejne wskazania: Ciśnienie jeden, wilgotność sześćdziesiąt pięć; temperatura dwadzieścia, pierwszy automatyczny sto pięćdziesiąt, drugi automatyczny sto pięćdziesiąt, ciśnienie w układzie retro-rakiet trzysta dwadzieścia. Nie byłam pewna wszystkich odczytów, ale postanowiłam zameldować:

— Zaria jeden, Zaria jeden. Wszystkie wskazania w normie.

— Przyjęliśmy, Łabędź.

Coś jednak nie było w porządku i kolejny raz spojrzałam na zegar. Mijała piąta minuta, a drugi człon wciąż pracował. Poczułam lęk. A co będzie, gdy rakieta wyniesie mnie za daleko? Czy w centrum mają plan na taką ewentualność?

— Zaria jeden, Zaria jeden. Podajcie parametry lotu — poprosiłam, czując, jak strach podchodzi mi do gardła.

— Zaria jeden, Zaria jeden. Czy mnie słyszycie? Podajcie parametry lotu!

— Nie mam instrukcji od numeru dwadzieścia. Lot przebiega normalnie.

Cholerny numer dwadzieścia — przeklęłam w myśli głównego konstruktora, który ukrywał się za tą cyfrą — nie ma instrukcji. Czemu nie chcą mi powiedzieć?

Nagle zdałam sobie sprawę, że nie jest dobrze. Ukrywają przede mną, coś nie zadziałało tak, jak powinno, i nie wiedzą, czy mogą mi to powiedzieć!

Zerknęłam na mały panel po lewej stronie kokpitu. Wystarczyło wcisnąć trzy z sześciu klawiszy, abym mogła przejąć kontrolę nad statkiem. Znałam te cyfry, które były w zalakowanej kopercie. Zdradził mi go sam dowódca szkoleniowy. Mogłam odblokować fotel, detonować właz tuż nad moją głową i się katapultować.

Pewnie bym się uratowała, ale oznaczało to porażkę. Cały wysiłek naszych ludzi poszedłby na marne, a mnie okrzyknięto by tchórzem. Może nawet zdrajczynią, która z rozmysłem zniszczyła dzieło narodu radzieckiego.

Zdecydowanie odrzuciłam myśl o złamaniu regulaminu, który zabraniał mi jakąkolwiek czynność, poza monitorowaniem przyrządów i meldowaniem o swoim stanie zdrowia.

Nabrałam głębiej powietrza i zameldowałam:

— Zaria jeden, Zaria jeden. U mnie wszystko w porządku, czuję się dobrze, przyrządy działają prawidłowo, lot przebiega według planu.

— Łabędź, tu Zaria jeden. Zrozumieliśmy cię wyraźnie. Kontynuuj lot.

Co to miało znaczyć? Co mieli na myśli, mówiąc, abym kontynuowała lot? Przecież nie miałam nad nim żadnej kontroli, wszystkie czynności startu i lotu zostały wcześniej wyliczone i ustawione w automatach.

Kilka miesięcy wcześniej, wraz z trzema innymi dziewczynami wybranymi do pierwszego lotu człowieka w kosmos, obserwowałam start rakiety Wostok. Wówczas na pokładzie był manekin ubrany w kombinezon. Start przebiegł prawidłowo, widać było moment, gdy pierwszy człon rakiety kończy pracę i zaczyna start człon drugi. Wyglądało to, co najmniej strasznie, jakby rakietę rozerwało, ale manekin „przeżył” start i cały lot, a nawet lądowanie, choć wpadł do niewielkiego stawu i trzeba było go wyławiać. Widać było start trzeciego członu i pojazd znikł z naszych oczu. Nie wiedząc czemu, liczyłam sekundy całego lotu i zapamiętałem, każdy etap i czas, w jakim następował.

Znowu zerknęłam na zegar. Wskazówka minutnika zbliżała się do szóstej minuty lotu, a drugi człon wciąż pracował. Zrozumiałam, że mam kłopoty.

— Zaria jeden, Zaria jeden. Drugi człon rakiety nadal pracuje. Czy mnie zrozumieliście? — starałam się być opanowana, ale mój głos drżał, tak samo, jak ja cała.

Radio zatrzeszczało, ale nie usłyszałam odpowiedzi. Statkiem nagle szarpnęło do przodu, usłyszałam za plecami niepokojący łomot, jakby łamały się stalowe blach, a potem nastała cisza i przeciążenie ustało nagle. Nie zdążyłam się uspokoić, gdy odpalił silnik trzeciego członu, a mnie ponownie wgniotło w fotel.

— Jest dobrze, jest dobrze — mówiłam cicho, tak by mnie nie usłyszano w centrum. Nie chciałam, aby wiedzieli o moim strachu. Nie mogłam sobie na to pozwolić, nie w chwili, gdy być może słyszał mnie cały naród radziecki.

Pojazdem przestało trząść, kapsuła ustabilizowała się i wreszcie mogłam dokładniej przyjrzeć się widokowi za iluminatorem. Czerń i pustka — to były moje pierwsze myśli, a potem obawa i lęk, że tam, gdzie lecę nie ma nic. Ogarnął mnie niepokój, który zaczął narastać z każdą kolejną minutą. Nie potrafiłam go rozpoznać, był mi obcy, inny niż lęk, jaki dotychczas doświadczałam, odmienny od strachu o własne życie, w niczym niepodobny do strasznych wspomnień z czasów wojny. Wyszkolonym nawykiem stale kontrolowałam wskazania przyrządów i z niepokojem obserwowałam nachylenie pojazdu względem ziemi. Wciąż się wznosiłam, wciąż nabierałam prędkości, więc oddalałam się od ziemi i gdy to zrozumiałam, z całą świadomością konsekwencji, nieznany mi dotąd lęk odezwał się ze znaczną siłą. To była samotność, pojęłam, że bałam się jej, i to uczucie zaczęło mnie przytłaczać, dusić, ciążyć na piersi i zaciskać na sercu.

— Zaria jeden, Zaria jeden. Czy mnie słyszycie?

Radio milczało przez długie sekundy.

— Zaria jeden, Zaria jeden. Statek pracuje normalnie. W wizjerze widzę kosmos, jest czarny, nie widać gwiazd. Lot przebiega normalnie — zameldowałam z nadzieją, że ktoś mnie usłyszał, ktoś na ziemi, ktokolwiek.

Minęła dziesiąta minuta lotu, trzeci człon wciąż pracował, a ja nie wiedziałam, czy już powinien przestać. Nie znałam swojej prędkości ani wysokości, sztuczny horyzont nie zmieniał swego położenia, wskazówki poszczególnych liczników drżały niespokojnie, lampki kontrolne świeciły, niezmiennie pokazując, że wszystko jest w należytym porządku.

Tuż przed startem, wraz z Głównym Konstruktorem, przetestowaliśmy i omówiliśmy dla przypomnienia, wszystkie urządzenia w kapsule. Mówił powoli i spokojnie, ale ja wiedziałam, że jest kłębkiem nerwów i z wielkim wysiłkiem starał się ukryć przede mną emocje, jakie nim targały. To był pierwszy lot człowieka w kosmos, rakietą jego konstrukcji, i choć przeprowadzono dziesiątki próbnych startów, nie miał żadnej gwarancji, czy ten zakończy się sukcesem. Bał się, słyszałam to w jego urywanym oddechu między zdaniami, unikał mojego spojrzenia, jakby przeczuwał, że za kilka minut wyda rozkaz, który mnie zabije, zaczerwienił się na twarzy, gdy omawialiśmy czynności związane z katapultowaniem fotela, jedyną ucieczką przed śmiercią w kuli ognia. Paradoksalnie, jego lęk uspokoił mnie, nawet współczułam mu przez chwilę i byłam mu wdzięczna, bo zrozumiałam, że mu zależy i zrobił wszystko, co było w jego mocy, abym wróciła na ziemie bezpiecznie.

Nagle rakietą szarpnęło wstecznie, usłyszałam zza pleców zgrzyt naprężonego metalu, potem odpaliły niewielkie ładunki łączące trzeci trzon z modułem serwisowym i poczułam się wolna. Byłam już bezpieczna i odetchnęłam z ulgą, pozwoliłam sobie przymknąć powieki na chwile, jakbym chciała odciąć się od miejsca, w którym mnie zamknięto i zanurzyć się cała w radosnym uczuciu, które wypełniło mnie całą. Najniebezpieczniejszy etap lotu był już historią, a ja i moje nazwisko stało się jej częścią. Osiągnęłam cel, jaki wyznaczyła mi Partia i Naród, zdobyłam kosmos w imieniu ludzi pracujących całej ziemi i poczułam wdzięczność losowi, że to właśnie ja, zostałam wybrana do pierwszego lotu człowieka w kosmos.

Statek obracał się wolno na lewą stronę i z rosnącą ciekawością spojrzałam w iluminator. Czerń ukazała mi gwiazdy z zadziwiającą ostrością, a potem światło słońca oświetliło okablowanie wewnątrz kapsuły, potem moje nogi, panel radia i znikło nagle, a po chwili zobaczyłam ziemie.

— O matko! — krzyknęłam, nie panując nad sobą. — Jaka piękna jest nasza planeta!!

Radio milczało, ale ja nadal mówiłam, podekscytowana widokiem, jaki przesuwał się za iluminatorem.

— Widzę chmury, a między nimi zieloną ziemię, błękitne plamy jezior i wstęgi rzek. To takie piękne! Obracam się i widzę horyzont, leży na nim cienka, błękitna warstwa atmosfery! To piękne! Obraz ucieka mi i teraz widzę czarny kosmos… i gwiazdy! Są takie wyraźne, świecą na czarnym tle niczym małe diamenciki! Powinniście to zobaczyć! Każdy człowiek powinien zobaczyć!

Przerwałam relacjonować, by dokładniej skupić się na tym, co widzą moje oczy i wtem zobaczyłam, jak tuż za iluminatorem przemyka mały iskrzący się punkcik.

Co to!? — zdążyłam pomyśleć, i to coś zniknęło mi z oczu. — Czy nie jestem tu sama? Czy w kosmosie jest coś, czego naukowcy nie odkryli, nie dostrzegli?

Serce zabiło mi mocniej, ale nie ze strachu, nie bałam się, tylko z emocji, a nawet poczułam radość, że jako pierwszy człowiek, mogłam być świadkiem czegoś, o czym nikt na ziemi nie wiedział.

Głośnik w radiu wydobył z siebie trzask, a potem usłyszałam ludzki głos, niewyraźny, przerywany, ale był to człowiek i zrobiło mi się tak bardzo radośnie na sercu, jak nigdy wcześniej.

— Tu Łabędź! Tu Łabędź! Czy mnie słyszycie! — odezwałam się, pełnym wzruszenia głosem, ale zamiast odpowiedzi, doleciał do mych uszu tylko przerywany trzask z głośnika.

— Zmieniam odbiornik na antenę numer dwa — zakomunikowałam i spróbowałam dosięgnąć dłonią pokrętła na panelu radia, lecz ramie wyskoczyło mi w górę, jakby pchnięte jakąś dodatkową siła.

— Aj! — krzyknęłam, uderzając palcami w metalową szynę i szybko przyciągnęłam dłoń do siebie. To nie było zbyt bolesne, ale zaskoczyła mnie ta sytuacja. Spojrzałam na swoje ramiona, obróciłam dłonie i spróbowałam powoli unieść jedną z nich. Wydawało mi się, że mięsień przedramienia tylko drgnął, a dłoń uniosła się, jakby nic nie ważyła i w końcu dotarło do mnie, że to jest właśnie nieważkość, brak grawitacji, zjawisko, o którym mówili na szkoleniach. Poruszyłam się w fotelu i mimo mocnego przypięcia pasami, odczułam brak własnej wagi. Byłam niczym piórko i zdałam sobie sprawę, że nie tylko ja, ale cały mój statek przestał ważyć i jest jak puch zawieszony w ciemnym pokoju.

— Łabędź! Tu Zaria dwa! — krzyknął ktoś z głośnika — Czy mnie słyszycie?!

— Tu Łabędź. Słyszę was doskonale! — odpowiedziałam i zaraz chciałam dodać, jak szczęśliwa jestem, że usłyszałam ludzki głos, ale się powstrzymałam. To nie byłoby godne Radzieckiego żołnierza.

— Łabędź. Cieszymy się, że wszystko poszło doskonale. Naród Radziecki i cały komitet partii przesyła wam podziękowania i pozdrowienia. Jesteście bohaterem, a pierwszy sekretarz wydał już polecenie waszego awansu do stopnia majora.

Głośnik wydał z siebie krótki trzask, co oznaczało koniec nadawania.

— Pozdrawiam członków partii i cały naród Radziecki i wszystkich ludzi na ziemi — odpowiedziałam, czując, jak emocje dławią mi głos. Byłam bardzo wzruszona słowami, jakie usłyszałam, byłam wdzięczna wszystkim pracownikom, którzy przyczynili się do tego sukcesu. Wiedziałam też, że lot się udał, że wszystko jest w doskonałym porządku, że nic mi nie grozi, że… — zastanowiłam się, czy wyrazić tę myśl, czy nie jest przedwczesna — … że przeżyje.

Z głośnika popłynęła muzyka. Rozpoznałam ją, to były „Fale Amuru”. Melodia wzruszyła mnie, że zaczęłam nucić ją cichutko. Statek mój obracał się i raz to widziałam czerń kosmosu, raz błękitną ziemię, a gdy melodia ucichła, nagle znowu pokazał się mały świecący punkcik.

Przyjrzałam się mu dokładniej i mogłabym przysiąść, że widzę drobny diamencik.

— Czym jesteś? — spytałam, przybliżając wzrok do iluminatora. — Czy rozumiesz moje słowa? Jesteś żywą Istotą?

Obiekt, tak jak poprzednio skrył się za górną krawędzią okna, nie dając mi żadnego znaku.

Poza szumem wentylatorów nie było żadnego dźwięku, bezczynność wydała mi się nienaturalna, wszystko, co miałam do zrobienia, to przeżyć i zrelacjonować cały lot. Nie lubiłam bezczynności. W czasie wojny byłam pilotką bombowca. Wraz z Maszą, moją nawigatorką, latałyśmy w nocnych rozkazach nad pozycje nieprzyjaciela, zasypując ich ładunkiem bomb. Wtedy każda moja decyzja, każdy ruch wolantem, ostrość wzroku, precyzja nawigacji decydowała o tym, czy dotrzemy do celu i odnajdziemy drogę do domu. Teraz nic nie zależało ode mnie, byłam jak te bomby, tylko ładunkiem, który w pewnym momencie zostanie wyrzucony, aby spaść na ziemie. To mnie przerażało i przez cały okres szkolenia na kosmonautkę, ukrywałam to, przed innymi i przed sobą, aż uczucie strachu zniknęło, lecz nie na zawsze. Czułam go z tyłu głowy, jak z szeroko otwartymi oczami spogląda z ciemności na to, co dzieje się wokół mnie. Ta część mojej myśli była śmiertelnie przerażona, a ja bałam się, że wyjdzie ze mnie i opanuje mnie całą.

Po parunastu minutach muzyka ucichła, zrobiło się ciemno, i już nie widziałam ziemi, tylko pustkę kosmosu. Towarzyszący mi diamencik też przestał zaglądać mi do kapsuły. Weszłam w nocną cześć ziemi, za parę minut powinnam przelecieć nad głowami amerykanów, a potem nad wielkim oceanem, nad Afryką i południową Europą. Sprawdziłam przyrządy, wszystko było w należytym porządku, a jednak nie potrafiłam się w pełni uspokoić. Nie winiłam się za szybsze bicie serca i lekkie drżenie dłoni, uważałam, że to było naturalne i nie wyobrażałam sobie, by ktokolwiek na moim miejscu byłby całkowicie spokojny.


***************************

Obserwowałam gwiazdy, przyglądałam się ciemnej stronie ziemi, gdzie zapewne tysiące ludzi wznosiło głowy, chcąc dostrzec mój statek, zobaczyć na własne oczy cud, który dokonał człowiek. Radziecki człowiek. Przepełniała mnie duma i wielka radość, że potrafiliśmy tego dokonać, właśnie my, obywatele Radzieccy, i nikt inny przed nami. Historia już na zawsze będzie pamiętać ten dzień i moje nazwisko.

Pomyślałam o najbliższych, o moich znajomych, sąsiadach i o moim ojcu i matce. Byłam pewna, że są ze mnie dumni i szczęśliwi, że dokonała tego ich córka. Matka zapewne modli się teraz za mnie, a ja chciałabym jej powiedzieć — niepotrzebnie matko, to dzieło naszych wybitnych naukowców i inżynierów i Bóg nie ma z tym nic wspólnego.

Nagle zobaczyłam horyzont w czerwieni, z którego wyłoniło się słońce i znowu byłam po jasnej stronie ziemi. Tak szybko to się stało, prawie nagle, niespodziewanie, jakby człowiek przyspieszył obrót ziemi, ale to było tylko złudzenie. Piękne złudzenie.

Spojrzałam na sztuczny horyzont, przelatywałam nad oceanem, sprawdziłam, czy go zobaczę i zobaczyłam. Zakrywał całą planetę, która wydała mi się zbyt mała. Serce zabiło mi mocniej.

— Zaria! Zaria! Tu Łabędź! Czy mnie słyszycie?! Podajcie parametry lotu! Podajcie moją wysokość! — krzyczałam, ale nikt mi nie odpowiedział. Spojrzałam w obiektyw kamery, jedynego świadka mojego krzyku i zrozumiałam, że nikt mi nie odpowie. Byłam za daleko od naszych anten nadawczych.

— Nikt mi nie odpowie, nikt nie usłyszy mojego wołania — powiedziałam cicho i wtem znowu zobaczyłam diamencik za szybą iluminatora. Poruszał się tym samym torem co wcześniej i z tą samą prędkością. Okrążał mnie, a raczej ja wirowałam wokół niego. Czym był? Nie umiałam zgadnąć, ale był piękny i drobny i niegroźny. Wędrował cały czas ze mną, jakby mnie obserwował. Nie wydawał się żywy, nie sprawiał takiego wrażenia, ale… dodawał mi otuchy.

Wtem radio zatrzeszczało i usłyszałam głos człowieka.

— Łabędź. Łabędź. Czy mnie słyszysz?

— Tak. Słyszę was dobrze i wyraźnie. Czy możecie mi powiedzieć coś o parametrach lotu?

— Lot przebiega zgodnie z planem, a orbita jest prawidłowa…

Odetchnęłam z ulgą i chciałam zameldować o stanie przyrządów, ale Zaria jeden nie przerwał komunikatu.

— … przygotowujemy procedurę wejścia w atmosferę. Powtarzam. Czekaj na polecenia. Przygotowujemy procedurę wejścia w atmosferę.

— Zrozumiałam. Czekam na polecenia.

Nie było tego na ćwiczeniach, nie przerabialiśmy takiej sytuacji. Czy ta zmiana miała coś wspólnego z moją wysokością, która wydawało mi się, wciąż rosła?

— Łabędź. Zmień orientacje statku zgodnie z procedurą numer siedem.

Bez zastanowienia, jak automat, wykonałam polecenie, ale nic się nie stało. Powinnam usłyszeć szum pomp, syk silników manewrujących, które obróciłyby statek dyszą retro-silnika w kierunku lotu, jednak tak się nie stało.

— Zaria jeden! Silniki nie reagują! Powtarzam! Silniki nie reagują!

Po takim komunikacie centrum powinno uruchomić zdalne sterowanie. Tak było na ćwiczeniach, taka była procedura na wypadek, gdyby pilot nie był w stanie cokolwiek zrobić, lub był nieprzytomny.

Głośnik milczał długi czas, aż w końcu usłyszałam znajomy głos numeru dwadzieścia.

— Czekajcie na instrukcje. Mamy spory zapas czasu. Spra…

Głos się urwał nagle, jakby ktoś przeciął kabel, a z głośnika wydobywał się jednostajny, nieprzerwany szum.

— Zaria! Zaria! — krzyknęłam, czując, jak skryty we mnie strach rośnie. — Nie usłyszałam! Czy możecie powtórzyć?! Zaria jeden! Czy możecie powtórzyć?!

Spokojnie, tylko spokojnie — mówiłam w myślach. — Jeszcze nic nie jest przesądzone, jeszcze wszystko da się naprawić. Tylko muszę być spokojna, muszę mieć jasny umysł, sprawne dłonie. Muszę się uspokoić, być opanowana, gotowa wykonać instrukcje, które właśnie opracowują nasi najlepsi inżynierowie. Bo teraz to właśnie robią, sprawdzają wszystkie systemy, znajdą usterkę i sposób jej usunięcia. Muszę dać im czas, być cierpliwa i opanowana.

Już byłam w podobnej sytuacji, gdy powracając z nocnego nalotu, odłamek zerwał przewody anten i nie umiałyśmy z Maszą odnaleźć macierzystego lotniska. Wtedy chłopcy rozpalili kilka ognisk, a my je dostrzegłyśmy nad skrytą w ciemnościach ziemią i szczęśliwie wylądowałyśmy. Wiedziałam, że zrobią wszystko, bym powróciła do domu. Wierzyłam w to. Bardzo wierzyłam.

Jednak radio milczało zbyt długo, a zarysy mojej ojczyzny były coraz bardziej widoczny. Rozpoznawałam linie brzegów, wijące się pośród zielonych połaci nitki rzek, piaszczyste tereny Kazachstanu i białe tereny północnej Rosji. Widziałam to w małym okienku, i już nie miałam złudzeń. Oddalałam się od ziemi. Spróbowałam oszacować wysokość, a potem ilość potrzebnego paliwa, aby obniżyć orbitę na tyle, bym mogła ponownie wejść w atmosferę. Pierwsze moje obliczenia były dla mnie optymistyczne. Paliwa w module serwisowym było wystarczająco dużo, zestawy silników kontroli orientacji miały prawidłowe ciśnienie w przewodach, wszelkie wskazania na pulpicie pokazywały prawidłowe parametry, a jednak coś zawiodło, coś, czego nie pokazywały przyrządy. Drugie obliczenia już nie były takie budujące, lecz zlekceważyłam je z prostej przyczyny. Nie znałam dokładnej wysokości orbity, po której się poruszałam i nie umiałam określić dokładnej prędkości. To czyniło moje wysiłki daremnymi i zdałam sobie sprawę, że tylko udaję przed samą sobą, że nad tym panuje. Ciemność opanowała moje myśli, oblepiała każdy skrawek nadziei, dusiła we mnie całą radość z czynu, jaki dokonałam. Ziemia zniknęła za krawędzią iluminatora, i już jej nie dostrzegałam, choć wciąż się obracałam, widziałam tylko czerń i odległe gwiazdy.

Pokrętłem zmieniłam radionadajnik na inną antenę, tę, która wystawała z tyłu i powinna widzieć ziemie. Wywołałam Zarie jeden, potem Zarie dwa, ale nikt mi nie odpowiedział, więc wywołałam kogokolwiek:

— Ziemia. Ziemia. Czy ktoś mnie słyszy? Czy ktokolwiek słyszy mnie? — starałam się mówić spokojnie, ale głos drżał mi, a gardło dusiło jakby w żalu. — Oddalam się od ziemi, nie widzę jej. Czy ktokolwiek odbiera mój komunikat? Ktokolwiek?

Długą chwilę czekałam na odzew, na ludzki głos, na trzask z głośnika, chrobot, cokolwiek, co by było znakiem, że ktoś mnie usłyszał i próbuje mi odpowiedzieć. Nic takiego się nie stało i zrozumiałam, że oddaliłam się poza zasięg anten jakiegokolwiek radia na ziemi.

Zamknęłam oczy. Nic nie mogłam zrobić poza zamknięciem oczu i czekaniem na nieznane. Próbowałam nie myśleć, dusiłam w sobie każde niewypowiedziane słowo, niczym chirurgicznym nożem ucinałam każde uczucie, które próbowało we mnie zakiełkować i czekałam, nie myśląc o nadziei ani o jego utracie. Pierwszy raz w życiu zdałam się na los, odrzuciłam walkę, odrzuciłam wiarę w ludzi na ziemi i postanowiłam czekać na nieuchronne przeznaczenie.

Jak długo trwałam w tym zobojętnieniu? Jak długo starałam się nie myśleć o tym, co może mnie czekać, jaka śmierć jest mi pisana? Wydawało mi się, że kilka godzin, że czas biegnie równie szybko, jak na ziemi, lecz gdy zdecydowałam się otworzyć oczy i spojrzałam na zegar, zrozumiałam, że minuty są dla mnie niczym kwadransy. Nikt przede mną tego nie sprawdził, byłam pierwsza, która mogła zaobserwować inny, bardzo spowolniony upływ czasu i opisać to słowami.

— Zaria. Zaria… Jeśli mnie słyszycie. Ktokolwiek na ziemi. Chcę wam przekazać moje obserwacje. Chcę, abyście wiedzieli… — zawahałam się. A jeśli właśnie chcę zdradzić coś bardzo ważnego? Jeśli moje informacje dotrą nie tylko do naszych? Zdawałam sobie sprawę z wielkości moich obserwacji, jak ważne są dla przyszłych lotów i zamilkłam. Wciąż żyłam, nie miałam podstaw sądzić, że mój statek przekroczył krytyczną prędkość i eliptyczny tor orbity, po której się teraz poruszałam, został przerwany. Nasi naukowcy wielokrotnie to sprawdzili, wysłali w kosmos kilkadziesiąt rakiet i żadna nie uzyskała prędkości ucieczkowej, więc i moja nie mogła tego dokonać. To oznaczało, że po osiągnięciu apogeum, zacznę się zbliżać do ziemi. Wówczas wlecę w strefę zasięgu naszych anten radiowych i przekaże wszystkie informacje. Otrzymam też instrukcje, jak zmusić nieposłuszne silniczki manewrowe do pracy.

I znowu spróbowałam obliczyć, ile taki lot potrwa i jak poprzednio wyniki były dalekie od prawdy. Mogłam lecieć dzień, dwa, a nawet tydzień. Zapasu mieszanki azotu i tlenu miałam na dziesięć dni, wody i pożywienia tyle, co w żelaznym zapasie na wypadek lądowania w trudnym i oddalonym od ludzi terenie. Nie umrę z pragnienia ani głodu, ale uduszę się, wdychając coraz to mniej zasobne w tlen powietrze.

Westchnęłam głośno i postanowiłam już nie myśleć o tym. Nie miałam na to żadnego wpływu, więc martwienie się nie miało sensu.

Udało mi się uspokoić myśli i serce. Przymknęłam powieki i oddychając spokojnie, wyobraziłam sobie, że jestem na ziemi, nad wielkim jeziorem niedaleko mojej wioski. Świeciło słońce, rozgrzewając moją skórę, trawa zieleniła się soczyście, woda marszczyła się od delikatnego wiatru. Stałam na wysokiej skarpie, tuż nad brzegiem i wpatrywałam się w horyzont, za którym był drugi brzeg, druga wioska, w której żył Jura o jasnych jak dojrzałe zborze włosach i ślicznej twarzy. Często przypływał łodzią wraz ze swoim ojcem i bratem, przywozili nam na wymianę nici i haki do połowu ryb. Obserwowałam go, wstydliwie kryjąc się za plecami starszych z mojej wioski, ale on mnie zawsze zauważał i uśmiechał w taki sposób, że serce mocniej mi uderzało. Miałam wówczas piętnaście lat i nie rozumiałam, co dzieje się ze mną, dlaczego fascynuje mnie ten chłopiec o malinowych ustach, z jakiego powodu pragnę, aby podszedł do mnie, blisko, bardzo blisko, tak bardzo, że aż strach mnie oblatywał. Czy to była miłość? Nie wiem i nigdy się nie dowiedziałam. Jura został zabrany do armii, walczył przez całą wojnę i zginął w jej ostatnim dniu, gdy tuż za progiem było zwycięstwo.

Gdy dotarła do mnie wiadomość o jego śmierci, poczułam ogromny żal, choć nigdy nie zmówiliśmy się, ja wciąż miałam go w swoich myślach, śniłam o nim, wyobrażałam sobie nasze pierwsze spotkanie, pierwsze słowa, jakie do siebie wypowiemy, nasz wspólny pierwszy spacer, niewinne spojrzenia, lekki uścisk jego dłoni na mojej dłoni. Przez cały okres wojny, a potem gdy i ja postanowiłam walczyć za ojczyznę, czekałam na niego, byłam pewna, że ten dzień kiedyś nadejdzie, że nie na próżno słał mi uśmiechy i wodził za mną oczami, co bardzo mnie wówczas zawstydzało. Był chłopcem niewiele starszym ode mnie, ale widziałam w nim mężczyznę, a o sobie myślałam, że jestem dorosła i mając zaledwie lat siedemnaście, zgłosiłam się do armii. W krótkim czasie zrobili ze mnie pilota i zanim wojna się skończyła, zdołałam kilkukrotnie wywinąć się śmierci.

Otworzyłam oczy i rozejrzałam się po wnętrzu kapsuły. Sprawdziłam wskazania na pulpicie i kontrolki na panelu radia.

— Wszystko jest w normie — powiedziałam szeptem i na powrót zamknęłam oczy.

Dlaczego wybrali właśnie mnie? — zadałam sobie w myślach pytanie. — Co było w moim życiorysie na tyle niezwykłego, że przyjęli moje zgłoszenie na kosmonautkę, wybrali spośród dwudziestki innych dziewczyn do dalszych treningów i szkoleń, a potem zdecydowali się powierzyć mi tak ważne zadanie?

Pochodziłam z prostej rodziny, moi rodzice byli zwykłymi robotnikami, moja wioska nie wyróżniała się niczym szczególnym, więc dlaczego ja?

Wykształcenie uzyskałam w armii, z której nie odeszłam po wojnie, ale koleżanki nie ustępowały mi na tym polu, a nawet niektóre wyprzedzały; więc dlaczego ja?

Na testach sprawności fizycznej, w czasie trudnych sprawdzianów z wytrzymałości nie wygrywałam z innymi, a jednak do pierwszego lotu wybrali mnie.

Byłam najdrobniejsza z całej sześcioosobowej grupy, ważyłam zaledwie czterdzieści osiem kilogramów przy wzroście sto pięćdziesiąt centymetrów i najlepiej znosiłam przeciążenia, najłatwiej radziłam sobie w długich marszach, jakie nam fundowali szkoleniowcy, ale byłam też najstarsza, przekroczyłam trzydziestkę, gdy inne były młode i wydawało mi się silniejsze i szybsze.

Zapewne nigdy nie poznam prawdy, być może nie pozna jej świat, jak wszystko, co ważne dla naszego narodu, utajnią protokoły, dokumentacje zamkną w archiwum, celebrować będą tylko wydarzenie.

Zresztą — dumałam — moja historia wciąż się pisze, mój lot nie skończył się, statek i jego pasażer nadal kontynuują swoją misję, a dziesiątki inżynierów i naukowców pracują nad jej szczęśliwym zakończeniem.

Wtem oświetlenie kapsuły zgasło i pogrążyłam się w ciemności. Poruszyłam się nerwowo, wstałabym, gdyby nie przytrzymywały mnie pasy, i usłyszałam cichy pisk wydobywający się z moich ust. Wystraszyłam się, na ułamek sekundy poddałam się instynktowi, który nakazał mi uciekać lub walczyć. Kontrolki nadal paliły się, tak samo, jak podświetlenia manometrów, wskazań wilgotności i temperatury. Paliły się też lampki na panelu radia, informując mnie, która z anten odbiera sygnał. Jedna z nich przygasała, to znów jaśniała w dziwny sposób, jakby mówiła do mnie, jakby chciała mi coś przekazać. Szybko rozpoznałam w tym kod Morse’a, serce mocnej mi uderzyło, radość zagościła w moim umyśle i na głos zaczęłam odczytywać wiadomość. Litera po literze, składałam je w wyrazy a te w całe zdanie, aż wiadomość się zapętliła i mogłam odczytać ją ponownie.

Wyłączyliśmy zbędne systemy. Stop. Usterka znaleziona i naprawiona. Stop. Czekamy na dogodny czas wejścia w atmosferę. Stop. Do zobaczenia na ziemi, obywatelu majorze”.

Komunikat powtórzono trzykrotnie, po czym radio zgasło, stając się ciemnym martwym przedmiotem.

— Nie zginę, nie umrę w pustym kosmosie — powiedziałam na głos i odetchnęłam głęboko, starając się uspokoić.

Po raz pierwszy pomyślałam, że mogę podnieść szklaną przyłbicę hełmu, i to zrobiłam. Kilka razy głęboko zaciągnęłam się powietrzem z kabiny. Miało metaliczny posmak, czuć było w nim rozgrzane elektrycznością okablowanie, poza tym wydało mi się chłodne, choć termometr wskazywał, że w kabinie jest dwadzieścia stopni. Miałam ochotę rozpiąć kombinezon i uwolnić się z niego, choć na chwilę odczuć chłód, ale nie odważyłam się złamać rozkazu, który zabraniał mi nawet rozpinania pasów przytrzymujących mnie do fotela. Wierzyłam naszym naukowcom, którzy ostrzegali nas, że w stanie nieważkości znacznie utrudnione, lub wręcz niemożliwe będzie sprawne poruszanie się człowieka. Jednak szybko przyzwyczaiłam się do lekkości ramion i nóg, w parę chwil nauczyłam się poruszać nimi w nieważkości i nie stanowiło to dla mnie żadnego problemu. Byłam pewna, że mogłam rozpiąć pasy, uwolnić się, a potem na powrót przypiąć bez większych trudności. Tyle że rozkaz był rozkazem i nie zastanawiałam się nad tym więcej.

Nie pamiętam momentu, w którym usnęłam, stało się to nagle, jakbym utraciła świadomość, może nawet tak się stało, bo gdy otworzyłam oczy, rozbolała mnie głowa. Wyszkolonym nawykiem sprawdziłam wszystko systemy, a potem spojrzałam przez iluminator. Czekałam na znajomy widok, na błękitny obraz w ciemnej pustce. Gwiazdy przesuwały się, zajrzał do mnie diamencik, który, już to odgadłam, był drobiną zamarzniętej wody, ale ziemi nie dostrzegłam, nawet jego skrawka. Słońca i księżyca też nie ujrzałam, byłam gdzieś między nimi, gdzieś wysoko nad ziemią. Ból z tyłu głowy z wolna ustępował, czułam suchość w ustach i głód w trzewiach. Wiedziałam, że już niedługo będę musiała podjąć decyzję, ważną i być może niebezpieczną. Żywność i woda była blisko mnie, ale poza zasięgiem dłoni. Chcąc skorzystać z zapasów, musiałam uwolnić się z pasów, a tego nie mogłam zrobić bez rozkazu. Postanowiłam czekać, wytrzymać jak najdłużej, ile tylko pozwoli mi na to mój organizm.

Gdy ponownie ocknęłam się z bólem głowy, byłam już pewna, że z jakiegoś powodu tracę przytomność. Przyjrzałam się wskaźnikom tlenu i dwutlenku węgla. Zapas powietrza zmalał nieznacznie, a CO2 utrzymywało się na bezpiecznym poziomie.

Stuknęłam parę razy palcem w liczniki, przeczuwając, że zawodzą, ale nic z tego, wszystko było w normie, a moje omdlenia zapewne były z innej przyczyny.

Czas mijał wolno, gdy się budziłam i przyśpieszał, gdy zamykałam oczy i odpływałam w niebyt. Po kilku przebudzeniach straciłam rachubę i nie byłam już w stanie określić, ile dni byłam w kosmosie. Czy była noc, czy może dzień, było dla mnie niewiadomą. Czułam się jak rozbitek dryfujący po oceanie, tyle że nie było żadnego oceanu, nie było bezkresnego nieba, ani chłodnych podmuchów wiatru, fal kołyszących, tylko pustka, ciemność i pozorny bezruch.

Usta piekły mnie z pragnienia, ból w czaszce i mdłość w gardle podpowiadały mi, że jestem odwodniona. Zdawałam sobie sprawę, że nie mogę już dłużej zwlekać. Nadszedł czas próby, której musiałam się poddać. Sięgnęłam dłonią do klamry spinającej pasy, i już miałam się uwolnić, gdy nagle zobaczyłam kontem oka słabe światło w iluminatorze. Co to było? Czy tylko mi się wydawało? Z bijącym szybko sercem wyczekiwałam pełnego obrotu statku i gdy znowu zobaczyłam światło, aż krzyknęłam z radości:

— Ziemia!!! To ziemia!!! Widzę ją, widzę ziemię!!!

Cieszyłam się jak dziecko i łzy szczęścia popłynęły mi po policzkach.

— Zaria! Zaria! Tu Łabędź! Czy mnie słyszycie?! Czy słyszycie?!

Wstrzymałam oddech i nasłuchiwałam, ale głośnik milczał, więc przełączyłam na inną antenę i powtórzyłam wywołanie.

Radio milczało.

— Jestem jeszcze za daleko — myślałam na głos — być może po złej stronie ziemi, gdzieś nad Ameryką.

Mój statek obracał się, za każdym razem pokazywał więcej, ale gęste chmury nad kontynentami uniemożliwiały mi ich rozpoznanie. Leciałam pod kątem sześćdziesięciu dwóch stopni względem równika i szybko zbliżałam się do ziemi.

Nagle światło w kabinie rozbłysło, kontrolki w radiu zamigotały i w morzu szumu usłyszałam głos człowieka:

— Łabędź. Słyszymy was doskonale. Wszystko przygotowane na wasz powrót. Cieszymy się, że nic wam nie jest, towarzyszu majorze.

Odetchnęłam z ulgą, jakbym nagle wydostała się spod ogromnego głazu, który ciążył mi przez ostatnie kilka… zawahałam się, pomyślałam o czasie, który spędziłam w kosmosie i zdałam sobie sprawę, że nie byłam pewna, ile dni leciałam. Dwunastogodzinny zegar umieszczony w kapsule wciąż pracował, ale stał się w tym momencie bezużyteczny. Ile dni leciałam? Jak długo byłam narażona na pustkę kosmosu? Jaki to będzie miało wpływ na moje zdrowie i dalsze życie? Te ponure rozważania przyćmiły mi na chwilę radość, jaką miałam jeszcze kilka minut temu. Zastanawiałam się nad swoją przyszłością, tą, którą ukrywałam przed znajomymi, a nawet przed koleżankami. Zapytana kiedyś, czy planuje wyjść za mąż i urodzić dziecko, odpowiadałam, że moim mężem jest armia, a dziećmi samoloty. Uśmiechałam się przy tym życzliwie, trochę z przekorą, trochę z wyższością, chciałam, aby mi uwierzyli i chyba tak było. Byłam dumna z tego, co robiłam dla ojczyzny, cieszyłam się z każdego odniesionego sukcesu i mogłam uchodzić za taką, która znalazła swoją drogę w życiu. Jednak czasami wspominałam młodzieńca o gęsty blond włosach i marzyłam, że kiedyś odnajdę swoją miłość, a wówczas… kto wie? Może odeszłabym z lotnictwa, osiadła gdzieś nad wielkim jeziorem i żyła przy boku mężczyzny jako żona i… miałam nadzieję, matka.

— Zaria jeden wzywa Łabędź. Czy odbieracie nas dobrze? — padło pytanie z głośnika. — Słyszę was wyraźnie, lecz z drobnymi zakłóceniami — odpowiedziałam i zaraz zadałam pytanie, które dręczyło mnie przez długi czas: — Jakie jest moje położenie? Czy możecie powiedzieć coś o locie? Co mówi telemetria?

Radio długi czas milczało, co oznaczało, że zastanawiają się, ile mogą zdradzić mi, ale też wszystkim, którzy mogli przechwycić naszą rozmowę. Zastanawiałam się, kto podejmie decyzje, który z ważnych ludzi pozwoli, lub zabroni człowiekowi przy radiu, przekazać mi dane z telemetrii? Czy będzie to główny inżynier, czy może ktoś z Moskwy, ktoś na najwyższym szczeblu? Jakąś chwilę bawiłam się wyobrażeniem, jak to rozdzwaniają się telefony w całym Związku Radzieckim, pukają do drzwi samego pierwszego sekretarza, a ten rozważa moje pytanie. To była moja chwila pychy: ja, mała kobietka, z nic nieznaczącego pułku lotniczego, zadałam pytanie, nad którym pochylił się sam pierwszy sekretarz. Przez chwile byłam nawet z siebie dumna, poczułam się ważna, może nawet najważniejsza na świecie, ale moją radość zakończył komunikat, który otrzymałam:

— Łabędź. Proszę wykonać procedurę numer trzynaście. Łabędź. Proszę wykonać procedurę trzynaście. Czy mnie zrozumieliście?

Zamarłam z przerażenia. Przez długą chwilę nie potrafiłam skupić się, chyba nawet przestałam oddychać, myślałam tylko nad tym, co usłyszałam i co to oznaczało dla mnie.

— Łabędź! Czy odebraliście rozkaz?!

Więc to już nie była prośba, teraz to był rozkaz.

— Przyjęłam… — zawahałam się. Zastanawiałam się, czy powinnam powtórzyć rozkaz? Jeśli bym go potwierdziła, nie mogłabym go zignorować. Nie miałabym innej możliwości. Jeszcze raz rozważyłam: co oznacza dla mnie wykonanie procedury trzynaście i jakie konsekwencje mogą mnie czekać, gdy będę próbowała zignorować rozkaz. Gdybym nie była żołnierzem tylko na przykład szwaczką, byłoby mi pewnie łatwiej, ale byłam oficerem radzieckim, żołnierzem najdumniejszej armii świata, weteranem walk o Berlin, czynną aktywistką partyjną, więc nie potrafiłam się zbuntować.

— Zaria. Czy możecie wyjaśnić?

— To jedyne rozsądne rozwiązanie, towarzyszu majorze — odpowiedziano mi po krótkiej zwłoce.

Milczałam i zastanawiałam się, co kryło się za słowami: „rozsądne rozwiązanie”. Zdawałam sobie sprawę, że lot nie przebiegał zgodnie z planem, że mój statek uzyskał znacznie wyższą orbitę, niż planowano, że najprawdopodobniej nie przeżyje następnego okrążenia, a moja prędkość w perygeum może być zbyt duża, by retro-silnik zdołał ją dostatecznie zredukować i sprowadzić statek na ziemię. Ale rozkaz wykonania procedury numer trzynaście nic nie zmieniał. Nie miał żadnego sensu w zaistniałej sytuacji. Wiedziałam, że utracili kontrole nad sterowaniem Łabędziem, nie mieli danych z mojego skafandra i być może panowali tylko nad radiem w kapsule. Potrzebowali mnie, moich dłoni i oczu, wymagali ode mnie posłuszeństwa, ale też wielkiego poświecenia.

— Łabędź. Proszę potwierdzić wykonanie rozkazu! — krzyknął głośnik, a ja wciąż nie potrafiłam zareagować, wciąż rozważałam, wciąż szukałam w tym logiki.

— Zrozumiałam i przygotowuję się do wykonania procedury numer trzynaście!

Usłyszałam swój głos, jakby był obcy, nie mój, jakby ktoś z boku wypowiedział te słowa, a ja je tylko usłyszałam. Brzmiał twardo jak wyrok, jak rozkaz wydany plutonowi egzekucyjnemu.

Wydobyłam zalakowaną kopertę, rozdarłam ją i odczytałam trzycyfrowy kod. Jak zaprogramowana maszyna moje ramie wysunęło się i palce wstukały klawisze z podanymi cyframi na panelu odkodowującym. Miałam wrażenie, że robię to niczym automat, że wszystko, co wykonuje, dzieje się poza moją świadomością, że to już nie jestem ja, tylko ktoś obcy, nie człowiek, tylko mechanizm. Statek zakołysał się lekko i ustawił osią w kierunku lotu, lampki kontrolne zasygnalizowały prawidłowe nastawy i gotowość retro-silnika.

— Wykonuję procedurę numer trzynaście — zameldowałam. — Proszę podać czas do zapłonu.

— Łabędź. Zrozumiano. Czas do zapłonu minus dwie minuty trzydzieści sekund.

— Przyjęłam. Ustawiam czas na dwie minuty i trzydzieści sekund.

Ustawiłam znacznik na zegarze i jak zahipnotyzowana wpatrywałam się we wskazówki.

Więc zostały mi dwie minuty — pomyślałam, przyglądając się powolnemu ruchowi wskazówki minutowej.

— Co się potem stanie? — zapytałam się w myślach. Nie byłam tego pewna. Nikt tego przede mną nie sprawdził. Nikt tak długo nie przebywał w kosmosie. Nikt też w nim nie umarł. Byłam pierwsza. Jako jedyna przedstawicielka ludzi wyruszyłam w pustkę kosmosu i jako jedyna miałam się przekonać… jak to jest… umierać w kosmosie.

Wskazówka minutowa zbliżała się do znacznika. Nie bałam się, nie myślałam o konsekwencjach i wierzyłam, że dowództwo wie, co robi. Nie poświęciliby tak ważnego projektu, nie zdecydowali się na tak desperacki krok, gdyby mieli szanse choć jedną na tysiąc uratowania statku. Ta wiara dodawała mi siły, uspokajała.

— Zaria do Łabędzia. Zaria do Łabędzia.

— Łabędź, słyszę was doskonale — odpowiedziałam na wezwanie.

— Cały naród dziękuje wam za wasz bohaterski czyn. Na kartach historii…

Nie miałam ochoty tego słuchać, więc wyciszyłam radio. Nie potrzebne mi były pochwały, podziękowania, ani zapewnienia. Pragnęłam spokoju, całkowitego spokoju, wyciszenia myśli, stłumienia każdej emocji. Przymknęłam oczy i pogrążyłam się w pustce własnego umysłu i jedyne co tam zobaczyłam, we własnym wnętrzu, to czarną nieskończoną przestrzeń.

— Czy to moja śmierć? — spytałam szeptem, prawie nie otwierając ust. — Czy tak wygląda wieczność?

Nie usłyszałam wybuchu za swoimi plecami, jedynie poczułam mocne uderzenie w plecy, a potem długo, wydawało mi się, że wiecznie, przyspieszenie wpychało mnie w fotel, a ja wiąż widziałam, tylko czarną pustkę własnego umysłu.

II

Czy już umarłam? — wyszeptałam w pustkę, w której się schowałam i wydawało mi się, że usłyszałam swoje słowa, jak biegną do mnie, niczym powracające echem.

— Czy to już się stało? Już po wszystkim?

Słowa i tym razem powróciły do mnie, ale wydały mi się obce, jakby wypowiedziała je młoda dziewczyna.

— Czy jesteś śmiercią?

Czy jesteś śmiercią?” — odpowiedział mi głos małej dziewczynki.

— Ktoś ty?

Ktoś ty?”

— Jesteś moją myślą?

Jestem twoją myślą” — odpowiedział mi głos z pustki.

— Jesteś mną?

Jesteś mną”

— Czy mogę cię zobaczyć?

Możesz mnie zobaczyć”

— Jak?

Otwórz oczy”

— Mam otwarte oczy, ale widzę tylko pustą czerń — powiedziałam, czując, jak oddalam się ot głosu.

Otwórz oczy”

— Mam otwarte, ale cię nie widzę! — krzyknęłam i… usłyszałam swój głos i się przeraziłam. Był chrapliwy i jakby obcy.

— Czy ja naprawdę umarłam? — spytałam, słysząc, jak głos mi się łamię, jakby coś go tłumiło, nie pozwalało mi swobodnie się wysławiać.

— Nie umarłaś, moja droga. Żyjesz i nic ci nie zagraża — odparł głos dziewczynki, który nagle dobiegł mnie z przeciwnej strony czarnej pustki.

— Czy śmierć nie istnieje? Czy ta pustka jest moją wiecznością? Czy tak już będzie zawsze? — wyrzucałam z siebie pytania, czując, jak łzy spływają mi z kącików oczu i gromadzą się po bokach mojej głowy. Poczułam ich wilgoć i chłód, poczułam je na swojej skórze i uniosłam dłoń, której nie umiałam dostrzec i dotknęłam miejsca, gdzie gromadziła się wilgoć.

— Czuję! — krzyknęłam, załkałam i rozpłakałam się, choć nie rozumiałam z jakiego powodu. Płakałam długo, bardzo długo, aż odczułam ból w piersi, a potem w trzewiach, rozbolały mnie ramiona i dłonie i nogi aż po końcówki palców. Nie rozumiałam nic z tego, co działo się ze mną, nie zastanawiałam się, nie myślałam i nie czułam nic poza bólem własnego ciała.

A potem przyszła radość i zaśmiałam się głośno, choć nie byłam pewna z jakiej przyczyny. Następnie dopadł mnie smutek i na powrót, przez krótką chwilę, zaczęłam łkać. Potem na przemian odczuwałam złość, żal, zaniepokojenie, znowu radość i ogromny gniew, miałam ochotę niszczyć, a następnie ogarnęło mnie wielkie uwielbienie do czegoś, lub kogoś. Litość mieszała się z pogardą, nienawiść ze współczuciem, ból z rozkoszą, lęk z zuchwalstwem, miłość z nienawiścią. Uczucia wirowały we mnie jak w wielkim kotle, to wypływały, to spadały na samo dno, swą nieznośną mieszanką przyprawiały mnie o mdłości i krzyknęłam głośno:

— Dość!!!

I nagle wszystko ustało. Przestałam czuć ból ciała, przestałam odczuwać smutek i radość, przestałam kochać i nienawidzić. Oddychałam szybko, a serce waliło mi głośno i wówczas poczułam na czole czyjąś dłoń, chłodną i delikatną.

— Nie bój się moja droga — głos małej dziewczynki był bardzo blisko mnie. Tuż nad moją twarzą i wydawało mi się, że poczułam jej oddech.

— Co się ze mną dzieje? Gdzie jestem? — spytałam zbolałym głosem.

— Jesteś w szpitalu, nic ci nie grozi, wszystko się udało — zapewniała mnie łagodnym i troskliwym tonem.

— Dlaczego jestem w szpitalu? — spytałam zaskoczona i spróbowałam przypomnieć sobie ostatnie chwile sprzed przebudzenia, odnaleźć w pamięci przyczynę, dla której znalazłam się w szpitalu, ale była tam tylko czarna pustka.

— Nic nie pamiętam, czy miałam wypadek?

— Wykonywałaś misje… — stojąca nade mną dziewczynka zaczęła mówić, ale gwałtownie jej przerwałam, nagle przypominając sobie.

— Tak! Miałam ważną misję! Najważniejsze zadanie! Byłam w statku…!

I nagle zamilkłam, gdyż zdałam sobie sprawę, co zrobiłam, zanim się obudziłam. Przez chwilę analizowałam każdy fragment wydobyty z umysłu, każdą myśl, każdą zapamiętana czynność, zobaczyłam obraz wnętrza kapsuły, okablowanie, pokrętła i tarcze ze wskaźnikami.

— Jak to możliwe? Udało mi się? Misja skończyła się pomyślnie? — spytałam wyjątkowo spokojnym głosem, jakbym nie zdawała sobie sprawy z sytuacji, w jakiej się wówczas znalazłam. Domyśliłam się, że zanim uruchomił się silnik rakiety w module serwisowym, ponownie straciłam przytomność.

— Przecież pamiętam, że ustawiłam zegar, i automat powinien… — zastanawiałam się na głos, ale dziewczynka położyła mi palec na usta i nakazała szeptem:

— Cicho, moja droga. Nie myśl teraz o tym. Teraz odpoczywaj — mówiła pełnym sympatii głosem, a potem oddaliła się, stąpając cicho i znowu ją usłyszałam.

— Twoje ciało potrzebuje odpoczynku i ty potrzebujesz odpoczynku.

— Co to znaczy? — spytałem i zapadłam w sen.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.