E-book
7.35
drukowana A5
27.49
Po drodze do trzeźwości

Bezpłatny fragment - Po drodze do trzeźwości

Jestem Alkoholikiem - refleksje


Objętość:
108 str.
ISBN:
978-83-8221-273-0
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 27.49

Prolog

Mam na imię Robert, jestem alkoholikiem / Jestem alkoholikiem, mam na imię Robert.

Dwa zdania, niby takie same, a znaczą dla mnie coś całkowicie innego. Dorosłem już do tego, by zrozumieć ich różnicę, by poznać, co skrywa się za pierwszym, a jak funkcjonuje drugie, jak łatwo wypowiadać jedno, a jak ciężko przyznać się do drugiego, niby takie same, a dwie różne historie.

Każdy ma swoją drogę i u każdego może ona wyglądać zupełnie inaczej, jednak to, co jest źródłem dla wszystkich, pozostaje takie samo, dlatego uwielbiam słowa, które to tak pięknie opisują: „Każdy z nas jest inny, dlatego wszyscy jesteśmy tacy sami”.

Piłem, bo chciałem, chciałem pić, chciałem uciekać, bywać tam, gdzie mnie nie ma, czuć się tak, jak chciałem a nie, jak się czułem. Czy jednak mam wyrzuty sumienia w tym zakresie? Ani trochę. Nie żałuję, że sięgałem po alkohol, nie żałuję tego, że zostałem alkoholikiem, że zachorowałem na chorobę niezawinioną. Nie jestem winny, ale jestem za to wdzięczny. Moja choroba, to nie choroba menela spod sklepu, choć tak naprawdę niczym się od niego nie różnię i o mały włos sam bym pod nim stał i żebrał. To nie kara za poczciwe życie lekkoducha, spędzającego czas na zabawie, gdy inni ciężko pracują, choć sam dążyłem do tego, by tak żyć, pracując ponad siły. To nie stadium znudzenia bogatego człowieka, choć sam dążyłem do tego, by być bogaty. Moja choroba to choroba emocji, moich emocji.

Moje życie, bowiem było jednym wielkim pijanym ciągiem. Piłem nawet w okresach, w których nie było czasu na to, by, choć na chwilę przysiąść i odpocząć ze szklaneczką w dłoni. Czy był alkohol obok mnie czy go nie było, ja ciągle piłem. Cały czas, wszystko, czego się podejmowałem, wszystkie decyzje, które były moim udziałem, to stan ciągłego upojenia. Nie było w nich nic trzeźwego, nie obejmowały niczego, co można by nazwać trzeźwym myśleniem. Czy jestem za to winny? Nie i jeszcze raz nie. Czy ktoś jest za to winny? Nie i jeszcze raz nie. Tu nie ma winnych, choć są osoby, które ponoszą odpowiedzialność za wydarzenia, które się do tego wszystkiego przyczyniły. Odpowiedzialność ta, jednak, nie obejmuje ani moich decyzji, ani mojej choroby, bo należy do mnie. Wszystko, bowiem co jest moje, należy do mnie i ode mnie pochodzi.

Dlaczego zatem tak się stało i dlaczego do tego wszystkiego doszło? Najprościej jest mi to wytłumaczyć na przykładzie płynącego statku, którego kapitan budzi się dopiero w połowie rejsu, niby wie, w jakim kierunku płynie, lecz nie wie, jakie są współrzędne kursu.

Rozdział 1

Wylądowałem na izbie. Nigdzie się nie włócząc, choć pod wpływem, wpadłem na genialny sposób zwrócenia na siebie uwagi. Typowo po męsku, typowo medialnie, niczym z romantycznego filmu, wysłałem sms-a, że odchodzę z tego świata. Nie byłem jeszcze w fazie picia, w którym takie myśli przerażają i są objawem frustracji czy niewydolności do życia, lecz miał to być niewinny żart, żart, który okazał się na tyle winny, że policja wyważyła drzwi i wywieziono mnie na izbę.

Pobyt w hotelu jak najbardziej komfortowy, z toaletą publiczną na salę, lekki fartuszek i jednoosobowe łóżko pokryte delikatnym jak jaśmin kawałkiem bawełny. Czekając na wyrok 0.0 przewracałem się z boku na bok, myśląc, jak niewiele wskórałem, a jak wiele się zdarzyło. Wynik padł, a ja, wychodząc ze spuszczoną głową na widok dyskutujących policjantów o głupim wybryku desperata, zbierałem resztki ze swoich kieszeni wysypane na blat biurka.

W tym czasie w ciemnym kącie portierni dostrzegłem kobietę, postać jakby zawieszoną w innej rzeczywistości, zerkającą na mnie, a zarazem jakby nieobecną. Bez emocji na twarzy, bez jakiegokolwiek wzruszenia podeszła do mnie i wręczyła mi małą karteczkę. Nie wiem do końca czy postać była prawdziwa czy tylko Bóg postawił mi na drodze swojego anioła, lecz kartka z adnotacją o terapii dawała mi jasny znak, że to już ten czas. Czas, by się obudzić ze snu, zejść z drogi, która prowadzi mnie tylko w dół.

Pierwsze kroki po wyjściu skierowałem do sklepu. Papierosy, jakiś sok i oczywiście małe co nieco, by udźwignąć ciężar wstydu po powrocie do mieszkania. Droga tramwajem dłużyła się, a ja po kryjomu, całując się z szyjką butelki raz za razem, coraz częściej spoglądałem na kartkę. Docierały do mnie już wcześniej sygnały osób trzecich, że moje płynne relaksowanie się nabrało tempa, lecz nikt z tych wszystkich nie znał przecież ani bólu, który w sobie noszę ani też nie próbował choć na chwilę pomóc mi udźwignąć ten cały ciężar. Nikt nie chciał nawet na moment zrozumieć kogoś, kto nie rozumiał tego świata, zrozumieć, że mój poziom wytrzymałości emocjonalnej dawno już przekroczył linię mety.

Długo jeszcze walczyłem z decyzją, decyzją, która przyszła sama po kolejnym zapiciu, kolejnej próbie odejścia w stan, z którego nie chciałem już wracać. Biłem się jeszcze sam ze sobą do momentu, kiedy mój organizm zaczynał krzyczeć, że chętnie jeszcze, lecz daj mi dzień, dwa, bym mógł się zregenerować. Wtedy następowała refleksja, która wciąż drążyła ten sam temat, że już czas, że już pora, że nikt nie zastuka i nie powie chodź, wstań, zacznij działać. Nikt nie zapuka ani na czas, ani na zawołanie, póki ja sam nie zechcę wyjść.

Pierwsza rozmowa, pierwsza nadzieja i warunki, które do przestrzegania trzeźwości miały prowadzić mnie niczym zwycięzcę wkraczającego na podium. Banalne teksty, mówiące o tym, jakim jest złym i podłym przestępcą alkohol, alkohol, który dawał mi do tej pory odrobinę tchu w zdyszanym emocjami świecie. Wiara, nadzieja i zrozumienie, którego chyba wtedy tak naprawdę nie było, którego nie miałem, nie wiedząc, jakimi kartami naprawdę tu się gra. To nie partia remika, lecz czystej jakości poker, gdzie albo masz asy w rękawie albo odchodzisz z kwitkiem.

Zasiane ziarno nowego życia dawało mi pozorne poczucie lepszego jutra, jutra, które miało całkowicie odciąć mnie od sterty niesprzedanych butelek. Umowa, która była paktem, zawierającym własne przyrzeczenia, na tle miejsca niekończącej się powieści powrotów.

Pierwszy dzień, pierwsze obawy i pierwszy test alkomatem, który jak odcięty kupon na posiłek pozwalał mi stanąć w kolejce po strawę dla duszy. Rozmowy przed, kto skąd, kto dlaczego i jak naprawdę się tu znalazł. Wciąż czułem, że nie pasuję tutaj, że moje wyobrażenia stawania na nogi przerastały całą rzeczywistość, z którą stawało mi się zmierzyć. Mój umysł wciąż wyprzedzał wszystkie zdarzenia, wciąż pisał scenariusze wybiegające poza salę, poza cały ten schemat kółka różańcowego.

Sala przepełniona zapachem niedokończonej butelki w środku lata, nawet przy pootwieranych oknach, wciąż utwierdzała mnie w przekonaniu, że nie dam rady, że jedyne na co teraz mam chęć to się po prostu napić. Woń nocnej libacji z sali wciąż krążyła pomiędzy moimi zmysłami. Nic nie było takie, jak być powinno, nic nie było takie, jak w scenariuszu pisanym w mej głowie. Wszystko było nie tak. Ludzie, którzy zamiast chęci postawienia na nogi swojego życia, zbierali paragony kolejnej sesji zbliżające ich do kawałka papieru, który mogli przedstawić w sądzie. Harmonogram zadań ściągniętych z poradnika, odhaczone godziny zajęć i zamknięte oczy na łamanie przepisów. Dwa dni w tygodniu, dwa dni, które dla każdego były niczym dni pracy na wysokości, gdzie chwila nieuwagi groziła upadkiem, upadkiem, na który sądownie nie mogli sobie już pozwolić. Wśród wszystkich tych osób ja, ja, który choć bez nakazu, to jednak niczym się od nich nie różniłem. Wszyscy mieliśmy ten sam problem, którego chyba nikt z nas tak naprawdę nie rozumiał, a przynajmniej ja na pewno. Przestać pić, być bohaterem własnych dni, stać się niepokonanym, pozostając jednak z całym bagażem, który coraz ciężej było mi dźwigać w odurzeniu, a chciałem nieść go na trzeźwo.

Decyzje wyprzedzały myśli, myśli wyprzedzały emocje, zanim pomyślałem, jakie konsekwencje będą z przemęczenia już zaliczałem kolejne kilometry spaceru, by zagłuszyć głód. Pomimo niezrozumienia wszystkiego stosowałem się do zaleceń z terapii. Głód — 15 minut — rozchodzić. Wszystko, co tylko dawało mi poczucie jakiegokolwiek zabicia czasu od wtorku do czwartku i od czwartku do wtorku, było wpisane w harmonogram mojego dnia.

Każde pokonane 15 minut zbliżało mnie do kolejnego dnia na trzeźwo, do kolejnego dnia w kalendarzu, który mogłem dumnie odhaczyć jako trzeźwy. Każde jednak kolejne 15 minut trwało jedynie kwadrans, a co kwadrans przychodził kolejny głód. Każdy dzień stawał się polem bitwy, na którym nie było ani zwycięzców ani przegranych, było tylko zawieszenie pomiędzy jednym, a kolejnym zapiciem, które wisiało powoli już w powietrzu. Walczyłem jednak dzielnie, usiłując pozmieniać swoje życie na tyle widocznie, by każdy bez pytania widział jak wiele już osiągnąłem. Gdy jednak nikt nie widział, samotnie, w czterech ścianach zbierałem resztki swojego życia, segregując to, co zostało na suche, mokre i dogadane.

Nie miałem tak naprawdę już nic. Z życia człowieka pełnego buntu, który mimo przeciwności losu stawał na nogi jak w amerykańskim śnie, został tylko smród otaczającego go potu po niespełnionych marzeniach. Żyłem na huśtawce, pomiędzy nadzieją, którą kreowałem w swojej głowie, a resztkami człowieczeństwa w otaczającym mnie pokoju. Nic nie było oczywiste, nic nie zmieniało się poza jednym, poza tym, że nie piłem, bo wszystko inne było jak dawniej.

Potrzebowałem odmiany, potrzebowałem nowego otoczenia, gdzie będę mógł odpocząć i poczuć, że przyszła dobra zmiana, a wracałem codziennie do miejsca, które wciąż powtarzało tą samą melodię. Choć pozmieniałem wszystko, co się da, miejsca, w których dokonywałem zakupów, otoczenia, które kreowały moją wizję świata, wydeptane ścieżki refleksji, to wciąż wracałem do tych samych czterech ścian, które przesiąknięte były płaczem. Nic się nie zmieniało, a jedyne, czego dokonałem, to wprowadziłem obowiązek meldowania się na terapii, terapii, która zamiast stawiać mnie na nogi, coraz to częściej doprowadzała mnie do chwili, w której picie staje się bardziej rozsądnym wyjściem.

Cała nadzieja skrywała się jeszcze w sesjach indywidualnych. W sam na sam z kimś, kto zrozumie, co we mnie siedzi w środku, z kimś kto rozłoży mnie na czynniki pierwsze i poukłada w sensowny sposób. Niestety tutaj też przyszło tylko kolejne rozczarowanie, kolejne schody do trzeźwienia. Podczas seansu wyciągałem z siebie wszystko, co ukrywałem przed światem, niestety film, który grałem, okazał się na tyle nudny, że nawet popcorn słów nie uratował go przed końcowymi napisami. Pani po prostu zasnęła.

Czarę goryczy przelał fakt, że nikt nie zwracał uwagi, na zasady, które jak mantra były powtarzane na terapii. Nikogo chyba tak naprawdę nie obchodziło, co dzieje się z każdym z osobna, skoro wszyscy wiedzieli po co każdy tam jest. Zainteresowanie głównie opierało się na braku wpadki przed organami przymykającymi oko na wszystko, czego nikt nie widzi. Zadania, które nie miały na celu rozliczenia siebie, zrozumienia, w jakim momencie życia sam się znajduję, do czego sam się doprowadziłem, a jedynie służyły podpisaniu się pod sztandarem pierwszomajowym z hasłem, że alkohol to mój wróg i po godzinach mogę lać go w mordę, byle nikt nie widział.

Stare filmy na kasetach vhs, stare mowy sprzed dekady wieku, prelekcje pisane na konkurs literacki szkoły podstawowej. Wszystko to powodowało, że wiedziałem, że nie tego chcę, nie tego potrzebowałem. Szukałem kogoś, czegoś, jakiegoś elementu, który pozwoli mi zrozumieć to wszystko, który ukaże mi w jasny sposób, co stało się ze mną, z moimi emocjami, gdzie podziała się moja siła, która towarzyszyła mi, gdy upadałem. Czekałem na cud, który zrzuci ze mnie ten cały bałagan i pozwoli obudzić się w czasie, w którym jeszcze nowy dzień nie oznaczał kaca, lecz nadzieję.

Wciąż nie mogłem znaleźć kropki nad i, wciąż szybciej spacerowałem po swoich myślach aniżeli moje nogi pokonywały kolejny metr ścieżki. Mój rozszalały umysł szukał sensu, drogi wyjścia z tego, co powoli już nazywałem po imieniu. Nic nie przychodziło, nic nie działo się w kierunku zmiany, nie następowała żadna metamorfoza poza tym, że nie piłem. Odliczałem już dni, by się usprawiedliwić z podjęcia decyzji o pierwszym kieliszku. Każda chwila, każda sekunda, każda najmniejsza nawet sytuacja, w której euforia sięgała bruku przybliżała mnie do tego momentu. Zaczęło pojawiać się przekonanie we mnie, że nikt tak naprawdę nie chce bym żył trzeźwo. Nikt nie zmieniał się w moim kierunku, a poklepywanie po plecach bardziej przytłaczało mnie ciężarem aniżeli pozwalało mi się wznosić. Tym bardziej, że sukcesywnie zacząłem poklepywać się sam w samotności przeżycia kolejnego dnia.

Świat biegł własnym rytmem obok mnie, ludzie na ulicach, znajomi, którzy podążali swoim życiem, problemy, które coraz częściej przypominały o sobie, wszystko zagłuszało mój błagalny wewnętrzny krzyk o pomoc. Nie dawałem rady. Nikt i nic nie szło ramię w ramię z tym, czego naprawdę potrzebowałem, nikt nie miał w sobie na tyle siły, by w końcu trzepnąć mnie tak mocno, bym się obudził i zdał sprawę z najważniejszej rzeczy, że tym wszystkim muszę zająć się sam.

Nie miałem ani doświadczenia, ani wiedzy na temat jak stawiać siebie na nogi, a otaczający mnie wokół stan nie dawał mi poczucia jakiejkolwiek stabilności.

Czułem na sobie wzrok, niosłem na sobie jarzmo przebudzenia i powrotu do normalności, jednocześnie uciekając wciąż we własny naszpikowany emocjami rozgardiasz. Nie byłem w stanie wszystkiego udźwignąć, nie byłem gotowy na to, by strzepnąć kurz porażek, udawać, że nic się nie stało i wrócić na miejsce. Narastający we mnie tyle lat stan braku zrozumienia i grad pytań: Dlaczego ja?, Dlaczego mnie? nie odpuszczał ani na moment. Jak sinusoida odbijałem się od zachwytu samym sobą do beznadziei, otoczonej klęskami, które dawały mi usprawiedliwienie do dalszego picia. Coraz to nowsze pomysły pojawiały się w mojej głowie, picie w zamknięciu, zachwyt normalności w dzień, pogodzenie jednego z drugim jako alternatywa dla siebie i dla innych. Setki usprawiedliwień, że piłem po nocach, że nikt nie cierpiał, jak piłem, nikt nie oglądał mnie awanturniczego, że nie zakłócałem spokoju rodziny, gdy jeszcze była i nie obarczałem nikogo własną osobą. Wszystko to, ciągle szybciej i szybciej dawało mi poczucie racji własnego nałogu jako nieodzownego aspektu charakteru mojego bytu. Nikt i nic nie było w stanie pojąć, co tak naprawdę się we mnie działo, co nakręcało mnie co dnia, gdy z poczuciem własnej bezradności, szukałem w sobie nadziei, choć jednego skrawka zrozumienia.

Miotałem się sam wciąż licząc na poklask, na ten jeden moment, w którym ktoś przysiądzie ze mną i powie, że czuje ciężar mojej drogi. Tłum jednak zmęczył się wiwatującym okrzykiem radości na decyzję o podporządkowaniu się do świata i przeszedł w stan normalności. Mój dzień, jednakże z normalnością nie miał nic wspólnego. Zaczynał się, a właściwie nigdy się nie kończył, gdyż nie było w nim poranka, a tylko ciągłość bezsenności. Cały pogrążony w myślach, które nigdy nie gasły, a ich początku już nawet nie pamiętałem. Emocjonalnie rozsypany szukałem wciąż tego jednego, tego najważniejszego elementu, który nie przychodził. Nie mogąc znaleźć pierwiastka łączącego wszystkie fragmenty wciąż tkwiłem w tym samym z czego wyszedłem. Nikt i nic nie mogło spowodować, że stanie się cud.

Rozdział 2

Obowiązkiem terapii było zaliczenie mitingu i dokładnie w taki sposób do tego podszedłem. Wydrukowany wykaz spotkań ludzi poklepujących się po plecach, leżał na moim biurku, a ja skrzętnie wertowałem, który dzień, które miejsce i jaki czas będzie dla mnie odpowiedni na zaliczenie. W zbliżającym się terminie, jednak, zamiast poczucia obowiązku odbębnienia wspólnej modlitwy ludzi chwytających się za ręce w darmowym uścisku, pojawił się we mnie strach. Nie oczekiwałem takich emocji w sobie. Mając za sobą już nieudaną próbę zrozumienia nałogu na terapii, oczekiwałem raczej podpisu na liście i spokojnego powrotu do niespokojnego życia, aniżeli wewnętrznego poruszenia. Może to kwestia lęku przed nową publicznością, która przecież nie jest zamknięta, i w której może pojawić się każdy. Może to tylko obawa przed tym, że ktoś w końcu zajrzy w głąb mnie, albo, co gorsza, że ja sam nareszcie dowiem się, co tak naprawdę we mnie siedzi. Wszystko to narastało z godziny na godzinę, z minuty na minutę i z sekundy na sekundę przed.

Wyszedłem z samochodu, jeszcze jeden papieros, a może jeszcze jeden, odwlekając czas przed tym, co ma się stać. Nie byłem w końcu już skruszonym po zapiciu męczennikiem, lecz rozbitym przez próbę trzeźwienia wrakiem człowieka. Nie miałem już w sobie tej nadziei na lepsze jutro, a raczej pogodzenie się z beznadziejnym wczoraj. Nie rosła, lecz gasła we mnie euforia sensu naprawiania swojego życia. Wszystko to powodowało, że zmęczenie strachem przekonywało mnie, by zawrócić i wiedziałem, że jeśli nie zrobię tego jednego jedynego kroku w przód to nie zajdę nigdzie, a już na pewno nie na miting. Co się ma stać niech się stanie, a jedyne, co tak naprawdę może się stać to kolejne rozczarowanie, których mi nie brakowało, i do których się już przyzwyczaiłem.

Pamiętam jak dziś dwoje ludzi, stojących przed drzwiami na schodach, witających wszystkich w serdecznym uścisku, na który ja sam chyba jeszcze nie zasługiwałem. Podszedłem mizernym krokiem na trzęsących się nogach z zaschniętą śliną w gardle i ledwie wykrztusiłem drżącym głosem „cześć”, ściskając usta w grymasie przekonywującym do swojej pewności siebie. Wtedy pierwszy raz w moim życiu padło zdanie, które do dziś tak uwielbiam, z którym wiążą się teraz śmieszne, a i czasem wspaniałe historie, zdanie, które brzmiało „dobrze, że jesteś”. Jedno zdanie, jedno krótkie konkretne zdanie, które przekonało mnie, że jednak jest jakiś sens, że istnieje jakaś siła, jakieś niezidentyfikowane panaceum na moje życie. Poczułem się tak, jakby wszyscy wiedzieli, że przyjdę, jakby w napięciu czekali na moją decyzję, bo beze mnie nie mogliby zacząć. Jakby Bóg znowu kogoś postawił na mej drodze, licząc na to, że jednak pójdę właściwą ścieżką nie rezygnując z podróży.

Ściskając ulotki dla początkujących przekroczyłem drzwi. W środku poczułem się jakbym nigdy stamtąd nie wychodził, jakbym wyszedł tylko na chwilę i wrócił. Każdy każdego znał pomimo tego, że nie wszyscy się znali, każdy, każdemu uśmiechem torował pierwsze słowa, które z trudem dobrze mi znanym przechodziły przez gardło. Nikt nikomu nie sugerował, że jest niższy stanem lub niekompletnie przygotowanym tylko dlatego, że nie przyniósł zadania. Kawa, herbata, co tylko chcesz, od tak po prostu, bo przy nich dobrze się rozmawia. Wszystko poukładane, choć nikt tu nie przewodzi, sala nie dzieli się na gorszych i lepszych, trzeźwych i bardziej trzeźwych, a wszyscy razem mierzą się dokładnie z tym samym. Cały rozdygotany, z rękami jakby wynurzonymi dopiero co z wody, chwyciłem rękę obok, podając uścisk dalej. Modlitwa przed nie była różańcem, lecz podstawowym prawem, który już wkrótce miał zawitać w rytm mojego dnia.

Spokój, wewnętrzny spokój, powoli zaczął kiełkować we mnie, choć słów tekstów stałych nie rozumiałem wcale. Ciężko mi było cokolwiek wyłapać, kiedy całym sobą wciąż jeszcze przypominałem galaretkę. Lekko stygnącą, nabierającą stałego kształtu, ale wciąż jeszcze galaretkę.

Poczułem się jak w domu, jak w miejscu, do którego w końcu miałem trafić, poczułem się tak dobrze, że nie chciałem stamtąd wychodzić, jednocześnie chcąc już uciec, gdyż czułem, że całe napięcie we mnie krzyczało, że chce wyskoczyć i fizjologicznie nie byłem wstanie przewidzieć w jakiej formie. Pojawiła się nadzieja, wiara, że może być dobrze, może wszystko znajdzie jakiś sens, gdy wiem teraz, że nie jestem sam, że mogę się wyrazić, wyrzucić wszystko z siebie, a mówienie o swoich słabościach i potknięciach może powodować refleksję, a nie krytykę. W końcu mogę czerpać z doświadczenia zamiast uczyć się go na pamięć. Poczułem wiatr w żaglach, całe ciało pokryło się euforią od myśli po końcówki palców. Wszędzie z dumą przyjmowałem swój stan, że jestem alkoholikiem. Zrobiłem z tego tytuł na pierwsze strony gazet, komunikując wszystkim wszem i wobec, że oto ja, dumny i szczęśliwy, znalazłem sobie nową subkulturę gdzie czuję się jak w domu, którego nigdy nie posiadałem. Nie miałem jakichkolwiek problemów z wyrażaniem siebie na mitingach, wręcz czekałem na nie, by znów móc zabłysnąć swoją wrażliwością, wspaniałością, inteligencją, która zamiast polepszać mój stan była na tyle uśpiona, że nie zauważała umysłu potrzebującego alkoholu, który nadal nie przestawał walczyć. Wszystko karmiło moje ego, pobudzało moją pychę do coraz to chciwszych przekonań bycia naj. To, co zaczęło mi dawać poczucie przynależności i spokoju sam zacząłem obracać w przeciętność, która zaczynała bywać zbędna. Czułem się dużo lepszy od wszystkich, bardziej pokrzywdzony, bardziej wybrany, coraz to bardziej niepasujący nawet do tego, by zostawać na drugą część spotkania, która niczego na ten czas mi nie dawała. To ja zacząłem być atrakcją mitingu, a nie miting atrakcją mojego dnia. Coraz to większa rozsypka i coraz to bardziej niepoukładane emocje w zasłonie bycia ponad wszystko, gdzie wszystko przestawało mi być potrzebne. Sinusoida układała moje życie jak chciała, podrywała mnie coraz wyżej tylko po to, bym boleśniej poczuł upadek. Upadek, który już odczuwałem jako zapisany do odbycia. Nie trzeba było długo czekać by to, co nieodzowne stało się rzeczywistością. Mitingi przestawały być dla mnie koniecznością, a sam fakt poczucia się docenionym w nowej społeczności pozwolił mi na zakończenie nieudolnej terapii i stwierdzenie, że sam wiem i zrobię wszystko najlepiej.

Zamiast czegokolwiek się nauczyć, stanąłem powyżej swojego nauczyciela, kończąc szkołę w chwili rekrutacji. Moje ciało było już na tyle silne, a moje głody, których jeszcze nie rozumiałem, stały się na tyle przekonywujące, że z dnia na dzień coraz to bardziej rozważałem status alkoholika, który potrafi udowodnić, że może pić kontrolowanie. Znalazłem w końcu własne zaplecze i przynależność, do której mogłem się już spokojnie zaliczyć. Nie byłem już błąkającym się nieudacznikiem, który nie potrafi poradzić sobie z własnym życiem, lecz stałem się niczemu winnym, chorym pacjentem. Choroba, która mnie dopadła to tylko choroba, a skoro nie ma fizycznego lekarstwa na nią ani też żadnego antidotum, to nie ma też realnej formy orzeczenia, że istnieje naprawdę. Znalazłem prawdę, która najbardziej mi pasowała, środowisko, do którego mogłem się zaliczać i wyciągać wszystkie za i przeciw temu, by scedować wszystko na życie, które doświadczało mnie w taki a nie inny sposób. Nie potrzebowałem już niczego, wszystko czego chciałem mogłem ogarnąć sobie sam. Nikt nie był mi już potrzebny, a z moją abstynencją mogłem śmiało zaprzeczać, że choroba zawładnęła mną całkowicie. Potrafię, bowiem nie pić, potrafię żyć trzeźwo, więc skoro potrafię, to i dam radę wszystko kontrolować. Nikt nie odciągnął mnie od alkoholu siłą, sam z niego zrezygnowałem, a skoro zrobiłem to raz, to za każdym razem, kiedy uznam, że powinienem odłożyć go na jakiś czas, mogę to zrobić, gdyż mam już wprawę.

Spodobała mi się moja choroba. W każdy sposób, w jakikolwiek mogłem obrócić stronę swojego nałogu, dawał mi poczucie usprawiedliwienia. Z jednej strony, mogłem poddawać się całkowicie i uzyskiwać poklask, z drugiej, mogłem całkowicie zaprzeczać i dostawać to, co chcę. Chciałem wiele. Chciałem zrozumienia, choć sam jeszcze nie rozumiałem niczego, chciałem współczucia, choć sam nie miałem go dla siebie, chciałem żyć prosto jednocześnie gmatwając sobie każdy dzień.

Niczego nie rozumiałem, nie byłem wstanie pojąć, że w tym wszystkim prawdziwego mnie nie było w ogóle, a umysł, który wydawał mi się całkowicie podporządkowany stylowi mojego życia, przejmował je całkowicie by tylko dostać to, co chce.

Rozdział 3

Tango, odwieczny taniec, który zaczyna się od delikatnych kroków sączenia grama po gramie płynu, pozwalając odrzucić cały stres, całe to zamieszanie i daje poczuć chwilową ulgę. Nie myślałem o konsekwencjach, gdyż umysł wyparł już wszystko, co było złe, pozostawiając jedynie słowa „należy mi się”. Łyk po łyku, dzień po dniu, przekonując, że wszystko może być normalnie jak dawniej, gdy tylko przemęczony dniem siadywałem na chwilę, zanurzając się w oparach braku odpowiedzialności. Moje życie było rozsypane na drobne kawałki, a każdy nowy dzień dzielił je jeszcze na pół. Alkohol pozwalał mi na wizje całości bez składania czegokolwiek do kupy. Miałem swoją przynależność, przynależność, która pozwalała mi już swobodnie wszystko usprawiedliwić, nie byłem już tym samym gościem, który sklejał swoje życie, lecz człowiekiem, który przez „innych” okaleczył siebie.

Wszystko, co było, wszystko to, przez co dane mi było przejść w życiu, potęgowało się we mnie z dnia na dzień. Delikatnie, na początek z ulgą, że przez chwilę nie muszę już myśleć, że mogę na moment zapomnieć, aż do czasu, w którym wszystko stawało się usprawiedliwieniem. Emocje we mnie szalały, szalały na tyle, że powoli zaczynałem stawać się innym człowiekiem. Jak huśtawka poruszana wiatrem bez niczyjej pomocy, odbijałem się od żalu do nienawiści. Gram za gramem, litr za litrem, przerywane amokiem na czas pracy. Podróżowałem drogą prowadzącą do swoistej samozagłady. Stan w jakim żyłem ciężko nawet nazwać agonalnym. Rozszarpane nerwy, które od czasu do czasu łagodziłem chwilą zapomnienia, po to, by na trzeźwo mój umysł rozrywał je znowu na strzępy, by móc znów dostać czego chce. Nie było we mnie już niczego z trzeźwego życia, nie było ani buntownika, ani samarytanina.

Wszystko przypominało to, co wcześniej, z tą tylko różnicą, że usprawiedliwienie dawało mi pozwolenie na takie życie. Na pytanie, dlaczego pijesz mogłem przecież śmiało odpowiedzieć: przecież jestem alkoholikiem, więc wolno mi. To nic złego, kiedy ustanowiono, że to choroba, choroba, której sam sobie przecież nie wybrałem, a moje życie, którego nie zawiniłem właśnie doprowadziło mnie do niej. Nie byłem winny niczego. Ani tego, że byłem tak wychowywany, ani tego, że nienauczony życia próbowałem je kształtować bez podstaw. To nie ja byłem winny za to, że pomimo starań, pomimo zaangażowania by dawać jak najwięcej od siebie, dostawałem w efekcie to, czego nigdy nie chciałem dostawać. Czytając co wieczór prozę własnego życia w przekładzie na język samomotywacji do picia, mogłem spokojnie pisać nowe scenariusze jak powinno to wszystko wyglądać. Historie osób, statystów, bohaterów, którzy powinni się pojawiać, a nigdy się nie odnaleźli. Każdy mililitr upojenia co wieczór potęgował we mnie istniejące i narastające piekło, z tą różnicą, że stałem się sam głównym autorem tej powieści.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 27.49