…” — Kogo mam tam posłać? Kto by Nam poszedł?
— Oto ja. Poślij mnie…”
Księga Izajasza
…” — Co jest z Erebu, powinno zostać w Erebie…”
septor Uriel
Intro
Ereb zmienia wszystko.
Pozbawione wody morza, to bezkresne pustynie, pocięte kanionami i usiane kurhanami wysp.
Góry — masywy martwych skał, ostrych i nieprzystępnych.
Lasy, gdzie drzewa wyciągają suche, skamieniałe ramiona, ku szaro sinemu niebu, na którym próżno szukać słońca, księżyca i gwiazd.
Miasta — siedziby ludzkie — chaos pozbawionych kształtu form.
Surrealistyczne uniwersum, zrodzone w umyśle szalonego twórcy.
I
Pierwszym, co rzuciło się Urielowi w oczy, gdy dotarł na sam szczyt siedziby głównej Subromu, był brak jakichkolwiek zmian właśnie. Tak jakby nagle przeniósł się z powrotem do żywego świata, albo jakby Ereb oszczędził ten skrawek budynku, pozwalając mu zachować swój prawdziwy, ziemski kształt.
Wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak podczas jego ostatniej tutaj wizyty. Ściany wyłożonego purpurowym dywanem korytarza, zdobiły te same obrazy w złoconych ramach, a zwisające z sufitu kandelabry, mimo że nie dawały światła, to nadal zachowywały blask kryształowych fasetek.
Drzwi wiodące do prywatnych apartamentów Adrameleha były uchylone, a sam, rozparty za biurkiem gospodarz, bynajmniej nie wyglądał na zaskoczonego.
Zresztą Uriela w ogóle to nie zdziwiło. Adrameleh najprawdopodobniej wiedział o jego obecności, od momentu, gdy po pojawianiu się w Erebie, wkroczył na teren korporacji.
Ale tym razem, rozparty za biurkiem szef i władca Subromu, przezywany przez ludzi Ramzesem, wyglądał nieco inaczej niż zwykle.
Nieskazitelnie biały, szyty na miarę garnitur, zastąpił dopasowanym, jednolicie czarnym kombinezonem, a zamiast wizytowych sztybletów, spod biurka wystawały wysoko sznurowane trzewiki z miękko wyprawionej skóry, na płaskiej podeszwie. Jedynie proste, siwe włosy, miał jak zawsze starannie zaczesane do tyłu i upięte srebrną skuwką w kucyk.
— Spokojnie przyjacielu — pierwszy odezwał się Ramzes, wciąż nie ruszając zza biurka. — Mamy czas. Widzę, że tym razem nie przyszedłeś z pustymi rękami.
Spojrzał znacząco na sejmitar, trzymany przez Uriela w nisko opuszczonej dłoni.
Septor postąpił krok do przodu, nieznacznie unosząc klingę i rzucając okiem na leżącą na biurku nippońską katanę, którą Ramzes zaprezentował mu swego czasu, podczas pierwszej jego wizyty w nieco innych okolicznościach.
— Mówiłem spokojnie — Adrameleh uniósł jedną dłoń, podczas gdy drugą cały czas trzymał w pobliżu rękojeści.
— Jeszcze zdążysz mnie zabić — dodał nie kryjąc ironii. — Tymczasem posłuchaj. Zresztą jak się zaraz przekonasz, będę mówił nie tylko w twoim własnym interesie.
— Nie mamy już o czym rozmawiać morderco — po raz pierwszy odezwał się Uriel.
Starszy septor skrzywił się z niesmakiem.
— I po cóż znów te wielkie słowa. Pan życia i śmierci, Bóg, morderca. Daruj.
— Nie mówię tylko o mordowaniu ludzi — uściślił Uriel.
— Znalazłeś go — Adrameleh stwierdził, nie zapytał.
— Znalazłem septora, którego podstępnie zabiłeś.
— Sam był sobie winien — odparł Ramzes z naciskiem. — Podjął decyzję, a później okazał nielojalność.
— Czyżby wzdragał się przed mordowaniem ludzi, których wspólnie tutaj przenieśliście?
— Strzelasz na oślep Urielu i co ciekawe trafiasz, choć znów używasz niewłaściwych słów.
Jak się mogłem spodziewać, znalazłeś laboratorium, które zbudowałem w Erebie i wyobraź sobie, że nawet rozumiem twoje wzburzenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę twoją krótkowzroczność.
— Trudno było nie dostrzec dołu pełnego trupów.
— Dobrze wiesz co mam na myśli mówiąc o twojej krótkowzroczności i nie mam zamiaru znów przekonywać cię, co do słuszności moich działań, dlatego powiem tylko, że to co ty nazywasz mordowaniem, dla mnie jest niezbędną ofiarą dla większego dobra oczywiście.
— Powiedz to rodzinom tych pomordowanych nieszczęśników, no i rodzinom tych jeszcze żywych, którzy też pewnie podzielą ich los. Swoją drogą, ciekawe jak zdołałeś zatuszować zniknięcie tylu osób? Przecież na pewno zgłoszono zaginięcia.
— Nie byłbyś sobą, gdybyś nie sprawdził co jest wewnątrz — westchnął Ramzes kręcąc głową. — Mam nadzieję, że nie narobiłeś „bałaganu”? — spytał patrząc spod oka.
Uriel ani myślał wyjaśniać, że ograniczył się tylko do dyskretnej obserwacji pracujących w laboratorium ludzi i żadnych innych kroków nie przedsięwziął.
Adrameleh przyjął to milczenie za dobrą monetę.
— A co do tych jak to określiłeś — zaginięć, to nic trudnego — machnął lekceważąco dłonią. — Zdarza się, że pracownicy wyjeżdżają w… delegacje. Bardzo intratne delegacje nawiasem mówiąc. A tam, w jakimś zakątku świata, mogą przecież zdarzać się hmm… wypadki. Zapewniam cię, że rodziny otrzymały nader sowite odszkodowania, co w znacznym stopniu osłodziło im gorycz straty — dodał, jakby miało to stanowić jakieś usprawiedliwienie.
— Twój cynizm jest porażający — stwierdził ze spokojem Uriel.
— Naprawdę nie jesteś w stanie spojrzeć na to nieco szerzej? — Ramzes podniósł głos, w którym zabrzmiało zniecierpliwienie.
— Pochylasz się nad jednostkami i nie widzisz, że to laboratorium stworzyłem dla dobra ludzi właśnie?!
— Tylko tutaj, w Erebie można badać Siewców — kontynuował spokojnym już tonem nie doczekawszy się komentarza, — a naszym obowiązkiem jest dowiedzieć się, jak działa ten mechanizm. Jakim sposobem te stwory emitują śmiercionośne wirusy? W jaki sposób w ogóle je tworzą? A gdy się tego dowiemy, będzie można to kontrolować.
— I wykorzystać do własnych celów, a mianowicie do władzy nad światem — dokończył Uriel.
— W przeciwieństwie do ciebie, wybiegam nieco dalej niż koniec miecza i wiem jak ocalić ten świat i ludzi, których tak chcesz chronić — odparł Ramzes.
— Zależy mi na tym, bo tak się złożyło, że jestem tego świata częścią i nie chcę ginąć wraz z nim. Tak, tak Urielu, dobrze wiesz o czym mówię. Liczebność ludzi na ziemi rośnie w tempie jednostajnie przyspieszonym, a konsumpcja przybiera monstrualne rozmiary, przyczyniając się do coraz szybszej degradacji środowiska naturalnego.
Część regionów, zdając sobie z tego sprawę, włącza się do programów ekologicznych, ale jest to właściwie bez znaczenia, wobec ogromnej większości nie zawracającej sobie głowy przyszłością i eksploatujących to, co jeszcze do wyeksploatowania pozostało, mnożąc się jednocześnie bez jakiejkolwiek kontroli.
Przecież wiesz, że na świecie są miejsca, gdzie przeciętne miasto ma tyle ludności, co cały nasz dystrykt.
Ludzie są największymi wrogami dla siebie samych. Dlatego na pewno zdajesz sobie sprawę, że zgubą dla tej planety jest przeludnienie.
— I właśnie ty chcesz tą liczebność regulować — pokiwał głową Uriel.
— Właśnie ja — odparł dobitnie Adrameleh. — Bo nie ma innego wyjścia.
— A nie pomyślałeś, że może tak właśnie ma być? Że wszystko ma swój koniec, bo takie są prawa natury?
Jest takie słowo rozumiane w niemal wszystkich językach — reset — koniec, będący początkiem czegoś nowego. Ale to natura zdecyduje, kiedy ludzkość zejdzie ze sceny i nie powinien wyręczać jej żaden pseudo Bóg, na jakiego próbujesz się kreować.
— W takim razie — zauważył Ramzes — Morfy też są częścią natury i naturalną koleją rzeczy, rozsiewają wirusy szkodzące ludziom, a ty twierdzisz, że powinniśmy je zwalczać. — Sam sobie przeczysz septorze.
— I tu się mylisz — powiedział spokojnie Uriel.
— Istotą natury jest życie. Tylko to co żywe z niej pochodzi, a Morfy i wirusy, które tworzą, są jej zaprzeczeniem. Dlatego ty Adramelehu, wykorzystując Siewców zamiast ich niszczyć, występujesz przeciw naturze.
— Ale ja nie chcę żadnego resetu! Rozumiesz!
W głosie Ramzesa zabrzmiała pasja.
— I nie mam zamiaru uczestniczyć w tym upadku.
Skoro jestem częścią tego świata, to chcę nią być jak najdłużej i nie mam zamiaru schodzić z żadnej sceny. Mogę temu zapobiec i zrobię to.
Uriel nie komentował.
— Przyszedłeś mnie zabić — Adrameleh uśmiechnął się zjadliwie.
— Poczytujesz to sobie jako konieczną misję. Jako obowiązek wobec ludzi. A ja postanowiłem wystawić na próbę twoje poczucie obowiązku. Zobaczymy ile jesteś w stanie poświęcić, żeby pozostać wiernym swoim przekonaniom. Czy nad tym całym patosem, nie zatriumfuje przypadkiem prywata.
— O czym ty mówisz? — Uriel wbił zimny wzrok w Ramzesa.
— Twoja przyjaciółka… Zdaje się, że ma na imię Verbena. Szczególne imię — Adrameleh kontynuował swobodnie, udając, że nie zauważył, gdy Uriel odruchowo zacisnął palce na rękojeści sejmitara.
— Verbena to piękna roślina. Piękna i delikatna. Jakże szybko więdnie, gdy trafi na jałowy grunt.
Uriel nie poruszył się, ani nie odezwał, choć już rozumiał do czego zmierza Ramzes.
— Tak mój drogi idealisto — Adrameleh pokiwał głową. — Dobrze zgadujesz. Ona tutaj jest — w Erebie i co najważniejsze żywa. A to, gdzie dokładnie przebywa, postanowiłem zachować w tajemnicy. Przynajmniej na razie — dodał, patrząc znacząco Urielowi w oczy.
— To co, mój zakochany w ludziach idealisto. Nadal chcesz mnie zabić? A może to ty zginiesz? Tak czy siak, położenie tego pięknego kwiatuszka będzie nie do pozazdroszczenia… Wygląda na to, że mamy pat przyjacielu.
Ramzes odchylił się w fotelu patrząc na milczącego i stojącego nieruchomo Uriela, biorąc jego postawę za wahanie.
— Zapomnijmy o urazach i zacznijmy jeszcze raz — powiedział zachęcająco.
Uriel od samego początku zdawał sobie doskonale sprawę, jakie ponosi ryzyko, decydując się na walkę ze starszym od siebie septorem, który zanim stał się głową potężnej korporacji medycznej, z pewnością wykończył niejednego Morfa. Mimo to nie wahał się ani chwili.
Niczym zwolniona sprężyna, rzucił się do przodu, jednocześnie godząc końcem miecza w pierś, siedzącego za biurkiem Adrameleha. Po trochu liczył na element zaskoczenia, oraz na to, że Ramzes dawno nie polując, być może utracił nieco ze swoich instynktów.
Niestety nadzieje te zawiodły. Ruch jaki uczynił starszy septor, był nieznaczny i niewiarygodnie szybki. Cal przed własną piersią, sparował cios klingą leżącej na blacie katany, która nagle znalazła się w jego dłoni i wciąż siedząc za biurkiem, wyprowadził płaskie cięcie, którego Uriel uniknął, przytomnie odchylając się w tył.
Tymczasem Ramzes zerwał się i skoczył, lądując w przyklęku na blacie biurka, jednocześnie tnąc skośnie z góry na dół.
I tym razem Uriel zdołał odskoczyć, ale Adrameleh nie zaprzestał ataku. Zeskoczył na podłogę, zasypując przeciwnika gradem ciosów, trzymaną oburącz kataną w tempie trzech uderzeń na sekundę — pionowy cios z góry i dwa skośnie z lewa i prawa.
Szlachetna stal obu mieczy jęczała żałobnie, gdy Uriel parował uderzenia powoli się cofając. Zdawał sobie sprawę, że jeśli nie zmieni taktyki, wciąż pozostając w defensywie, za chwilę przeciwnik przyprze go do ściany.
Adrameleh najwyraźniej taki właśnie miał zamiar, gdyż niezmiennie parł naprzód. Nagle zakłócił sekwencję i po pionowym uderzeniu z góry, ciął nisko, mierząc w lewe udo Uriela.
Septor odskoczył uderzając plecami w ścianę.
Ostra jak brzytwa klinga przecięła powietrze, samym końcem gładko rozcinając materiał spodni. O dziwo Ramzes nie ponowił ataku.
— Nieźle — przyznał cofając się o krok z drapieżnym uśmiechem na wąskich wargach. — Widać miłosne igraszki nie stępiły całkiem twojego charakteru, ale za to stępiły twoją wyobraźnię — dodał poważniejąc. — Pierwszy błąd popełniłeś odmawiając mi współpracy. Drugi — ingerując w moje plany. Trzeci — atakując mnie.
Jak to mówią, do trzech razy sztuka, bo czwartego razu nie będzie.
Uriel w milczeniu wykorzystał kazanie Ramzesa i nie spuszczając go z oka, powoli odszedł łukiem od ściany. To krótkie starcie wystarczyło, żeby poczuł przewagę starszego septora i jeśli liczył na to, że oddawanie się imperialistycznym planom uśpiło jego sprawność, to należało o tym zapomnieć.
Co gorsza, poczuł strużkę krwi spływającą po wewnętrznej stronie uda, gdzie ostrze katany jednak dotknęło skóry. Rana była powierzchowna, ale na dłuższą metę mogła dokuczać i dekoncentrować.
Na domiar złego należało się spieszyć. Walcząc z Ramzesem, kładł na szali nie tylko swoje życie, ale również błąkającej się gdzieś po Erebie Verbeny, którą prędzej czy później wyczuje jakiś Morf.
Jeśli zginie w walce, dziewczyna też będzie zgubiona, gdyż Adrameleh najpewniej w ogóle nie będzie zawracał sobie nią głowy, zostawiając na pastwę Erebu.
Uriel maksymalnie wyostrzył zmysły, przywołując cały swój potencjał. Mógł jedynie liczyć na to, że pewność siebie Ramzesa, być może zaćmi jego czujność.
— Czyżbyś się skaleczył? — zauważył Adrameleh z udawaną troską i nie skrywaną satysfakcją, wskazując końcem miecza z wolna nasiąkający w miejscu rozcięcia materiał.
Zamiast odpowiedzieć, Uriel ciął skośnie z góry i natychmiast odwrotnym ciosem na odlew.
— Za dużo gadasz — powiedział po tym, jak Ramzes z ostentacyjną niedbałością odbił obydwa sztychy.
Mimo, że lekceważący uśmiech nie schodził z twarzy starszego septora, to w jego oczach zapaliły się złe iskry. Uriel zebrał się w sobie, bo już za chwilę musiał sparować potężne uderzenie, po którym znów nastąpiła cała sekwencja.
Miecze śmigały w rękach septorów, zamazując się w krótkich, błyskawicznych łukach. Ludzkie oko nie było by w stanie nadążyć za serią sztychów i zastaw, a tym bardziej określić, czy któraś ze stron przejmuje inicjatywę.
Walczący krążyli wokół siebie. Cięcia zadawane z każdego możliwego kierunku zlewały się w jeden szczęk ścierającego się ze sobą oręża.
Dwóch walczących ze sobą septorów, przypominało w tej chwili jakiś niszczycielski żywioł, który znalazłszy się w zamknięciu, za chwilę rozniesie wszystko dookoła, żeby wydostać się na wolność.
Nagle coś zakłóciło ten szaleńczy wir. Jeden z walczących, przewidując zapewne ruch przeciwnika, zamiast odpowiedzieć na kolejne cięcie, wykonał nieznaczny unik, nadstawiając jednocześnie skierowaną w dół klingę, po której rozpędzone ostrze ześlizgnęło się, trafiając w krawędź biurka i grzęznąc na ułamek sekundy w mahoniowym drewnie.
Żaden septor nie zmarnowałby takiej okazji. Wyprowadzony z dołu do góry sztych, gładko przeciął materiał, skórę, mięśnie i tętnicę ramienną.
***
Verbena obudziła się, czując nieznośną suchość w gardle i piekielny ból głowy. Powoli otworzyła ciężkie powieki, rozejrzała się ostrożnie, ale wokół panowały niczym nie rozpraszane ciemności. Odniosła wrażenie, jakby ktoś założył jej na głowę worek z czarnego materiału.
Przeciągnęła ręką po twarzy, zamrugała, ale choć żadnego worka nie było, to i tak nie mogła dostrzec swojej własnej dłoni. Poruszyła rękoma i nogami czując, że nic nie krępuje jej ruchów, i że siedzi oparta plecami o jakąś twardą i zimną ścianę. Nie spróbowała jeszcze wstawać, bo wraz z bólem, pojawiły się silne zawroty głowy. Za to postanowiła zebrać myśli i przypomnieć sobie, co się stało, zanim straciła świadomość i gdzie w ogóle teraz jest. Obrazy w jej głowie, zaczęły układać się w chronologiczną całość.
Była w pracy, gdy zadzwonił telefon i wezwano ją do Koordynatora Sekcji. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Jej bezpośredni przełożony wzywał czasami poszczególnych pracowników, gdy chodziło na przykład o wprowadzenie zmian w oprogramowaniu, lub inną aktualizację. Co prawda robił to nader rzadko. Należało wtedy zabezpieczyć swoją jednostkę operacyjną i pofatygować się trzy piętra wyżej.
Już na dziewiętnastym piętrze, przy wyjściu z windy, zaczepił ją postawny typek w uniformie z naszywką Subrom Security, twierdząc, że Koordynator oczekuje ją w gabinecie Chiefa IT.
Ta nagła wiadomość wydała jej się na tyle osobliwa, że z niepokojem zaczęła zastanawiać się, co może chcieć szef sekcji informatycznej, (którego notabene nawet nie znała), od szeregowego pracownika, jakim niewątpliwie była. Choć towarzyszący jej pracownik ochrony był uprzedzająco grzeczny, nie było raczej sensu wypytywać go o przyczyny tego wezwania.
Ochroniarz, który wziął na siebie rolę przewodnika, szerokim gestem zaprosił ją z powrotem do windy i wcisnął guzik. Ze zdziwieniem stwierdziła, że jadą w dół, do podziemnych kondygnacji, gdzie z tego co wiedziała, mieściły się głównie magazyny biurowe, archiwa, oraz wszelkiego rodzaju rozdzielnie i siłownie, niezbędne przy funkcjonowaniu budynku tej miary, co główna siedziba administracyjna korporacji.
Nie przypuszczała, aby tak ważna persona jak Chief IT rezydował w piwnicach, a ochroniarz, który dostrzegł jej wątpliwości, wyjaśnił rzeczowym tonem, że chodzi o jakiś problem w serwerowni.
To zdawkowe wyjaśnienie niewiele zmieniało w tej dziwnej sytuacji, gdyż nie była informatykiem, który mógłby pomóc w rozwiązaniu jakiegokolwiek problemu natury technicznej, dlatego podczas przedłużającej się wędrówki długimi, pustymi korytarzami, wzmagała się jej niepewność, oraz pojawiły się złe przeczucia, które jak się zresztą za chwilę miało okazać, wcale jej nie myliły.
Pomieszczenie, do którego weszli, z pewnością żadną serwerownią nie było, a raczej dawno nie używanym biurem, jakiegoś zapomnianego urzędnika. Z jedynych sprzętów jakie tu pozostały, było stare, zakurzone biurko i staroświecka szafa pancerna, tak jak i biurko z dawna nie używana i świecąca pustkami przez otwarte na oścież, stalowe drzwi.
Rychło w czas zdała sobie sprawę, że stała się ofiarą podstępu, którego cel jeszcze nie był dla niej jasny.
Na środku pokoju stał Ramzes. Ten autorytatywny, pełen tajemnic i wszechmocny szef, nie mówiąc ani słowa, uśmiechnął się na jej widok, a był to raczej nie wróżący niczego dobrego grymas.
Przez głowę przemknęły jej niepokojące informacje jakie usłyszała od Uriela, po których Ramzes sprawiał teraz wrażenie szalonego czarnoksiężnika, a stojący za jej plecami ochroniarz — jego ślepego narzędzia — wiernego akolity.
Dalej sprawy potoczyły się szybko. Ramzes podszedł wciąż z tym samym paskudnym uśmieszkiem i wzrokiem węża sunącego do ofiary.
Czując, że stanie się coś złego, próbowała uciekać, ale stojący za nią akolita, szybkim ruchem przyłożył jej coś do twarzy. Ostatnim wrażeniem była ostra woń chloroformu.
***
Adrameleh przetoczył się przez biurko, odgradzając nim od przeciwnika. Czuł, że jest ranny, ale nie do końca jeszcze zdawał sobie sprawę, z tego co się stało.
Najpierw spojrzał z nienawiścią na stojącego nieruchomo Uriela, a dopiero później na swoje prawe ramię.
Choć na czarnym kombinezonie nie było tego dobrze widać, materiał zdążył już cały nasiąknąć krwią, a jej nadmiar, gęstymi kroplami spływał z mankietu, szybko wsiąkając we wzorzysty dywan.
We wzroku Ramzesa, wściekłość walczyła o lepsze z niedowierzaniem. Spróbował wstać, ale uniósł się tylko i zaraz opadł na jedno kolano.
Uriel drgnął, spostrzegając, jak śmiertelnie ranny septor, przymknął oczy w rozpaczliwej koncentracji. Chciał już skoczyć i dokończyć dzieła, nie dopuszczając do jego ucieczki z Erebu. Nie zrobił jednak tego, widząc, że pokonany nie zdoła się już przenieść. Jego ruchy stawały się coraz wolniejsze. Miecz wysunął się z mdlejącej ręki, upadając bezgłośnie na gruby dywan.
W ostatnim odruchu, zabierając resztki sił, Adrameleh uniósł się, sięgając ręką do szuflady. Uriel wiedział, że szef Subromu trzyma w niej staromodne Magnum 45, ale nie zareagował w żaden sposób, wiedząc również, że tu, w Erebie, gdzie nie sposób zapalić choćby zwykłej zapałki, wszelka broń palna jest bezużytecznym kawałkiem metalu.
— Czyżby Adrameleh w swoich ostatnich chwilach o tym zapomniał? — pomyślał, patrząc jak z trudem wydobywa z szuflady niewielki przedmiot.
Przedmiot, który ku zaskoczeniu Uriela, wcale nie był spodziewanym rewolwerem, okazał się miniaturową wersją kuszy, co gorsza napiętej i zaopatrzonej już w krótki bełt.
Najwyraźniej starszy septor miał w zanadrzu atuty na każdą okazję. Nie zwlekając, szybkim ruchem uniósł broń i strzelił.
Szczęknął mechanizm i zwolniona, stalowa cięciwa pchnęła śmiercionośny pocisk. Z tej odległości, nawet umierający septor, nie mógł chybić.
***
Ponieważ zawroty głowy przestały jej już prawie dokuczać, Verbena wstała, opierając się ręką o ścianę. Ciemności pozostawały nieprzeniknione, ale przypuszczała, że najprawdopodobniej znajduje się wciąż w tym samym pomieszczeniu, gdzie czekał na nią Ramzes i gdzie została uśpiona i obezwładniona.
Sunąc wzdłuż ściany, próbowała znaleźć włącznik światłą, ale zamiast tego, dotarła do drzwi, które niestety okazały się zamknięte. Obmacując dookoła i nie napotykając żadnej klamki, pchnęła silnie. Niestety bez żadnego rezultatu. Ruszyła po omacku dalej, by rozeznać się w swoim położeniu, ale wpadła tylko na jakiś mebel, który najprawdopodobniej był tym samym, starym, zakurzonym biurkiem, które widziała zanim pogrążyła się w tych ciemnościach. Wróciła na miejsce przy drzwiach i zebrała myśli.
— Jestem uwięziona — orzekła w duchu. — Zamknięta w tej ciemnej dziurze przez Ramzesa. Ale dlaczego? Po co?
Jedyna logiczna odpowiedź na te pytania, jaka przychodziła jej do głowy, to że ma to coś wspólnego z Urielem.
— Uriel ostrzegał mnie, że to niebezpieczny typ — rozważała, — i że snuje jakieś wielkie i straszne plany. Ale cóż ja mogę w tym wszystkim znaczyć? Chyba że… chodzi mu właśnie o Uriela… Czyżbym miała być czymś w rodzaju zakładnika? Jakąś kartą przetargową? Elementem szantażu?
Uzmysłowiła sobie, że jeśli znajduje się w tym samym miejscu, do którego zwabił ją Ramzes, to przecież wciąż jest na terenie Subromu, otoczona przez tysiące ludzi. I nawet jeśli to podziemna kondygnacja, to przecież i tu musi ktoś pracować.
Niewiele już myśląc o swoim położeniu i powodach z jakich się tu znalazła, załomotała pięścią w drzwi, po czym przyłożyła ucho do chropawej powierzchni.
Nic, absolutna cisza.
— No dobra. Narobię takiego rabanu, że usłyszą mnie nawet ci na piętrach.
Zebrała się w sobie i natarła z furią na framugę, na przemian tłukąc pięściami i kopiąc.
— Heej!!! Jest tam kto?!!! Słyszy mnie ktoś?!!! Haloo!!! Ludzie!!! Pomocy!!! Ratunku!!! Pali się!!! — wrzeszczała na całe gardło w przerwach między jednym, a drugim walnięciem.
Wreszcie przecież się zmęczyła, a w gardle zadrapało ją od krzyku.
— Sukinsyny — sapnęła ze złością. — Jak tak, to wszystko wypatrzą, nastawią uszy na każdą sensację, a gdy potrzeba, to nic. Nagle kurna nikogo nie ma! Niechby przyszedł nawet ktoś z tych pieprzonych porywaczy. Może przynajmniej czegoś się dowiem. Przecież ktoś w końcu przyjść musi.
Drapanie w gardle stało się coraz bardziej dokuczliwe, co gorsza zaczęło doskwierać pragnienie. Zakaszlała, ale to tylko spotęgowało wrażenie suchości w ustach. Znów przyłożyła ucho do drzwi, ale po jej „koncercie”, cisza zdawała się być jeszcze bardziej głucha niż poprzednio.
W bezsilnej złości walnęła ostatni raz pięścią, po czym zrezygnowana usiadła pod ścianą ze zwieszoną głową.
Nagle drgnęła, słysząc jakby szelest. Chciała krzyknąć, ale powstrzymała się, myśląc, że to złudzenie, że się jej tylko zdawało. Mimo to wstała nasłuchując.
Tak! Teraz była pewna. Coś jakby szurnięcie dobiegające z zewnątrz.
— Jest tam kto? — spytała ostrożnie.
Zamiast odpowiedzi rozległ się zgrzyt, jakby ktoś przeciągnął ostrym narzędziem po powierzchni.
— Hej! Odezwij się! Potrzebuję pomocy!
Verbena odskoczyła gwałtownie, gdy huknęło, aż drzwi zadrżały w posadach.
W pierwszej chwili pomyślała, że ktoś usłyszał jej wołanie i próbuje teraz wyważyć zamki, dlatego odsunęła się jeszcze bardziej, żeby przy okazji nie oberwać.
Ktoś uderzał z drugiej strony raz za razem z taką zaciekłością i furią, jakby chciał za wszelką cenę dostać się do środka. Zamknięcie musiało być bardzo solidne, skoro wytrzymywało taki atak, ale całe skrzydło zaczęło się chwiać, ukazując szczeliny, przez które przedostało się słabe światło w niewielkim stopniu rozpraszając panujące w pomieszczeniu ciemności.
Verbena nie na żarty już wystraszona, cofnęła się w najdalszy koniec swojego więzienia, gdy do taranujących uderzeń, dołączyło przeraźliwe drapanie. Szczeliny powiększyły się, wpuszczając do środka jeszcze więcej bladej poświaty. Rozległ się trzask pękających wierzei i ku przerażeniu dziewczyny, w szybko powiększającej się szczelinie ukazała się szponiasta łapa.
***
Wystrzelony z kuszy bełt, ze świstem przeciął powietrze. Uriel zareagował odruchowo, ale odległość była zbyt mała. Ostry ból poraził pierś, gdy wyostrzony grot wgryzł się w ciało, znajdując drogę miedzy żebrami. Septor zatoczył się, ale mimo to, zdołał natychmiast zejść z linii strzału, na wypadek gdyby kusza okazała się kilku strzałową „zabawką”.
Nie zważając na paraliżujący ból, skoczył w kierunku Ramzesa przeskakując nad biurkiem. Wzniósł miecz…, ale ciosu już nie zadał. Powoli opuścił klingę, patrząc na leżącego na wznak septora, którego nieruchome oczy, zdawały się wpatrywać uporczywie w jakiś punkt na suficie.
Niespodzianka z kuszą, była ostatnią rzeczą jaką Adrameleh zdołał uczynić zanim umarł, a wraz z nim umarły jego plany stworzenia imperium zdolnego zapanować nad całym ludzkim światem.
Uriel odłożył miecz i spojrzał na sterczący z jego klatki piersiowej niewielki kawałek metalowego pręta, zakończonego krótkimi lotkami.
Autodiagnoza nie wypadła najlepiej, ale septor wiedział, że gdyby bełt trafił jakieś trzy centymetry w prawo, żadna diagnoza nie była by już potrzebna. Wyostrzony grot przebił płuco, przechodząc przez nie na wylot, co nie było w gruncie rzeczy takie złe, bo gdyby trafił w żebro i rykoszetował, mógłby narobić dużo więcej bałaganu. Mimo to rana była poważna. Ból promieniował powodując drętwienie lewej ręki, a każdy oddech odzywał się przenikliwym kłuciem w piersiach.
Uriel nie ruszał strzały, wiedząc, że próba jej wyjęcia, skończyła by się krwotokiem, a na zbyt duży upływ krwi, nie mógł sobie teraz pozwolić.
Jeśli Adrameleh nie blefował, to gdzieś w Erebie jest Verbena, narażona na śmiertelne niebezpieczeństwo. Wiedział, że Morfy potrafią wyczuć żywą istotę, nawet z bardzo z dużej odległości, dlatego nie miał do stracenia ani chwili. Adrameleh mógł ukryć dziewczynę wszędzie, a on nie zamierzał szukać na ślepo. Potrzebował tylko chwili koncentracji.
Szybko przywołał w pamięci obraz spędzonej z Verbeną nocy, kiedy to ukłuciem w palec wytoczył kroplę jej krwi, którą roztarł językiem na podniebieniu.
Ślad pojawił się natychmiast, silny i wyraźny. Adrameleh nie blefował. Dziewczyna była w Erebie, i to na szczęście całkiem blisko, najwyraźniej chciał mieć swoją kartę atutową pod ręką.
Uriel bez zwłoki ruszył tą samą drogą, którą dostał się do apartamentu Adrameleha, zamienionego teraz na jego grobowiec.
II
Biegnąc w dół, mijał kolejne kondygnacje, pokonując rozpadliny i inne przeszkody, jakimi usiane były wypaczone przez Ereb szyby wind i klatki schodowe, centralnego budynku Subromu. Nie zważał na ostry ból, gdy przerzucony przez plecy miecz, co rusz zawadzał o sterczący z rany grot, a każdy oddech zdawał się palić żywym płomieniem.
Choć wydawało się to niemożliwe, przyspieszył, gdy oprócz wyraźnego śladu Verbeny, pojawiło się to, czego tak bardzo się obawiał — aura Siewcy.
Stwór musiał być niedaleko, a gdy wyczuł człowieka, z pewnością od razu ruszył tropem, niczym rekin podążający za najmniejszym nawet śladem krwi.
Septor targany najgorszymi przeczuciami, ryzykując skręcenie karku, pędził balansując na powyginanych poręczach, oscylując na granicy upadku.
Gdy dotarł do labiryntu podziemnych korytarzy, ślad dziewczyny z mocą pulsował w jego zmysłach, ale już nie musiał się nim kierować, ani równie mocną aurą Morfa. Teraz mógł już słyszeć — złowieszcze odgłosy szybkich uderzeń, chrzęst i chrobot pazurów i nagle krzyk — jeden, drugi, trzeci. Ostatni, krótki, gwałtownie urwany krzyk Verbeny, powiedział mu, że się spóźnił.
Szczątki roztrzaskanych drzwi, wyglądały, jakby pracowała nad nimi ręka krzepkiego drwala. Morf bez większego trudu sforsował tą barierę, żeby dostać się do środka.
Uriel zatrzymał się. Poczuł nagle ogarniającą go słabość, jakby rana, na którą do tej pory nie zważał, właśnie odbierała mu resztki sił. Jednocześnie dotarło do niego coś, czego jeszcze nie doświadczył — rozpacz. Rozpacz, że to wszystko z jego powodu, przez niego. Że zawiódł tą najbliższą istotę, która pierwsza wskazała mu drogę i wzbudziła tyle nieznanych uczuć. A on sprowadził na nią tylko śmierć.
Morf pastwił się jeszcze nad z pewnością martwą już ofiarą, a Uriel nie mógł zdobyć się na to, żeby tam wejść. Nie był na to gotowy. Jedno czego pragnął, to umrzeć wraz z nią.
Z trudem, jakby każdy ruch sprawiał ogromny wysiłek, sięgnął po wiszący na plecach miecz. Wydobył klingę, którą upuścił z brzękiem na ziemię i wszedł do środka.
Chociaż wewnątrz panowała ciemność, w niewielkim tylko stopniu rozpraszana przez docierającą tu przez roztrzaskane drzwi poświatę z korytarza, oczy septora dostrzegały każdy szczegół.
Pod przeciwległą ścianą, tyłem do wejścia stał Morf. Drobne ciało Verbeny, ginęło całkowicie pod pochylonym, szerokim korpusem. Monstrualne łapy, zbrojne w długie, proste pazury, raz za razem wznosiły się i opadały. Stwór pochłonięty masakrowaniem ciała, nawet nie zwrócił uwagi na wchodzącego Uriela. Ten, walcząc z samym sobą, nie skierował się wprost do bestii, chcąc jeszcze spojrzeć ostatni raz.
Idąc po łuku znalazł się nieco z boku…
To co zobaczył, sprawiło, że z szybkością błyskawicy, rzucił się z powrotem do wyjścia.
***
Drzwi chwiały się pod wściekłym naporem. Verbena początkowo sądziła, że to jakieś zwierzę, ale nie miała pojęcia, skąd wzięłoby się w podziemnych korytarzach biurowca i dlaczego z taką zajadłością starało się do niej dostać. Z tego co wiedziała, zwierzęta i owszem, znajdowały się na terenie korporacji. Trzymano je w celach doświadczalnych, ale były to raczej króliki i szczury, a nie jakiś pazurzaste monstrum, w dodatku wielkie i agresywne.
— Urielu, gdzie jesteś? — powiedziała na głos, rozglądając się rozpaczliwie po swoim więzieniu, choć wiedziała, że nie ma stąd innego wyjścia.
Wypowiedziane imię sprawiło, że doznała olśnienia.
— To dziwne, kłujące przy każdym oddechu powietrze… — myślała gorączkowo — Takie samo, jak wtedy, gdy Uriel zabrał mnie do tego strasznego świata. Wrogiego świata zwanego Erebem… Czyżbym była właśnie tutaj?!
Drzwi pękały poddając się kolejnym atakom.
— Uriel opowiadał o mieszkających w Erebie monstrach, a to musi być jedno z nich!
Nagłe przerażenie ścisnęło dziewczynę za gardło. Oto za chwilę drzwi runą, a ona zostanie wydana na pastwę najprawdziwszego potwora. Koszmar, w który wcześniej nie mogła uwierzyć, właśnie staje się rzeczywistością!
Verbena poczuła ogarniającą ją panikę. Jeszcze raz gorączkowo rozejrzała się po swoim więzieniu, choć wiedziała, że nie ma stąd ucieczki.
Nagle wzrok jej padł na stojącą pod ścianą, starą szafę pancerną, którą dostrzegła dzięki odrobinie docierającego przez popękane drzwi światła. Teraz przypomniała sobie, że widziała ją już wcześniej, gdy została tu zwabiona i uwięziona przez Ramzesa. Wtedy nawet nie przypuszczała, że będzie to jej ostatni bastion, a czas był najwyższy, bo rozległ się głuchy trzask rozpadającej się zapory i stwór wtargnął do środka.
Mimo, że Ereb zmienił strukturę stalowej szafy, służącej normalnie do przechowywania rzeczy wartościowych, to nadal była to masywna i solidna skrzynia. Verbena szarpnęła za na wpół otwarte drzwi, które na szczęście bez większego oporu rozwarły się na oścież.
Wewnątrz nie było zbyt wiele miejsca, ale przerażona dziewczyna zdołała tyłem wepchnąć się do środka i co najważniejsze przymknąć drzwi, bo już w następnej sekundzie, potężne uderzenie zatrząsało całą szafą, która gdyby nie stała wsparta o ścianę, z pewnością by się przewróciła.
Tym razem nie zdołała powstrzymać krzyku. Wrzasnęła na całe gardło, kontrapunktując kolejne uderzenia, próbującego się do niej dobrać stwora, który na szczęście nie był zbyt inteligentny, próbując rozwalić drzwi, zamiast po prostu je otworzyć. Wobec takiej siły i furii, dziewczyna nie zdołała by przytrzymać ich od środka. Zresztą nie miało to większego znaczenia, gdy stało się jasne, że prędzej czy później, potwór pokona i tę zaporę.
Verbena wrzasnęła raz jeszcze, gdy ściany szafy zaczęły kruszyć się i pękać, jakby wykonano je nie ze stali, a z wypalonej gliny.
***
Zwyczajne, ludzkie oko nie dałoby wiary, z jaką szybkością może poruszać się septor. Jeszcze przed chwilą złamany i pokonany wewnętrznie Uriel, skoczył niczym zwolniona sprężyna, chwytając porzucony na korytarzu miecz.
Zajęty swoją ofiarą Morf, wyczuł obecność łowcy dopiero, gdy szlachetna, damasceńska stal sejmitara, ukąsiła go w gruby, guzowaty kark.
Jeden cios miecza, nie mógł unieszkodliwić tych rozmiarów Morfa, ale z pewnością odwrócił jego uwagę, a o to głównie Urielowi chodziło.
Siewca wykręcił się do niespodziewanego napastnika tylko po to, by otrzymać kolejne cięcie w obwisłe, wolowate podgardle. Koniec miecza z ohydnym mlaśnięciem, rozpłatał gardło stwora, ciągnąc za sobą krople gęstej posoki.
Septor wiedział z doświadczenia, że mieszkańcy Erebu opornie rozstają się z życiem, a pozornie pokonany Morf, nadal może być śmiertelnie niebezpieczny, dlatego nie czekając na efekt, ciął jeszcze dwukrotnie, odrąbując mierzącą w niego szponiastą łapę i jeszcze raz poprawiając w kark, ciosem wyprowadzonym ze skrętu bioder, który niemal dekapitował stwora. Morf kłapnął jeszcze krokodylą paszczęką, po czym przewrócił się na bok i znieruchomiał.
Zamknięta w ciasnym wnętrzu szafy pancernej Verbena, ani myślała opuszczać swojej kryjówki, chociaż ataki potwora nagle ustały i zapadła cisza. Przerażona do granic, trzymała kurczowo drzwi, nawet wtedy, gdy usłyszała swoje imię.
— Verbeno — powróżył Uriel, — to ja. Już po wszystkim.
Słysząc znajomy głos, dotarło do niej przecież, że jest ocalona.
— Urielu, to ty? — zawołała i już po chwili przylgnęła mocno do septora, jakby bojąc się, że ten okaże się złudzeniem.
— Nic ci nie jest?
Odsunął ją na chwilę, przebiegł wzrokiem po twarzy i znów mocno przytulił.
— Przepraszam — szepnął — To przeze mnie… Mogłem przypuścić, że jest do tego zdolny…
Verbena chciała coś powiedzieć, ale ostatnie, skrajne przeżycia i ta nagła odsiecz, chwilowo odebrały jej mowę. Zamiast tego otarła łzy, które cisnęły się jej do oczu i pogładziła Uriela po twarzy.
— Nic ci nie zrobił? — spytał z troską, robiąc ruch głową w kierunku leżącego obok ścierwa Siewcy.
Wyglądało na to, że dziewczyna nie odniosła żadnych obrażeń, ale wolał się upewnić. Nawet niewielka rana zadana przez Morfa, mogła mieć fatalne skutki.
— Nnie…
Verbena powoli przychodziła do siebie.
— Jestem cała. Co to było? — spojrzała z odrazą na martwe cielsko.
— Morf — odparł Uriel, wzdragając się na myśl, co by się stało, gdyby stwór zdołał dobrać się do dziewczyny. — Duży — dodał. — Jeszcze takiego nie widziałem.
— Czyli jesteśmy w tym drugim świecie — Erebie, czy tak?
Uriel skinął potakująco głową.
— Ramzes mnie tu zwabił i przeniósł gdy byłam nieprzytomna — powiedziała to, o czym septor już wiedział. — On tu może wrócić — rozejrzała się z niepokojem.
— Nie wróci — powiedział cicho.
Verbena spojrzała Urielowi w oczy zgadując co się stało.
— I co teraz? — spytała po chwili milczenia — Na pewno będą go szukać.
— Nie znajdą. Zostanie tu na zawsze — dodał, widząc pytające spojrzenie dziewczyny. — Wynośmy się stąd — uciął temat — Nie powinnaś tu w ogóle trafić, a jesteś już zdecydowanie zbyt długo.
Ujął Verbenę za dłoń i zainicjował przeniesienie.
***
Zniknięcie szefa Subromu, nie od razu wywołało burzę. Ramzes, nie mający nad sobą żadnej zwierzchności, ani kontroli, nigdy nie zwykł o niczym uprzedzać, ani z czegokolwiek tłumaczyć. Dlatego nikogo nie dziwiła, ani nie niepokoiła jego nieobecność.
Mająca rozbudowany sztab zarządzający korporacja, pozornie funkcjonowała normalnym trybem. Jak każdego dnia, tłumy pracowników wjeżdżały i wyjeżdżały wszystkimi bramami Subromu.
Nieco zamieszania uczyniło nagłe pojawienie się grupy naukowców, wysłanych jakiś czas temu na daleką placówkę badawczą, którzy twierdzili, że wbrew własnej woli, zostali przetrzymywani w zamkniętym laboratorium, gdzie zmuszano ich do badań jakiś nieznanych organizmów.
Nie dano wiary temu, że za ich porwaniem stoi nie kto inny, jak nieobecny szef właśnie. Te nieprawdopodobne rewelacje, wzięto na karb przemęczonych pracą uczonych mózgów i nie zastanawiano się nawet nad tym, że wszyscy, co do jednego, twierdzili zgodnie to samo, opisując swoje więzienie i dziwne, nieznane stwory, które kazano im badać.
Wreszcie przecież wszczęto poszukiwania, które ma się rozumieć nie mogły przynieść żadnego rezultatu, gdyż trup Adrameleha spoczywał w jego własnym gabinecie, tyle, że w Erebie.
III
Tego dnia Uriel ubrał się elegancko. Na liliowego T-shirta, wpuszczonego w wąskie płócienne spodnie, założył swobodnie rozpiętą, błękitną marynarkę. Wizerunku dopełniały jasnobrązowe sztyblety, oraz dzierżony w dłoni bukiet kwiatów, w które przeważnie się zaopatrywał, gdy szedł na spotkanie z Verbeną. Tym razem wybór padł na żółto — zielone frezje, bez zbędnego przybrania. Tak wyposażony i z ułożonym wcześniej planem, wszedł do skromnej, aczkolwiek gustownej kawiarenki w stylu orientalnym.
Verbena, na widok kwiatów, jak zwykle pokraśniała z zadowolenia, ale znała Uriela na tyle, że już na pierwszy rzut oka wiedziała, że znowu czymś ją zaskoczy. Spędzali ze sobą mnóstwo czasu i septor niemal zawsze przynosił jej świeże kwiaty, ale na wyszukaną elegancję, zdobywał się tylko wtedy, gdy miał coś szczególnego do powiedzenia.
Dziewczyna podejrzewała nawet, że robi to z rozmysłem, jakby dając jej ku temu jasny sygnał. Fakt, że nie raz i nie dwa, zdarzało jej się reagować może zbyt impulsywnie na bardziej kontrowersyjne, lub zgoła szokujące wiadomości, których w swojej szczerości jej nie szczędził, mógł usprawiedliwiać taką taktykę.
Dziewczyna nie czuła jednak żadnej obawy, a swobodnie uśmiechnięta twarz septora, zdawała się potwierdzać, że nie chodzi tym razem o żadną groźbę wiszącą nad światem, z ratowaniem ludzkości włącznie. Zresztą po zniknięciu Ramzesa, uznała temat za zakończony, a niebezpieczeństwo zażegnane, dlatego zamiast zaprzątać sobie tym głowę, z satysfakcją obserwowała wrażenie jakie wywarło pojawienie się Uriela na obecnej w lokalu płci żeńskiej.
Tymczasem obiekt zainteresowania, zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na otoczenie. Nie odrywając od dziewczyny wzroku, nonszalancko wręczył jej kwiaty i podsunął krzesło.
— Są piękne. Dziękuję — powiedziała siadając przy maleńkim, okrągłym stoliku i wstawiając kwiaty do smukłego wazonu, podsuniętego przez czujną obsługę.
— Co byś powiedziała, gdybyśmy tak sobie gdzieś pojechali? — swobodnie zagaił Uriel, zaraz po tym, jak niska i drobna kelnerka sprawnie rozstawiła filiżanki z zieloną herbatą i cichutko odeszła.
— Hmm, pojechali… Czyżbyś znowu wymyślił jakieś akcje? Czy powinnam zacząć się bać? — zażartowała patrząc podejrzliwie na septora, jednocześnie zdając sobie sprawę, że w jego przypadku z tymi żartami to różnie bywa. Ciągle miała w pamięci, jak domniemany żart z udziałem Uriela w słynnych walkach w stylu wolnym, skończył się pokonaniem niekwestionowanego championa tego brutalnego sportu i narobieniem nie lada zamieszania w całym mieście.
— Ależ nic szczególnego. Po prostu pomyślałem, że było by fajnie wyjechać stąd na jakiś czas.
— A dokąd niby?
— Może gdzieś z dala od zgiełku wielkiego miasta? — zaproponował, znając zamiłowanie Verbeny do natury.
— Możemy skoczyć za miasto do naszego lasku jeśli chcesz — powiedziała śmiejąc się, choć przecież było jasne, że Uriel ma na myśli jakąś dalszą podróż i to na czas dłuższy, niż zwykły wypad za miasto.
— A co wiesz o Scandlandzie? — spytał niezrażony.
— To co chyba każdy — odparła wzruszając ramionami — Wielki półwysep na północy… Ale ty nie sugerujesz chyba, że mielibyśmy tam pojechać?
— A czemu by nie?
— No co ty? — żachnęła się Verbena — Przecież ja pracuję, mam obowiązki…
— Myślę, że powinnaś rzucić tą pracę.
Verbena chciała zaoponować, ale akurat w tym względzie Uriel miał całkowitą rację. Przeszedł ją dreszcz na wspomnienie dramatycznych wydarzeń, których omal nie przypłaciła życiem. Nie bardzo wyobrażała sobie powrót do Subromu.
— Do Subromu nie wrócę — powiedziała z naciskiem. — Złożę wypowiedzenie, dlatego tym bardziej nie jest to czas na odpoczynek, a raczej na poszukiwanie nowej pracy. Poza tym… nie stać mnie na takie eskapady.
— Ale mnie stać — odparł z typową dla siebie prostotą.
— W to nie wątpię.
Dziewczyna wiedziała o „spółce”, jaką Uriel zawarł ze sprzedawcą antyków i osobliwości Jehudą Rosenbergiem, któremu regularnie dostarczał różne przedmioty pochodzące z Erebu, a pieniędzmi uzyskanymi z ich sprzedaży dzielili się po połowie. Z relacji Uriela wynikało, że interes kwitnie, przynosząc obydwu krociowe zyski.
— No to załatwione! — septor zatarł ręce z uciechy.
— Jak to załatwione? Co załatwione? Niczego jeszcze nie powiedziałam. A w ogóle jak ty to sobie wyobrażasz? Rzucam wszystko, pakuję jedną torbę i hajda na dalekie wojaże?
Uriel uśmiechnął się krzywo i wzruszył nieznacznie ramionami, dając wyraz, że właśnie tak to sobie wyobraził.
— Posłuchaj no lekkoduchu. Wiem, że powinnam się już przyzwyczaić do niespodziewanych zwrotów akcji, jakich nie szczędzi mi twoje towarzystwo, ale nie można wszystkiego robić pod wpływem impulsu i na wariata. Skąd w ogóle pomysł z tym wyjazdem?
— Powodów jest kilka — podjął Uriel, — ale najważniejsze, że jest tam mało dużych miast, za to dużo nie skażonej jeszcze natury, która jak wiem nie jest ci obojętna. I jeśli wierzyć źródłom, jest tam naprawdę pięknie, a w dodatku nie ma upałów, których nie znosisz.
— Bardzo kusząca wizja, ale nie mów mi, że chciałbyś tylko przechadzać się ze mną wśród fiordów.
— I tu właśnie są pozostałe powody.
— Ach, czyli jednak jakaś misja, w której miałabym być dodatkiem — do zmywania garów dajmy na to, hę? Trafiłam?
— Uwielbiam twoje poczucie humoru Verbeno, ale miałem nadzieję, że oprócz przechadzek wśród fiordów Skandlandu i skoro już koniecznie musisz, zmywania tych garów, pomożesz mi odnaleźć najprawdziwszy skarb?
— Skarb? Jaki niby skarb? Czyżbyś naczytał się opowieści o piratach.
— Nie, nie, to nie to — zaśmiał się Uriel — Choć muszę przyznać, że na początku też nie brałem tego poważnie. Legend i mitów jest cała masa, i niemal w każdej występuje jakiś skarb.
— No i?
— Najlepiej będzie, jak opowiem ci wszystko od początku.
***
Sprzedawca antyków, kolekcjoner, miłośnik sztuki i historii — Jehuda Rosenberg, rzadko opuszczał swój sklep, usytuowany w ścisłym śródmieściu Agharty.
Jako człowiek zamożny, miał ma się rozumieć wygodny dom z ogrodem na przedmieściach, ale bywał tam tylko gościem. A gdy zasiedział się nad szczególnie ciekawą księgą, czy manuskryptem, często i noce zdarzało mu się spędzić w sklepie. Nie był to jednak zwyczajny sklep.
Jego pierwszą, reprezentacyjną część, zajmował ogólnie dostępny dla klientów skład, podzielonych na kategorie towarów. W tej liczbie — staroświeckich mebli, zegarów ściennych i stojących, obrazów, rzeźb, oraz innych drobniejszych przedmiotów, różnego, często zagadkowego przeznaczenia. Znajdowała się tu również imponująca kolekcja broni białej, pochodzącej z różnych epok, starannie sklasyfikowanej i opisanej.
Potencjalny klient, pod czujnym okiem kamer, mógł nacieszyć oczy tym wszystkim i być może znaleźć coś dla siebie, choć ceny mogły przyprawić o zawrót głowy.
W głębi, za zawsze zamkniętymi, mahoniowymi drzwiami, znajdowało się drugie skrzydło sklepu, stanowiące prywatną enklawę właściciela, a właściwie doskonale urządzony i wyposażony apartament.
— Zaprawdę wyśmienity ten szczupak — pochwalił Uriel, nakładając sobie kolejne, przybrane zieloną pietruszką dzwonko. — Soczysty, choć mięso z natury przecież raczej chude, a w galarecie wyczuwam gałkę muszkatołową, goździki i odrobinę cynamonu, co jest znakomitą równowagą dla tartej, cytrynowej skórki. Powinszowania dla wybitnej gospodyni — dokończył, nie wiedząc wprawdzie, czy istniała jakaś pani Rosenberg. Będąc natomiast pewnym, że specjały jakimi podejmował go kupiec, nie są jego dziełem.
Zresztą jakie to ma znaczenie, gdy można kosztować wyśmienicie przyrządzonego czulentu, wybornego kugla, słodkich i kruchych jak opłatek ciasteczek makagigi, czy tak jak dziś — duszonego szczupaka w aromatycznej, korzennej galarecie.
Siedzący naprzeciwko Uriela, przy intarsjowanym macicą perłową stole — Jehuda Rosenberg, uśmiechnął się lekko i podziękował oszczędnym skinieniem głowy.
— Nie zmieniaj tematu mój drogi — spojrzał na septora znad oprawionych w złoty drut szkieł, żartobliwie grożąc mu trzymanym w ręku widelcem. — Jeśli koniecznie chcesz poruszyć kwestię kulinariów, to jak myślisz, czym głównie żywili się wikingowie, skoro wyrastali na tak potężnych wojowników o jakich wspominają Sagi?
Uriel doskonale wiedział, że najnowszą pasją Jehudy, jest starożytna kultura ludów Skandlandu, która ostatnimi czasy zdominowała dotychczasowe studia nad kulturą starożytnego Rzymu. Wcale się zresztą temu nie dziwił. Wszak każdego prawdziwego pasjonata, a takim bez wątpienia był Jehuda Rosenberg, powinna cechować wszechstronność i otwartość na nowe zagadnienia i tematy.
— Myślę, że głównie żywili się owocami morza, będącym najlepiej dostępnym w ich położeniu pokarmem — odparł Uriel. — Najzdrowszym zresztą jaki w ogóle istnieje.
Czy wiesz, który naród słynął niegdyś z długowieczności i żelaznego zdrowia? Zamieszkujący tereny podbiegunowe Eskimosi! — wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie Jehudy.
— Ich dieta składała się głównie z surowych ryb z rzadka wzbogacanym mięsem fok. Większość nigdy nie jadła warzyw, ani owoców. Można by ich śmiało nazwać anty wegetarianami, a mimo to…
— A ty znów odbiegasz od tematu — przerwał gospodarz, — daj pokój Eskimosom, zwłaszcza, że nie mogli raczyć się uczciwym trunkiem, bo ich organizmy nie tolerowały alkoholu.
To mówiąc sięgnął po stojącą na środku stołu karafkę. Nalał do wysokich, kryształowych kieliszków, roztaczając wokół charakterystyczny, leśny zapach, zdradzający długo leżakowaną jałowcówkę.
Przez chwilę milczeli obaj, rozkoszując się rozchodzącym w żołądku, przyjemnym ciepłem.
— A tak swoją drogą — przerwał milczenie Uriel, — dlaczego akurat starożytne ludy Skandlandu wzbudziły w tobie takie zainteresowanie? Z tego co wiem, najbardziej zajmuje cię strona militarna, szczególnie broń, a musisz przyznać, że w tym względzie, Wikingowie nie dorastali takim Rzymianom do pięt. Jakoś nie zauważyłem w twojej kolekcji wielu egzemplarzy pochodzących ze Skandlandu? A te, które są, to repliki.
Mówiąc o kolekcji, Uriel miał na myśli zajmującą całą ścianę, ogromną gablotę, w której Jehuda zgromadził imponujący zbiór białej broni, poświęcając wiele czasu i środków na jej kompletowanie i renowację. O każdym z umieszczonych tam egzemplarzy, kupiec mógł mówić godzinami.
— Fakt — trochę ze smutkiem pokiwał głową gospodarz — nie ma tego wiele. Uzbrojenie Wikingów nie było zbyt różnorodne. Głównie posługiwali się toporami, rzadziej prostymi, prymitywnymi mieczami. Do tego dochodziły okrągłe, tarcze i szłomy chroniące głowę i górną część twarzy…
Uriel nie przerywał, wiedząc, że gospodarz uwielbia popisywać się swoją wiedzą w tematach, które stanowiły jego pasję.
— Ale za to, z nawiązką nadrabiali przyrodzonymi walorami bojowymi — rozkręcał się Jehuda. — Jak wiesz, był to naród rozbójniczy. Z rzadka uprawiający rolę, czy oddający się rybołówstwu. Ich głównym zajęciem był rozbój i grabież, dlatego od najmłodszych lat, hartowali swoje ciała i szkolili się do walki. Właściwie każdy wiking już w bardzo młodym wieku był wojownikiem, a nie mówię tu wyłącznie o mężczyznach, gdyż kobiety walczyły ramię w ramię ze swoimi mężami, czy synami.
— A co wiesz o ich taktyce? — celowo spytał Uriel, z satysfakcją patrząc, jak gospodarz pokraśniał z zadowolenia.
— Ha! To było naprawdę imponujące. W tamtych czasach, obok jakości uzbrojenia i wyszkolenia wojowników, kluczową rolę odgrywała przewaga liczebna. Kto zdołał wystawić większą liczbę zbrojnych, ten był górą. Tak było wszędzie, ale nie u Wikingów.
Jak wiadomo, nordyccy wojownicy, do swoich wypraw łupieskich używali drakkarów. Okrętów o charakterystycznym kształcie, ozdabianych zazwyczaj rzeźbionymi głowami smoków na dziobnicach, od których zresztą brały swoją nazwę. Okręty te, napędzane żaglem i wiosłami, choć zwrotne i szybkie, nie mogły pomieścić zbyt wielu wojowników, a zwykle na wyprawę płynął jeden, czasem dwa drakkary.
W rezultacie, nie było niczym wyjątkowym, że kilkudziesięciu Wikingów, uderzało na całe miasta. Ogarnięci szałem bojowym berserkerzy, łamali wszelki opór, niszcząc wszystko co stało na ich drodze. Dopiero gdy się wyszaleli, opici krwią i obciążeni łupem, wracali na swoje łodzie, zostawiając za sobą trupy i zgliszcza.
— Trafne spostrzeżenia — przyznał Uriel — ale żeby być sprawiedliwym, do tego obrazu należałoby dodać, że ci nieustraszeni wojownicy, najchętniej napadali na klasztory i kościoły, rąbiąc bogu ducha winnych księży i zakonników, choć ci nie władając orężem, żadnego oporu stawić nie mogli.
— To prawda — niechętnie zgodził się Jehuda — ale robili to nie bez przyczyny. Po pierwsze, miejsca sakralne zazwyczaj obfitowały w łupy, a po drugie, i może najważniejsze, Wikingowie czcząc swoich bogów, nie znosili żadnej konkurencji i za zasługę sobie poczytywali tępienie innych, fałszywych w ich mniemaniu wierzeń.
— Zapewne tak właśnie było — zgodził się Uriel wznosząc kieliszek jałowcówki.
Znów dłuższą chwilę poświęcili szczupakowi, z którego na półmisku pozostał już tylko zębaty łeb.
— Coś mi mówi — znów milczenie przerwał septor, — że twoje zainteresowanie akurat w tym temacie, to nie przypadek i zwykła fascynacja. Przyznaj, że masz jeszcze coś w zanadrzu.
— Imponująca jest twoja przenikliwość — zaśmiał się gospodarz — oraz to, że zawsze trafiasz w sedno. Mam coś i myślę, że jest to naprawdę COŚ.
— Jak zwykle wzbudzasz moją ciekawość. Zamieniam się w słuch.
— Znasz historię o Eddzie Starszej?
— Bardzo oględnie. Przyznaję, że nie przykładałem się zbytnio do studiów nad mitologia nordycką. Ale ta Edda, to zdaje się jakiś starodawny utwór literacki.
— Zgadza się. Jeden z pierwszych nawiasem mówiąc. Uściślając, jest to anonimowy zbiór pieśni pochwalnych na cześć bogów, z Odynem na czele, oraz ówczesnych bohaterów.
— Świetnie, ale od kiedy zajmuje cię poezja? Choćby taka sprzed wieków. Czyżbyś odnalazł w sobie ducha lirycznej wrażliwości?
— A wiesz czym jest Tyrfing? — spytał Jehuda, nie przejmując się przyjacielską kpiną.
— Pojęcia nie mam.
— Tak nazywał się miecz wykuty przez krasnoludy, dla wnuka samego Odyna — krótko objaśnił gospodarz. — Opowiada o nim jedna z pieśni Eddy Starszej właśnie. — W dodatku miecz został obłożony klątwą. Za każdym razem, gdy został wydobyty, musiał zabrać przynajmniej jedno życie.
— Skoro mowa tam o mieczu, to zaczynam rozumieć twoje zainteresowanie, ale przecież opowieści o wyjątkowych mieczach jest więcej, choćby pierwsza z brzegu o Excaliburze tkwiącym w skale i czekającym na wyciągnięcie z niej przez prawowitego władcę, czy Durendalu — niezniszczalnym i wiecznie ostrym, dzięki relikwiom zatopionym w jego rękojeści. Dlaczego akurat ten cały Tyrfing, o którym nawiasem mówiąc, słyszę po raz pierwszy.
— Bo ten istnieje naprawdę — powiedział kupiec pilnie obserwując reakcję Uriela.
— No cóż — westchnął septor, widząc, że Jehuda mówi poważnie, — przyznaję, że wybujała wyobraźnia jest oznaką inteligencji, której tobie z pewnością nie brakuje, ale teraz chyba za bardzo cię poniosła.
— Zapewniam cię mój drogi, że nic mnie nie ponosi, a rzecz sprawdziłem w miarę dokładnie i na chłodno, dlatego powtarzam: ten miecz istnieje. Co więcej, wiem gdzie jest.
— Wiesz gdzie jest zaklęty miecz, wykuty przez krasnoludy, dla wnuka mitycznego, nordyckiego boga? Wybacz szczerość, ale zaczynam się o ciebie martwić.
Jehuda machnął niecierpliwie ręka.
— Nie wierzę w żadne krasnoludy, klątwy, ani w tego niby boskiego wnuka. Wiem natomiast, że Tyrfing, jako święta relikwia, został złożony w specjalnie na ten cel wybudowanym chramie, poświęconym Odynowi właśnie.
Stamtąd trafił do rąk Jarla Sigvarda Szalonego, który nie będąc zbytnio bogobojnym, napadł na chram i zabrał artefakt, wierząc, że posiadanie go, da mu nieograniczoną, boską władzę. Strzegących relikwii mnichów, jako niewygodnych świadków wymordował, a chram dla ostatecznego zatarcia śladów spalił.
Niestety, ambitny jarl nie nacieszył się za długo władzą, ginąc w niewyjaśnionych okolicznościach. Otóż pewnego dnia, znaleziono go w sali tronowej z Tyrfingiem w sercu. Czy dosięgła go klątwa miecza, czy też długie ręce kapłanów Odyna — nie wiadomo, dość, że Tyrfing ostatecznie trafił do nowego sanktuarium, gdzie leży po dziś dzień.
— Ha, cóż za szczegółowe informacje, zadziwiające, zwłaszcza, że sprawa dotyczy wydarzeń z bardzo, ale to bardzo zamierzchłych czasów. A ty przedstawiasz to tak, jakbyś miał relacje naocznego świadka?
— Bingo przyjacielu! — klasnął w dłonie Jehuda — Nie we własnej osobie ma się rozumieć — zaśmiał się, widząc uniesione brwi Uriela. — Pozwól, że wyjaśnię.
— Wspólną cechą niemal wszystkich władców, jest przemożne pragnienie zapisania się na kartach historii, a Jarl Sigvard Szalony, nie był w tym względzie wyjątkiem. Musiał bardzo się starać, bo przecież jego przydomek nie wziął się znikąd.
Aby jego wyczyny nie zostały zapomniane, jak każdy inny władca, trzymał w swoim otoczeniu kronikarza, i tak się składa, że jestem w posiadaniu fragmentu kroniki o Jarlu Sigvardzie Szalonym.
To mówiąc, Jehuda sięgnął do szuflady, wydobył zabezpieczony przejrzystą okładką kawałek pergaminu i z triumfem zaprezentował septorowi.
— Skąd pewność, że to coś jest autentyczne? — spytał z przekąsem Uriel.
— Zapewniam cię, że jest. Nie będę wdawał się w szczegóły, ale już sama cena, którą zapłaciłem, mogłaby o tym świadczyć. Mimo to zapłaciłem drugie tyle za fachową ekspertyzę. Dokument ponad wszelką wątpliwość jest autentyczny.
— Rozumiem, że twoi eksperci odczytali jego treść.
— Wyobraź sobie, że tu pojawiły się trudności. Eksperci zbadali sam pergamin, ale nie byli w stanie odczytać run.
Poruszyłem niemal całe środowisko specjalistów od paleografii, etnografii, oraz badaczy starożytnych kultur i nic. Gdyby chodziło o egipskie hieroglify to i owszem, proszę bardzo, ale runy… nic z tego.
— Ale w końcu się udało? — bardziej stwierdził, niż zapytał Uriel.
— I to zbiegiem okoliczności. Wyobraź sobie, że na korytarzu jednego z uniwersytetów — jakich notabene kilka przyszło mi odwiedzić, zaczepił mnie student, który twierdził, że zupełnym przypadkiem, usłyszał fragment mojej rozmowy o piśmie runicznym z profesorem średniowiecznej historii i być może mógłby pomóc.
Nie mając nic do stracenia, pokazałem kopię pergaminu, na widok której, dosłownie zaświeciły mu się oczy. Krótko mówiąc, chłopak kopię zabrał i w niespełna tydzień przetłumaczył cały tekst.
— Skąd pewność, że dla łatwego zarobku nie wcisnął ci jakiś wymyślonych na potrzebę chwili banialuk, wiedząc, że pewnie i tak nie będziesz mógł tego zweryfikować?
— Nie sądzę żeby nazmyślał. Ten chłopak to prawdziwy pasjonat. Nie dość, że przetłumaczył tekst, to w dodatku wygłosił mi prawdziwy wykład na temat kultury ludów nordyckich, którego chcąc nie chcąc musiałem wysłuchać do końca. A poza tym nie wziął ode mnie ani grosza.
— No dobra — dał za wygraną Uriel, co wcale nie oznaczało, że całkowicie pozbył się wątpliwości, — odczytajmy ten przekład.
Kupiec wydobył z szuflady zwykłą kartkę papieru z wydrukowanym, zadziwiająco długim tekstem, co mogło dziwić w odniesieniu do skromnego raczej fragmentu średniowiecznej kroniki. Poprawił okulary i zaczął czytać.
…” Z honorem i bez trwogi w sercu wypływa, a łodzi jego nie wstrzyma wiatr, ni nie skryje fala, lecz ogień święty obejmie go i uniesie.
I wystąpiły trzy dziewice z ofiarą swoją, by krwią ich, na chwałę Odina rozlaną przebłagać Walkyrie.
Te drogę wskażą i poprowadzą, gdzie wśród Asów miejsce puste już czeka. Tam Iarl nasz, Stygvard Szalony zasiądzie i róg z miodem wzniesie z przodkami swemi.
Skruszcie tarczę, lecz Tyrfing przez Dwergi wykuty, nie złomionym zostanie, by Iarl, skoro w dzień Ragnaroku kogut Fialar zapieje, wzniósł go na chwałę Odina.
Teraz spocznie, pod głową Fenrisa Pożerającego Księżyc, gdzie czekać będzie, a ostrza jego nie stępi czas, ani sól, ani woda…”
Jehuda skończył i spojrzał z triumfem na Uriela.
— No nie wiem… — wzruszył ramionami septor.
— Czego niby nie wiesz? — obruszył się Jehuda — To chyba jasne, że fragment traktuje o ceremonii pogrzebowej Jarla Stigvarda Szalonego i co dla nas najistotniejsze, o miejscu złożenia Tyrfinga, który jakimś sposobem trafił w jego ręce.
Znaczniejszych wikingów chowano, poprzez spalenie wraz z łodzią wypuszczoną na morze — tłumaczył cierpliwie gospodarz, widząc nieprzekonaną minę Uriela. — Tradycyjnie rozbijano również jego tarczę i łamano topór, lub miecz. Tutaj masz jasno napisane, że Tyrfing nie został złamany, ale ukryty. Jakie masz wątpliwości?
— Mam ich nawet kilka — odparł spokojnie Uriel.
— Po pierwsze, nie ma pewności, czy przekład jest prawdziwy. Po drugie, nawet jeśli jest prawdziwy, to skąd wiesz, czy nie jest to aby jakiś utwór literacki, pieśń, czy inna oda, stworzona w wyobraźni ówczesnego poety, a nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością. Kwiecista forma zdawałaby się to potwierdzać. A po trzecie, nawet jeśli mowa tu o prawdziwych wydarzeniach, to miecz, na którym tak ci zależy, był zapewne zwykłym kawałkiem stali, a nie legendarnym i było nie było mitycznym Tyrfingiem. A co za tym idzie, dawno już zeżarła go rdza.
— Wiesz, że wysoko cenię sobie naszą znajomość — odezwał się Jehuda po wysłuchaniu argumentów Uriela. — Naszą znajomość i naszą współpracę — dodał wstając z krzesła i podchodząc do staroświeckiej, zamczystej skrzyni z misternie rzeźbionym wiekiem, które otworzył wydobytym z kieszeni kluczem.
Po chwili wrócił do stołu, kładąc przed sobą przedmiot przypominający dużą muszlę morskiego mięczaka. Jednak jeśli rzecz ta rzeczywiście należała do jakiegoś morskiego stworzenia, był to szczególnie osobliwy gatunek.
Muszla była matowo biała, podłużnie stożkowata i spiralnie skręcona, jak wiele innych konch widywanych w oceanariach, lub na filmach przyrodniczych. Na tym jednak podobieństwo się kończyło. Jej wąski koniec rozgałęział się na trzy zakrzywione i ostre haki, do złudzenia przypominające kotwicę. Druga, okrągła i szeroka strona, okolona była czymś w rodzaju kryzy, usianej dookoła mniejszymi haczykami, w dodatku zakrzywionymi zarówno na zewnątrz, jak i do środka tego dziwnego tworu.
— Tą rzecz — gospodarz lekko postukał palcem w leżący przed nim przedmiot, — otrzymałem od ciebie jakiś czas temu.
Wiedziony ciekawością badacza, poprosiłem o opinię na jej temat, trzech niezależnych ekspertów. Otóż jeden stwierdził, że muszla należy do jakiegoś nieznanego nauce gatunku, drugi, że jest efektem mutacji genetycznej, trzeci natomiast utrzymywał, że rzecz w ogóle nie pochodzi z ziemi. I ty mi mówisz, że legendarny Tyrfing, to z pewnością zwykły kawałek stali.
Uriel doskonale pamiętał, jak kilka miesięcy temu, zabrał muszlę z wystawy oceanograficznej, tyle że w Erebie, tym samym nie powodując uszczerbku w zbiorach tejże wystawy. Rzecz jasna Ereb zmienił nie tylko formę muszli, ale w ogóle całą jej strukturę, co rzeczywiście mogło wprowadzić ekspertów w zakłopotanie.
— Po prostu nie chcę, żebyś się rozczarował, jak moje wątpliwości się potwierdzą — powiedział.
— O to się nie martw przyjacielu. Nawet jeśli Tyrfing okaże się zwykłym kawałkiem żelaza, z którego być może pozostała tylko rękojeść, to i tak będzie to niemała gratka, po którą z pewnością warto się pofatygować.
— Skoro już o fatydze mowa — wtrącił Uriel — to zgaduję, że mnie widziałbyś w roli eksploratora.
— To oczywiste mój przyjacielu — gospodarz rozłożył ręce. — Wszak jesteś ekspertem w tej dziedzinie, co zdają się potwierdzać wszystkie dotychczas dostarczone przez ciebie artefakty. Choćby to tutaj, żeby daleko nie szukać.
Znów postukał palcem w leżącą przed nim, groteskową muszlę.
— Jestem profesjonałem, dlatego nigdy nie pytałem skąd pochodzą przedmioty, których mi dostarczasz, ale obaj wiemy, że nie są to zwykłe bibeloty. — Zresztą potraktuj to, jako ciekawą wycieczkę krajoznawczą. Podobno tamtejsze wyspy są bardzo malownicze, a i same fiordy niczego sobie. Pokrywam rzecz jasna wszystkie koszty tej eskapady, włącznie z funduszem reprezentacyjnym — Jehuda mrugnął okiem zza okularów.
— No powiedz, że się zgadzasz i przejdźmy do omówienia szczegółów logistycznych — dodał prosząco, biorąc milczenie Uriela za wahanie.
— A jeśli niczego nie znajdę? — spytał Uriel.
— Ha! — Jehuda klasnął w dłonie z uciechy, puszczając pytanie mimo uszu — Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć!
Szybkim ruchem sięgnął po karafkę i nalał hojnie.
— Zatem za pomyślność przedsięwzięcia!
Septor wzruszył ramionami spełniając toast. Prawdę powiedziawszy już wcześniej podjął decyzję o wyjeździe i to bynajmniej nie tylko z uwagi na rzekome istnienie miecza z nordyckich legend, ale chciał zrobić przyjemność gospodarzowi, dlatego postanowił się jeszcze trochę podroczyć.
— O ile wiem — podjął po chwili milczenia, — wybrzeże Skandlandu mierzy sobie około tysiąca kilometrów, a w jego sąsiedztwie, jest coś koło setki mniejszych i większych wysp, dlatego odnalezienie tej głowy Fenrisa…
— Nie doceniasz mnie przyjacielu — z wyraźnym zadowoleniem przerwał Jehuda. — Zanim poprosiłem cię o pomoc, sięgnąłem do różnych źródeł i zapewniam cię, że nie będziesz musiał szukać igły w stogu siana. Krótko mówiąc, wiem czym jest i gdzie jest głowa Fenrisa, o której mówią te runy.
Spojrzał z triumfem na Uriela, milczał chwilę, aby nadać powagi swoim słowom, po czym przystąpił do szerszych wyjaśnień.
— Zdołałem ustalić, że Głowa Fenrisa Pożerającego Księżyc, nazywana także Głową Fenrisa Wyjącego, to nic innego, jak skała wznosząca się nad jednym z klifów zachodniego wybrzeża Skandlandu, do złudzenia przypominająca wilczą głowę.
Fenris, jak pewnie ci wiadomo, to legendarny wilk, który w dzień Ragnaroku miał pożreć księżyc. Mam tutaj zdjęcie owej skały — to mówiąc, gospodarz znów sięgnął do szuflady, wydobywając arkusz z fotografią masywu skalnego, który nawet przy dużych pokładach dobrej woli, nie przypominał wilczej, ani jakiejkolwiek innej głowy.
— Wiem co chcesz powiedzieć — zaśmiał się Jehuda, patrząc na pełną politowania minę Uriela. — I ja widziałem tutaj tylko bezkształtny bałwan, zanim z pomocą przyszła mi nauka. Nie wdając się w geologiczne szczegóły, dość powiedzieć, że od pogrzebu Sigvarda Szalonego, minęły przecież całe wieki, podczas których, skała uległa erozji.
Ta grafika — Jehuda sięgnął po kolejny arkusz, — przedstawia symulację komputerową tej samej skały, ale z czasów Sigvarda właśnie. Eksperci zapewniali mnie, że zastosowana przez nich najnowsza technika, dopuszcza najwyżej dziesięcioprocentowy błąd.
Uriel wziął do ręki kartkę, z wyobrażeniem trójkątnej skały, do złudzenia przypominającej wzniesiony ku górze wilczy, lub psi łeb. Na dole widniały dokładne współrzędne geograficzne.
***
— Wierzysz, że ten cały Tyrfing istnieje naprawdę? Przecież to oczywista legenda, mit, czy regionalny folklor. To tak, jakbyś wybierał się do krainy z baśni tysiąca i jednej nocy, na poszukiwania latającego dywanu.
Uriela ani trochę nie zdziwiła reakcja Verbeny, która kilkakrotnie dała mu się poznać, jako osoba twardo stąpająca po ziemi.
— Istnieje, czy nie istnieje, cóż za różnica — wzruszył ramionami. — Przekonajmy się. Przy okazji spędzając miło czas w pięknych okolicznościach skandlandzkiej przyrody.
Przez chwilę Verbena zdawała się zajmować wyłącznie filiżanką kawy.
— W zasadzie powinnam się przyzwyczaić — przerwała milczenie odstawiając filiżankę. — Od czasu, gdy się z tobą zadaję, miałam już kilkakrotnie okazję doświadczyć czegoś, co w moim mniemaniu istnieć nie powinno. Może jest tak i w tym przypadku. A wiesz, że kiedyś zaczytywałam się w nordyckich sagach.
— Ha! — ucieszył się Uriel, słusznie mniemając, że lody zostały przełamane. — Może będziesz miała okazję dotknąć historii, albo przynajmniej poczuć ducha północy.
— Zwłaszcza jak zamieszkamy w jakiejś grocie nad brzegiem morza — odparła z przekąsem.
— Myślę, że nie musimy się aż tak poświęcać. Jeszcze dzisiaj zrobię rezerwację i zabukuję bilety lotnicze.
— Przyhamuj troszeczkę — Verbena uniosła dłoń, — bo pomyślę, że wyruszamy z samego rana.
— A to jakiś kłopot?
Dziewczyna żachnęła się, widząc, że Uriel chyba właśnie taki miał zamiar.
— No przecież… Jak ty sobie to wyobrażasz, że polecę na drugi koniec Europy tak jak stoję. Na wariata. Jestem kobietą, a nie włóczęgą z jednym tobołkiem na plecach. Muszę się przecież przygotować, spakować i w ogóle…
— Oczywiście, oczywiście, przepraszam. A pojutrze może być?
— Oszalał — wzniosła oczy ku niebu, jakby wzywając niewidzialnego świadka. — Może najpierw to omówimy co? — powiedziała łagodnie kładąc dłoń na dłoni Uriela — Jestem w końcu co nieco zaskoczona i mam parę pytań — dodała zmieniając ton na podejrzliwy.
— Co tylko zechcesz.
Verbena milczała przez chwilę, znów poświęcając się kawie i patrząc na Uriela znad filiżanki, jak śledczy na podejrzanego.
— Czyli zabierasz mnie tam, żeby odnaleźć starodawny miecz, dla twojego przyjaciela od antyków? Taki jest cel tej eskapady?
— Nie najważniejszy? — odparł Uriel bez mrugnięcia okiem.
— Tak czułam. Cóż zatem jest ważniejszego?
— Ty oczywiście.
— Nie błaznuj. Mów mi tu zaraz. A twoja misja? Twoje powołanie i jak to kiedyś określiłeś — sens istnienia? Nie wierzę żebyś z tym skończył na rzecz beztroskich wakacji.
— Z niczego nie muszę rezygnować — powiedział Uriel poważniejąc. — Wiesz kim jestem i co robię. Zrozumiałaś i zaakceptowałaś to. Wiesz również, ile dla mnie znaczysz. Nie da się tego postawić na jednej szali.
— Wiem, wiem — westchnęła Verbena — i… przepraszam. Może jestem zbyt zaborcza.
— Ależ skąd — zaśmiał się Uriel żeby rozładować sytuację. — Jesteś za to bardzo domyślna. Jak zwykle zresztą.
— A czegóż to ja się domyśliłam hę?
— To właśnie ta trzecia sprawa — ton głosu Uriela zabrzmiał, jakby oznajmił właśnie coś oczywistego.
Verbena uniosła brwi.
— Może byś mnie jednak oświecił.
— Czy wiesz czym jest Fobos i Deimos? — spytał
— Hmm… Fobos i Deimos — powtórzyła na głos szukając w pamięci — Ha! Wiem, pamiętam. Takie nazwy zdaje się, noszą księżyce Marsa.
— Zgadza się — przyznał. — Ale może zetknęłaś się z tymi nazwami w innych okolicznościach. Na przykład podczas twojej pracy, no wiesz, w „Subromie”.
Verbena zmarszczyła brwi na wspomnienie paskudnych przeżyć związanych z jej firmą, a szczególnie z wszechwładnym Ramzesem, który okazał się septorem renegatem.
— Nie. Pamiętała bym… raczej.
— Jakiś czas temu — kontynuował Uriel, którego wcale nie zdziwiła niewiedza Verbeny, — „zajrzałem” do zastrzeżonych plików Adrameleha i natrafiłem na plany powstania dwóch ośrodków badawczych. Nie było by w tym nic szczególnego, wszak filie korporacji rozsiane są po całym świecie, gdyby nie to, że te zostały objęte najściślejszą tajemnicą, zaś oficjalnie figurują, jako obiekty należące do znanej organizacji, zajmującej się ochroną środowiska naturalnego.
— A może Subrom współpracuje z taką organizacją, ale z jakiś względów nie chce się z tym afiszować?
— A słyszałaś, żeby Subrom kiedykolwiek zajmował się ochroną środowiska?
— No nie ale…
— I mi wydaje się mało prawdopodobne, żeby Greenpeace współpracowało z paramedyczną korporacją badającą wirusy. Tak czy siak, warto by się temu przyjrzeć. Co tak nagle posmutniałaś?
— Nie, nic, tylko… Od tego powinieneś zacząć mówiąc mi o podróży, bo to zdaje się być jej najważniejszym powodem.
Uriel milczał patrząc poważnie na dziewczynę.
— Powtarzam, że Ty jesteś moim najważniejszym powodem — powiedział z naciskiem. — Niestety jestem przekonany, że śmierć Adrameleha nie oddaliła zagrożenia, jakiego twórcą był ten szaleniec, a być może je przybliżyła. Z informacji, które wykradłem, wynika, że to tam znajduje się przysłowiowa Puszka Pandory.
— No cóż — Verbena uśmiechnęła się wymuszenie — jestem w końcu dziewczyną septora i powinnam już się przyzwyczaić.
— Posłuchaj — Uriel oburącz ujął dłoń dziewczyny — obiecuję, że spędzimy razem mnóstwo czasu, że…
— Dobrze już dobrze — przerwała z westchnieniem. — Przecież pojadę z tobą. Ale pod jednym warunkiem — szybko dodała widząc uradowaną minę Uriela.
— Co tylko zechcesz.
— Obiecaj, że nie wpakujesz mnie do jakiegoś pretensjonalnego, stugwiazdkowego hotelu, a siebie znowu w jakieś kłopoty.
— Będę unikał kłopotów, jak diabeł święconej wody.
***
— Ty! — za plecami Uriela zabrzmiał dziwny, piskliwy i jakby należący do dziecka głos.
Tym bardziej mogło dziwić nagłe poruszenie, wśród nielicznych kawiarnianych gości, którzy jak na komendę, właśnie zdecydowali się opuścić lokal.
Uriel obrócił się, widząc wielkie oczy Verbeny. Wystarczyło mu jednego rzutu oka, żeby rozpoznać starych znajomych.
Spośród trzech osób, stojących przy wejściu do kawiarni, jedna zdecydowanie się wyróżniała.
Typ wzrostu był słusznego, choć akurat nie tym zwracał na siebie uwagę, a raczej nieprawdopodobnymi wręcz gabarytami, choć grubasem nie można byłoby go nazwać.
Szeroki jak wierzeje stodoły korpus, dźwigały adekwatnie potężne, choć nieco zbyt krótkie nogi, które rekompensowały nienaturalnie długie, ale równie monstrualne ramiona.
Osobnik najwyraźniej próbował ukryć swoją tożsamość, zakładając obszerny, niczym cyrkowy namiot płaszcz z postawionym kołnierzem, który jeszcze bardziej uwydatniał jego monstrualne wręcz gabaryty.
Na głowie goliata, tkwił nasunięty na niskie czoło kapelusz z szerokim rondem, spod którego wyzierały ciemne szkła lustrzanych okularów.
Ten nieudolny kamuflaż był przeznaczony zapewne dla otoczenia, bo Uriel od razu rozpoznał zdetronizowanego czempiona walk w stylu wolnym, Gerharda „Behemota” Heidenraicha, do którego detronizacji osobiście się zresztą przyczynił.
Niepasujący do postaci, nazbyt wysoki głos, również był charakterystyczną cechą Behemota, jak i to, że zwykł porozumiewać się pojedynczymi słowami, gdyż złożenie choćby krótkiego zdania, wykraczało poza możliwości jego elokwencji.
Drugą z postaci, był również doskonale Urielowi znany, znacznie ustępujący gabarytami Behemotowi, choć przecież też nie ułomek — Kirył „Syberia” Dragunow, którego los aż trzykrotnie zetknął z septorem i delikatnie rzecz biorąc, nie były to dla Syberii spotkania fortunne.
Trzeciego typa Uriel widział po raz pierwszy.
Łysy łeb na byczej szyi i odpychająca aparycja, wskazywały prawdopodobnie na wynajętego zbira. A arogancki wyraz jego twarzy świadczył, że raczej nie został poinformowany w jakich okolicznościach jego mocodawcy spotkali się z Urielem i jak się to dla nich skończyło.
— Ty — powtórzył swoim dziecięcym głosikiem Behemot, ale septor nie zareagował, skupiając swoją uwagę na Syberii i charakterystycznym wybrzuszeniu kieszeni jego płaszcza. Co gorsza, lufa ukrytego tam pistoletu, skierowana była w kierunku Verbeny.
— Spokojnie panie Dragunow — odezwał się cicho Uriel, widząc jak Syberii ze zdenerwowania drżą ręce, a obfity pot kropli łysą głowę.
— Spokojnie — powtórzył. — Zdejmij palec ze spustu i celuj we mnie. Dobrze?
Syberia jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę co robi i posłusznie skierował ukrytą broń w kierunku Uriela.
— Teraz lepiej. Czego panowie sobie ode mnie życzą? — spytał septor tym samym spokojnym tonem.
Nieznany zbir parsknął niecierpliwie i zrobił ruch w jego kierunku, ale wstrzymał się, zdziwiony bierną postawą pozostałej dwójki.
— Ty, z nami do samochodu — zapiszczał Behemot.
— Dobrze — natychmiast zgodził się Uriel, zadowolony, że to zaproszenie nie rozciąga się na Verbenę.
— Ale jak to… — dziewczyna odezwała się po raz pierwszy, wychodząc z osłupienia jakie wywołała na niej ta nagła sytuacja.
Właśnie do niej dotarło, że oto jakieś zbiry, w biały dzień i na jej oczach, zamierzają Uriela uprowadzić.
— Zamierzasz z nimi iść? — spytała łapiąc go za rękę.
— Niedługo wrócę — odparł.
— Chyba nie o własnych siłach — zarechotał nieznajomy zakapior, ale zaraz się uciszył, widząc, że ani Behemot, ani Syberia nie podzielali jego poczucia humoru.
— Ale absolutnie! — żywo zaprotestowała Verbena nie zwracając na draba uwagi — Dzwonię zaraz na policję i…
— Nie dzwoń — łagodnie, ale stanowczo przerwał jej Uriel. — Proszę — położył dłoń na zaciśniętej na swoim nadgarstku dłoni dziewczyny. — Najlepiej będzie, jak załatwię tą sprawę do końca — powiedział tonem wyjaśnienia. — Zaufaj mi — dodał, widząc, że Verbena nie zamierza rezygnować.
— Źle się stało, że nie posłuchał pan mojej ostatniej rady.
Uriel wstał, zwracając się do Syberii Dragunowa i ignorując pozostałą dwójkę. Zresztą przemawianie do sumienia Behemota, czy jakakolwiek inna z nim konwersacja, nie miałaby większego sensu, a wynajęty zbir, jako niewtajemniczony i tak niczego by nie zrozumiał.
Dragunow przełknął ślinę, wspominając, jak całkiem niedawno, nie mogąc pogodzić się z porażką na ringu, nasłał na Uriela trzech mordobijców i jak smutno się to dla nich skończyło.
Nauka najwyraźniej poszła w las, gdyż Syberia drżącą dłonią otarł pot z czoła i wykonał ruch ukrytą w kieszeni bronią w kierunku zaparkowanego przed lokalem samochodu.
***
Siedząc na tylnym siedzeniu obok Dragunowa, Uriel nie miałby większego problemu z odebraniem mu broni, ale nie zrobił tego. Tak jak powiedział Verbenie, chciał sprawę doprowadzić do końca i przekonać się, czy został uprowadzony z wyłacznej inicjatywy Syberii i Behemota, czy też stoi za tym ktoś jeszcze.
Samochód zaparkował na tyłach dużego, parterowego budynku, który również był Urielowi doskonale znany.
Klub sportowy „Gimnazjon” był miejscem, gdzie swego czasu trafił i dla zdobycia kasy, walczył na ringu z zawodowymi fighterami.
Nie spodziewał się wówczas, że konsekwencją tego pomysłu, będzie późniejsza dramatyczna walka z niekwestionowanym mistrzem i obecna sytuacja w jakiej się właśnie znalazł. Jak widać niełatwo jest raz na zawsze zerwać ze środowiskiem zawodowych walk w stylu wolnym, ale mimo to, Uriel postanowił właśnie to uczynić. Dlatego nie ponaglany i bez żadnych oporów, śmiało wszedł do środka.
Od jego ostatniej wizyty, niewiele się tutaj zmieniło.
Większą część, kilkusetmetrowej powierzchni, zajmowała wyposażona w niezliczone przyrządy sala do ćwiczeń, połączona z siłownią, w której teraz nie było żywego ducha. Najprawdopodobniej cały obiekt został na tą okazję zamknięty.
Tylne wejście, które Uriel właśnie przekroczył, prowadziło bezpośrednio do mniejszej sali, gdzie integralną częścią był usytuowany na jej środku ring — klasyczny heksagon z wysokiej na dwa metry, drucianej siatki.
Ponad dwadzieścia głów odwróciło się w kierunku wchodzącego Uriela. Głównie zawodników, którzy przybyli tu licząc na doskonałe widowisko, ale nie tylko.
— Miło cię znów widzieć przyjacielu! — zakrzyknął wychodząc na spotkanie, grubawy, łysiejący mężczyzna po pięćdziesiątce w białej, jedwabnej koszuli, szczerzący w szerokim uśmiechu, nienaturalnie równe, śnieżnobiałe implanty zębów, ostro kontrastujące z mocną, solarną opalenizną.
— Mogłem się spodziewać — mruknął Uriel, na widok kolejnej znajomej postaci.
— Arlen Kingpin — powiedział kpiąco, nie reagując na wyciągniętą na powitanie dłoń.
Celowo użył pełnego imienia i nazwiska najbardziej znanego w branży promotora, wiedząc, że ten wybitnie tego nie znosi, a w swoim środowisku znany jest wyłącznie jako Arlekin.
— Zapewniam cię, że nie mam z tym nic wspólnego — powiedział Arlekin tonem usprawiedliwienia, puszczając mimo uszu prowokację Uriela. — Co więcej byłem temu przeciwny — dodał z naciskiem.
— Niestety trudno cokolwiek wybić z tego zakutego łba — westchnął i skinął głową w kierunku pozbywającego się właśnie swojego kamuflażu Behemota. — Bydlak nie może pogodzić się z porażką.
— Ach, co to była za walka — ożywił się przywołując wspomnienie.
— Myślałem, że już po tobie, gdy rozsmarowywał cię po ringu, a tu taka niespodzianka… Niestety po walce zapadłeś się pod ziemię… Ale możesz stąd wyjść w każdej chwili — dodał szybko widząc nieprzeniknioną minę Uriela.
— Mam tu dość swoich ludzi i jeśli będzie to konieczne, każę go związać i tyle.
— Nie trzeba — odparł zimno Uriel. — Skoro już tu jestem, załatwmy tą sprawę do końca.
— Będziesz z nim walczył? — spytał Kingpin z błyskiem w oku.
— Nie będzie żadnej walki — odparł septor.
— Jak to? Nie wejdziesz do ringu?
— Wejdę.
Promotor spojrzał z ukosa, ewidentnie nie rozumiejąc co Uriel ma na myśli.
— Behemot jest zdeterminowany — mruknął Kingpin. — Minęły miesiące, a on wciąż nie przyjmuje do wiadomości swojej porażki. Na ringu będzie niczym wściekły byk.
Wielokrotnie powtarzał, jakie ma wobec ciebie zamiary, dlatego obawiam się, że to się może źle skończyć.
— Wtedy jakimś cudem wygrałeś — kontynuował widząc, że nie zrobił wrażenia na Urielu. — Ale jakim kosztem. Nieźle cię sponiewierał i wyglądało na to, że nic już z ciebie nie będzie, a tu… — Prawdę mówiąc, sam nie wiem co się wtedy wydarzyło.
Septor mógłby powiedzieć, że tamtego dnia, po tym co podstępnie zaaplikował mu Adrameleh, miał kłopoty z dojściem do ringu.
Ale nie powiedział.
Arlekin zaprzestał komentarzy, przywołując teraz jedynie wyraz troski na twarzy. W duchu czuł podniecenie bliskim widowiskiem.
— Tym razem nie będzie żadnego cudu — pomyślał. — Behemot zrobi wszystko, żeby się zrehabilitować i zmazać hańbę swojej jedynej porażki, a to może oznaczać, że ktoś tu nie wyjdzie o własnych siłach — znów zerknął z ukosa na Uriela. — A nie daj Boże nogami do przodu.
Jakby co, to wszyscy wiedzą, że od początku byłem temu przeciwny. Umyję ręce i tyle.
Tymczasem Gerhard Heidenraich zdążył się już przebrać i wyszedł z szatni w całej swojej przerażającej okazałości.
Mając na sobie jedynie krótkie, obcisłe spodenki, prezentował swój monstrualny, porośnięty gęstym włosiem tors. Nieproporcjonalnie długie łapska, kołysały się niczym dwa lewary, gdy wolnym krokiem zmierzał w kierunku ringu.
Przelazł przez zbyt ciasną dla niego bramkę w klatce i stanął w gotowości.
Jakby czekając na ten sygnał, do Uriela podeszła grupa zawodników, wśród których nie zabrakło Kiryła „Syberii” Dragunowa. Wciąż zdenerwowany Syberia, miał minę, jakby nie do końca wiedział, czy dobrze zrobił angażując się w całą tą awanturę. Na refleksje było już jednak za późno.
Uriel nie czekając na „zaproszenie”, wyminął „komitet powitalny” i nie troszcząc się o odpowiedni strój, śmiało wkroczył do ringu, po drodze zdejmując tylko marynarkę i wieszając ją na jednym z krzeseł.
O dziwo pojawił się sędzia, choć sądząc po wyrazie jego twarzy, wcale nie był zachwycony z roli jaka mu przypadła w udziale.
Patrząc frasobliwie to na Behemota, to na Uriela i być może porównując przepaść w gabarytach obydwu, bez przekonania wygłosił swoją zwyczajową formułę, wiedząc zapewne, że mówienie tu o jakichkolwiek zasadach, to tylko słowa puszczane na wiatr.
Gdy sędzia skończył i pozostało mu tylko dać sygnał do rozpoczęcia walki, Behemot w milczeniu wskazał palcem na Uriela, a następnie w wymownym geście, przeciągnął nim po swojej grubej szyi i zacisnął potężne pięści.
Publiczność zamarła w oczekiwaniu na sygnał sędziego.
Ten, nie wiedząc, czy na pewno dobrze robi, machnął dłonią krzycząc — „fight!” i przytomnie odskoczył niemal pod samą siatkę.
Jak się okazało, nie był to wcale zbytek ostrożności.
Zaraz po sygnale, Behemot runął na swojego przeciwnika niczym, jak to wcześniej obrazowo określił Arlekin — „wściekły byk” i gdy wydawało się, że nieszczęśnik zostanie zwyczajnie zmiażdżony, zaszedł wypadek, który wstrzymał oddech wszystkim obecnym bez wyjątku.
Uriel w nieprawdopodobnie szybkim uniku, zszedł z drogi atakującego Behemota, zanurkował pod koszącym ciosem monstrualnego ramienia i znalazłszy się obok przeciwnika, uderzył kantem dłoni tuż za jego lewym uchem. Uderzył mocno.
Olbrzym padł jak rażony gromem, tracąc przytomność jeszcze zanim zwalił się z hukiem na ringową matę.
Zamarła przez chwilę publika, jęknęła jednym głosem wychodząc z osłupienia i patrząc z niedowierzaniem to na Uriela, to na leżącego na wznak Behemota.
Za chwilę okazało się, że to jeszcze nie koniec.
Na oczach spektatorów, Uriel chwycił nieprzytomnego przeciwnika za prawą nogę, uniósł ją nieco i z chirurgiczną precyzją, rąbnął nasadą dłoni, zrywając wiązadła krzyżowe i druzgocąc staw kolanowy.
— Zawieźcie go do szpitala — powiedział wychodząc z ringu i podchodząc do osłupiałego Arlekina.
Kingpin wpatrywał się w Uriela z mieszaniną wymalowanego na twarzy bezbrzeżnego zdumienia, oraz strachu.
— Za parę miesięcy będzie mógł chodzić — powiedział Uriel, upewniwszy się, że do promotora dociera to, co się do niego mówi.
— Ale do ringu już nie wejdzie. Chyba, że na paraolimpiadzie — pozwolił sobie na cynizm.
— Teraz słuchaj uważnie, bo będę miał do ciebie prośbę.
Arlekin zamrugał oczami, raz po raz kiwając głową i dając wyraz, że zamienia się w słuch.
— Teraz stąd wyjdę — powiedział spokojnie Uriel, — a ty nie będziesz mnie szukał.
Kilka kolejnych kiwnięć potwierdziło, że do promotora dotarł ten jasny komunikat.
— Co więcej — kontynuował septor, — odradzisz to każdemu, kto by jednak chciał spróbować. Wiem, że potrafisz i wierzę w ciebie — dokończył, kładąc dłoń na jego ramieniu.
— Bywaj Arlenie Kingpin — zawołał już przy wyjściu — i nie do zobaczenia.
IV
Tym, co od razu rzuca się w oczy odwiedzającym tereny Skandlandu, jest niespotykane w tej części świata, bogactwo niczym nie skażonej przyrody.
Władze, a także zwykli obywatele zamieszkujący ten ogromny półwysep, znani byli ze swojego wręcz fanatycznego podejścia do ochrony środowiska naturalnego. Nawet wielkie i nowoczesne aglomeracje miejskie, utrzymywane były w równowadze cywilizacji z naturą, ciesząc oko licznymi parkami i ogrodami botanicznymi.
Ponadto, Skandland, od wielu lat, szczyci się najniższą gęstością zaludnienia, co bez wątpienia ma niebagatelny wpływ na niespotykaną nigdzie indziej świeżość powietrza i czystość wód.
Uriel znając upodobania Verbeny, zamiast „stugwiazdkowego” hotelu, wybrał bardziej kameralny, choć nie pozbawiony luksusowego wyposażenia dom z bali, nazywany tutaj hytte. Dziewczyna aż klasnęła w dłonie, widząc rustykalną bryłę parterowego budynku z częściowo zadaszonym, obszernym tarasem.
Jadąc tutaj z Urielem wypożyczonym samochodem, miała już przedsmak wspaniałości tutejszego krajobrazu. Mimo to, teraz oniemiała, chłonąc otoczenie, jakie do tej pory mogła oglądać jedynie na folderach reklamowych biur podróży.
Wokół, jak okiem sięgnąć, królował krajobraz górzysty, w dolnych partiach podszyty wysokopiennymi sosnami i świerkami, a u góry, cieszący oko nagością skał i turni.
Gęstwina drzew okalała budynek z trzech stron, z wyjątkiem frontu, który wychodził na gładkie niczym lustro wody fiordu. Jej lazurowo-błękitny kolor, był tak wyrazisty i jaskrawy, że zdawał się nierealny.
Obramowany pionowymi ścianami skał, szeroki na kilkaset metrów fiord, ostrymi zakosami biegł w kierunku otwartego morza, by kilkadziesiąt kilometrów dalej, połączyć z nim swoje wody.
W zasięgu wzroku, widać było kilka małych wysp, w całości pokrytych zwartą zielenią, z której gdzieniegdzie tylko, wychylały nagie krawędzie skał.
— Wspaniałe — wyszeptała Verbena, nie spuszczając oczu z widoku.
— Wiedziałem, że ci się spodoba — nieco chełpliwie odezwał się Uriel, patrząc z satysfakcją na rozpromienioną dziewczynę. — Chodźmy zobaczyć dom — otworzył drzwi z zapraszającym gestem.
Verbena niechętnie posłuchała i z ociąganiem weszła do środka, nie chcąc jeszcze rozstawać się w widokami na zewnątrz.
Wnętrze przedstawiało się prosto i funkcjonalnie.
Za krótkim przedsionkiem, wyposażonym jedynie w szafę na nakrycia wierzchnie, znajdował się wielki salon z wygodną, rogową kanapą, przy której ustawiono niską, drewnianą ławę, przykrytą kolorowym obrusem, haftowanym w tutejsze, folklorystyczne wzory.
Naprzeciw, zainstalowany był pokaźny kominek z różowego kamienia, na okapie którego, stały rzeźbione w wielorybiej kości miniatury zwierząt — fok, jeleni i spinających się do skoku łososi.
Obok, zwykła, trzydrzwiowa szafa z lustrem. W głębi, kuchnia z „wyspą”, oddzielona od salonu długim stołem z krzesłami, stanowiącymi jadalnię.
Za pełnymi, drewnianymi drzwiami, była sypialnia z podwójnym łóżkiem, nad którym wstawiono duże okno, dające widok na niebo.
Przyległa do sypialni łazienka, robiła wrażenie bajecznie kolorową mozaiką, jaka pokrywała całe jej ściany, od sufitu, aż do podłogi, oraz stojącą na środku, wielką, mosiężną wanną, z rustykalną, miedzianą armaturą.
Ale największe wrażenie robił taras, na który prowadziły bezpośrednio z salonu, zajmujące niemal cała ścianę, rozsuwane, szklane drzwi. Wychodził bezpośrednio na wody fiordu, tak, że jego najbardziej wysunięte pale, na których był wzniesiony, zanurzały się w wodzie.
Taras, zbudowany z impregnowanych desek, na wypadek kaprysów pogody, był w połowie zadaszony. W jego krytej części, stał niewielki stolik i pokryta miękkimi poduszkami, ratanowa kanapa. Poza tym, stał tam gazowy grill i barek na kółkach, a także specjalny stojak z różnego rodzaju wędziskami i innym sprzętem dla amatorów wędkowania w krystalicznie czystych wodach fiordu.
Część odkryta, wyposażona była jedynie w dwa ratanowe fotele i drabinkę, po której można było wejść do wody, gdyby komuś przyszła ochota popływać w lodowato zimnej wodzie, lub co bardziej wskazane, zanurzyć się, po wyjściu z sauny, która mieściła się tuż obok w niewielkiej przybudówce ze spadzistym dachem.
W innej, również zadaszonej i pozbawionej podłogi przybudówce, stała na wodzie łódź motorowa. W pełni wyposażona i z kluczykami w stacyjce.
Verbena po raz kolejny westchnęła z zachwytu, stojąc na tarasie i patrząc na czerwoną kulę słońca, powoli zbliżającą się do odległego horyzontu i odbijającą się krwawym blaskiem, od nieruchomego zwierciadła wody.
— Nie ma co, przyjemny widok — powiedział cicho Uriel, żeby nie płoszyć wrażenia i objął dziewczynę.
— Wspaniały — przyznała nie odwracając się.
— Będziesz mogła go podziwiać jeszcze wiele razy. O ile pogoda dopisze — dodał rzeczowo. — Tymczasem myślę, że trzeba pomyśleć o kolacji.
Wobec tych wizualnych wrażeń, dziewczyna w ogóle nie pomyślała o czymś tak trywialnym jak jedzenie, choć po długiej podróży z lotniska, zdążyła solidnie zgłodnieć. Już miała zaprotestować, gdy uprzedził ją Uriel.
— Możemy zjeść tutaj — powiedział łagodnie, odgadując jej intencje. — I pozwól, że ja zajmę się przygotowaniem kolacji.
Nie czekając na reakcję, pocałował ją lekko w policzek i ruszył do kuchni, pozostawiając Verbenę jej kontemplacjom.
***
Trzeba przyznać, że agencja zajmująca się wynajmem luksusowych domów, dbała o swoich wymagających klientów. Uriel z zadowoleniem stwierdził, że zaopatrzenie spiżarni zaspokoiło by nawet najbardziej wyszukane gusta.
Oprócz typowo regionalnych produktów, takich jak gravlax, czyli marynowanych w soli i cukrze płatów łososia, albo długo dojrzewającej szynki renifera, oko cieszył wybór różnego rodzaju serów, poukładanych na drewnianych półeczkach z załączonymi nazwami i krótkimi informacjami, dotyczącymi specyfiki produkcji i smaku.
W wielkiej szafie chłodniczej, odkrył prawdziwą obfitość wszelkiego rodzaju owoców morza w wersji mrożonej, lub świeżej, pakowanej próżniowo.
Całą osobną komorę, zapełniały przeróżne jarzyny i owoce — głównie cytrusowe.
Na dolnych półkach, leżały w rzędach butelki szampana, białego wina, oraz piwa. Nie zabrakło ma się rozumieć, pękatej i oszronionej butli tutejszej wódki.
Uriel zakrzątał się z wprawą zawodowego kucharza.
Na wielkiej patelni rozlał odrobinę oliwy, na którą rzucił dwa ząbki posiekanego czosnku. Gdy oliwa dostatecznie się rozgrzała, zsunął całe opakowanie dorodnych krewetek tygrysich i całość oprószył drobno mieloną solą morską.
W trakcie, gdy krewetki raźno skwierczały, roztaczając wokół coraz intensywniejszy zapach, ukroił kilkanaście plasterków sera. Ma się rozumieć, nie jako dodatek do krewetek, które takiego towarzystwa wybitnie nie lubią, ale jako osobną przekąskę. Wybór Uriela padł na brie i camembert, którego plasterki elegancko rozłożył na desce w towarzystwie oliwek i kawałeczków włoskiego orzecha.
Krewetki miały już zdecydowanie dość, dlatego unikając przeciągnięcia, pośpiesznie przerzucił je na wielki, drewniany talerz i udekorował ćwiartkami limonki.