E-book
7.35
drukowana A5
43
Plemię Morbusa

Bezpłatny fragment - Plemię Morbusa


5
Objętość:
218 str.
ISBN:
978-83-8369-391-0
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 43

„Co dziś jest fantazją, jutro może stać się rzeczywistością. To tylko kwestia czasu.”

autor

„… — Synu, potwory nie istnieją. To tylko taki symbol, alegoria, metafora…

— Tak?? To co do cholery stoi za twoimi plecami!!!…”

fragment z filmu „Hellriser”

I

Podobno pierwsi byli Kreatorzy. Istoty niezmierzonej potęgi, których możliwości wykraczały poza granice rozumienia. Sensem i celem ich bytu, było nieograniczone żadnymi barierami tworzenie. Zawieszeni w swoim uniwersum, nie znając wartości czasu, formowali materię stałą, gazową i ciekłą, oraz niezliczone formy pośrednie. Osnową dla ich działania, była nie mająca początku, ani końca przestrzeń — do tej pory próżna.

Kreatorzy choć potężni, nie byli jednak wszechmogący. W szale tworzenia nie mogli niczego cofnąć, zmienić, czy zniszczyć. Nad raz powołanym bytem, tracili kontrolę i tak pojawił się chaos.

Niezliczone ilości tworów oddziaływały na siebie, współistniały, przenikały, lub kolidowały. Pojawiło się światło z rozbłysków zderzających ze sobą bolidów. Jedne unicestwione, zamienione w mgławice cząstek, inne umierały powoli, w żarze niekończących się eksplozji. Jeszcze inne, ukształtowane i oszlifowane przez kosmiczne wiatry, tworzyły zespoły i układy.

Jeden z Kreatorów, zwrócił się ku z pozoru nieistotnej perle zawieszonej wśród nieskończoności skał, skupisk cieczy i gazów. Zawęził swoją uwagę do tej właśnie drobiny, nadając jej nazwę Terris i nie dbając więcej o pozostały bezmiar wszechświata, stworzył na niej materię ożywioną.

Mijały eony, podczas których Kreator tworzył na Terris kolejne formy życia. Jedne pozostawione same sobie szybko ginęły bez śladu, inne trwały dłużej, by po pochłonięciu współżyjących, pochłonąć i unicestwić samych siebie.

Stwórca nie znał pojęć jakimi są zniecierpliwienie, czy zniechęcenie. Tworzył dalej, każde „nieudane” dzieło zastępując kolejnym.

Wreszcie zdawałoby się, że powołał do życia doskonałość. Dwa, zależne od siebie, współistniejące w symbiozie organizmy: herban i animali. Obdarzone zdolnością prokreacji, wkrótce zapełniły oddany im świat.

Poddając się procesom ewolucji, dzieląc na gatunki, dostosowując i udoskonalając, zachowały równowagę, będącą warunkiem przetrwania.

Kreator, dostrzegając prawidłowość swojego dzieła, stworzył istotę trzecią — homos.

Homos nie podzielił się wzorem swoich poprzedników na tysiące gatunków. Zamiast tego, zaczął w ogromnym tempie ewoluować. Bardzo szybko podporządkował sobie herban i animali, wykorzystując do tego nieosiągalne dla nich zdolności mentalne.

Pomimo pojawienia się nowego, inteligentnego bytu, równowaga nie została zachwiana. Homos, nazywający później samego siebie człowiekiem, rozumiał, że życie w symbiozie zapewnia przetrwanie.

Kreator, który tworząc swoje ostatnie dzieło zawarł w nim pierwiastek samego siebie, całą swoją uwagę skupił właśnie na nim.

Człowiek nie zawiódł swojego stwórcy. W coraz doskonalszym umyśle, uświadamiał sobie, że istnienie zawdzięcza nieznanej potędze — praojcu, któremu zresztą zaczął oddawać cześć, modląc się, budując świątynie i składając ofiary.

Jednak porządkiem tego, zdawałoby się idealnego świata, zachwiać miał czynnik, który paradoksalnie gwarantował przetrwanie. Prokreacja.

Człowiek, z uwagi na swoją dominację, nie miał właściwie naturalnych wrogów. Jego rosnącą liczebność weryfikowały jedynie warunki naturalne, oraz sporadyczne, nieprzewidziane okoliczności. Pomimo rozwiniętego umysłu, nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia. Ale Kreator, dla którego czas stanowił zupełnie inna miarę, wiedział, że za niespełna sto pokoleń, liczba ludzi osiągnie skalę, która stanie się zgubą dla świata roślin, zwierząt i w końcu dla niego samego.

Stwórca postanowił ocalić swoje dzieci. Nie mogąc niczego zmienić, ani zredukować, stworzył aurum — szlachetny kruszec mający szczególne właściwości oddziaływania.

Ludzie z czasem pojęli wartość tego daru. Po jego wpływem, szybko pojawiły się do tej pory nieznane cechy, mające być najgorszymi jakie kiedykolwiek będą towarzyszyć istocie ludzkiej. Chciwość, zazdrość i ich konsekwencja — nienawiść.

Na początku efekty były sporadyczne. Drobne zatargi, potyczki, mordy. Wkrótce jednak pojawiły się wojny.

Kreator „odetchnął z ulgą”. Jego dzieci były ocalone. Populacja w miarę regularnie redukowana, nie mnożyła się już tak jak wcześniej. Równowaga wróciła do świata ziemi.

Niestety nie trwało to długo. Ludzie pojęli, że wzajemne zabijanie, nie sprzyja gromadzeniu bogactw, które dawno nimi zawładnęły. Zaniechali eksterminacji, a niczym niepohamowana prokreacja, znów przyczyniła się do lawinowego wzrostu liczebności. Wizja zagłady ponownie zawisła nad ziemią. Ale kreator nie poddawał się. Chcąc przeprowadzić skuteczną interwencję, zrobił to, co było sensem jego istnienia — tworzył.

Gdyby wtedy zdał sobie sprawę z następstw swojego dzieła, przenigdy by do niego nie przystąpił, pozwalając raczej na powolną śmierć ukochanego skrawka kosmosu.

Twór, który powołał, aby ostatecznie ocalić świat ludzi, nie był ani żywy, ani martwy. Morbus — jedyny prawdziwy wróg ludzkości. Plugawy, cyniczny byt, działający podstępnie i zdradziecko. Z założenia miał ograniczać zdolność rozmnażania, a także sprowadzać przedwczesną śmierć.

Dostawszy się do żywego świata, pozbawiony jakiejkolwiek kontroli, rozpełzł się mnożąc z niewyobrażalną szybkością i zaatakował.

Już w pierwszym stuleciu, mierząc miarą ludzką, zabrał więcej istnień, niż wszystkie dotychczasowe wojny razem wzięte.

Każdy z jego pomiotów działał niezależnie. Bytując obok ludzi, rozsiewał swoje plugawe ziarno szerząc ból, niemoc i w końcu śmierć.

Ludzie, nieświadomi obecności śmiertelnego wroga, początkowo wierzyli, że to boska kara za popełnione grzechy. Później, wraz z rozwojem intelektualnym, przyczynę upatrywali w truciznach niewiadomym sposobem pojawiających się w powietrzu. Wreszcie nauczyli się odczytywać znaki i rozpoznawać objawy, aby móc się bronić. Prymitywne z początku metody i środki nie przynosiły praktycznie żadnych efektów. Jednak z czasem, umysł wspomagany wolą przetrwania sprawił, że obrona stawała się coraz bardziej skuteczna. Rozwinęła się ogromna gałąź nauki służąca zapobieganiu, rozpoznawaniu i leczeniu chorób.

Medycyna ostatecznie położyła kres masowym epidemiom wyludniającym całe miasta. I choć wróg nie zaprzestał swojej aktywności, to widmo hekatomby zostało zażegnane.

Ale dzieci Morbusa, nazywane później siewcami, albo morfami, przyczajone w swoich płaszczyznach równoległego świata zwanego Erebem, uczyły się i mutowały, bezustannie szukając sposobności skutecznego ataku.

Kreator przekonał się, że człowiek — jego najdoskonalsze dzieło, przetrwa dzięki sile umysłu. Jednak będąc świadkiem bliskiej i zdawałoby się nieuchronnej zagłady, zdawał sobie sprawę, że bestia, którą powołał do życia, może jeszcze unieść swój niszczycielski łeb. Aby temu zapobiec, powołał na ziemi kolejne istoty — septorów, z zadaniem tropienia i eliminowania poszczególnych siewców, emanujących swoimi plugawymi wyziewami.

Septorowie pozornie nie różnili się od ludzi, wśród których od tej pory mieli żyć. Jednak żaden człowiek, który dostałby się do Erebu, nie byłby w stanie stawić czoła nawet najsłabszej z bestii Morbusa. Dlatego Kreator wyposażył Septorów w optymalne cechy fizyczne, oraz mentalne, spotykane nie tylko wśród ludzi, ale również i zwierząt.

Oto historia jednego z nich.

II

Verbena usiadła na pniu powalonego drzewa. Rozpięła kurtkę, bo choć wczesnowiosenny poranek był chłodny, to teraz promienie słoneczne nieśmiało zaczęły ogrzewać zacieniony wcześniej skraj lasu.

Lasu? Oho, lasku raczej. Bo jakże nazwać niewielkie, może z pięciohektarowe skupisko drzew? Skrawek zieleni, którego nie wchłonęło wielkie miasto, tylko z powodu jakichś tam dotacji na ochronę środowiska, jakie otrzymał ratusz nazywając to miejsce zielonymi płucami Agharty.

Verbena udała, że nie widzi stosu piętrzących się opodal samochodowych opon. Odchyliła głowę do tyłu, zamknęła oczy i chciwie wciągnęła ulotnie, pachnące żywicą powietrze. Lubiła to miejsce. Przynajmniej raz w tygodniu, w dniu wolnym od pracy, przyjeżdżała tu swoim mini — elektrykiem, żeby posiedzieć we względnej ciszy i samotności. O tej porze, raczej nikt nie powinien zakłócić jej spokoju.

Lasek nie był szczególnie uczęszczanym miejscem. Bo i po co? Ścieżka rowerowa, jaką kiedyś próbowano tu wytyczyć zarosła krzakami — i nic dziwnego, komu by się chciało jeździć rowerem w kółko.

Ścieżka zdrowia podzieliła ten sam los, nie wytrzymując konkurencji z nowocześnie i modnie wyposażonymi siłowniami, klubami fitness, zumby, samby i innej mamby. Agharta, jako miasto nowoczesne, oferowała swoim mieszkańcom nieskończoność rozrywek i atrakcji, tak że nawet wieczorami, sporadycznie zjawiały się tutaj gruchające parki. Poza tym, psa z kulawą nogą nie uświadczysz.

Nawiasem mówiąc, Verbena skończyła dwadzieścia pięć lat i w środowisku uważano ją za dziwaczkę. Choć niewątpliwie ładna, to nie potrafiła (lub nie chciała) swoich walorów podkreślić, ani odpowiednio wyeksponować. Chyba po prostu nie pasowała do standardów wielkiego miasta.

Wbrew znakomitej większości swoich rówieśniczek, nigdy nie skorzystała z dobrodziejstw medycyny estetycznej. Nie zrobiła sobie cycków, nie wszczepiła implantów w pośladki, ani nie potraktowała twarzy botoksem. Do fryzjera chodziła raz w miesiącu. Omijała salony masażów, pilingów, rewitalizacji i szeroko rozumianej odnowy biologicznej. Nie zrobiła sobie nawet tatuażu — co było wręcz nieprawdopodobne wobec faktu, że tatuaże posiadało circa dziewięćdziesiąt siedem procent ludności (pozostałe trzy procent, to małe dzieci), a paznokcie malowała sama w domu. Dziwadło i tyle.

Koleżanki z pracy z początku obgadywały ją szepcząc za plecami, gdy nie reagowała — kpiły w żywe oczy. Wreszcie się znudziły i dały spokój „dziwolągowi”. Taki stan rzeczy odpowiadał jej najbardziej.

Co do facetów, to już prawdziwa porażka. Mogła powiedzieć, że było dwóch. Z pierwszym spotykała się jeszcze podczas studiów. Na kilku randkach, do których doszło, chłopak więcej uwagi poświęcał ekranowi iphona niż jej. Z drugim było jeszcze gorzej. Lowelas przyjechał swoim wypasionym samochodem i już na wstępie, mrugając porozumiewawczo, zachwalał wygodę siedzeń, a zwłaszcza tylnej kanapy. Po tych przygodach, postanowiła dać sobie na razie spokój z płcią przeciwną.

Tak w ogóle, to jej dotychczasowe życie niezbyt było przebojowe. Studia ukończyła z wyróżnieniem, na najbardziej trywialnym i nudnym kierunku jakim jest marketing i zarządzanie, co pozwoliło na podjęcie pracy w „Subromie” — korporacji farmaceutycznej zatrudniającej połowę miasta. Tam, zamknięta w jednym ze szczurzych boksów, produkowała na laptopie, przy użyciu najnudniejszej aplikacji jaką jest wizualizacja danych, niekończące się ciągi zestawień, kalkulacji i prognoz. To potwornie nudne i monotonne zajęcie, pozwalało jednak na finansową niezależność. Już jakiś czas temu, wyprowadziła się z rodzinnego domu, do jednego z tysięcy mieszkań, osiedla szesnastopiętrowych wieżowców, wybudowanych dla „Subromu” zresztą.

— Sama, w betonowej dżungli, bez przyjaciół, z perspektywą nudnej do bólu pracy.

Westchnęła zdając sobie sprawę, że zaczyna się nad sobą użalać. Zerknęła na książkę, którą zabrała ze sobą żeby poczytać na łonie natury, a którą położyła tymczasem na pniu obok siebie.

— Ha, następne dziwactwo — pomyślała, — jakby nie było streamboxów, czy choćby przestarzałych i niemodnych już audiobooków.

Miała już zabrać się do lektury, gdy nagle kontem oka złowiła jakiś ruch. Coś poruszyło się w kępie suchej trawy, kilkanaście metrów od pniaka, na którym siedziała. Ku jej wielkiemu zdziwieniu, z trawy wychynęło nieduże zwierzątko.

— Zajączek! — zidentyfikowała ma się rozumieć w myślach, nie chcąc spłoszyć leśnego gościa.

Będąc miłośniczką filmów przyrodniczych, wiedziała, że to najprawdziwszy szarak, a nie świnka morska, czy królik, wywieziony tutaj przez znudzonego właściciela, który wspaniałomyślnie eksmitował pupila do lasku, zamiast wykopać na śmietnik, gdzie rychło stałby się łupem zdziczałych kotów lub szczurów, jakich w Agharcie nie brakowało.

Z tych samych filmów dowiedziała się, że jeśli zachować ciszę, nie ruszać się, a wiatr będzie sprzyjający, można bezkarnie obserwować niemal każde zwierzę, samemu nie będąc widzianym. Zamarła w bezruchu, starając się nawet nie mrugać i z zadowoleniem poczuła, że lekki wietrzyk wieje w jej kierunku. Zwierzątko jej nie widziało i nie mogło wyczuć jej obecności.

Verbena nigdy nie podejrzewała, że na tym marnym skrawku zieleni mogą mieszkać jakieś zwierzęta, oprócz okazjonalnie widywanych ptaków — głównie wron i kawek. Tym bardziej postanowiła jak najdłużej wytrwać w bezruchu, ciesząc się z tego spotkania, gdyż do tej pory, jakiekolwiek zwierzęta z wyjątkiem domowych, widywała wyłącznie na filmach i jeden raz w ogrodzie zoologicznym.

Tymczasem zając pomyszkował w trawie, coś tam skubnął i zajął się poranną toaletą, śmiesznie pocierając przednimi łapkami pyszczek i długie uszy. Przerwał to zajęcie, stanął słupka, zastrzygł uszami… i wtedy, w jednej chwili wydarzenia potoczyły się błyskawicznie.

Coś dużego, z niebywałą prędkością wypadło zza linii drzew i dopadło zająca. Rozległ się krótki pisk, po czym zapadła absolutna cisza.

Totalnie zaskoczona, sparaliżowana strachem dziewczyna, przestała nawet oddychać, widząc, że tym co tak nagle się pojawiło, by przypieczętować los biednego zwierzątka jest człowiek.

Nagły gość był raczej niewysoki i szczupły do chudości, co wprawdzie trudno było ocenić z uwagi na dziwaczny strój. Nosił granatowe, drelichowe spodnie jakich używają robotnicy budowlani i coś, co wyglądało jak meksykańskie ponczo przewiązane w pasie sznurkiem, a było prawdopodobnie starym, wypłowiałym kocem, w którym uczyniono otwory na głowę i ręce. Tej osobliwej garderoby dopełniały pasujące jak pięść do nosa brązowe, wizytowe półbuty — zdeptane i wytarte.

Oceniając powierzchowność przybysza, Verbena doszła do wniosku, że być może to jakiś kloszard koczujący w rejonie lasku. Jednak z jakiegoś powodu, nie pasował do znanych z Agharty standardów.

— A może uciekinier z zakładu zamkniętego? — ta ostatnia myśl ją zmroziła. Wyobraziła sobie, że oto jakiś niebezpieczny wariat, stoi kilkanaście metrów od niej, a w pobliżu nie ma nikogo kto przyszedł by jej z pomocą. Pomyślała o telefonie komórkowym tkwiącym w kieszeni kurtki, ale nie miała odwagi po niego sięgnąć. Zresztą wybranie numeru alarmowego i zawiadomienie służb, natychmiast ją zdemaskuje, a wtedy morderca zająca będzie miał jeszcze mnóstwo czasu, żeby się z nią rozprawić.

Wszystkie te rozważania przestały mieć znaczenie, gdy nieopatrzny ruch, czy może mrugnięcie oka, zwróciło uwagę domniemanego furiata. Jego głowa zwróciła się w kierunku dziewczyny ruchem błyskawicznym, jakby oglądanym na poklatkowym ujęciu. Dziewczyna wstrzymała oddech widząc, jak mężczyzna najpierw zamarł w bezruchu, po czym powoli się wyprostował, niewątpliwie patrząc prosto na nią.

— Dzień dobry.

Odezwała się, postanawiając przejąć inicjatywę i siląc na najłagodniejszy ton.

— Przepraszam jeśli pana eee, przestraszyłam… tak tu sobie siedzę, i właśnie miałam iść…

Zerwała się z miejsca widząc, że przybysz zrobił krok w jej stronę. Ten natychmiast się zatrzymał, wyciągnął przed siebie obie ręce dłońmi skierowanymi ku górze i opuścił głowę w geście powszechnie rozumianym jako — „jestem bezbronny i nie mam złych zamiarów”.

Verbenę ta deklaracja wcale nie przekonała. Wciąż miała w pamięci biednego zajączka i sposób, w jaki dziwny typ przypieczętował jego los.

— To ja już sobie pójdę… do widzenia… — znów krok w jej stronę i znów ta sama pozycja uległości w reakcji na nerwowy ruch dziewczyny.

— Czego pan chce? Nie mam przy sobie żadnych pieniędzy…

— Nie odchodź — przybysz odezwał się po raz pierwszy, głosem łagodnym i cichym.

— Ale ja muszę, czekają na mnie — skłamała, bo przecież nikt na nią nie czekał.

— Zaczekaj… nie bój się...proszę…

Nieznajomy miał dziwny sposób mówienia. Tak jakby zastanawiał się nad każdym wypowiadanym słowem i nie do końca wiedział, czy używa właściwych.

— Wcale się nie boję (znów skłamała), po prostu się śpieszę.

Z tej odległości, mogła już dokładniej przyjrzeć się obcemu. Zauważyła, że ma bardzo regularne i delikatne rysy twarzy, choć młodzieńcem na pewno już nie był. Jasna, czysta cera nie pasowała do siermiężnego stroju. Szare, być może siwiejące włosy, były porządnie i gładko zaczesane do tyłu, odsłaniając wysokie, jasne czoło bez zakoli.

Stwierdziła, że ta twarz nijak nie przystawała do standardu bezdomnego menela. Gdyby spotkała tego człowieka w innych okolicznościach, pewnie wydałby się jej sympatyczny.

— To chyba jednak czubek — pomyślała, — albo ekscentryk jakich w Agharcie jest pewnie więcej niż szczurów. Ubrał się taki w łachmany i buszuje po lesie udając survivalowca.

— Skąd się pan urwał? — spytała zakładając, że typ chyba nie stanowi dla niej zagrożenia.

— No skąd się pan tu wziął? — poprawiła, widząc, że nie zrozumiał kolokwializmu.

— Nie wiem…

— Czyli czubek z amnezją — zdiagnozowała w myśli oczywiście.

— Musi pan iść do miasta — wskazała palcem kierunek, — tam panu pomogą.

— Byłem tam… w mieście — pokręcił żałośnie głową, jakby nie najlepiej wspominał tą wizytę.

— No i?

— Nie rozumiem… miasta.

— No pewnie. Jak się siedzi w pokoju bez klamek, to miasto może przerażać — pomyślała.

— Fajnie się rozmawiało, ale na mnie już czas — postanowiła zakończyć tą osobliwą dyskusję. Do widzenia.

— Kiedy?

— Co kiedy?

— Kiedy wrócisz?

— Ech, po co niby mam wracać?

— Żeby pomóc…

— Pomóc? Jakoś do zamordowania zajączka pomocy nie potrzebowałeś — zauważyła z wyrzutem pozbawiając się resztek strachu.

— Z a j ą c z k a — powtórzył powoli jak dziecko poznające nowe słowo.

— Właśnie tak, bezbronne małe zwierzątko!

— Zabiłem zwierzę — wskazał leżącego w trawie szaraka.

— Właśnie, zabiłeś, a może to był jedyny, ostatni tutaj?

— Nie — zaprzeczył energicznie kręcąc głową. — Jest jeszcze… — szukał odpowiedniego słowa — tyle — pokazał trzy palce.

— Aha, świetnie, co ty nie powiesz, są jeszcze trzy, ho, ho całe stado… — A niby po co go zabiłeś??

Na twarzy obcego odmalowało się bezbrzeżne zdumienie.

— Żeby jeść — powiedział, jakby to była najbardziej oczywista rzecz.

Ta prosta odpowiedź całkowicie zbiła Verbenę z tropu. Przez chwilę nie wiedziała co powiedzieć.

— Jesteś… głodny?

— Muszę jeść… Tak jak ty — dodał po chwili.

— No tak, ale ja nie uganiam się za zwierzętami po lesie. W mieście jest mnóstwo jedzenia, są sklepy, restauracje… — Boże, tłumaczę jak małemu dziecku.

— Byłem tam — pokiwał frasobliwie głową.

— I co?

— Wygnali.

— Ech, no tak, wszedł do sklepu, czy restauracji w tym stroju i go ochrona wywaliła, poza tym pewnie nie ma ani grosza przy duszy. Biedny czubek. Trzeba by zawiadomić jakieś władze, opiekę, czy coś — rozważała. — Właściwie po co ja się w to pakuję? Co mnie ten typ obchodzi? Z drugiej strony, co mi szkodzi pomóc człowiekowi. Trzeba, choćby dla tych trzech zajęcy, które tu rzekomo zostały — zaśmiała się w duchu.

— Jak długo tu jesteś? — spytała, żeby zdobyć jakiś informacje dla służb.

Nieznajomy zastanawiał się chwilę, wreszcie wyciągnął dłoń z rozczapierzonymi pięcioma palcami, a następnie wskazał słońce i zatoczył ręką łuk od horyzontu po horyzont.

— Pięć dni — odgadła Verbena.

— Dni — powtórzył.

— A wcześniej, gdzie byłeś? — drążyła.

— Wcześniej?…W Erebie — odpowiedział marszcząc brwi i odruchowo przyciskając dłoń do piersi. — Jeszcze nie mogę tam wrócić. Nie jestem… gotowy.

Gdy opuścił rękę, zauważyła czerwoną szramę zaczynającą się na szyi i biegnącą do obojczyka.

— Jesteś ranny?

— To nic — naciągnął rozchełstany pod szyją materiał.

— Ten Ereb to twój dom?

— Nie — zaprzeczył energicznie.

— Miejsce skąd pochodzisz?

— Nie, nie. Ale… wrócę tam… muszę.

Verbena doszła do przekonania, że dalsze wypytywanie osoby chorej psychicznie do niczego nie zaprowadzi.

— Niczego nie obiecuję, ale spróbuję ci pomóc — oznajmiła.

Promienny uśmiech ozdobił twarz nieznajomego, a było to określenie wielce trafne, gdyż uzębienie miał idealne i nieskazitelnie białe.

— Teraz pojadę do miasta i zobaczę co się da zrobić.

Uśmiech nieznajomego zniknął jak starty ścierką.

— Ty pomóż… zrozumieć.

— Co niby zrozumieć? Naprawdę nie wiem o co ci chodzi.

Mężczyzna zacukał się, nagle spostrzegł leżącą na pniaku książkę, o której wobec tego niezwykłego spotkania Verbena całkiem zapomniała.

— Ach tak, zabrałam żeby poczytać i przez ciebie nic z tego nie wyszło. Co tak patrzysz? Proszę jeśli chcesz — wyciągnęła rękę z książką jak najdalej od siebie. Wziął bez słowa, obejrzał z największą ciekawością, po czym otworzył na przypadkowej stronie. Przebiegł oczami po stronicy, i oddał dziewczynie.

— No tak — westchnęła — Szekspir to nie najłatwiejsza lektura.

— „...Może im deszczu brakło; jak go łatwo wylać by mogła burza moich oczu…” — zaczął jednym tchem i kontynuował, ku coraz większemu zaskoczeniu dziewczyny. Skończył na — „…W ateńskim gaju, w wskazanej gęstwinie, przyjdę do ciebie, zanim północ minie…”

— O cholera, zrobiło się dziwnie — pomyślała. — Słyszałam o technice szybkiego czytania i o pamięci fotograficznej, ale to chyba coś więcej. Może osoby chore psychicznie miewają jakieś ukryte zdolności. Ten tu najwyraźniej cierpi na jakąś amnezję, ale z zapamiętywaniem nie ma problemu.

— Widzę, że lubisz czytać — stwierdziła udając, że nic ją nie zdziwiło.

— Umiem… nauczyłem się, ale… nie wszystko rozumiem. Pomóż zrozumieć.

— Umie czytać, ale nie rozumie… — pomyślała — Może to jakiś zwariowany cudzoziemiec, który nie rozumie obcego języka? Chociaż nigdy nie słyszałam, żeby ktoś nie rozumiał języka, za to czytał jak z nut. Na razie, to ja rozumiem tylko tyle, że gość potrzebuje pomocy.

— Posłuchaj. Naprawdę muszę już iść, ale wrócę — dodała szybko, — choćby po to, żeby przywieźć ci coś do jedzenia. Poczekaj tu na mnie, poczytaj sobie, książkę oddasz mi później. W porządku?

Mężczyzna pokiwał głową, choć nie wyglądał na przekonanego. Verbena poszła w kierunku zaparkowanego mini, zatrzymała się na chwilę.

— A w ogóle, to jak ty masz na imię? Ja jestem Verbena — dodała wskazując na siebie palcem.

— Jestem Uriel.

III

Pierwszym wrażeniem po otwarciu oczu była ciemność i zimno. Wprowadzenie ciała w drżenie wprawdzie złagodziło odczuwalność chłodu, ale szybko zużywało energię. Wiedział, że dłuższe przebywanie w tym stanie odbędzie się kosztem organizmu. Ciemność nie stanowiła problemu — akomodacja oka przebiegła błyskawicznie.

Septor rozejrzał się po otoczeniu. Z jednolitej barwy ziemi, krzewów i drzew, wychwycił jaskrawy kolor ciepła, emanującego ze stworzenia siedzącego na gałęzi. Wspiął się bezszelestnie — zabił, pozbył piór, rozdzielił i połknął kawałeczki mięsa. Pokrzepiony tym doraźnym posiłkiem pobiegł, kierując się na otwartą przestrzeń w stronę łuny licznych świateł rozlewających się aż po widnokrąg. Bieg rozgrzewał, ale utrzymywany zbyt długo będzie wyczerpujący. Instynkt kazał mu zatrzymać się na granicy ciemności, ukryć i obserwować.


Wielkie miasto nie zasypia nigdy. Właściwie to nocą dzieje się więcej, niż za dnia. Tłumy ludzi przemierzają sieć ulic i podziemnych przejść, wracając lub dążąc do nigdy nie zamykanych firm, sklepów, galerii, zakładów usługowych, restauracji, klubów, salonów odnowy i rewitalizacji, świątyń wszystkich wiar, hoteli, czy własnych mieszkań.

Ruch wszelkiej maści pojazdów, również nie zamiera, krzyżując się ze sobą w rytm zmieniających świateł. Dyno — magnetyczne składy komunikacji publicznej suną bezszelestnie, niczym wielkie, rozświetlone od środka gąsienice. Równolegle, na kilku pasach, tłoczą się elektryczne i wodorowe samochody. Wśród nich lawirują skutery i hulajnogi neograwitacyjne.

Różnej wysokości, stalowo — szklane i kompozytowe budowle, jarzą się hologramami reklam i tysiącami neonów stroboskopowych.

Septor przyglądał się i nasłuchiwał, próbując dostroić do tego miejsca. Nie rozumiał niczego, ale jego dwukrotnie doskonalszy od przeciętnego człowieka mózg, chłonął strumień informacji, przetwarzał, zapamiętywał i układał pasujące do siebie elementy.

Pierwszym celem było dostosowanie, zrozumienie nowego środowiska, wtopienie w nie. Dopiero później przyjdzie czas na zadanie, do którego został stworzony.


***


Jadąc do domu, Verbena przełączyła swojego elektryka na autodriv, wcisnęła guzik interkomu i wybrała numer.

— Pogotowie alarmowe, słucham — w głośniku zabrzmiał burkliwy głos operatorki.

— Godzinę temu spotkałam mężczyznę, który być może potrzebuje pomocy — przeszła od razu do sedna, wiedząc, że operatorzy alarmowego nie tolerują jakichkolwiek powitań, wstępów, czy choćby form grzecznościowych.

— Co znaczy być może? Potrzebuje czy nie?

— Wydaje mi się, że tak.

— Co w ogóle się stało?

— No, yyy spotkałam go w lasku za miastem. Wydaje mi się, że on tam koczuje, jest zagubiony, głodny…

— Napastował panią?

— Nie, nie, nic z tych rzeczy. Po prostu dziwnie się zachowywał, tak jakby był psychicznie chory. Pomyślałam, że może uciekł z jakiegoś zakładu zamkniętego.

— Z zakładu? Chwileczkę — rozległ się odgłos stukania w klawiaturę.

— Nie mamy żadnego zgłoszenia o ucieczce z jakiejkolwiek placówki służby zdrowia, ani z zakładów penitencjarnych.

— No nie wiem,… on naprawdę jest dziwny. Na moich oczach zabił zająca — dodała szybko, sądząc, że może to wzbudzi jakieś zainteresowanie operatorki.

— Co to jest ten zając?

— No zwierzątko takie małe z uszkami i ogonkiem.

— Nie wyślę żadnych służb z powodu kogoś kto zabił szczura. Zgłoszenie jest bezpodstawne. Proszę na przyszłość nie nadużywać numeru alarmowego. Jest to zagrożone karą grzywny.

— Ale…

Niestety operatorka się rozłączyła.

— No to klops. Całkiem mnie olała.

Dziewczyna rozważała jeszcze próbę zaapelowania do pomocy społecznej, ale porzuciła tą myśl, wychodząc z słusznego założenia, że efekt będzie pewnie taki sam, czyli żaden.

— Co więc robić? Zapomnieć o tym dziwnym spotkaniu. Przejść nad nim do porządku dziennego, jak zrobiło by dziewięćdziesiąt dziewięć procent mieszkańców Agharty? No nie wiem? Głupio tak trochę, powiedziałam że wrócę…

Wahała się jeszcze chwilę rozważając za i przeciw.

— Dobra, niech tam. Zawiozę trochę jedzenia, może jakiś koc i po sprawie.

Verbena należała najwyraźniej do zdecydowanej mniejszości, gdyż zamiast wyśmiać swoje skrupuły, skierowała się do najbliższego marketu.


***


Już od pierwszej chwili pojawienia się w świecie ludzi, septor miał świadomość, że istnieje drugi, równoległy świat. Płaszczyzna odzwierciedlająca ziemię i wszystko co się na niej znajduje. Ale jest to odbicie szydercze, wypaczone i fałszywe.

Ereb — miejsce pozbawione życia i wrogie wszystkiemu co żyje. Nie płonie tu ogień, nie płynie woda, nie wieje wiatr, a ziemia jest kamieniem, lub jałowym pyłem — odarte z większości barw, złowieszcze uniwersum.

Zdawałoby się, że nic nie jest w stanie egzystować na takim pustkowiu. Bytują tu jednak istoty, które nigdy nie powinny zostać stworzone — siewcy — pomioty Morbusa, zwane także morfami. Zajadli wrogowie życia, nie mogąc opuścić Erebu, emanują z ukrycia swymi plugawymi fluidami.

Obserwując ludzi w wielkim mieście, Uriel dostrzegał skutki działania siewców. Odróżniał niegroźne infekcje, czy stany zapalne, od rozwijających się schorzeń, zwyrodnień i nowotworów. Doskonale wiedział, co jest tego powodem i znał rolę jaką ma tutaj odegrać.

Zdolność przeniesienia do Erebu, septor posiada od pierwszej chwili swojego istnienia. Nie musi zgłębiać tej niedostępnej dla ludzi tajemnicy, posiadać jakiś artefaktów, czy odprawiać rytuałów. Wystarczy chwila instynktownie nawiązanego, mentalnego kontaktu i przejście jest natychmiastowe.

W tysięcznym, zaaferowanym tłumie Agharty, nikt nawet nie zwrócił uwagi na nagłe zniknięcie stojącego na uboczu obszarpańca.

Uriel rozejrzał się po okolicy, z której nagle zniknęli rojący się przed chwilą ludzie. Sama ulica i ciągi biegnących wzdłuż niej budynków, tylko z grubsza zachowały swoje formy. Szeroka wstęga asfaltu, wyglądała jak dno nienaturalnie prostej i dawno wyschniętej rzeki. Czarną powierzchnię pokrywała gęsta sieć głębokich spękań. Przyległe do drogi szare, betonowe płyty chodników, wyglądały jak po aktywności sejsmicznej. Przekoszone względem siebie i poprzekręcane, niektóre wręcz ustawione sztorcem. Latarnie uliczne, sygnalizatory i znaki drogowe, przedstawiały surrealistyczny widok. Jedne pochylone tylko, kłaniające się czarnej wstędze jezdni, inne powykręcane i powyginane w chaotyczne esy floresy.

Wszystkie bez wyjątku budynki, wyglądały jakby zbudowano je z wosku, wystawionego na działanie gorących promieni słońca. Drapacze chmur pochylone pod różnym kontem i we wszystkie strony, niejasnym sposobem nie przewracały się i nie waliły w gruzy. Niższe budowle z pofałdowanymi i powyginanymi ścianami, spoglądały pustymi oczodołami bezszybnych i bezkształtnych okien. Całą, funeralną scenerię oświetlało zdawałoby się naturalne światło, o ile światłem można nazwać mętną, szaro — siną iluminację.

Septor ruszył przed siebie środkiem spękanej, czarnej nawierzchni. Wybrał tą drogę jako łatwiejszą, ponadto instynkt podpowiadał mu, aby trzymać się z dala od okien i drzwi mijanych budowli. Odwiedzał Ereb po raz pierwszy w życiu i nie do końca wiedział, czego dokładnie może się tutaj spodziewać. Nie posiadał żadnego celu, ani planu, działał kierując się wyłącznie instynktem. Ten sam instynkt pchał go dalej, rozbudzając potrzebę poznania świata, przez który został powołany do życia.

Przemierzając spaczone ulice i groteskową infrastrukturę, wyostrzył zmysły, ale wokół panowała tylko martwa cisza. Wyczuwał niebezpieczeństwo i zdawał sobie z niego sprawę, ale naturalna potrzeba poznania, nie pozwalała mu się wycofać, co mógłby zrobić równie łatwo, jak łatwo tu dotarł.

Szeregi zdeformowanych zabudowań, ciągnących się po obu stronach, zdawały się nie mieć końca. Jedne pozrastane, czy raczej stopione ze sobą, tworzyły jednolitą ścianę. Inne „zapraszały” tunelami przecznic, mrocznych, wąskich przejść i przesmyków. Uriel nie miał ochoty zapuszczać się w ten labirynt. Postanowił trzymać się na razie biegnącej cały czas prosto drogi.

Jak do tej pory, jego wyostrzone zmysły nie zarejestrowały żadnego ruchu i wciąż panowała absolutna cisza, którą rozpraszały jedynie jego ciche kroki. Szedł dość szybko, ale nie zdecydował się na bieg, obawiając trafienia stopą w jakąś większą szczelinę. Wkrótce zresztą dotarł do zajmującej całą ulicę i szerokiej na jakieś pięć metrów rozpadliny, której dno ginęło w ciemnościach (o ile jakieś dno istniało). Za tą wyrwą, droga skręcała pod kątem prostym w prawo. Nie zastanawiając się długo przeskoczył na drugą stronę.

Za zakrętem, jak sięgał wzrok, czarna droga biegła dalej w linii prostej, ale za to odchodziły od niej coraz liczniejsze przecznice z taką samą, czarną i popękaną nawierzchnią. Przy jednej z nich, septor natknął się na niewielki, półkolisty budynek z szerokim, ale dość niskim wejściem, za którym zaczynały się biegnące skośnie pod ziemię schody. Nie wahając się długo zagłębił się w czeluści korytarza.

Ściany szerokiego tunelu, choć pofałdowane, były gładkie i połyskliwe, niby jakaś stężała na kamień żywica. W regularnych odstępach, półprzezroczystą powierzchnię prześwietlało blade, zimne i słabe światło, tylko w minimalnym stopniu rozpraszające ciemność. Dzięki szybkiej akomodacji, widział doskonale, dlatego bez problemu omijał ostre końce dziwnych stalaktytów, od których nagle zaroiło się sklepienie. Każdy ze zwisających sopli emanował taką samą, mdłą poświatą, jaka jarzyła się na ścianach.

Droga w dół miała się ku końcowi. Schody urwały się, a tunel wyszedł na ogromną kawernę, usianą rozrzuconymi nieregularnie kolumnami.

Uriel zatrzymał się, gdy poczuł pradawną aurę. Choć doświadczył tego po raz pierwszy w życiu, nie miał wątpliwości, że w pobliżu czai się siewca.

***

Gdy po zrobieniu sprawunków wróciła na miejsce, przy znajomym pniaku nie zastała nikogo.

— Czyżby nieznajomy odszedł w swoją stronę zapominając o tym, że w ogóle ze mną rozmawiał?

Verbena postanowiła mimo wszystko zaczekać. Położyła papierową torbę obok pnia i usiadła prostując nogi. Z jednej strony poczuła ulgę, że nie będzie musiała zaprzątać sobie więcej głowy tą dziwną przygodą. Z drugiej jednak, ten niepozorny człowieczek — Uriel, jak sam się przedstawił, wzbudził jej ciekawość, a cała ta niecodzienna historia, stała się pewną odmianą od dotychczasowej szarości i powtarzalności z jaką borykała się od dłuższego czasu.

Minuty mijały, a na skraju lasku towarzyszyła jej tylko cisza. Cisza? Coś jednak było słychać. Jakby dobiegające z oddali głosy i chyba… śmiech. Nadstawiła ucha i po chwili rzeczywiście dał się słyszeć czyjś odbijany echem śmiech, czy raczej rubaszny rechot.

Przeklinając swoją ciekawość, postanowiła przejść kawałek w kierunku głosu i zerknąć z ukrycia. Podchodząc ostrożnie i kryjąc się za drzewami, wyszła w pobliże zrujnowanej ścieżki zdrowia, gdzie mogła już dojrzeć źródło domniemanej wesołości.

Między przekrzywioną drabinką, a połamaną równoważnią, stał jej znajomy, którego bezbłędnie rozpoznała po absurdalnym ponczo zrobionym ze starego koca. Otaczały go trzy bliźniaczo do siebie podobne postaci. Z tej odległości Verbena nie mogła wprawdzie dojrzeć podobieństwa twarzy, ale jeśli chodzi o ubiór, to osobnicy ci wyglądali niemal identycznie. Takie same czarne bojówki, krótkie oliwkowe kurtki typu „flayers” i wysokie, wojskowe buty. Do tego gładko ogolone, łyse głowy.

W pierwszej chwili, dziewczyna wzięła „bliźniaków” za służby miejskie, być może nawet policję, wysłaną tu mimo wszystko przez dyspozytorkę numeru alarmowego, ale po dłuższym przyjrzeniu odrzuciła tą ewentualność.

Trzech młodych mężczyzn nie wyglądało na funkcjonariuszy wykonujących obowiązki służbowe. Niedbałe ruchy, przesadna gestykulacja i trzymane w dłoniach butelki, zdradzały raczej przynależność do jednej z subkultur jakich w Agharcie była obfitość. Taka paramilitarna garderoba, charakteryzowała modnych ostatnio survivalowców, oraz znanych z radykalnych poglądów narodowców. Niestety, odziani w moro osobnicy, najprawdopodobniej należeli do tej drugiej grupy.

Verbena podeszła bliżej, widząc, że i tak cała ekipa skupia całą swoją uwagę na jej nowej znajomości, która to znajomość, najwyraźniej niewiele sobie z tej uwagi robiła.

— To co pasożycie społeczny, posiedzisz trochę w krzakach, a później po zasiłek do opieki hę? — zacietrzewił się jeden z młodzieńców.

— Z naszych podatków!! — zawtórował mu drugi, akcentując swoje słowa wymachami zaciśniętej pięści.

— Łajt pałer!! — zapiał nieskładnie trzeci, co świadczyło o nadużyciu trunku, oraz o tym, że był nie na czasie, gdyż po pierwsze Uriel bez wątpienia był biały, a po drugie, ruch rasistowski dawno zamarł, wraz z dominacją na całym globie ludzi o ciemnym kolorze skóry.

Trzech młodych radykałów jeszcze długo wylewało by swoje frustracje, gdyby nie postawa adresata, do którego były kierowane. Ten, zamiast kurczyć się ze strachu, a przynajmniej przyznawać niezbite racje, przyglądał się osobnikom nie dość że ciekawie, to chyba nawet z zadowoleniem.

Verbena, widząc coraz bardziej agresywną postawę młodzieży, zaczęła poważnie obawiać się jakiegoś linczu. Nie miała zamiaru mieszać się własną osobą, zwłaszcza, że absolutnie nie czuła się na siłach i co tu dużo mówić, nie miała ochoty stawać w obronie i narażać własną skórę dla obcego w sumie człowieka. Z drugiej strony nie mogła być obojętna, dlatego postanowiła wycofać się i zadzwonić po pomoc.

Już miała wprowadzić swój zamiar w czyn, gdy plany te pokrzyżował nie kto inny jak jej nowy znajomy właśnie.

— Verbena!! — zawołał tracąc w jednej chwili zainteresowanie swoim towarzystwem.

Trzy łyse głowy odwróciły się jak jedna, ale nie widząc nikogo, zwrócili się z powrotem do szeroko uśmiechniętego Uriela.

— Kogo ty szmaciarzu wołasz? W głowie ci się ze strachu poprzewracało? Nikogo tam nie ma.

— Verbena… wróciłaś… — kontynuował niezrażony, nie zaszczycając łysola nawet spojrzeniem.

Tymczasem dziewczyna stała za drzewem, plując sobie w brodę. Wreszcie nie widząc innego wyjścia, wzięła głęboki wdech i jak gdyby nigdy nic wyszła zza drzewa postanawiając improwizować.

— Ach, tutaj jesteś! — zawołała siląc się na jak najbardziej swobodny ton. Widzę, że panowie cię znaleźli. To mój ekscentryczny wujaszek — dodała, widząc zbaraniałe miny trzech typków. — Czasem się tak przebiera i biega po lesie. Rozumiecie panowie.

Panowie najwyraźniej niewiele rozumieli, gapiąc się to na „wujaszka”, to na dziewczynę, która tak nagle się pojawiła.

— A ty co za jedna? — warknął przywódca grupy — Miłośniczka lumpów?

— No przecież mówiłam, że to mój wujek — wyjaśniła cierpliwie. — Choć wujaszku jedziemy do domu.

— Zaraz, zaraz… — typ nie dawał za wygraną. To jakiś przygłup tak? Psychiczny? Czyli zakała zdrowego społeczeństwa!

— Łajt pałer! — zabełkotał swoje ulubione hasło najbardziej pijany narodowiec, nie mając widocznie innych komentarzy na podorędziu.

Tymczasem „zakała zdrowego społeczeństwa” nie odzywając się ani słowem, niespiesznie poszła w kierunku dziewczyny, zręcznie omijając cała trójkę.

— Ej ty! Kto ci pozwolił odejść?! Jeszcze z tobą nie skończyłem!

Przywódca zakrzyknął głosem nie znoszącym sprzeciwu, nie doczekując się jednak żadnej reakcji ze strony obwołanego.

— Głuchy jesteś?! Stój mówię!!

Taka ignorancja nie mogła ujść płazem. Rzucona butelka poszybowała w kierunku pleców odchodzącego. Już miała dosięgnąć celu, gdy ten niespodziewanie odwrócił się ułamek sekundy wcześniej i zręcznie ją złapał. Chwilę oglądał pocisk, po czym odrzucił go w kierunku właściciela, ze zgoła odmiennym skutkiem.

Zaskoczony łysol nie zdążył zareagować w żaden sposób. Butelka ze słyszalnym stukiem trafiła go w środek czoła.

— O żeż ty w mordę…! — zakrzyknął jeden, widząc swojego kompana siedzącego na ziemi z pokrwawionym czołem i próbującego ześrodkować uciekający na boki wzrok.

Drugi miał już cisnąć swoją flaszką, ale mając na uwadze to, co rozegrało się przed chwilą, zamiar swój porzucił. Rozejrzał się wokół siebie, po czym wyrwał ze zrujnowanej infrastruktury ścieżki zdrowia gruby kołek. Jego kolega, biorąc przykład, udarł kawał dechy i tak uzbrojeni ruszyli na pogromcę ich przywódcy.

O dziwo „pogromca”, wobec tej szarży zachował całkowitą obojętność, albo może tylko sprawiał takie wrażenie, gdyż stał spokojnie z opuszczonymi rękami, przyglądając się napastnikom bardziej z ciekawością, niż ze strachem.

Verbena obserwując całe zajście, daleka była od zachowania spokoju. Widząc, że jej nowy znajomy za chwilę zostanie gruntownie obity przez dwóch osiłków (trzeci nie był jeszcze zdolny do jakichkolwiek działań), którzy później być może zechcą swoja złość wyładować na niej, gorączkowo rozważała opcje podniesienia alarmu, czy też dzwonienia po pomoc. Dochodząc do wniosku, że jedno drugiego nie wyklucza, zaczęła wrzeszczeć, wzywając agresorów do opamiętania, jednocześnie wysupłując z kieszeni telefon komórkowy. Szybko jednak zaprzestała swoich działań, wobec sceny jaka następnie rozegrała się na jej oczach.

Gdyby Verbena nie była bezpośrednią uczestniczką i naocznym świadkiem, pewnie w tym momencie pękała by ze śmiechu. Oto dwóch typków uzbrojonych w broń drzewcową, zaatakowało trzeciego, zupełnie nieuzbrojonego. Jednak pomimo niewątpliwej determinacji i przyłożonych starań, ich atak nie odnosił żadnego skutku. Choć zwijali się jak w ukropie, dwoili i troili zadając szereg zamachów, wymachów i pchnięć, to żaden z tych ciosów nie dosięgał celu, przecinając jedynie puste powietrze.

Ruchy Uriela mogły przypominać osobliwy taniec, w którym wykonywał szereg zwrotów, zwodów, półobrotów i przeskoków, bezbłędnie i swobodnie unikając choćby draśnięcia.

Choć zapał napastników rósł proporcjonalnie do ich bezsilności, to przecież w końcu zaczęli się męczyć. Wymachiwanie ciężkim, było nie było drągiem, czy też deską, nawet największego osiłka w końcu znuży. Ruchy stawały się wolniejsze, a i częstotliwość wymachów zauważalnie zmalała. Koniec całej scenie położył szczególnie zamaszysty i chaotyczny cios deski, desperacko wyprowadzony przez jednego z łysoli. Decha przeciąwszy po raz kolejny pustą przestrzeń, nieszczęśliwie trafiła jego kompana. Ten zawył z bólu, jednocześnie porzucając swój kołek i dając tym samym wyraz, że ma już zdecydowanie dość.

Verbena wykorzystując moment słabości i chyba rezygnacji napastników, chwyciła Uriela za rękę i pociągnęła jak najdalej od pechowej trójki. W pierwszej chwili chciała dotrzeć do samochodu, ale przypomniała sobie o pozostawionej koło pnia torbie z zakupami i tam skierowała swoje kroki. Na miejscu, słysząc oddalające się krzyki wymyślających sobie nawzajem narodowców, zrezygnowała jednak z dalszej rejterady, słusznie mniemając, że ci mają już chyba dość przygód na dzisiaj.

— Co to kurde było?? Skąd się wzięły te typy?? Czego chcieli?? — nadmiar emocji dziewczyna odreagowała gradem pytań.

— Przyszli… — jej towarzysz wzruszył ramionami — Dlaczego mnie zaatakowali?

— Dlaczego? — żachnęła się. — Bo to debile. Zaczepią każdego, kto im się nie spodoba. Miałeś pecha, że musieli się akurat napatoczyć. A swoją drogą — uśmiechnęła się pod nosem, — to raczej oni mieli pecha. Co to w ogóle było? Jesteś jakimś mistrzem walk, akrobatą, czy co? W życiu czegoś takiego nie widziałam, chyba, że na filmie.

Nie doczekawszy się wyjaśnień, dziewczyna dobrała się do papierowej torby, którą tu ze sobą przywiozła.

— Przywiozłam ci trochę jedzenia. Takiego prawdziwego, które nie ucieka — dodała z przekąsem.

Wyjęła kolejno kilka świeżych bułek, zapakowane hermetycznie plasterki salami, trójkącik pleśniowego sera, dorodnego grejpfruta i dużą butelkę wody mineralnej.

— No jedz, na co czekasz? Masz i to — wydobyła z dna torby parę dżinsów i bluzę z kapturem, zakupione w secondhandzie na wagę.

— Dziękuję...Verbena…

— Nie ma za co. Powiedz lepiej co dalej zamierzasz? Masz jakąś rodzinę, przyjaciół, dom? Kogoś kto mógłby ci pomóc?

— Mam… ciebie.

— Ech. Zrozum, że wpadłam na ciebie przypadkiem. Nie znam cię i nie wiem skąd się tu wziąłeś. Przywiozłam ci trochę jedzenia i to wszystko. Nasze drogi się rozchodzą. Nie patrz tak na mnie. Musisz iść do miasta, zgłosić się do „pomocy”. Oni tam mają specjalistów od hmm… bezdomnych i innych hmm… zagubionych, co to potrzebują wsparcia. Ja się na tym nie znam.

Dziewczyna chodziła tam i z powrotem, przedstawiając te racje słuchającemu z uwagą Urielowi i przekonując sama siebie.

— No, to załatwione. Mogę cię podrzucić do miasta jeśli chcesz?

Nie doczekała się reakcji.

— Jak uważasz. Na mnie pora.

Przeszła kilka kroków, odwróciła się.

— Przecież tamci łysole mogą tu wrócić! Zbiorą większą bandę i przyjdą po ciebie! Zrozum człowieku…!

— Nie jestem… człowiekiem — odezwał się cicho.

— Że co?

— …

— A niby czym? Duchem? Zjawą? Kosmitą?

— Jestem septorem.

— Taaa… To znaczy kim niby jest ten… septor. Co takiego robi?

— Chroni ludzi.

— A przed czym niby?

— Przed siewcami.

— A ci siewcy to kto?

— Mieszkańcy Erebu.

— No dobra. Posłuchaj Urielu. O ile tak się naprawdę nazywasz — w myślach. Przyznaję, że oryginał z ciebie i raczej nie stanowisz dla mnie zagrożenia, ale historie, które opowiadasz…

Przerwała, gdyż stała się rzecz zaskakująca i całkowicie wykraczająca poza jej rozumienie. Tam, gdzie przed chwilą stał szalony adresat jej słów, nie było nikogo. Dziewczyna w osłupieniu rozejrzała się wkoło, jakby zakładając, że ten dziwny człowiek, który twierdzi, że człowiekiem nie jest, przeskoczył w inne miejsce, co jakimś cudem umknęło jej uwadze. Rozglądanie nie przyniosło żadnego wyjaśnienia, bo wokół nie było absolutnie nikogo.

— Czy ja mam jakieś halucynacje — powiedziała na głos przykładając dłoń do czoła. — Czy to jakieś sztuczki, iluzja…

— To żadna iluzja — głos, który usłyszała za plecami sprawił, że o mało się nie przewróciła.

— Skąd...jak...co tu się dzieje…?

Kilka kroków dalej stał jej rozmówca, który równie nagle się pojawił, jak wcześniej zniknął.

— Nie wierzyłaś. Musiałem coś zrobić.

— Potrafisz znikać?? To jakieś sztuczki prawda? Albo mi się przywidziało. Widziałam w telewizji, jak jeden gość sprawił, że zniknął autobus, a to była tylko sztuczka. Odwracał jakoś uwagę widowni i trach, a tu autobusu nie ma…

— Nie wiem o czym mówisz — przerwał potok jej słów. — Przeniosłem się na chwilę do Erebu.

— Znów ten Ereb, o którym ciągle mówisz.

— Tak. I przeniosę się jeszcze raz. Patrz cały czas na mnie.

Verbena posłusznie wbiła wzrok w stojącego krok przed nią Uriela, obiecując sobie niczego nie przeoczyć. Ten przymknął powieki i… zniknął. Nie zamazał się w oczach, nie rozpłynął w powietrzu. Po prostu zniknął.

— O ja cię pierniczę…

Dziewczyna bezwiednie zamachała ręką w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał.

— To się chyba dzieje naprawdę — powiedziała na głos.

Jej mózg nie akceptował jeszcze tego, co zobaczyły oczy.

Tym razem pojawił się dokładnie w tym samym miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stał. W ręku trzymał coś, co wyglądało jak skręcona spiralnie, pozbawiona liści gałąź.

— Zabrałem z Erebu — wyciągnął rękę z tym czymś.

Verbena ostrożnie dotknęła dziwnego przedmiotu.

— Wygląda jak kawał drzewa bonzai — stwierdziła, — ale to chyba skała, kamień. Chcesz powiedzieć, że to pochodzi hmm… z innego świata? Zrozum, że nie łatwo jest mi uwierzyć w takie rzeczy, — kontynuowała nie doczekawszy się odpowiedzi — to jest po prostu… nie — praw — do — po — do — bne. Kim ty jesteś??

— Już mówiłem, jestem septorem. Nie wiem jak, ale zjawiłem się tutaj niedawno i niewiele wiem o tym świecie. Muszę się dostosować, żeby tu przeżyć. Rozmawiam z tobą, bo się nauczyłem, ale wielu rzeczy nie rozumiem. Ty możesz mi pomóc.

— Dobra, zaczekaj. Daj mi pomyśleć — odeszła kilka kroków i usiadła na pniu wspierając głowę na dłoniach.

— Co tu się dzieje? Co to za szaleństwo? Gość twierdzi, że pojawił się na świecie kilka dni temu. W tym czasie nauczył się czytać i komunikować, choć nie wszystko rozumie. Czyli czyste wariactwo. Z drugiej strony, widziałam, jak zajrzał do mojej książki i wyrecytował z pamięci całą stronę. No i widziałam, w i d z i a ł a m, jak znika i pojawia się z tym czymś w ręku, co zabrał z jakiegoś Erebu — innego świata.

A może to ja zwariowałam i mam właśnie halucynacje i przywidzenia? Co robić? W sumie mogę odejść stąd i zapomnieć o całej sprawie. Założyć, że nic takiego nie miało miejsca, że spotkałam tylko dziwnego wariata, któremu nie potrafię pomóc. Jutro pójdę jak gdyby nigdy nic do pracy, wrócę do domu, pojutrze to samo i będzie normalnie… Właśnie — normalnie, czyli po staremu. Pół dnia przed monitorem, drugie pół na dziesiątym piętrze dwupokojowego mieszkanka. Czasem jakiś spacer, okazjonalne zakupy… A tu, było nie było jakaś przygoda, nie byle jaka zresztą. Kontakt z przybyszem z innego świata — Boże jak to brzmi. Nie wiem, czy będę w stanie to zaakceptować. Ha, przecież wiesz głupia, że nie odpuścisz. Skisła byś z ciekawości jak to wszystko się dalej potoczy.

— Zrobimy tak — powiedziała głośno, wstając energicznie z ostatecznie podjętą decyzją. — Przede wszystkim, na początek trzeba obmyślić dla ciebie jakieś lokum, panie znikający przybyszu z zaświatów.

IV

— Wybacz, ale nic innego nie przyszło mi do głowy — powiedziała wprowadzając swojego gościa do niskiego, ale przestronnego pomieszczenia bez okien.

Podziemny garaż w żaden sposób nie zasługiwał na miano mieszkania, ale dziewczyna uznała, że lepsze to, niż choćby najbardziej urokliwy las. Aby stworzyć pozory przytulnego pokoju, samochód zaparkowała na ulicy.

Wnętrze zdradzało kobiecą rękę. Zamiast typowego dla garaży użytkowanych przez mężczyzn bałaganu, walających się na pobrudzonych smarem półkach i szafkach narzędzi, tu było czysto i schludnie. Garaż, oprócz swojego oczywistego przeznaczenia, pełnił funkcję magazynową, dla rzeczy rzadko używanych, lub takich, których żal było dziewczynie wyrzucać. Wszystko jednak miało swoje miejsce w kilku stojących i wiszących szafkach.

Verbena zakrzątała się. Z szafy wydobyła dmuchany materac i dwa rozkładane krzesła, zakupione bez szczególnego planu na wyprzedaży. Rzeczy te do tej pory nie znalazły zastosowania. Z najwyższej półki ściągnęła również dwa koce.

Uriel z ciekawością oglądał całe pomieszczenie, a sądząc po minie, był bardziej niż usatysfakcjonowany.

— Nie jest to apartament, ale na głowę nie pada i jest ciepło. Czy takie tymczasowe lokum ci odpowiada? — spytała dla porządku.

— Ja… Dziękuję ci…

— Nie ma sprawy. Później może znajdziesz coś lepszego, a na razie musi wystarczyć. To urządzenie — zademonstrowała mały pilocik — otwiera i zamyka drzwi. Na korytarzu, przy windach jest toaleta, którą otwiera się tym samym sposobem. Rano muszę jechać do pracy, ale wcześniej przyniosę ci coś do jedzenia.

Verbena usiadła na jednym z plastikowych krzeseł i zamyśliła się.

— Powiedzmy, że wierzę w to wszystko co mówiłeś — westchnęła spoglądając spod oka na swojego gościa — Choć uwierz, że nie łatwo mi to przychodzi. Ale powiedz w takim razie. Co ty właściwie wiesz o tym świecie?

— Bardzo niewiele, ale… załóżmy, że nie wiem nic.

— Uch, całkiem nieźle… Zacznę może od tego, gdzie w ogóle jesteśmy i w zarysie przedstawię sytuację geopolityczną.

Agharta — miejsce w którym jesteśmy, to czwarte co do wielkości miasto dystryktu Schengen, na kontynencie europejskim. Europa była kiedyś podzielona na wiele niezależnych państw, które najpierw stworzyły unię wzajemnego wsparcia i porozumienia, by w rezultacie scalić się w jedno supermocarstwo zajmujące prawie cały kontynent. Choć granice zniknęły, to nadal istnieją różnice i podziały pod względem zasobności, czyli bogactwa po prostu. W rezultacie, bogatsze regiony, czyli dystrykty, zwykły wykorzystywać te biedniejsze, głównie jako rynki zbytu dla swoich towarów i tanią siłę roboczą. Jeśli czegoś nie rozumiesz to pytaj.

— To proste informacje.

— Oho ho, zapomniałam, że z ciebie taki mózgowiec. A wiesz, że w tym mieście, żyje około dwudziestu milionów ludzi? Dokładna liczba nie jest znana, z uwagi na ciągły ruch migracyjny.

— Opowiedz mi coś o nich.

— Och, właściwie to niewiele znam się na ludziach, bo przecież nie chodzi ci o anatomię.

Większość mieszkańców miasta pracuje — kontynuowała widząc, wyczekującą minę Uriela. — Zarabiają na życie. No rozumiesz… trzeba opłacić mieszkanie, kupić jedzenie, ubranie i w ogóle wszystko czego potrzebujesz.

— Chodzi o pieniądze?

— No właśnie. Można powiedzieć, że ludzie do życia potrzebują pieniędzy.

— W takim razie, ja też będę potrzebował?

— Nno, niby tak, ale przecież możesz tu zostać ile chcesz, nie musisz za nic płacić…

— Ty też pracujesz?

— Jasne, że tak. W Agharcie znajduje się siedziba największej na świecie korporacji medyczno — farmaceutycznej, zatrudniającej niezliczoną ilość pracowników. Właśnie tam pracuję i wiesz co, rano muszę wcześnie wstać, dlatego skończymy na dzisiaj te wykłady. Dzisiejszy dzień obfitował we wrażenia i jestem trochę zmęczona i skołowana. Zajrzę do ciebie rano, a później znów pogadamy, jeśli będziesz chciał. Dobranoc.

Dziewczyna zatrzymała się w progu.

— Czekaj! Coś mi przyszło do głowy. Przecież ty podobno umiesz czytać. Mam pewien pomysł. Zaraz wrócę.

Szybkim krokiem poszła w kierunku windy i po kilku minutach wróciła niosąc coś pod pachą.

— To jest urządzenie — dokonała prezentacji przyniesionego przedmiotu, w którym można znaleźć praktycznie każdą informację. O świecie, o ludziach i o czym tylko chcesz. Zobacz, tu na klawiaturze wpisujesz hasło, które cię interesuje, klikasz i proszę — magia Internetu. Może ci się przyda, może nie. Nie zaszkodzi spróbować. Baw się dobrze — dodała widząc rosnące zainteresowanie swojego niecodziennego gościa przestarzałym już trochę laptopem.

***

Budzik zadzwonił pół godziny wcześniej niż zwykle, mimo to Verbena wyskoczyła z łóżka z zadziwiającą energią. Z reguły dźwięk budzika nie wywoływał u niej takiego entuzjazmu. Perspektywa dnia nudnej i monotonnej pracy, do tej pory skutecznie zniechęcała do wstawania. Dziewczyna zwykła ociągać się, przekręcać z boku na bok, by wreszcie wśród niemych narzekań i pojękiwań, dźwignąć się i poczłapać do łazienki. Tym razem było inaczej.

Szast prast uwinęła się z toaletą, ubrała i wyjątkowo, pierwsze kroki skierowała do pobliskiego sklepu samoobsługowego. Na panelu zamówień wybrała dwie kanapki, kubek chemicznie podgrzewającej się kawy, oraz jeden z zestawów obiadowych. Po namyśle dodała butelkę wody mineralizowanej, baton proteinowy i tabliczkę gorzkiej czekolady. Zbliżyła bransoletkę do czytnika, zapłaciła i zabrała spakowany automatycznie pakiet sprawunków z kosza kargo.

— A może to wszystko mi się śniło? — roiła w drodze do garażu — Może znikający człowiek nie z tego świata to wytwór mojej galopującej ostatnio wyobraźni.

Drzwi zastała zamknięte. Zapukała dyskretnie — żadnej reakcji. Przyłożyła ucho — nic, absolutna cisza.

— A może tam naprawdę nikogo nie ma i nigdy nie było. Wzięła głęboki oddech i nacisnęła pilota.

Wewnątrz było ciemno, jeśli nie liczyć nikłej poświaty ekranu włączonego laptopa. W miejscu, w którym wczoraj go zostawiła, siedział Uriel, ze wzrokiem wbitym w monitor.

— Witaj Verbeno — powiedział nie odwracając głowy.

— Dzień dobry. Czy ty w ogóle spałeś? — spytała znając odpowiedź.

— Nie — pokręcił głową — nie spałem.

— Widzę, że internet przypadł ci do gustu — spojrzała na dziesiątki otwartych załączników na pasku zadań. — Wielu nie potrafi się bez niego obejść.

— To bardzo ciekawe — niechętnie oderwał wzrok od ciekłokrystalicznego ekranu. — Sporo informacji i wiele odpowiedzi. Bardzo przydatne.

— Świetnie, że ci się podoba, — powiedziała z przekąsem — ale musisz wiedzieć, że nie wszystko tu jest prawdziwe. Prawdę mówiąc wiele tam śmieci. Zresztą pogadamy jak wrócę. Tymczasem zostaw to i zjedz śniadanie. Podobno był przypadek, że ktoś umarł z głodu przed ekranem komputera.

— To możliwe.

— No widzisz, dlatego proszę, tu masz coś do jedzenia, a tu jest kawa. Bierzesz kubek, odrywasz to wieczko, czekasz chwilę aż się zagrzeje i już. Ja muszę lecieć, bo się przez ciebie spóźnię.

— Verbena…

— A co?

— Jeszcze raz ci dziękuję.

***

Z reguły wielkie miasta są podobne do siebie. W większości daje się zauważyć pewną prawidłowość. Centralną ich część stanowi reprezentacyjna infrastruktura stalowo — szklanych arcydzieł nowoczesnej architektury, gdzieniegdzie tylko poprzetykana odrestaurowanymi perełkami budowli z dawno minionych czasów, odznaczających się ścianami z zapomnianej cegły, lub kamienia. W tym ścisłym centrum, obok luksusowych hoteli, ekskluzywnych sklepów, markowych domów mody, wykwintnych restauracji, najdroższych salonów urody i odnowy biologicznej, na tysiącach metrów kwadratowych powierzchni biurowych, mają swoje siedziby największe i najlepiej prosperujące firmy, konsorcja i holdingi.

Poszerzając promień miejskiego obszaru, wyjdziemy z tego olimpu, do gęsto zabudowanych dzielnic. Prostych, choć gustownych budynków mieszkalnych, których dolne kondygnacje niepodzielnie zajmują mniej wyszukane sklepy, lokale usługowe, kawiarnie, bary, oraz inny wybór przejawów ludzkiej przedsiębiorczości. Tutaj też panuje największy ruch, zarówno sunących po asfaltowej sieci różnorodności pojazdów, jak i mrowiących się za swoimi sprawami tłumów.

Im dalej od środka, tym bardziej dostrzega się walory praktyczne, które zdecydowanie zaczynają dominować nad estetyką i dobrym gustem. Taka właśnie jest gęsta zabudowa wielopiętrowych wieżowców i drapaczy chmur, stanowiących mieszkania dla milionów przedstawicieli klasy pracującej, którzy dla aglomeracji miejskiej są niczym krew dla organizmu. Bez ustanku tworzą obieg, wypływając z tej betonowej dżungli licznymi arteriami i wracając, po wykonaniu swojego zadania, by znów powtórzyć ten cykl, zgodnie z rytmem bijącego serca metropolii.

Spójrzmy jednak szerzej. Tam gdzie kończą swoje panowanie betonowe olbrzymy, zaczyna się niska i pstra strefa slumsowa. Tu, w na wpół zrujnowanych domkach, ruderach, szopach, barakach i oklejbudach, bytują obywatele z ujemnym wkładem do miejskiego potencjału. Znajdziemy tu społeczność obiboków, bumelantów, oportunistów, hochsztaplerów, kloszardów, żuli, oraz legalnych i nielegalnych imigrantów, dla których asymilacja jest słowem pustym i niezrozumiałym, a uczciwa praca wywołuje ostre objawy alergiczne.

Ostatni z rewirów jest całkowitym przeciwieństwem poprzedniego. Wysokie, monitorowane ogrodzenia, pas ziemi niczyjej i zautomatyzowane systemy ochrony, izolują i strzegą rozciągające się tu posiadłości i pałace, z ich ogrodami, basenami, kortami tenisowymi, salami do gry w squasha i polami golfowymi. Sąsiedztwo biedoty, potęguje wrażenie przepychu i okazałości rezydujących tu najbogatszych i najpotężniejszych przedstawicieli polityki, finansjery, showbiznesu i oczywiście bossów świata przestępczego, którzy zawsze idą w parze ze wcześniej wymienionymi.

Agharta była odstępstwem od tego schematu. Miała i owszem, okazałą enklawę luksusowych rezydencji, kontrastujących z nimi slumsów biedoty, szary, przytłaczający las wieżowców i gustowną, choć zatłoczoną zabudowę śródmieścia, ale środek i serce miasta, prezentowało się inaczej. Z lotu ptaka, centrum Agharty wyglądało jak odrębne miasto — szczelnie odseparowane od reszty stalowym ogrodzeniem. Nie było to jednak żadne miasto, a królestwo jednej z największych na świecie (jeśli nie największej) korporacji, której filie i placówki rozsiane były po całym globie. To tutaj właśnie, znajdowała się siedziba główna Subromu — potężnego imperium działającego w kluczowym dla ludzkości obszarze, szeroko rozumianego sektora medycznego.

Na powierzchni blisko czterdziestu kilometrów kwadratowych, mieściły się kompleksy przemysłowe, naukowe i administracyjne, podzielone pod względem przeznaczenia i połączone ciągami komunikacyjnymi. Wielkie prostopadłościany hal produkcyjnych i magazynowych, sąsiadowały z potężną bazą spedycyjną i linią kolejową, z których dzień i noc nieprzerwanym strumieniem sunęły wagony i kontenerowce.

W tym sektorze, na częściowo zautomatyzowanych liniach, przy obsłudze niezliczonej liczby urządzeń, przy segregowaniu, pakowaniu, załadunku i magazynowaniu, trudniły się tysiące ubranych w jednolite, błękitne kombinezony ludzi.

Niskie, pozbawione okien i przypominające gigantyczne bunkry budowle, niczym wierzchołki gór lodowych, kryły pod sobą podziemne zespoły wyposażonych w najnowocześniejszą aparaturę laboratoriów, pracowni badawczych, komór eksperymentalnych, specjalnie strzeżonych i izolowanych magazynów, oraz utrzymywaną w tajemnicy hodowlę zwierząt doświadczalnych — głównie małp człekokształtnych. To tu znajdowała się dziedzina całego personelu naukowców, analityków i laborantów, poświęcających swoją wiedzę i doświadczenie w służbie konsorcjum.

Oprócz kompleksów produkcyjnych i badawczych na terenie Subromu funkcjonowały trzy kliniki, z których każda specjalizowała się w innych gałęziach medycyny, ściśle współpracując i uzupełniając się nawzajem. Tu na konsyliach zasiadali utytułowani i najlepiej opłacani profesorowie i doktorzy, a najlepsi lekarze i pielęgniarki dbali o stan zdrowia pacjentów.

Osobny kwartał, stanowiły zabudowania zespołu szkoleniowego, kształcącego nowych pracowników, lub podnoszącego kwalifikacje już zatrudnionych.

Nieprzerwany i nieograniczony dopływ energii, zapewniała adekwatna do potrzeb, mała elektrownia atomowa.

W samym centrum tego autonomicznego miasta, niczym monstrualna latarnia morska, stał budynek, który kształtem przypominał mistyczną wieżę Babel, choć wykonany najnowocześniejsza sztuką architektoniczną, przy użyciu kompozytów, stali i szkła. Fasada miała formę łagodnej, symetrycznej spirali, nieznacznie zwężającej się w miarę pokonywania kolejnych kondygnacji. U dołu rozłożysta, na najwyższej wysokości osiemdziesiątego piętra, miała pozór wąskiego stożka.

W tej ogromnej budowli, mieścił się główny wydział administracyjny, zarządzający i finansowy — centralny układ nerwowy całej korporacji. Tu też swoją siedzibę miały najwyższe władze firmy.

Subrom, jak każde inne wielkie przedsiębiorstwo, posiadał odpowiedzialnych za powierzone sektory dyrektorów, wraz ze sztabem kierowniczym i radą nadzorczą, ale naczelna i absolutna władza, pozostawała w ręku jednego człowieka — twórcy i założyciela tego medycznego giganta, którego gabinet i prywatne apartamenty znajdowały się na najwyższym piętrze.

Owiana tajemnicą, rzadko pokazująca się publicznie postać, której prawdziwe nazwisko znali tylko najbliżsi współpracownicy. Cała reszta i w ogóle wszyscy mieszkańcy miasta, nazywali tą osobistość mianem Ramzesa.

Nie wiadomo, kto wymyślił ten oczywisty pseudonim, który utożsamiał właściciela Subromu z potężnym władcą starożytnego Egiptu, ale było to miano niebezpodstawne. W przeciągu zaledwie kilku lat, pod przywództwem Ramzesa, z niewielkiej, nieliczącej się na rynku medycznym firmy, Subrom przekształcił się w prawdziwego giganta i niekwestionowanego lidera tej branży.

Pracownicy, z największym stażem, pamiętali błyskawiczny rozrost firmy, która pięła się w górę na rynku europejskim, by po wchłonięciu, lub wykupieniu konkurencji, stopniowo rozlać się na cały świat. Spekulowano, że korporacji sprzyja, lub wręcz podlega, nawet stara i szacowna Światowa Organizacja Zdrowia.

Verbena, jako jeden z blisko dziesięciu tysięcy pracowników biurowych, przekroczyła jedną z dwunastu bram firmy, punktualnie o godzinie szóstej rano. Czytnik osobistego identyfikatora automatycznie zarejestrował ten fakt, a specjalne czujniki zmierzyły temperaturę ciała i ewentualną zawartość alkoholu w wydychanym powietrzu. Po błyskawicznej weryfikacji, dziewczyna wsiadła do jednego z wielu bezobsługowych, elektrycznych autobusów z wyświetlonym napisem „admin”, który zawiózł ją na podjazd najwyższego budynku firmy. Następnie windą na szesnaste piętro, gdzie w jednej z dwudziestu czterech, podzielonych na biurowe boksy auli, było jej miejsce pracy — pięć metrów kwadratowych z biurkiem, krzesłem obrotowym i komputerem.

Podczas dziesięciogodzinnej zmiany, przysługiwała jej jedna półgodzinna przerwa na lunch, którą zwykle spędzała w jednym z bufetów. Kilka miesięcy temu, podczas takiej przerwy właśnie, miała okazję jedyny raz zobaczyć na żywo właściciela firmy.

Ramzes zwykle korzystał z osobistej windy, ale tym razem dostrzeżono go w jednej z przeszklonych wind ogólnodostępnych, w towarzystwie oficjalnie wyglądających gości. Verbena stała akurat bardzo blisko, gdy usłyszała konspiracyjne szepty, zdradzające niezwykłe zjawisko.

Do tej pory, wyobrażała sobie szefa jako osobę pochyloną wiekiem, wyrzeczeniami i wysiłkiem, jakiego wymagało stworzenie takiego dzieła. Przekonała się jednak, że jej wyobrażenia były mylne. Mężczyzna w windzie, choć w towarzystwie kilku mężczyzn w czarnych garniturach, zdecydowanie się wyróżniał. Po pierwsze nosił szyty na miarę garnitur biały, który podkreślał szczupłą, proporcjonalną i prostą jak trzcina sylwetkę. Na pewno był po czterdziestce, ale raczej przekroczył już pięćdziesiątkę. Blada, pociągła, prawie trójkątna i gładko ogolona twarz, była nieruchoma i jakby pozbawiona emocji. Wąskie usta zaciśnięte w poziomą kreskę, lekko skośne oczy nad wydatnymi kośćmi policzkowymi i proste, szpakowate włosy zebrane i związane w krótki kucyk, dopełniały obrazu najpotężniejszego człowieka w mieście.

Ramzes zdawał się nie odzywać i nie zwracać uwagi na towarzystwo, które tymczasem perorowało żywo gestykulując. Beznamiętnie patrzał przez przeszkloną ścianę windy, jakby kontemplował jakiś odległy krajobraz. O czym myślał? Co zaprzątało jego głowę? Może snuł kolejne, wielkie plany, jakie zrodzić się mogą tylko w tak wybitnym jak jego umyśle? Tego nie wiedział nikt.

***

Tego dnia, Verbena nie bardzo mogła skupić się na pracy. Jej myśli zaprzątały ostatnie, niecodzienne wydarzenia, których rezultatem był wyjątkowy gość w jej garażu. Po raz kolejny złapała się na bezmyślnym i bezproduktywnym wpatrywaniu w ekran komputera. Wiedziała, że dziś wiele nie zwojuje, a czas dłużył się niemiłosiernie. Wreszcie przecież zabrzmiał subtelny gong oznaczający koniec jej zmiany. Pospiesznie zamknęła program, zebrała swoje rzeczy z biurka i udała się na parking.

Po drodze znów dopadły ją wątpliwości. Nad którymi zaczęła się poważnie zastanawiać.

— Przecież Uriel nie może stale mieszkać w podziemnym garażu — rozważała. — Pomijając nawet fakt, że jest to nieodpowiednie miejsce, to przecież ktoś w końcu zauważy dzikiego lokatora i zawiadomi władze osiedla, albo policję. I co jak zaczną się interesować i zadawać pytania? „Kim pan jest? Co pan tu robi? Dlaczego pani pozwoliła na przebywanie obcej osoby w nie przeznaczonym do tego miejscu?” I co im powie? Że to wyjątkowy przybysz nie z tego świata? Albo dawno nie widziany, ekscentryczny wujek z zagranicy? Śmiechu warte.

Rozważała te i inne czarne scenariusze, gdy tymczasem dojechała do celu. Zaparkowała samochód przed swoim blokiem i pierwsze kroki skierowała do podziemia, powziąwszy postanowienie delikatnego poruszenia tego tematu i znalezienia jakiegoś wspólnego, zadowalającego rozwiązania, choć na razie nic sensownego nie przychodziło jej do głowy.

Zapukała w drzwi, aby zaanonsować swoje przybycie, po czym wcisnęła guzik pilota. Wewnątrz było ciemno. Zapaliła światło, żeby stwierdzić, że w garażu nikogo nie ma.

— Urielu — zawołała cicho, choć było mało prawdopodobne, że jej lokator ukrył się w szafie. — Gdzie on się podział? Może poszedł na spacer, a może zrozumiał, że nie może tu zostać i się wyniósł?

Ta ostatnia ewentualność była najmniej przekonująca.

— Przecież nie zniknął by tak bez uprzedzenia i bez słowa. Właśnie! Zniknął! A może znów przeniósł się do tego swojego świata — Erebu, czy jakoś tak i zaraz wróci.

Verbena postanowiła chwilę zaczekać. Usiadła i znów pogrążyła się w myślach, gdy wzrok jej zatrzymał się na zamkniętym laptopie. Chwilę się wahała, ale ciekawość zwyciężyła ze skrupułami i włączyła komputer. Od razu odnalazła historię wyszukiwania i oniemiała.

Aby przejrzeć same tylko hasła, musiała by poświęcić pewnie cały dzień, jeśli nie dłużej. Przy bardzo pobieżnej i wyrywkowej analizie, zauważyła z początku kilka odniesień do programów językowych, później wiele z geografii i historii, mnóstwo zagadnień przyrodniczych i w ogóle naukowych, od matematyki i ekonomii, po socjologię i kulturoznawstwo. Nie zabrakło nawet stron religijnych.

Wciąż przewijając całe kolumny haseł, dotarła do końca listy. Tu znalazła wiele ofert pracy, następnie poradników biznesowych, szemranych ofert inwestycyjnych typu „wpłać tysiąc, a w ciągu miesiąca podwoisz swój wkład”, później kilka odnośników do gier losowych i hazardowych. Te ostatnie tematy dały Verbenie wiele do myślenia.

— On szukał możliwości zarobienia pieniędzy. Bo niby czego potrzebuje obcy, który znalazł się w wielkim mieście? Zrozumiał, że pieniądze są niezbędne, do najskromniejszej nawet egzystencji. Może nawet poczuł, że może być dla mnie ciężarem…

Ostatnie hasło przykuło jej uwagę. Otworzyła stronę, na której widniało ogłoszenie z wytłuszczonym jaskrawo napisem na nagłówku:


 DOROCZNY BIEG CHARYTATYWNY-

Zapisy ostatnich uczestników do godziny 13.00.

Rozpoczęcie przewidziane na godzinę 16.00.

Bieg odbędzie się ulicami miasta (poniżej mapa trasy z zaznaczeniem startu i mety) na dystansie półmaratonu (22 km).

Subwencja w kwocie 80 000 reali, ufundowana została przez władze Subromu. Zwycięzca biegu otrzyma przywilej wskazania beneficjenta dotacji z listy dostępnych instytucji.

Ponadto w nagrodę odbierze 5% powyższej sumy.

Nagroda podlega normie podatkowej przewidzianej w artykule dotyczącym gier i zakładów i wynosi 43%.

Sytuacja zdawała się być jasna.

— Uriela nie ma, bo pewnie zamierza wystartować w tym biegu.

W pierwszym odruchu, Verbena chciała tam jechać. Spojrzała na załączoną mapę i na zegarek, żeby stwierdzić, że jest już za późno. Na miejsce imprezy sportowej było ponad dwadzieścia kilometrów. Sam przejazd samochodem zajął by ponad godzinę, komunikacją publiczną może z piętnaście minut krócej. Najszybciej dostała by się tam korzystając ze skutera, lub hulajnogi grawitacyjnej. Były to jednak czcze rozważania, bo jeśli wyścig rozpoczął się o wskazanym czasie, to albo trwał w najlepsze, albo nawet się już zakończył. Nie pozostało nic innego jak czekać, o ile jej znajomy w ogóle wróci.

V

Pomimo całej nocy i połowy dnia spędzonych przed ekranem komputera, septor nie pozwolił sobie na sen. Zafascynowany i chciwy poznania, chłonął tysiące informacji, stopniowo wyrabiając sobie obraz świata w jakim przyszło mu żyć.

W trakcie przemierzania szeregu tematów i zagadnień, doszedł do wniosku, że zasady jakim podporządkowana jest egzystencja żyjących tu ludzi, nie są szczególnie skomplikowane. Szybko zorientował się, że głównym celem człowieka, ważniejszym nawet od potrzeby przetrwania, jest posiadanie. Zrozumiał, czym dla ludzi są pieniądze i, że cały właściwie świat, podporządkowany jest tej zdawałoby się najwyższej z wartości. Można by nawet powiedzieć, że człowiek pozbawiony pieniędzy, nie jest w stanie istnieć.

Ponieważ celem septora, oprócz zgłębienia i zrozumienia zasad i wartości rządzących światem ludzi, było utożsamienie i pełna asymilacja, dlatego w praktyce, postanowił zacząć właśnie od najważniejszego.

Zgłębiając temat pozyskiwania środków finansowych, odkrył, że najpowszechniejszym sposobem jest podjęcie pracy. Inną metodą (najbardziej skuteczną zresztą), okazała się działalność nielegalna, głównie ze szkodą dla innych ludzi. Tą ewentualność odrzucił, wobec wcześniejszego zapoznania się z obowiązującymi normami prawnymi z kodeksem karnym włącznie.

Należało się więc skupić na próbie podjęcia jakiejś pracy. Okazało się, że możliwości jest wiele. Uriel natknął się na całe kolumny ofert pracy, ale wszystkie wymagały od kandydata przedstawienia pełnych danych osobowych, oraz życiorysu, których septor ma się rozumieć nie posiadał, o specjalizacjach, uprawnieniach i odbytych kursach nie wspominając.

Zmienił kontekst wyszukiwania, napotykając odnośniki traktujące o inwestycjach, hazardzie i grach losowych. Te możliwości również nie odpowiadały jego oczekiwaniom. Inwestycje, z racji tego, że nie miał czego inwestować, a gry losowe i hazardowe znalazł jako mało skuteczne. Poza tym i tu należało najpierw ponieść koszty.

Gdy już myślał, że nic odpowiedniego na daną chwilę nie znajdzie, natrafił na temat zawodów i konkursów sportowych. Wszystko wskazywało, że tu nie są wymagane żadne wkłady finansowe, a wystarczy wziąć udział i oczywiście wygrać, bo tylko zwycięzcy byli wynagradzani.

Uriel przefiltrował ogłoszenia o turniejach, gdzie nagrodą dla zwycięzcy był przysłowiowy wieniec laurowy i skupił się na tych bardziej materialnych.

Z dalszych poszukiwań wynikło, że takie miasto jak Agharta, wręcz lubowało się w organizowaniu przeróżnych zawodów i rywalizacji (czasem nie do końca sportowych). Niestety, wszystkie tego typu imprezy, albo się już odbyły, albo miały dopiero nastąpić w bliższej, lub dalszej przyszłości.

Uriel miał już zapoznać się z najbliższym takim wydarzeniem, gdy natrafił na ogłoszenie o biegu ulicznym, gdzie według załączonej informacji, dla zwycięzcy przewidziano nagrodę finansową i co najistotniejsze, zawody te miały się odbyć właśnie w dniu dzisiejszym.

Czas na ekranie laptopa i odległość do miejsca organizowanych zawodów, wskazywały, że należało się spieszyć, gdyż do zamknięcia zapisów pozostała zaledwie godzina. Uriel nie zamierzał zwlekać. Wypił do końca litrową butelkę wody mineralnej jaką zostawiła mu Verbena, dociągnął sznurowadła butów i ruszył, nie zapominając o zamknięciu za sobą drzwi garażu.

Żeby nie zwracać na siebie uwagi, biegł równym, ale umiarkowanym tempem. Mając w pamięci topografię miasta, zmierzał do celu wybierając możliwie najkrótszą drogę. Sporą przeszkodą była konieczność pokonywania kolejnych przecznic, podziemnych przejść, oraz lawirowania wśród podążających we wszystkich kierunkach ludzi.

Przebiegając jakiś śródmiejski park, gdzie kręciło się względnie niewielu przechodniów, postanowił nadrobić trochę czasu i przyspieszył nieco, przy okazji wprawiając w osłupienie ukrytą wśród zieleni, siedzącą na ławeczce parę.

Na miejsce dotarł w samą porę, gdyż siedząca za improwizowanym stołem komisja biegu, zajęła się już podsumowywaniem uczestników.

— Proszę mnie zapisać — Uriel od razu podszedł do stolika organizatorów.

— Pan na zawody?? — spytał starszy, niski i pękaty mężczyzna w średnim wieku.

— Tak.

— Właśnie zamykamy listę.

— Zostało jeszcze trochę czasu przewidzianego na zapisy — zauważył Uriel.

— Nno niby tak — niechętnie przyznał rację przewodniczący komisji zerkając na zegarek. — Ale bieg rozpocznie się już za pół godziny — dodał obrzucając natręta sceptycznym spojrzeniem.

Ta uwaga nie była bezzasadna, gdyż natręt wyglądał na nieprzygotowanego i mocno odbiegał od standardu innych zawodników, którzy właśnie sposobili się do rychłego startu.

Uriel miał na sobie to, co otrzymał w prezencie od Verbeny, czyli nabyte w secondhandzie luźną bluzę z kapturem, dżinsy i adidasy za kostkę, dedykowane amatorom koszykówki. Podczas, gdy ponad setka obecnych tu sportsmenów, świeciła w oczy profesjonalizmem bajecznie kolorowych, obcisłych leginsów i bluz z termo aktywnych materiałów, oraz doskonałym, specjalistycznym obuwiem, tak ważnym przy dyscyplinach biegowych.

— Poza tym nie mamy żadnego podziału na kategorie wiekowe.

Przewodniczący, wymownie spojrzał na kręcący się w pobliżu linii startowej tłumek, gdzie najstarszy uczestnik mógł mieć może ze trzydzieści lat. Przytłaczającą większość stanowili jednak smukli, wysportowani młodzieńcy, zwabieni tu chęcią sięgnięcia po sławę zwycięzcy, albo co bardziej prawdopodobne, po niemałą przecież nagrodę pieniężną. Stali grupkami, lub pojedynczo, wykonując skłony, krążenia, przysiady, rozgrzewając i rozciągając mięśnie.

Wśród tego różnobarwnego tłumu, prym i rej wiódł wysoki Nigeryjczyk w złotym kostiumie ubiegłorocznego zwycięzcy. Lider jakby czując, że jest obserwowany, podskoczył trzykrotnie niczym sprężyna, niemal dotykając kolanami podbródka.

— Jestem zdecydowany wziąć udział w biegu — Uriel zdawał się być niezrażony popisami biegaczy, przy których wyglądał jak kundel przy hartach. — Proszę mnie wpisać na listę uczestników.

— Hmm, w zawodach każdy ma prawo wziąć udział — mruknął niechętnie przewodniczący komisji. — Ale czy znane są panu warunki biegu? — postanowił nie dać jednak za wygraną.

— Oczywiście. Bieg jest na dystansie półmaratonu, czyli dwudziestu dwóch kilometrów.

— Dobrze więc, skoro jest pan zdecydowany… Jak pańska godność.

— Uriel.

— A dalej.

— Tylko Uriel.

— Musi pan podać pełne imię i nazwisko.

— Jako uczestnik imprezy charytatywnej, mam prawo do zachowania anonimowości — odparł — zapewnia mi to ustawa o działalności charytatywnej i filantropijnej — dodał widząc zbaraniałą minę przewodniczącego.

Ten, patrząc na spokojną i pewną siebie minę kandydata, poszeptał coś z siedzącymi obok członkami komisji, sapnął, westchnął i zapisał Uriela na końcu listy.

— Proszę jeszcze podpisać oświadczenie, że nie będzie pan ubiegał się o odszkodowania w przypadku ewentualnych kontuzji i innych nieprzewidzianych zdarzeń wynikłych w trakcie zawodów.

Przewodniczący nie kryjąc niezadowolenia podsunął gotowy druk.

— I poproszę dwieście realów wpisowego.

— Jakiego wpisowego?

— Normalnego, przewidzianego w regulaminie zawodów.

— Ale w ogłoszeniu nie było mowy o żadnym wpisowym.

— Na pewno było. Musiał pan przeoczyć.

— Niczego nie przeoczyłem.

— Proszę pana — przewodniczący przesadnie zamanifestował zniecierpliwienie, — ja nie mam czasu na takie spory. Bieg za chwilę się zacznie. Płaci pan czy nie?

— Nie mam pieniędzy.

— No to nie może pan wziąć udziału w zawodach — triumfował przewodniczący. — Proszę opuścić rejon startowy i udać się do strefy dla widzów.

— Ja za tego pana zapłacę! — gdzieś z tyłu rozległ się rozbawiony głos.

Przewodniczący komisji uniósł się na swoim krześle. Tym, który tak niespodziewanie włączył się do rozmowy, był wysoki Nigeryjczyk w złotym kostiumie lidera i faworyta rywalizacji, od jakiegoś czasu obserwujący całą scenę.

— Jak to? Dlaczego? — przewodniczący nie spodziewał się takiego obrotu sprawy, którą już uznał za zamkniętą.

— Bo tak mi się podoba — lider wyszczerzył śnieżnobiałe zęby, mocno kontrastujące z jego czarną skórą.

— Skoro tak… Jak pan uważa… Proszę o wpłatę.

Niespodziewany fundator zbliżył zegarek do czytnika.

— Mam nadzieję, że da nam pan jakieś fory — zwrócił się do Uriela, na tyle głośno, by usłyszała go najbliższa grupa zawodników, — bo jak nie, to już możemy się zwijać do domu!

Nigeryjczyk nie pożałował zainwestowanych dwóch stówek, zamierzając najwyraźniej zabawić towarzystwo biegaczy.

— Po co się wysilać, gdy zwycięzca jest już pewny — kontynuował zezując wymownie.

Gdzieniegdzie rozległy się śmiechy.

— Trzeba będzie przełknąć gorycz porażki. Ale co robić? Taki los… — na zawodowca nie ma mocnych!

Ogólna uciecha przybrała na sile.

Tymczasem Uriel nie reagował w żaden sposób na te kpiny i docinki. Usiadł sobie na murku, podpierając dłonią brodę, sprawiając wrażenie zatopionego w myślach i obojętnego na jakiekolwiek czynniki zewnętrzne. Zresztą wybuchy wesołości przerwał zaraz sygnał wzywający biegaczy za linię startu.

W jednej chwili zapomniano o obiekcie drwin, wobec rychłego rozpoczęcia biegu. Każdy czynił ostatnie przygotowania, rozluźniając mięśnie, sprawdzając stoper w zegarku, czy zajmując jak najdogodniejsze dla siebie miejsce w tłumie rywali.

Z przodu, tuż przy linii startowej, ulokowała się uprzywilejowana „elita” samych najlepszych, utytułowanych zawodników z ubiegłorocznym zwycięzcą na czele. Tuż za nimi, ciżba biegaczy, z których każdy wierzył, że lata przygotowań i wyrzeczeń w końcu zaprocentują i to dziś jest właśnie ten dzień, w którym okażą się lepszymi od innych i być może zasmakują zwycięstwa, lub chociażby miejsca w ścisłej czołówce.

Uriel wstał ze swojego murku, ale nie kwapił się zbytnio mieszać w hurmę biegaczy. Stał sobie z tyłu, korzystając z tego, że już absolutnie nikt nie zwracał na niego uwagi.

Strzał z pistoletu startowego rozpoczął rywalizację. Tłum zafalował i ruszył całą szerokością ulicy, łokieć przy łokciu, rytmicznie i w równym tempie. Doświadczenie nie pozwalało nikomu wysforowywać się na samym początku. Siły należało rozłożyć mądrze, tak aby starczyło ich na cały, dwudziestodwukilometrowy dystans.

Pierwsze kilometry nie przynosiły żadnych niespodzianek. Nic nie zakłócało jednolitej, falującej masy, mieniących się wszystkimi kolorami tęczy legginsów i bluz. Jedyny wyjątek stanowił biegnący kilkanaście metrów z tyłu, kompletnie nie pasujący do reszty zawodnik, który gdyby nie przypięty na piersi numer startowy, mógłby być wzięty za przypadkowego widza, któremu przyszła nagła chęć dołączenia do biegu.

Po kolejnych kilku kilometrach, tłum zawodników zaczął się najpierw rozciągać, by następnie podzielić w zależności od kondycji uczestników. W ścisłej czołówce wyodrębniła się kilkunastoosobowa grupa najlepszych, z liderem włącznie ma się rozumieć. Nieco dalej — główny peleton, z każdym kilometrem rozciągający się w coraz dłuższego węża. Jeszcze dalej, najsłabsi amatorzy, którzy przeliczyli swoje siły i walczyli teraz o chociażby dotarcie do mety. Na szarym końcu, kilkanaście metrów za ostatnim maruderem biegł Uriel, na którego nikt już od dawna uwagi nie zwracał, najprawdopodobniej w ogóle zapominając o jego istnieniu.

Na półmetku, po obu stronach trasy, pojawili się ustawieni w szeregu podawacze wody. Biegacze, nie zatrzymując się porywali papierowe kubki, wypijając kilka łyków, lub wylewając sobie zawartość na głowę. Nigeryjczyk, po którym nie widać było szczególnego zmęczenia z wody nie korzystał, za to pozdrawiał coraz gęstsze tłumy widzów, śląc na prawo i lewo swoje wystudiowane uśmiechy. To on był tutaj faworytem i to na niego głównie skierowane były oczy kibiców i obiektywy kamer.

Po kolejnych pięciu kilometrach, sytuacja zaczęła zmieniać się z minuty na minutę. Faworyt i nie kwestionowany lider, zdążył odłączyć się już od swojej „paczki”, chcąc nie tylko dobiec pierwszy na metę, ale zwyciężyć ze znaczną przewagą nad innymi i pobić swój ubiegłoroczny czas.

Główna stawka zdążyła już rozciągnąć się w długiego węża, z którego co rusz ktoś odstawał, gdy zaczynało brakować mu tchu. Uriel, który do tej pory pozostawał w tyle, trzymając równe tempo, zaczął wymijać kolejnych zawodników, a wiedząc, że do mety było już niedaleko, nieznacznie przyspieszył. Nie za bardzo, ot tak, żeby nie zwracać na siebie uwagi.

Uwagę jednak zwrócił, głównie z powodu swojego nieprzystającego do reszty sportowców wizerunku, bo kto to słyszał, żeby na poważnych zawodach sportowych wystąpić w dżinsach, grubej bluzie z kapturem i sznurowanych butach za kostkę. Teraz biegnąc wśród profesjonalnie i modnie ubranych zawodników, kłuł w oczy siermiężną powierzchownością. Wśród audytorium zaczęto pokazywać palcami nietypowego uczestnika i komentować, bynajmniej nie wyśmiewając, gdyż nietypowy uczestnik, co rusz omijał kolejnego biegacza pokazując mu plecy.

Widząc znak oznaczający ostatnią prostą i dystans jednego kilometra jaki pozostał do mety, Nigeryjczyk był już całkowicie pewny zwycięstwa. Kilka kilometrów wcześniej odłączył się od czołówki i nikt po prostu mu nie zagrażał. Zerknął na zegarek i z zadowoleniem stwierdził, że z całą pewnością pobije również swój rekord i to nie o jakąś tam sekundę czy dwie, ale o całe piętnaście sekund, oczywiście jeśli utrzyma dotychczasowe tempo.

Choć był już solidnie zmęczony, zwalniać nie zamierzał, zwłaszcza, że wzdłuż trasy gęstniały coraz większe tłumy kibiców, co było nieomylnym znakiem zbliżającej się mety.

— Najpierw udzielę wywiadu — rozmyślał pomiędzy jednym zaczerpnięciem tchu, a drugim. — Tylko żeby nie powtarzać tego samego co w zeszłym roku… Wiem! Powiem coś o dobrych genach…, że sam trening to nie wszystko…, że sportowcem, a zwłaszcza biegaczem trzeba się urodzić, a później oczywiście — odpowiednia dieta, ćwiczenia… Po wywiadzie dekoracja, gratulacje i oficjalne wręczenie nagrody… Mówili, że sam Ramzes ma się pojawić… To by dopiero było… osobiste gratulacje, wspólne zdjęcie w gazetach, hmm…

— Ale oni mnie kochają!

Przerwał te marzenia, zwracając uwagę na szczególne ożywienie wśród kibiców.

— Jaka wrzawa, jaki doping… Ale na co oni patrzą?

Czempion zauważył, że oczy kibiców wcale nie są skierowane na jego osobę, a raczej na coś za jego plecami. Obejrzał się szybko i zdębiał. Kilkanaście metrów za nim biegła dziwna postać. Nie od razu dotarło do niego, że to ten sam gość, za którego dla draki zapłacił wpisowe, i o którym zdążył już zapomnieć.

— Skąd on się tu wziął?! Jakim cudem biegnie tuż za mną?! Czy to jakiś żart, kawał, czy mistyfikacja?!

Obejrzał się raz jeszcze, aby stwierdzić, że mistyfikacja ani myśli rozwiać się w powietrzu, czy zniknąć. Mało tego, z całą pewnością zbliża się, nieubłaganie skracając dystans jaki dzieli ją od zaskoczonego do granic lidera.

— Przecież to niemożliwe! — próbował przekonywać samego siebie, ale zbliżający się miarowy odgłos butów uderzających o asfalt nie pozostawiał wątpliwości.

Nigeryjczyk opanował rozdygotane nerwy. Nie tracił już energii na bezcelowe oglądanie się i rozważanie, czy biegnący tuż za nim osobnik jest realny, czy też nie. Widząc w oddali zbliżającą się linię mety, postanowił zrobić ostatni wysiłek. Zebrał się w sobie i przyspieszył. Jego niezmiernie długie nogi pracowały na najwyższych obrotach wprowadzając całe ciało w balans. Wkrótce pojawił się piekący ból mięśni, serce waliło w piersiach, a oddech stawał się coraz częstszy i płytszy, ale linia mety była już na tyle blisko, że dokładnie widział tradycyjną wstęgę, którą pierwszy na mecie biegacz przerywał swoją piersią.

Gdy był już niemal pewien, że zwycięstwo i tak będzie jego, że nikt nie zdoła mu go odebrać, depczący mu po piętach zawodnik gładko go ominął i na oczach audytorium wbiegł pierwszy na metę.

***

Werbena doszła do wniosku, że czekanie w garażu jest głupie, zwłaszcza, że może okazać się bezcelowe, gdyż jej oryginalny znajomy, mógł postanowić radzić sobie samemu.

— Może po wchłonięciu tych wszystkich informacji jakie znalazł w intrenecie stwierdził, że nie jest mu już do niczego potrzebna? — pomyślała.

Gdy rozważała, czy cieszyć się z takiego obrotu sprawy, czy raczej żałować, drzwi garażu drgnęły i po chwili stanął w nich Uriel we własnej osobie.

— Wróciłam niedawno z pracy i myślałam, że cię tu zastanę — zagadnęła swobodnie, jakby w ogóle nie zaprzątała sobie przed chwilą głowy powodem jego nieobecności.

— Witaj Verbeno. Ciesze się, że cię widzę.

— Oo, hmm, też się cieszę. Byłeś na spacerze? — spytała ostrożnie, zakładając, że dopytywanie się będzie nie na miejscu i jeśli Uriel zechce jej coś opowiedzieć, to to zrobi, a jak nie, to trudno.

— Na spacerze? Nie. Byłem na zawodach sportowych.

— Na zawodach? A po co?

— Żeby zarobić pieniądze — odpowiedział z rozbrajająca szczerością, tak rzadką dla ludzi, a jak się okazało, tak typową dla septora udającego człowieka.

— Aha.

— Widzę, że powinienem to wyjaśnić.

— Ech, nie musisz… ja tylko tak… — dziewczyna zmieszała się widząc, że może być posądzona o wścibskość.

— Sporo się dowiedziałem, nauczyłem… — zaczął zdając się nie zauważać tego zmieszania — i chciałem ci jeszcze raz podziękować, za to, co dla mnie zrobiłaś.

— Ale ja przecież nic takiego… — odparła, choć paliła ją ciekawość i zamiast podziękowań, wolałaby, żeby Uriel opowiedział coś niecoś o tych zawodach.

— Gdyby nie ty, pewnie jeszcze siedziałbym w lesie i nocami obserwował ludzi na ulicach.

— To tylko zwykły garaż…

— To schronienie. A to dostęp do informacji — wskazał leżący na półce komputer, — który pozwolił mi na zrozumienie wielu rzeczy. Wszystko dzięki tobie. Chociaż wiem, że nie mogę tu zostać.

— Ale… przecież możesz…

— Oboje wiemy, że na dłuższy czas to niemożliwe. Ktoś się w końcu zainteresuje, zgłosi do władz i możesz mieć przeze mnie kłopoty.

— Mogę zaprosić do mojego garażu kogo chcę — zaprotestowała, choć zdawała sobie sprawę, że Uriel ma rację.

— Obcego, bez tożsamości? — pokiwał głową nie oczekując odpowiedzi. — Posłuchaj Verbeno. Nie myśl, że nagle stałem się taki samowystarczalny. Ja wciąż potrzebuję twojej pomocy.

— Chyba nieźle sobie radzisz. Nawet mówić zacząłeś jak normalny hmm… człowiek, a nie jak jakiś robot.

— Nauczyłem się powszechnego — z uśmiechem wskazał na laptop. — Uznałem, że komunikacja to podstawa.

— To co? Przejrzałeś programy do nauki języka i tyle.

— Coś w tym rodzaju, ale przyznaję, że nie do końca pojmuję kolokwializmy, a terminologia naukowa, to już w ogóle odrębny temat. Tu niemal za każdym słowem, kryje się całe kompendium wiedzy.

— Nieźle. A ja wyobraź sobie, od dwóch lat usiłuję uczyć się staro — hiszpańskiego i pewnie nie dogadałabym się nawet z pięciolatkiem. Ale mniejsza z tym. Powiedz, skąd ci przyszło do głowy, żeby zdobyć kasę i to w dodatku na jakiś zawodach sportowych? — spytała chcąc skierować rozmowę na intrygujące ją tory.

— Kasę? Chodzi ci o pieniądze?

— Właśnie.

— Może na razie niewiele wiem o tym świecie, ale jednego jestem pewien, ludzie bez pieniędzy nie funkcjonują, a ja nie mogę się wyróżniać.

— Czyli postanowiłeś zdobyć źródło dochodu? — udała, że nie zaglądała do pamięci laptopa, z dziesiątkami ofert pracy, które przeglądał.

— Z tym jest kłopot — przyznał. — Żeby zdobyć pracę, muszę mieć tożsamość — dane osobowe, które musiałbym przedstawić. Wiem co to jest Ewidencja Ludności, dlatego mam świadomość, że nie mogę ich sobie po prostu wymyślić.

— I dlatego wziąłeś udział w tych zawodach?

— Znalazłem ogłoszenie i skorzystałem z okazji.

Mówiąc to, Uriel wydobył z kieszeni mały, prostokątny kartonik.

— Akredytywa na 2200 reali do zrealizowania na okaziciela.

— Oho ho, rozumiem, że wygrałeś?

— No tak.

— Wybacz, ale na sportsmena to ty nie wyglądasz. Musiałeś wywołać nie lada sensację.

— Trochę tak… chociaż chciałem tego uniknąć.

— I co, przybiegłeś pierwszy na metę, zgarnąłeś nagrodę i chodu?

— Najlepiej by było, ale się nie dało — westchnął.

— Najpierw zadawali mnóstwo pytań. — Jak się czuję jako zwycięzca? Czy stosuję specjalny program treningowy? Czy pojawienie się w takim stroju na zawodach jest jakąś prowokacją?… Starałem się odpowiadać najlepiej jak umiem, co najwyraźniej rozczarowało pytających, bo szybko dali mi spokój. Później było małe zamieszanie z poszukiwaniami ubiegłorocznego zwycięzcy, gdyż zgodnie z tradycją powinien przekazać złoty kostium lidera swojemu następcy. Niestety, dotychczasowy lider gdzieś zniknął, razem z kostiumem ma się rozumieć i po dłuższej raczej chwili, poszukiwań zaniechano. Ponieważ nie zjawił się główny sponsor zawodów, medal i nagrodę wręczył mi przewodniczący komisji i oto jestem.

— Bardzo to pięknie, ale powiedz, oni się tam nie domyślili, że jesteś trochę hmm… inny? No bo rozumiesz — przychodzi sobie zwykły, nieznajomy gość w średnim wieku i zostawia w tyle wszystkich tych biegaczy, z których większość trenuje od dziecka.

— Skoro już o tym mówimy, to zależy mi właśnie, żeby się nikt nie domyślił, że jestem jak to określiłaś — inny. Tylko ty wiesz kim jestem i chciałbym, żeby tak zostało.

— Jeżeli myślisz, że zacznę rozpowiadać na prawo i lewo, że w moim garażu mieszka facet, który nie jest człowiekiem tylko tym no… septorem, to dziękuję za zaufanie.

— Verbeno — zaczął łagodnie widząc, że uraził dziewczynę, — zanim spotkałem cię w tamtym lesie, przyglądałem się wielu ludziom. Próbowałem ich zrozumieć, poznać, wiedząc, że tylko tak mogę żyć wśród nich. Byłem świadomy swojej obcości, choć przecież zjawiłem się dla nich. Mijały mnie obojętne tłumy, zajęte własnymi sprawami i do głowy mi wtedy nawet nie przyszło, żeby poprosić kogokolwiek o pomoc. Dopiero, gdy spotkałem ciebie, intuicja podpowiedziała mi, że właśnie ty możesz mi pomóc, że mnie nie zdradzisz. Sama oceń, czy to zaufanie.

Udobruchana dziewczyna przyjęła na razie te wyjaśnienia bez komentarza, postanawiając zapytać swojego nowego przyjaciela o coś innego.

— Wybacz mi moją ciekawość, ale jeśli możesz, to powiedz, czego do tej pory się dowiedziałeś o tym — jak to określiłeś — świecie? Jakie są twoje odczucia, wrażenia?

Septor opuścił wzrok, milczał przez chwilę, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.

— Według mnie, ten świat działa według bardzo prostych zasad — zaczął patrząc Verbenie w oczy.

— No popatrz, a ja do tej pory myślałam, że życie jest cholernie skomplikowane.

— Ludzie uznają zaledwie trzy wartości — kontynuował nie zrażony ironią. — Najważniejszą i najbardziej pożądaną, jest wartość materialna, bez której przetrwanie jest właściwie niemożliwe. Wartość ta funkcjonuje w formie umownej, jaką są pieniądze i faktycznej, jakimi są niektóre metale i minerały — głównie złoto i diamenty.

Wszystko czego ludzie potrzebują, czym się otaczają, ma swoją cenę i przelicznik, dlatego są całkowicie od pieniędzy uzależnieni.

— No wiesz. Nie zawsze wszystko się wycenia. Czasem ludzie robią coś bezinteresownie — bąknęła sama do końca nie wierząc w swoje słowa.

— Nie wiem, czy znalazło by się wielu takich ludzi jak ty.

— Przecież ja nie miałam na myśli siebie — powiedziała szybko.

— Co nie zmienia faktu, że właśnie tak jest.

— Eee tam — machnęła lekceważąco ręką — nic takiego nie zrobiłam. — A co jest tą drugą wartością? — spytała, żeby zmienić temat.

— Zdrowie.

— No tak. Trudno się nie zgodzić.

— Zdrowie jest ważne, choć nie tak jak pieniądze, dla których ludzie są w stanie je poświęcić.

— No co ty? Przecież nikt nie chce być chory.

— Powiedz to pracownikowi korporacji, który statystycznie po dwóch latach boryka się z nerwicą, żeby po pięciu mieć poważne problemy z depresją i zaburzeniami lękowymi na czele.

— Ja pracuję w korporacji.

— No widzisz.

— Ale przecież coś robić trzeba, tak po prostu funkcjonuje świat.

— O tym właśnie mówię.

— No dobra, a trzecia wartość? — spytała widząc, że nie ma innych argumentów.

— Religia.

— O.

— Przyznaję, że nie do końca to rozumiem, bo o ile dwie pierwsze są oczywiste i jak to mówicie — przyziemne, o tyle religia, to nie dość, że temat złożony, to w dodatku mistyczny, żeby nie powiedzieć zmyślony. Samych rodzajów religii odnalazłem całkiem sporo. Wiele tam nauk i wskazówek, ale wszystkie sprowadzają się do wspólnego mianownika — wizji świata do jakiego ludzie trafią po śmierci. Wspaniałego świata nawiasem mówiąc.

Idąc tym tropem, przez chwilę nawet doszedłem do wniosku, że najlepiej byłoby wszystkich od razu uśmiercić, ale szybko zrozumiałem, że trafia się tam tylko warunkowo. I tutaj właśnie pojawia się dominujący w religii temat, czyli miłość.

— O. I co takiego się dowiedziałeś? — dziewczyna podparła brodę na dłoniach, nie kryjąc, że ten temat bardzo ją fascynuje.

— Tego akurat kompletnie nie rozumiem.

— No tak — westchnęła, jakby rozczarowana brakiem szerszych objaśnień w tej kwestii.

Przez chwilę milczeli oboje.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 43