E-book
7.35
drukowana A5
48.62
Płatki tulipana

Bezpłatny fragment - Płatki tulipana

Objętość:
258 str.
ISBN:
978-83-8221-632-5
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 48.62

„Nigdy nie zapominaj najpiękniejszych dni twego życia!

Wracaj do nich, ilekroć w twym życiu zaczyna się walić”.

Phil Bosman


Wracaj do nich, ilekroć w twym życiu zaczyna się walić”.

Phil Bosman


„Szkoda, że koleje losu nie mają biletów powrotnych”.

J. Rutkowska

Mojej wnuczce, Natalii

Lipiec 2013, Kraków

Sama! — powiedziała miękko, głosem małej dziewczynki, jakby do siebie i nie do siebie.

— Wyjeżdżam! Jadę do Anglii! — stwierdziła Diana zdecydowanym głosem. Decyzja przesądzona. Chciała już w tej chwili wyjechać, zanim usłyszy prośbę córki Weroniki, aby dobrze się nad tą decyzją zastanowiła. — Wiesz, Wera, będzie to niezłe miejsce, żeby uciec od wszystkiego na chwilę, zapomnieć o wszystkim, co mnie tu ostatnio spotkało.

— Też tak myślę, mamo — odpowiedziała Wera, całując matkę w jej piękne, kruczoczarne włosy. — Jak długo, hm… zamierzasz gościć u niej? Mówiłaś, ale zapomniałam.

— Dwa tygodnie — odpowiedziała pewnie i zdecydowanie.

— Mamo! Naprawdę zamierzasz lecieć? Wera wciąż patrzyła w oczy Diany.

— Jasne, mam już kupiony bilet na lot…

Urwała i przymknęła na chwilę oczy. Patrzyła tak, jakby była już o tysiące mil stąd, w nieznanym dla niej świecie. Ocknęła się z zamyślenia, mówiąc Werze:

— Po prostu potrzebuję trochę czasu dla siebie po tym, jak twój ojciec mnie zostawił.

— Aha! Jeszcze jedno, mamo. Jak ty przeżyjesz ten lot? Przecież boisz się latać samolotem! — powiedziała, patrząc szczerze matce w oczy.

— Do odważnych świat należy, moja droga. Sugerujesz, że się wycofam?

— Nie, nie, nie sugeruję, mówię, co myślę.

— To tylko czterogodzinny lot, zniosę to — zachichotała. — Wcześniej czy później i tak będę musiała ten lęk przełamać, więc chyba lepiej, jak już będę to miała za sobą.

Diana uśmiechnęła się i przytuliła Werę, starając się stłumić odgłos wypuszczanego z płuc powietrza.

No tak, zdecydowanie nie wyglądasz dziś na kogoś, kto by się bał. A może wzięłaś leki uspokajające?

Po sekundzie obie parsknęły szczerym śmiechem.

— Co prawda jeszcze daleka jestem od stuprocentowej odwagi przed lotem samolotem, ale myślę, że znalazłam się na całkiem dobrej drodze, aby to w końcu zrobić.

Spojrzała na córkę i kiwnęła głową z zadowoleniem.

— Przepraszam mamo, ale na mnie już czas. Naprawdę muszę lecieć. W takim razie do jutra! — podchodząc ucałowała serdecznie matkę.


**

Tego wieczoru Diana długo nie mogła zasnąć. Nie miała zbyt wiele czasu na refleksję. Wstała, raz jeszcze sprawdziła bagaż. Walizka, wcześniej wyciągnięta spod łóżka, była spakowana.

— Jutro wrzucę szczoteczkę do zębów, laptop i mogę wyjeżdżać.

Dopiero teraz, patrząc na bagaż, dotarło do niej, że naprawdę to robi. Postanowiła raz jeszcze przyjrzeć się swojemu bagażowi. Na stoliku leżała przejściówka, popatrzyła chwilę i wrzuciła ją do torebki.

— W końcu nic nie waży, a może się przyda — pomyślała.

Położyła się na wznak, odgarniając z czoła opadające na nie włosy. Jej wzrok padł na równo zaścieloną drugą połowę łóżka. Przesunęła ręką po pościeli, ponownie zamknęła oczy z nadzieją na sen. Czas zatrzymał się w miejscu. Minuty wlokły się w nieskończoność. Spojrzała na stojący na nocnej szafeczce zegarek. Była 20:30. Odwróciła wzrok od zegarka. Owinęła się kokonem zrobionym z kołdry, mocniej wbijając pod brodę obie pięści, zaciskające mocno rogi kołdry. Usiadła. Popatrzyła raz jeszcze na drugą, zaścieloną połowę łóżka. Po kilku minutach położyła się, jej oddech zwolnił. Zapadała w sen. Musiała być zmęczona nerwami oraz przeciągającym się stresem związanym z jutrzejszym lotem.


**

Następnego ranka obudziła się z małym bólem głowy. Czuła się kompletnie niewyspana. Usiadła na podłodze w swojej ulubionej pozie „po turecku” przy szeroko otwartym oknie. Zapach świeżo zaparzonej kawy zaczął pieścić jej nozdrza. Drzwi do korytarza miała uchylone tak, że z tej pozycji widziała cały hol. Po chwili usłyszała chrobot klucza i stukot damskich szpilek.

— To zapewne Wera — pomyślała, lekko ziewając. — Dałam jej klucz, tak na wszelki wypadek, gdyby nie mogła się do mnie dodzwonić.

Na widok Weronki Diana uśmiechnęła się i przytuliła córkę.

— Cześć, mamo! — przywitała się Wera dziarskim tonem.

— Fajnie, że już jesteś.

Na twarzy Diany pojawił się szczery uśmiech. Otworzyła szafę. Przez chwilę stała wsparta na otwartych drzwiach, wpatrując się w wieszaki ze swoją garderobą. Po namyśle wyjęła jedną ze swoich ulubionych bluzek i jeansy. Zdecydowanym ruchem zamknęła drzwi szafy. Sięgnęła po leżącą na stoliku klamerkę, spinając nią swoje długie włosy. Stanęła przed lustrem i raz jeszcze poprawiła włosy. Chwilę później wróciła do pokoju, gdzie przy filiżance świeżo zaparzonej kawy siedziała Weronika, która z szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w postać wchodzącej matki.

— Ślicznie wyglądasz, mamo! — wykrzyknęła, prześlizgując się wzrokiem po eleganckim ubiorze matki. Poderwała się i uścisnęła ją serdecznie.

Kiedy wychodziły z domu, dochodziła dwunasta.


**

Na lotnisku były godzinę przed odlotem samolotu. Weronika miała wrażenie, że matka nad czymś się zastanawia. Zerknęła na matkę z niepewną miną. Oczy Diany skierowane były w stronę samolotu startującego do Rzymu. Widać było, że lekko drgnęła, przenosząc swój wzrok na Weronikę.

Lipiec 2013, Manchester, Anglia

Przyleciała! Z samolotu wyszła cała dumna i szczęśliwa. Lęk przed lataniem okazał się mniej stresujący niż przypuszczała.

— Jestem już na ziemi, co za ulga!

Jednak stres i zmęczenie mimo wszystko jeszcze przez jakiś czas jej towarzyszyły. Wyjrzała na terminal. Otworzyły się drzwi i gwałtowny przeciąg rozwiał jej włosy. Klamerka, którą miała je spięte, zsunęła się i upadła na posadzkę. Chwilę później poczuła na swoim ramieniu delikatny dotyk.

— Diana? Wybacz, ale nie byłam pewna, czy to ty.

— Anita! Co za spotkanie! Nie widziałam cię od wieków. — Diana przyglądała się ze zdumieniem dawno nie widzianej przyjaciółce.

— W ogóle się nie zmieniłaś.

Diana powiedziała to absolutnie szczerze, ponieważ twarz miała bardzo młodą, nie licząc paru zmarszczek wokół oczu.

— Wydaje mi się, jakbyśmy się widziały zaledwie wczoraj. A mówią, że góra z górą się nie zejdzie — ale człowiek z człowiekiem zawsze. No i prawda!

— A ty co tutaj robisz? — zapytała z uśmiechem Anita.

— To samo co ty, Diano, przyleciałam do Manchesteru. A tak dokładnie, to do narzeczonego. Mam nadzieję, że na mnie czeka. Tak jak obiecał.

— Co za zbieg okoliczności! — krzyknęła Anita, tuląc szkolną koleżankę.

Czekał, tak jak byli umówieni, przy czarnej beemce. Ujął dłoń Anity, swojej dawno niewidzianej narzeczonej, delikatnie uniósł do ust i pocałował. Stali tak przez dłuższą chwilę, obsypując się czułościami. Stojącą parę kroków za nimi Dianę ogarniało pomału zmęczenie, a może tęsknota za…?

— Przepraszam cię — powiedziała Anita. — Zupełnie zapomniałam, że tu jesteś.

— W porządku, nic się nie stało — mówiąc, odwróciła się w jej stronę.

— Poznajcie się: Diana Potocka, Alex Ross — powiedziała Anita. — A ty zabierasz się z nami — zdecydowała.

Ze względu na swoją starą przyjaźń chciała przekonać Dianę do tego, aby jej nie odmówiła. W głębi serca miała nadzieję, że przyjmie jej zaproszenie na wspólną jazdę.

Diana szczerze jej podziękowała, wsiadła bez namysłu do czarnej beemki, podając adres, pod który miałby ją Alex podrzucić.


**

Była osiemnasta czasu londyńskiego, kiedy Diana zapukała do drzwi swojej ciotki Emilii, która chwilę później otworzyła jej drzwi. Oczom Diany ukazała się postać kobiety średniego wzrostu, jak na swój wiek zgrabnej i zadbanej. Diana przyglądała się ciotce czując, jak pomału opuszczają ją emocje i napięcie. Dłuższą chwilę stały, nic do siebie nie mówiąc.

— Wpuścisz mnie, ciociu? — przerwała milczenie Diana łagodnym głosem.

— Wybacz mi moja droga moje zachowanie, ale to chyba efekt przedłużającej się samotności. Przyjechałaś! Nie mogę w to jeszcze uwierzyć. Zaprosiłam cię, ale naprawdę nie byłam pewna czy przylecisz. Jednak jesteś! — nie było końca radości ze strony ciotki.

Ciotka przywitała ją z wielkim sercem i wspaniałą domową, angielską kuchnią. Na stole gościły przystawki: krewetki, gotowana fasolka, masło orzechowe. Upieczony indyk o chrupiącej skórce rozpływał się w ustach.

— Jakie to wszystko pyszne, smakuje wybornie — powiedziała z pełną buzią Diana.

— Dziękuję ci za te słowa — odezwała się cichym głosem Emila. Chorowałam ostatnio na zapalenie strun głosowych, które nie do końca wyleczone dają o sobie znać. Na deser przygotowałam ciasteczka czekoladowe i jabłecznik.

— Zapewne też wyborne?

— Starałam się wypaść jak najlepiej.

— Dziękuję i doceniam twoje starania, ciociu — mówiąc to, lekko ziewnęła, zakrywając usta dłonią. Chociaż lot był tylko czterogodzinny, to jednak zrobił swoje.

— Wydaje mi się, że jesteś zmęczona — powiedział Emilia.

— No tak, trochę.

Ciotka uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

— Mam ochotę na prysznic.

Po kwadransie była na górze, w pokoiku przygotowanym przez ciocię. Kiedy wchodziła do niego, rzucił się w oczy ciemny, mahoniowy stół i leżąca na nim przepięknie haftowana serweta. Ozdobą stołu był też flakon z czerwonymi tulipanami. Choć wszystko na pierwszy rzut oka wyglądało na czyste, w pokoju jednak pachniało starzyzną. Samo przebywanie w nim nie było przykre, wręcz przeciwnie. Pokoik był niewielki, ale Dianie podobał się. Był ładnie urządzony. Same antyki dodawały mu klimatu.

— On ma jakąś duszę — pomyślała Diana.

Zarówno w pokoiku, jak i w całym mieszkaniu na podłogach leżały wykładziny albo dywany. Okna były lekko zasłonięte, co powodowało półmrok. Jednym, ruchem zsunęła je i otworzyła okno, aby światło i świeże lipcowe powietrze, co prawda popołudniowe, a raczej wieczorne, odświeżyło pomieszczenie.

— W końcu lipiec, ale jak na angielski klimat, jest całkiem przyjem-nie — pomyślała.

Nieco zmęczona Diana klapnęła wygodnie na miękkim tapczanie. Usiadła na czymś miękkim, futrzastym. Gdyby nie to przeraźliwe „miauuuu”, Diana zeszłaby chyba na zawał.

— A co to jest, do jasnej cholery? — wrzasnęła oniemiała z przerażenia. — O, jest i sprawca, Ty wredny kocie.

Kotka jedynie popatrzyła na Dianę, zwinęła się w kłębek i leżała jakby nigdy nic się nie stało. Diana roześmiała się. — Przecież nienawidzę kotów! A kotka jakby odgadła jej myśli i wskoczyła na jej kolana. Diana natomiast, jak nigdy, podrapała ją po brzuszku, a kotka wdzięcznie pomerdała ogonem. Siedziały tak przez dłuższą chwilę.


**

W łazience uwagę Diany przykuł niecodzienny widok. Jedna umywalka, a nad nią dwa krany.

— Co jest, do cholery? — zaklęła w myślach. Odkręciła kran z prawej strony, z którego zaczęła lecieć zimna woda. Odkręciła drugi — a z niego leci wrzątek. — Jak ja mam się tu, do cholery, umyć?! Stała dłuższą chwilę, zapatrzona w niecodzienny widok. Długo nie zastanawiając się zbiegła po schodach, przedstawiając swój problem i prosząc ciotkę błagalnym głosem o pomoc. Na słowa Diany ciotka wybuchnęła szczerym śmiechem.

— Z czego się śmiejesz, ciociu? — zapytała nieśmiało.

Dopiero po udzielonej instrukcji Diana wiedziała, jak ma odkręcać krany. Dwa krany trzeba odkręcić jednocześnie, a umywalkę zatkać korkiem. Refleks miała dobry. Każdej wody udało się nałapać na tyle, aby móc umyć twarz i zmyć makijaż. Poczuła się po tym lekka, odświeżona i zrelaksowana. Umyła też swoje piękne, długie, kruczoczarne włosy i okręciła je białym ręcznikiem. Zerknęła w lustro wiszące nad zlewem, wyjęła suszarkę. I kolejny szok. Wtyczka nie pasuje do gniazdka! Diana Popatrzyła uważnie to na gniazdko, to na wtyczkę od swojej suszarki.

— Rzeczywiście, jakieś inne — stwierdziła. W jednej chwili ją olśniło. Przypomniała sobie, że w torebce ma tzw. przejściówkę, którą zaraz odszukała. — Taka mała rzecz, a „uratowała mi życie” — uśmiechnęła się sama do siebie.

Sekundę później suszarka wydała strumień ciepłego powietrza. Wychodząc z łazienki Diana zauważyła brak na szyi jej ulubionego srebrnego łańcuszka. Zawróciła więc i ku swemu zdziwieniu zauważyła go pod umywalką. Podnosząc go dopiero zauważyła miękką wykładzinę również w łazience, a nie wykluczała, że jest w niej pełno zarazków. Na samo słowo „wykładzina” robiło się jej słabo. Wiedziała, że w swoim domu nigdy, przenigdy nie położy nawet najmniejszego kawałka wykładziny.

Temat domu przywołał wspomnienie, w jednej chwili zatęskniła za nim. Zdała sobie sprawę, że nie mogła przewidzieć przyszłości, tak samo jak nie mogła zmienić przeszłości. Tęskniła nawet za swoim zimnym łóżkiem, markową pościelą, komodą z mahoniu, a nawet za swoją białą terakotą w holu. Uśmiechnęła się na widok stojącego na stoliku laptopa. Odpaliła go. — Poszperam trochę w sieci — pomyślała.

— Jest! — krzyknęła. — Jest rozwiązanie, i to logiczne, na te cholerne krany i na te wszędzie leżące wykładziny, nawet w łazience. Zaczęła czytać. Otóż brytyjski system wodno-kanalizacyjny jest skomplikowany. Ciepła i zimna woda dostarczane są pod różnymi ciśnieniami, co z kolei utrudniać miałoby zamontowanie jednej baterii. Według innej hipotezy przyczyną montowania dwóch kranów jest oszczędność. Chcąc umyć tylko ręce, trzeba zamknąć umywalkę korkiem, przez co nie marnuje się wody. O, jeszcze jedna ciekawostka! Ponieważ centralne ogrzewanie nie jest szczególnie popularne, Brytyjczycy dokładają wszelkich starań, aby zatrzymać ciepło w mieszkaniu. Dlatego kładą grube wykładziny lub dywany. Kominek oraz grube koce to niezbędne wyposażenie wnętrz.

— No i wszystko jasne. Cóż, co kraj, to obyczaj — pomyślała.


**

Następnego ranka, przespawszy dziesięć godzin, Diana zeszła na dół. Ciotka Emilia była już w kuchni, gdzie szykowała śniadanie. Aromat świeżo zaparzonej owocowej herbaty zapraszał do stołu, na którym stała srebrna patera z różnego rodzaju serami. Na osobnym talerzu leżały równo pokrojone kawałki wędlin, a w piekarniku skwierczał na rożnie kurczak.

— Jak dobrze cię widzieć, ciociu — objęła ciotkę i cmoknęła w policzek.

— Witaj, Diano.

— Och, co tak pięknie pachnie?

— Piekę kurczaka.

— Znów drób? — zdziwiła się trochę Diana.

— Co masz na myśli, mówiąc „znów”?

Diana zagryzła usta, zastanawiając się przez chwilę.

— Przepraszam, ciociu, ale jest coś, o co chciałabym zapytać.

Siedząca obok Emilia przyglądała się Dianie, oczekując na jej pytanie.

— Zapytam wprost. Lubisz ciociu drób?

Z miny Emilii wynikało, że chyba tak nie jest.

— Nie za bardzo — odpowiedziała szczerze, nieco zdziwiona pytaniem Diany. — Wiem, o co chcesz zapytać. Dziwi cię, że piekę kurczaka wiedząc, że w lodowce leży prawie cały pieczony indyk.

— No tak, zgadłaś. O to właśnie chciałam cię zapytać. Szkoda żeby tyle dobrego mięsa miało się zmarnować. To uczta na trzy dni.

— Zapewniam cię, że się nie zmarnuje — powiedziała z radosnym uśmiechem Emilia. Zanim Diana zdążyła otworzyć usta, oznajmiła: — Na dzisiejszą kolację zaprosiłam naszego zacnego pastora Zaca Masona. Jest wielkim smakoszem pieczonego drobiu, zwłaszcza zimnego. Zmiecie wszystko, nawet nie zauważysz, kiedy.

Po swoich słowach zaśmiała się szczerze.

— Ciociu, przyznam ci się do czegoś. Jak tylko zobaczyłam, że pieczesz kurczaka, wydało mi się to trochę niepokojące. Pomyślałam, że masz sklerozę, wiedząc, że od wczoraj w lodówce leży prawie nietknięty indyk.

— Że niby kto ją ma, niby ja? Masz szczęście, że mam poczucie humoru, więc możesz czuć się uspokojona. Z pewnością nie mam Alzheimera — mówiąc popatrzyła z rozbawieniem w twarz Diany, na której odmalowało się coś w rodzaju ulgi.

Obie wiedziały, że się bardzo polubiły.

— Pokroję tylko warzywa i będziemy mogli spokojnie porozmawiać.

Diana zauważyła jak ciotka powoli, prawie z matematyczną precyzją, kroiła i siekała warzywa na sałatkę.

— Co powiesz na poobiedni spacer po mieście? Och, miasto, miasto, którego uliczki i niektóre miejsca przywołują ciągle wspomnienia. Miasto, w którym przez lata byłam szczęśliwa. Tu przeżyłam cudowną miłość i tu ją straciłam — po policzkach Emilii popłynęły łzy, które szybko otarła.

Sobotnie, lipcowe popołudnie

— To nie będzie krótki spacer — oznajmiła Emilia, uśmiechając się przy tym szeroko. Idąc tak, zaczęła snuć swą opowieść. — Wiesz, kochana, zamieszkałam z wujkiem od 1967 roku. Jak to w życiu bywa, przeżyłam różne chwile, te dobre i te gorsze. Tyle różnych myśli krąży mi po głowie. Tak wiele mam do powiedzenia. Sama nie wiem, od czego mam zacząć.

— Najlepiej od początku, ciociu — mówiąc to, odwróciła twarz w stronę Emilii, poprawiając przy tym na nosie swoje słoneczne okulary.

— Wiesz, porozmawiamy o tym innym razem, jak będę miała pewność, że jestem gotowa na otwarcie się przed tobą. To miasto położone jest w hrabstwie ceremonialnym. Jeśli statystyki są wiarygodne, to liczy pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców.

Zatrzymały się na skrzyżowaniu ulic Montram RD i Sandbach.

— Jak pokonamy trasę jednego kilometra, to dojdziemy do ulicy Broad. Nic ci to nie mówi, ale zapewniam cię, że jest tam cukierenka, w której sprzedają najlepsze lody na świecie.

— Jak dobrze, może wreszcie trochę odpocznę — pomyślała Diana. Założyła buty ładne, ale nie bardzo nadające się do takiego długiego chodzenia. Usiadła na najbliższej ławeczce, aby rozmasować obolałe stopy. Nagnioty pomału dawały o sobie znać.

— Ciociu, odpocznijmy chwilę — pokazała stopy ciotce.

— Przepraszam cię, Diano, za to szybkie tempo. Zróbmy tak. Tu niedaleko, parę kroków, jest ta cukierenka, a nieopodal apteka. Skoczę i kupię ci plastry na te twoje odciski. A może lepiej wygodne buty? — zapytała, chcąc rozbawić, choć na chwilę, skwaszoną Dianę.

Ciotka oddaliła się, ale słowa jej jeszcze długo brzmiały w uszach Diany. — Skoczę? Ileż ona ma w sobie energii, siły.

Po kwadransie była już z dwiema porcjami lodów i plastrami dla Diany, która błyskawicznie nakleiła je na chore miejsca. Zjadły pyszne waniliowo-orzechowe lody i z uśmiechem ruszyły dalej. Diana nie sądziła, że takie małe plasterki okażą się dla niej zbawienne.

— Przede wszystkim chciałabym pokazać ci nasz kościół. Nie jest to okazała budowla, ale ma swoją historię — powiedziała dumnie.

— To naprawdę wspaniały widok, to zupełnie inaczej „działa” niż u nas, w Polsce — stwierdziła Diana po tym, co zobaczyła, wchodząc po schodach.

Tuż po prawej stronie rzuciła się jej w oczy mała księgarnia, dalej sklepik z pamiątkami. Nastrój wydawał się jej bardzo swobodny. Co kilka metrów była możliwość zapalenia świeczki kupionej za dowolną opłatą. Kończył się właśnie jakiś koncert.

— Wspaniałe podejście. Przyzwyczaja się ludzi do przychodzenia w to miejsce, budując w ten sposób relacje i pozytywne skojarzenia — pomyślała.

Nieopodal była mała cukierenka z dobrym ciastem, lodami i herbatą. Tu zapewne ciotka kupiła te lody. Była tego pewna. Zauważyła też sporo starszych osób, które udzielały się charytatywnie. Jak zrozumiała, niektórzy są wolontariuszami w przykościelnej kawiarence, w której Diana kupiła ulubione bułeczki cynamonowe. Wyszły po kwadransie.

— Wiesz, Diano, Polacy cały czas marzyli o własnym kościele. No i — jak widzisz — doczekali się. Aby przyśpieszyć jego budowę, ówczesny pastor chodził od domu do domu po kolędzie i w taki sposób zbierał środki na jego budowę. Przez następne dziesięć lat zebrane ofiary przeznaczał na ten cel. Ale suma wciąż była za mała. No i w końcu znalazł się inwestor, stosunkowo niedrogi. Po dwunastu latach zaczęto budowę, no i jak widzisz, mamy swój kościół. Po raz pierwszy polskie pieśni w wykonaniu chóru rozbrzmiały tutaj w 1975 roku. Ot i śpiewam w nim po dziś dzień. Stoję w pierwszym rzędzie — mówiąc to, uśmiechnęła się w zamyśleniu. — Kościół stał się najważniejszym miejscem prężnie działającej wspólnoty polonijnej. A potem wybudowano plebanię księżom, którzy dotychczas mieszkali w wynajmowanych prywatnie  mieszkaniach.

Emilia zatrzymała się na chwilę na widok zmierzającego w ich kierunku pastora. Przywitali się.

— Dzień dobry, pastorze.

— Dzień dobry paniom — mówiąc, skinął głową. A tę młodą damę przy pani boku to widzę pierwszy raz.

— Poznajcie się, pastorze. To moja kuzynka — przedstawiła Dianę z dumą w głosie.

— Diana Potocka — wyciągnęła dłoń w geście przywitania.

— A ja Zac Mason, tutejszy pastor. A propos, jeśli mogę spytać, przyjechała pani z…?

— Z Polski — odpowiedziała bez wahania.

— Z Polski… — zamyślił się na chwilę pastor i zaraz szybko zmienił temat. — Jakoś ostatnio nie widuję pani, droga Emilio, w kościele, hm? — chrząknął.

— Pastorze, struny głosowe. Mam z nimi ostatnio duży problem, dlatego nie bywam na próbach chóru. Obiecuję, że jak tylko dojdę do zdrowia, na pewno znów zaszczycę chór swoją skromną osobą. Mało tego, jak zwykle będę stała w pierwszym rzędzie — roześmiała się.

Kilka minut później szły powoli drogą „na skróty”, prowadzącą na pobliski bazar. Powietrze raptownie stało się chłodne i wilgotne.

— Angielski klimat — pomyślała Diana.

Idąc na bazar nie do końca wiedziała, co chce kupić. Zastanawiała się. Nigdzie w zasięgu wzroku nie dostrzegła nic ciekawego, godnego jej uwagi.

— Nie ma tu za wiele do oglądania — potwierdziła jej spostrzeżenia Emilia.

— Przeciwnie! — krzyknęła po chwili entuzjastycznie na widok straganu z owocami.

— Przepraszam cię, Diano, nie powiesz mi, że będziesz taszczyła stąd torby z owocami do domu?

— A czemu nie? Czy coś stoi na przeszkodzie, ciociu?

— Chyba tak… Chociaż… — urwała.

Na widok sprzedającej Emilię oblał gorący pot.

— Nie, to niemożliwe — pomyślała, Czyżby to była Emma Mason? Podeszła bliżej w stronę Diany i ciągnąc ją od stoiska za łokieć powiedziała: — Nie kupuj u niej, Diano.

— Dlaczego, ciociu? Nic nie rozumiem — szarpnęła się Diana.

Stojąca sprzedawczyni również spojrzała na Emilię wzrokiem tak dziwnym, jakby zobaczyła w niej ducha. Mimo prośby ciotki Diana podeszła bliżej, wybrała owoce i poprosiła o ich zważenie. Stojąca za ladą sprzedawczyni zważyła owoce i podała drżącą ręką Dianie. Idąc, Emilia starała się opanować. Chciała coś powiedzieć, ale nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Czuła, że może wybuchnąć, ale do tego stanu nie mogła się dopuścić.

— Myślałam, Diano, że jak jej wygarnę, poczuję się lepiej — powiedziała dość nerwowo. — To tylko słaby człowiek, nie silny, musi uciekać się do wrednych zachowań.

— Czym ci tak zalazła za skórę, że aż tak jej nie cierpisz? Za co?

— Pozwól Diano, że odpowiem ci na to pytanie innym razem, nie dzisiaj. Wracajmy.

W drodze powrotnej otarcia i nagnioty coraz bardziej zaczęły dokuczać Dianie. Mało, że zrobiły się nowe, to w dodatku jeden z nich pękł. — Co mnie podkusiło założyć te czółenka — pomyślała. — Nie nadają się zupełnie na długie spacery. Efektownie to wyglądają, ale pod moim biurkiem, jak siedzę. Pieprzyć to — zaklęła w myślach.

Ze spaceru wróciła mimo wszystko zadowolona. Jednak dwie sprawy nie dawały jej spokoju. Pierwsza, to pastor. Diana miała wrażenie, jakby coś ciotkę z nim łączyło. Mogła podejrzewać, widząc jak wcześniej żarliwie patrzył na ciotkę. Druga sprawa, to straganiarka. Czym ta kobieta zalazła ciotce za skórę? Z zamyślenia wyrwały Dianę słowa ciotki.

— Za dwadzieścia minut podaję obiad!

— Do tego czasu zdążę odebrać meila od Weroniki.

— Och, te wasze meile, esemesy, to dla mnie czysty kosmos — przyznała szczerze Emilia.

— Siadaj na chwilę, ciociu — mówiąc, jednym gestem przyciągnęła ciotkę bliżej komputera. — Mogę pokazać ci jak to działa, a nawet nauczyć.

— Co ty pleciesz, Diano? Za moich czasów nie było całej tej techniki i dało się żyć. I kontakt był z bliskimi, były listy, telefon stacjonarny. A zresztą, niech tam. Mam gdzieś dawne czasy. A pewnie, że się nauczę.

Popatrzyła na Dianę już poważnie, bez tego swojego dziecinnego uśmiechu.

— Opanowanie komputera i dla mnie nie przyszło tak łatwo i szybko — stwierdziła Diana. — Minęło trochę czasu, zanim jakoś to opanowałam. Teraz panuję nad tym i przychodzi mi zdecydowanie łatwiej, praktyka czyni mistrzem.

— Miałyśmy porozmawiać o rodzinie, a jak widzisz, całe to rozumowanie schodzi na dalszy plan.

— Co się odwlecze, to nie ucieczce — skomentowała Diana.

— Mamy ciekawsze tematy niż rodzinne dramaty. O, nawet nieźle mi się zrymowało. Mogą poczekać, mamy przed sobą dwa tygodnie. Będziesz moim gościem, zdążymy się nagadać.

— Ciociu, jesteś wspaniałą kobietą — głos Diany zabrzmiał bardzo szczerze.

— Przesadzasz, kochanieńka. Mówią, że złośliwość to cecha ludzi inteligentnych. Lubię się z tobą droczyć, bo tylko z tobą jest to możliwe, moja droga. Jesteś inteligentna, oczytana, na dodatek ładna i z jakąś wiedzą. Co tak na mnie patrzysz? To prawda — rzuciła stanowczo w stronę Diany.

— Skoro tak uważasz, to niech tak będzie.

— No to czytaj tego meila, bo widzę, że siedzisz jak na igłach, moja ty nauczycielko. Ja tymczasem nakryję do stołu.

Diana, długo nie czekając, poleciała na górę po przejściówkę do wtyczki.

— Widzisz, ciociu, nie ma mnie trzy dni, a moja Wera już tęskni. Moje minione lata były różne — gorsze, lepsze, a minęły jak z bicza strzelił. Przez te lata moja mała Wera wyrosła na dwudziestotrzyletnią pannę. A ja — na kobietę z bagażem zdarzeń. Stałyśmy się przez to sobie bliższe — zamyślona Diana patrzyła przed siebie. Na chwilę myślami była z córką i tym wszystkim, co pozostawiła na jakiś czas za morzem. Odgarnęła jednym ruchem opadające na oczy włosy. Chrząknęła, w końcu — przeczytała meila od Wery:

„Mamuś, szkoda, że nie ma ciebie teraz przy mnie. Tak bardzo chciałabym podzielić się z tobą miłą informacją osobiście, a nie drogą mailową. Otóż na długo przed twoim wyjazdem poznałam kogoś. Nie mówiłam ci wcześniej, nie wiedząc czy coś z tej znajomości wyniknie. Jak się domyślasz, buchnęła miłość. Spotykam się z nim chętnie. Jest całkiem innym facetem, niż poznani wcześniej. Nazywa się Adam Majchrzak, jest absolwentem Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie, kierunek leśnictwo. Na razie tyle. Odezwę się. Miłego pobytu na wyspach, buziaki, mamuś”.

Ciotki nie znała, więc nie była wylewna i o pozdrowieniach dla niej chyba zapomniała.


**

Późnym popołudniem do drzwi ktoś cicho zapukał. Po chwili wszedł pastor z dwoma bukietami czerwonych tulipanów. Zachował się jak prawdziwy gentleman, wręczając na przywitanie każdej po bukiecie.

— To moim paniom — wypowiedział te słowa bardzo głębokim, bogatym głosem.

Emilia zapaliła świeczki stojące w jej ulubionym, srebrnym lichtarzyku. Zapalone świece i tulipany, które Emilia wstawiła z zadumą do wazonu, stały się otoczką tego miłego, dobrze zapowiadającego się popołudnia. Siedzieli przy stole na wygodnych, miękkich fotelach. Widok miny pastora był dla Diany bezcenny, kiedy patrzył na zastawiony stół. Oczy mu zabłyszczały, a twarz rozpromieniła szczery uśmiech. Indyk i kurczak leżały na osobnych talerzach, bliżej miejsca, przy którym siedział pastor. Ogórki i zielona sałata przyozdabiały talerze swymi jędrnymi liśćmi. Zac odchylił głowę na oparcie fotela, patrząc marzycielsko w sufit. Siedział wygodnie, utrzymując w równowadze szklankę herbaty opartej o brzuch. Sekundę później odstawił ją na stół i zaczął rozkoszować się tym, co przygotowała Emilia. Diana od pewnego czasu obserwowała uważnie pastora i ciotkę. Wieczór przy dobrym jedzeniu i rozmowie praktycznie o wszystkim upłynął bardzo szybko. Gdy zaczęli się żegnać, była godzina dwudziesta druga.

— Na mnie już czas — mówiąc delikatnie, pastor odstawił fotel. Spodziewam się w nocy gościa.

Emilia spojrzała na pastora, otworzyła usta chcąc zapytać, kto to ma być, jednak w ostatniej chwili zrezygnowała. Zwlekając z pożegnaniem, raz jeszcze rzuciła spojrzeniem w jego stronę.

— Miło było mi ciebie poznać, Diano. A tobie, droga Emilio, dziękuję za tak wyborną kolację, wszystko było doskonałe. Taką kolację i w tak wspaniałym towarzystwie mógłbym jadać częściej. Lekko zawahał się, a po chwili wyszedł z nostalgią w oczach.

Pół godziny później siedziały we dwie przy stole, na którym Emilia postawiła talerz ze świeżo pokrojoną wędliną i sałatką warzywną. Już po ugryzieniu pierwszego plasterka Diana stwierdziła stanowczo, że ta angielska wędlina jest kompletnie pozbawiona smaku i chyba tylko „na pokutę” jest zadawana. W jednej chwili stanął jej przed oczami mały mięsny sklepik, w którym od lat kupowała u masarza sprawdzone w smaku wyroby. Na samą myśl, że musi przełknąć kolejny kęs, zaczęło ją mdlić. — Ludzie, co wy za gówno tu jecie — pomyślała. Chleb też jakiś niezjadliwy, sztuczny, w smaku przypominał mokrą gąbkę. — Teraz już wiem, dlaczego Anglicy tak często jedzą tosty — stwierdziła. Długo nie zastanawiając się, poprosiła o kawałek kurczaka, za którym również nie przepadała. Za nic w świecie nie da się namówić na kolejny kawałek wędliny.

— Chętnie zjem kurczaka, ciociu — poprosiła, chwaląc tym samym jego smak.

Było to kłamstwo, i obie o tym wiedziały, ale Emilia pozwoliła Dianie zachować twarz.

— Miałaś dobry pomysł, ciociu, aby upiec kurczaka. Powinnaś częściej go serwować. Potem odwróciła delikatnie twarz w bok, nie dając jej okazji do dostrzeżenia rozczarowania w jej oczach.

— Czemu tak sądzisz? — zapytała Emilia, spoglądając na Dianę z namysłem.

— Nie zgrywaj niewinnej, ciociu — szepnęła łagodnie. — Wiedziałaś od samego początku, że wędlina, którą mi podajesz, jest kiepska w smaku. Uświadomiłaś to sobie i tak na wszelki wypadek wolałaś mieć coś innego, przynajmniej tak mi się wydaje.

— Może to śmieszne, ale… — Emilia zrobiła skruszoną minę.

— Zwracam ci honor, ciociu, to nie skleroza, o którą cię wcześniej posądzałam, a jedynie twoja intuicja.

— Trafiła kosa na kamień — odcięła się ciotka.

Obie inteligentne kobiety uśmiechnęły się do siebie.

— Jest co prawda późno, ale miałabym ochotę z tobą jeszcze porozmawiać.

— O czym, ciociu?

— A tak o wszystkim, o nas. Pozwól, że rozpalę kominek, przyjemniej będzie się nam siedziało. Wiesz, Diano, często, kiedy jestem sama, a zapewniam cię, że często zasiadam w tym swoim wytartym fotelu, patrząc na iskry fruwające w kominku, czuję wtedy otaczające mnie błogie ciepło — mówiąc, przeczesywała dłonią swoje poprószone siwizną włosy, a jej rysy stały się bardziej napięte, co podkreślała jeszcze głęboka zmarszczka u nasady nosa. — Wieczorem czytam różne czasopisma. Czytając mogę zapomnieć o samotności.

Raptownie wstała, otworzyła szufladę w komodzie, wyjmując z niej zdjęcie, które położyła na stoliku. Następnie ujęła je drżącymi rękami, przytulając do serca. Płakała. Diana nic nie mówiła, pozwalając jej wypłakać się.

— Tęsknię tak bardzo — szepnęła, wycierając delikatnie łzę na policzku.

— Za kim tak bardzo tęsknisz, Emilio? — zapytała dźwięcznym głosem Diana, nieprzygotowana na takie wyznania ze strony ciotki.

Nic nie mówiąc, uniosła się z fotela i nie odwracając się powiedziała:

— Nie zrozumiesz, Diano. Kiedyś ci wyjaśnię. Dobranoc — wyszła, nie domykając drzwi.

— Widzę, że ciotka ma w swoim sercu jakąś ukrytą tajemnicę. Jakiś mroczny sekret, który nie pozwala jej normalnie żyć. Nie wiem co to, ale się dowiem, na pewno.

Chwilę później zgasiła światło, zerkając przez niedomknięte drzwi do pokoju ciotki. Przy jej łóżku na stoliku stała mała nocna lampka, przy której leżało zdjęcie. Raz jeszcze popatrzyła na smętną twarz śpiącej Emilii, cicho zgasiła lampkę i bezszelestnie poszła do swojego pokoju na górze. Długo nie mogła zasnąć tej nocy. Siedząc na łóżku poczuła dziwne wewnętrzne ukłucie. Jeszcze co najmniej godzinę siedziała z odpalonym laptopem na kolanach, w swojej ulubionej pozie „po turecku”. Obok niej leżała, a raczej ocierała się o nogi, kotka Wenus, jakby chciała jej coś powiedzieć. Dotknęła ręką jej miękkiego futerka, pogłaskała po brzuszku, co Wenus bardzo lubiła, a jej „miauuu” zabrzmiało nadzwyczaj radośnie. Tak przynajmniej Dianie się wydawało.

Carrington, początek sierpnia 1965

Wylądowały na lotnisku w Londynie o 11:30. Po wyjściu z samolotu słychać było wyraźnie rozmowę trzech młodych dziewcząt, głośno konwersujących w języku polskim. Kiedy zeszły po schodach samolotu, czekała już na nie młoda, bardzo ładna kobieta o blond włosach, przedstawiając się z imienia i nazwiska — Emma Mason.

— Jak na Angielkę, bardzo ładna i zgrabna, obdarzona delikatną urodą. No, no, w Polsce to chyba co drugi mężczyzna oglądałby się za nią, a co trzeci oświadczał — pomyślała Emilia.

Po odprawie celnej przeszły na terminal. Autokar z napisem „Londyn — Manchester — Carrington” stał już podstawiony. Emma siedziała przy kierowcy. Trzy Polki zajęły dalsze siedzenia.

Po przejechaniu kilku mil Emilia ze swoją koleżanką Wandą wysiadły w Manchester. Stefania pojechała dalej do Old Trafford. Dwie Polki, które przyjechały do Anglii do pracy, wysiadły przy leśniczówce. Emma przedstawiła kobiety pracującej załodze. Tembr jej głosu był bardzo oziębły. Emilia zdała sobie sprawę, że dziewczyny tej od pierwszej chwili nie darzy sympatią, nie polubiła jej. Myśli Emilii były pełne obaw. Czuła, że będą z nią kłopoty.

Rozlokowane zostały w małym pokoiku. Jego wyposażeniem były dwa metalowe łóżka, dwie nocne szafki i jedna szafa wspólna. Na środku stał mały, okolicznościowy stolik. Patrząc na ten wystrój Emilia zatęskniła za rodziną, malutkim rodzinnym domem. To wszystko bardzo przypominało jej rodzinny dom. Naszły ją wątpliwości, czy dobrze zrobiła, zostawiając wszystko za sobą. Poczuła się podle, wzruszyła jedynie ramionami. Czy zrobiła dobrze, przyjeżdżając do Anglii, czy wręcz przeciwnie? Na moment posmutniała.

— Chyba wracam! — krzyknęła głosem pełnym goryczy, budząc już śpiącą Wandę.

— Co ty mówisz, Emilio? — zapytała wybita ze snu przyjaciółka, która po słowach Emilii poczuła nagły szum w głowie, przysłuchując się z wielkim oszołomieniem słowom Emilii, które kompletnie ją przytłoczyły. — Nie wiem, co powiedzieć — wydukała zaspanym głosem Wanda. — Powiedz, że żartujesz! — mówiąc, spojrzała na nią poważnie.

Emilia kucnęła, otworzyła swoją walizkę, która stała jeszcze nie rozpakowana przy łóżku, wyjęła ze środka drewnianą ramkę ze zdjęciem rodzinnym i postawiła na szafce nocnej obok łóżka. Nagle usłyszała głos przyjaciółki:

— Jeśli chcesz wrócić, najpierw przemyśl dobrze swoją decyzję. Przed jej podjęciem dobrze się zastanów. Wrócisz, i co dalej? Przyjeżdżając do Anglii miałaś nadzieję zacząć nowe, lepsze życie. Czy wszystko ma się skończyć już na samym starcie?

Pomyślała, że rzeczywiście powrót do Polski i związany z tym ponowny lot nie jest najlepszym pomysłem.

— Pogódź się z tym, że niektórych rzeczy i sytuacji nie da się tak od razu zmienić ani cofnąć. Wrócisz do Polski i co będzie dalej? Przyjechałaś tu z wielką wiarą na lepsze życie, tymczasem chcesz to wszystko zmarnować? Sama podjęłaś taką decyzję, nikt cię do niej nie zmuszał. Dotrzymaj słowa, dziewczyno.

Po tych słowach Wanda, długo nie zastanawiając się, rozpakowała zawartości walizki, układając ubrania na półce. I zupełnie bezwiednie uśmiechnęła się do siebie z najprawdziwszym zadowoleniem. Ale Emilia nie wiedziała, że magia słów działa, a los okaże się, a raczej daje znaki — zapowiedzi lepszej przyszłości.

— Czasami musimy poświęcić się w imię większego dobra — dodała Wanda, gasząc światło. Usnęły.

Manchester 1965, leśniczówka

następnego dnia

Pierwsze, co rzuciło się w oczy kobietom, to wspaniała lokalizacja leśniczówki, która położona jest w środku sosnowego lasu, w odległości kilkuset metrów od najbliższych zabudowań. Pozytywne wrażenia na Wandzie i Emilii wywarł gospodarz i leśniczy w jednej osobie. Po rozmowie z nim zauważyły, że posiada wielką wiedzę dotyczącą tego miejsca i okolic. Zostały oprowadzone po terenie i gospodarstwie. Nieopodal leśniczówki była stajnia, nieco dalej osobny budynek, w którym na parterze było duże pomieszczenie, gdzie pracownicy z tartaku jedli posiłki. Jak się dowiedziały, gospodarz sam wędził swoje wędliny i robił swojską kiełbasę. Mieszkańcami gospodarstwa, oprócz rodziny, są również zwierzęta: konie, króliki oraz sympatyczna suczka, towarzyszka leśnych spacerów gospodarza.

— Jeśli chodzi o konie — opowiadał gospodarz — to mam cztery: dwie klacze i dwa ogiery. Wiosną, jako leśniczy, sprawuję nadzór nad sadzeniem lasu. Trzeba zaplanować, jaki gatunek drzew ma być posadzony, w jakim miejscu i ile sztuk.

Emilia i Wanda cały czas słuchały go z podziwem.

— Pod koniec roku muszę też wyznaczyć powierzchnię lasu, która jest planowana do wycięcia. Trzeba pamiętać, ile drewna uzyska się z danej powierzchni. Ścięte drewno zostaje pomierzone i odebrane przeze mnie. Obecny jestem przy jego sprzedaży, jak i wywozie. Las to przecież dla leśników miejsce pracy, także srogą zimą. Powiem wam, moje panie, nie chwaląc się, że jestem spadkobiercą rodzinnej tradycji leśników i drwali. Chętnie spoglądam na las z końskiego siodła lub bryczki. Zima jest naprawdę ciężka dla pracowników leśnych i przewoźników drewna. Trzeba pracować piłą, siekierą, wszystkiego doglądać, mierzyć, klasy-fikować i wywozić drewno. Tak nawiasem mówiąc, będę potrzebował dwóch drwali i zrywkarzy. A tego wszystkiego nauczyłem się od ojca i swoją przygodę z lasem rozpocząłem już w 1958 roku. To tyle o mnie, moje drogie. Zanudziłem was zapewne swoim gadaniem? — zapytał, nie odrywając wzroku od Emilii.

— Nie wydaje mi się, żeby tak było, wręcz przeciwnie. Chętnie słuchałyśmy tego, co miał nam pan do powiedzenia. Uwielbiam słuchać takich opowieści.

— Właśnie — dodała Wanda. — A spacer był przyjemny.

— Zachary Fox. Zapraszam do środka — powiedział gospodarz, dopiero teraz przedstawiając się z imienia i nazwiska.

Z kuchni wyszła dość sędziwa, tęga kobieta i jednym gestem wskazała miejsce za stołem. Za chwilę podała gorącą zupę jarzynową i sztukę mięsa z ziemniakami posypanymi koperkiem.

— Herbatę podam później, razem z ciastem. Trzeba trochę poczekać, bo dochodzi w piekarniku — powiedziała dość wyraźnie po polsku.

Po tych słowach wyszła do kuchni.

— Jak wiecie — zaczął Zachary — potrzebuję do pracy w kuchni dwóch kobiet. Nasza kochana, oddana pani Rebeka, sama już nie daje rady. Zauważyłyście zapewne jej sędziwy wiek. Sił ubywa, a do wykarmienia jest kilka osób, wśród nich i ja — powiedział z uśmiechem. — Poszukuję do pracy jeszcze dwóch pilarzy. Mój brat, Fredi Fox, obiecał, że jutro zgłosi się dwóch młodych mężczyzn. Jeden to Ben Mason, a drugi Henry Giffard. Mają to być ludzie z kwalifikacjami do wycinania lasu. Milę stąd jest tartak, który — nie chwaląc się — póki co przynosi niemały dochód. Mój kochany las, poza walorami przyrodni-czymi, spełnia ważną rolę gospodarczą, ponieważ dostarcza nam surowca, czyli drewna, które tnie się w tartaku na deski, wałki czy kantówki. I znów się rozgadałem. Wybaczcie mi, ale to mój świat. Ten las, tartak, to moja miłość. Jeśli chodzi o wynagrodzenie, to proponuję na początek piętnaście funtów tygodniowo. Czynsz i wyżywienie darmowe, to chyba dobra propozycja?

Kobiety uśmiechając się, zaakceptowały warunki.

— Skoro wszystko zostało wyjaśnione, oczekuję jutro obu pań o siódmej rano. Pani Rebeka Butler będzie na was czekała. Dziękuję więc za poświęcony czas.

Odstawił delikatnie krzesło i równym krokiem udał się w kierunku wyjścia, rzucając ciepłe spojrzenie w kierunku Emilii.

— Witaj w lepszym świecie!

W głosie Emilii nie można było się dopatrzyć najmniejszych oznak rozczarowania, ani wcześniejszych wątpliwości, czy żalu. Wanda spojrzała na nią z nieukrywanym triumfem. Stały tak przez chwilę.

— Widzisz, Emilio, a jeszcze wczoraj miałaś takie wątpliwości.


**

Godzinę później siedziały już na swoich łóżkach, z rękoma założonymi pod głowę.

— Wiesz co, to był dobry pomysł! — odezwała się Emilia.

— Masz na myśli przyjazd do Anglii? Czyli mam rozumieć, że już przestałaś żałować tej decyzji? — mówiąc te słowa Wanda zerknęła na Emilię. — To dobrze — odetchnęła. — Bałam się, że naprawdę zmienisz zdanie.

— Nigdy nie wiesz, moja droga, dokąd zawiedzie cię życie, zanim go nie przeżyjesz. Gdybym nie znalazła się wcześniej we właściwym miejscu i czasie, gdybym nie zrobiła tego, co zrobiłam, to nie byłabym dzisiaj tu z tobą, moja Wando. Nie zapomnę nigdy tego dnia, w którym przyszłam do ciebie po pożyczkę, odkrywając przy tym, że z tym faktem wiąże się jej przyjazd.

— Pamiętam i nigdy nie zapomnę twoich czerwonych, zapuchniętych od płaczu oczu, cichego i smutnego głosu, jakiego wcześniej u ciebie nie słyszałam.

— Gdybym tamtego dnia nie odważyła się przyjść do ciebie po pożyczkę, nie byłoby mnie tu dzisiaj z tobą — mówiła, a potok łez zaczął zalewać policzki Emilii.

— Wiedział dokładnie, w jak ciężkiej sytuacji byłaś ty i twoja rodzina, a twoja przyszłość rysowała się ponuro. A ty byłaś moją najlepszą przyjaciółką od zawsze, bezkonkurencyjną. Jak miałam ci nie pomóc? Bogu dziękować, mojej rodzinie powodzi się całkiem nieźle.

— Jak tylko zarobię pierwsze pieniądze, od razu zacznę spłacać dług zaciągnięty u ciebie. Musisz wiedzieć, że moja sytuacja finansowa była naprawdę tragiczna, tonęłam. W głębi serca pomyślałam, że to będzie, a raczej była, najlepsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, aby przyjść właśnie do ciebie. Wyciągnęłaś do mnie przyjacielską dłoń, pomogłaś załatwić formalności, wizę — i jestem z tu tobą. Nigdy ci tego nie zapomnę, Wando. Bóg mi świadkiem!

Nastało długie milczenie.

— A być biedną, to nie wstyd. Naprawdę — szepnęła Wanda.

Tych słów Emilia już nie słyszała. Usnęła.


**

Poranek był mglisty i dżdżysty, ale mimo tego ciepły. Punktualnie o szóstej rano, zgodnie z wczorajszą rozmową, Emilia i Wanda stawiły się na dole. Wchodząc, Emilia poczuła znajomy zapach domu, który przypominał o wilgoci, jaka się w nim panoszyła. Na stoliku stały już przygotowane trzy filiżanki, dzbanek ze świeżo zaparzoną owocową herbatą oraz patera wcześniej upieczonego jabłecznika.

Pierwsza rozmowę rozpoczęła pani Butler. Uniosła powoli głowę znad filiżanki. Dopiero teraz można było zauważyć jej siwe włosy i liczne zmarszczki na twarzy.

— Za dwa dni wracam już na stałe do mojego domku — w jej oczach pojawiło się rozmarzenie. — Chcę jak najszybciej zobaczyć swój dom, w którym gościem bywałam zaledwie pięć razy w miesiącu. To były moje przepustki do niego. Przepracowałam tu, w leśniczówce, oj, oj, chyba ze czterdzieści lat, jeszcze za czasów poprzedniego gospodarza. Nie mogę się już doczekać, kiedy powącham moje kwiaty w ogródku, zapach zielonych łąk, leżących nieopodal i mego kochanego męża, a wiosną — popatrzeć na różowe płatki moich kwitnących jabłoni.

Mówiąc, westchnęła raz jeszcze głęboko, może z lekkim żalem w głosie. Rozejrzała się po pomieszczeniu i ze spokojną już miną wyszła do kuchni. Przez chwilę panowała cisza, którą zburzył deszcz, który zaczął padać z początku drobno, a następnie przeszedł w ulewę.

— Deszczowa i melancholijna zaczęła się robić Anglia — rzuciła Wanda w stronę patrzącej w okno Emilii.

Po kwadransie wróciła pani Rebeca, zatrzymując się w progu, ocierając delikatnie fartuchem pobrudzone mąką ręce.

— Zapraszam do stolika, zaraz podam śniadanie.

W całej kuchni pachniało pieczonym pasztetem. Drżącą nieco ręką, bardzo spracowaną, postawiła talerzyk z przez siebie ubitym, świeżutkim masłem oraz własnoręcznie upieczony chleb. Siedziały jeszcze chwilę, zachwycając się wybornym smakiem dań. Deszcz przestał padać, w leśniczówce zrobiło się przyjemniej i tak jakoś bardziej domowo.

Dwa dni później pani Rebeca wyjechała. W leśniczówce zrobiło się cicho, smutno, wszystkim brakowało tej wspaniałej kobiety. Poranek tego dnia był dość słoneczny. Przez otwarte okna dobiegał śpiew ptaków siedzących na świerkach. Wanda z Emilią, siedząc przy stole, omawiały plan zajęć na dzisiejszy dzień. Siedząca bliżej okna Emila zauważyła idących trzech mężczyzn. W jednym z nich rozpoznała leśniczego, Zacharego Zaca.

— Kim są pozostali? — zastanawiała się Emilia, delikatnie przyglądając się mężczyznom. Jeden z nich był wysokiego wzrostu, szczupły o blond włosach. Gdy był bardzo blisko drzwi, rzuciły się jej w oczy jego białe, lekko wypalone przez słońce włosy, miejscami z jeszcze jaśniejszymi smugami.

— Ale przystojniak. Co bym dała, aby móc dotknąć jego włosów, sprawdzić przez dotyk, czy są miękkie, czy sztywne. Oj, co za myśl głupia mnie opętała. Nie zdążyła odpowiedzieć swoim myślom, bo trzej mężczyźni już stali w drzwiach. — Weź się w garść, dziewczyno.

Pięć minut później Zachary przedstawił im tajemniczych mężczyzn:

— To moi nowi pracownicy, Ben Mason i Henry Gifford. A to Wanda Ferenc i Emilia Maj.

Emilia w mgnieniu oka raz jeszcze zlustrowała stojącego przy niej Bena.

— Miło mi poznać — odpowiedział Ben, rzucając również delikatne spojrzenie w stronę Emilii, która od pierwszej chwili zrobiła na nim wrażenie.

Uśmiechnęła się do niego lekko skrępowana. Odpowiedział szczerym uśmiechem, pokazując przy tym swoje równe, białe zęby, a oczy mu zabłysły. Na sekundę rumieniec oblał policzek Emilii, a gorący dreszcz przeszył jej ciało.

— Zapraszamy wobec tego na ciepłą herbatę i ciasto — mówiąc to, Emilia uniosła głowę i skupiła wzrok na twarzy Bena.

— Chętnie, ale tym razem podziękujemy.

— Emilia popatrzyła niepewnie na gospodarza, poprawiając nerwowo troczki od fartucha.

— Innym razem, panno Emilio, dziś przyszedłem z gośćmi, chciałem państwa jedynie poznać ze sobą. Chcę oprowadzić panów po lesie, jednym słowem — zapoznać z terenem.

Emilia uśmiechnęła się ze zrozumieniem, wygładzając zagięty na boku fartuch. Do pomieszczenia weszła Wanda z herbatą i tacą pokrojonego sernika i jabłecznika. Na widok Wandy Zachary niespodziewanie przyklasnął, czym rozbawił stojących. Nie rozumiejąca o co chodzi Wanda, postawiła tacę z ciastem na środku stołu z nieukrywaną dumą.

— Przyznam, że mam słabą wolę, żeby się przed tym wzbronić i z wielką przyjemnością poczęstuję się i — jeśli pani pozwoli — wezmę jeden kawałek na wynos.

Wanda uśmiechnęła się, zerkając porozumiewawczo na Emilię. Dwaj mężczyźni, długo nie zastanawiając się, zrobili podobnie, dziękując. Wyszli uśmiechnięci, zamykając za sobą drzwi. Emilia jeszcze długo patrzyła za oddalającą się postacią Bena, ale tak delikatnie, aby siedząca przy stole Wanda niczego nie zauważyła. — Bo niby, czego? — pomyślała. Poczuła na plecach dwie dłonie Wandy.

— Co się dzieje, Emilio? Jesteś jakaś zamyślona.

— Nie, nic — odparła krótko przyjaciółka i krokiem lunatyka udała się do kuchni.

Stojąc przy piecu, zaczęła kręcić łyżką w misce, aby dobrze rozmieszać ciasto na naleśniki, dmuchając co raz na opadające na oczy włosy. Wanda, od dłuższej chwili z nienaturalnym wyrazem oczu, weszła za Emilią. Zatrzymując się na chwilę zrozumiała, że coś jest na rzeczy.

— Przyszłaś po coś? — zapytała łagodnie Emilia, rzucając spojrzenie w jej stronę.

— Nie, nie, tak tylko stoję.

Nagle Wanda przypomniała sobie, że w ogrodzie nie zostały wykopane ziemniaki na babkę ziemniaczaną, którą zaplanowały zrobić jutro. W wirze spotkania z nowo poznanymi pracownikami i z powodu emocji, jakie temu towarzyszyły, całkiem o tym zapomniała. Westchnęła, wzięła motykę i kosz na ziemniaki. Wychodząc usłyszała za sobą głos Emilii:

— Nie zapomnij o szczawiu!

— Pamiętam — odwróciła się do Emilii i zauważyła, jak ta stoi z głową opartą o szybę okna.

Po chwili Emilia odwróciła się od okna. Przyjemny chłód zrównoważył ogień pulsujący w jej skroniach. Skończyła smażyć naleśniki. Otworzyła szerzej okno, wyglądając przez nie, jakby chciała coś albo kogoś zobaczyć. Zdecydowanie — kogoś.

Słońce zaczynało zachodzić. Wracająca z ogrodu z koszem wykopanych kartofli Wanda poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku, spowodowany niepokojem, że jutro staną przed nie lada zadaniem kulinarnym. Chciały jako kucharki wypaść jak najlepiej. Usiadła na starej, rozsypującej się ławce, chcąc chwilę odpocząć. — Jak tu spokojnie — pomyślała. Chciałabym tu zostać. Uśmiechnęła się do siebie, wstała z ławeczki, spojrzała na stojący kosz ziemniaków. Wszystko wypadnie dobrze. Na pewno!


**

Emilia rozejrzała się czujnym okiem po dużym pomieszczeniu na dole, służącym za jadalnię. Sprawdzała, czy wszystko jest przygotowane, zerkając jednocześnie na zegar. Już za niespełna godzinę spodziewały się na obiedzie pracowników.

— Czuję, jak gwałtownie przyspiesza mi puls. Cała się trzęsę, taką mam tremę — powiedziała cichym głosem Emilia do Wandy, która pragnąc dodać jej otuchy, objęła koleżankę ramieniem, mówiąc:

— Ja też.

Słowa te Emilię nieco uspokoiły.

— To w końcu nasz pierwszy popis kulinarny tutaj, co nie?

Czekały na gości, krążąc niecierpliwie przy oknie.

— Idą! — rzuciła w kierunku Emilii Wanda, stojąca za firanką.

— O rany! — krzyknęła Emilia, wybiegając do kuchni i za chwilę wyjmując z pieca dwie wielkie blachy cudnie pachnącej babki ziemniaczanej.

Jak zwykle, z matematyczną dokładnością, pokroiła babkę na równe kawałki. W garnku na plicie bulgotała zupa szczawiowa. Z drugiego pieca czuć było zapach dochodzącej już od jakiegoś czasu drożdżówki.

Razem z Foxem weszło sześciu robotników, różnego wieku i wzrostu. Przywitali się grzecznie, po czym zajęli miejsca przy stole. Wśród nich był Ben Mason.

Emilia weszła z kuchni z dużą wazą zupy szczawiowej, stawiając ją na środku stołu. Kiedy opróżnili talerze z pierwszym daniem, kobiety podały babkę.

Emilia wzięła głęboki oddech i życząc smacznego, zatrzymała delikatnie wzrok na twarzy Bena. Gdy zaczęli jeść, powstał przy stole straszliwy harmider. Nieustannie wydawali dziwne okrzyki, patrząc na talerz i sprawdzając, co podały na obiad Polki. Przyglądali się talerzom z uśmiechem, dość uważnie, przenosząc swój wzrok na dziewczyny. Wszyscy chcieli poznać bliżej atrakcyjne Polki. Niektórzy dawali wyraźnie to do zrozumienia. Z drugiego końca stołu, gdzie siedziało trzech młodych mężczyzn, dochodziły głośne śmiechy. Mężczyźni śmiali się, rzucając ciepłe spojrzenia w stronę stojących kobiet. Chwilę później jeden z nich, Ben, wstał od stołu i skierował się do stojącej przy piecu Emilii.

— Dziękujemy za bardzo smaczny obiad. Muszę przyznać, że taki jadłem po raz pierwszy w życiu. To była poezja na talerzach! — stwierdził łamaną polszczyzną, — Co to było, jeśli mogę spytać?

— Babka ziemniaczana. Dziękuję za miłe słowa, cieszę się, że smakowała, proszę pana — wypaliła jednym tchem Emilia.

Długo nie czekając, wyciągnął lekko spracowaną dłoń: — Mów mi Ben. Będzie mi miło, jak zostaniemy po imieniu.

— Bardzo mi miło, Emilia — podała dłoń, którą on nieco dłużej przytrzymał.

— Pozwolisz, że wrócę do kolegów. Nie chciałbym, ale czekają na mnie.

— Oczywiście! — nie wiedziała co innego mogłaby powiedzieć.

Już marzyła, by móc, jeszcze dzisiejszego dnia, choć przez chwilę z nim pobyć. Od kiedy go zobaczyła, nie mogła normalnie funkcjonować. Kątem oka przyglądała się oddalającej postaci. Mężczyźni siedzący przy stole zaczęli powoli rozchodzić się, raz jeszcze dziękując za wyśmienity obiad. Przy stole zostali gospodarz, Ben i Henry. Wszyscy w wyraźnie wyśmienitych nastrojach, a oczy Bena lśniły podekscytowaniem. Drzwi otworzyły się i oto ukazała się wszystkim Emma Mason we własnej osobie, wchodząc z głośnym impetem.

— Dzień dobry — rzuciła ozięble, po czym dumna jak paw poszła w stronę stolików, gdzie siedzieli mężczyźni, patrzący na nią z podziwem. Wyglądała zjawiskowo.

— Witaj, braciszku! — rzuciła, spoglądając wzrokiem pełnym uroku. Spojrzeniem, które potrafi rozbroić każdego faceta.

— A to jędza — pomyślała Emilia. Emma natomiast z wahaniem zatrzymała się przy stole, zerkając figlarnie na przyglądające się jej towarzystwo.

— Usiądę, jeśli pozwolicie. Mam sprawę do ciebie, Ben — powiedziała, stawiając na stole butelkę wina.

— W takim razie na mnie już czas — słychać było, jak niepostrzeżenie odchodzi od siedzących Zac. Henry również zrozumiał, że powinien zostawić ich samych. Wstał i ruszył wolno, trochę niepewnie, kierując swoje kroki ku siedzącej przy kuchennym blacie Wandzie. Delikatnie odwrócił się, spoglądając za siebie w stronę siedzącego przyjaciela, który zdążył już otworzyć butelkę i jednym łykiem wypił z napełnionego kieliszka, zapalając przy tym kolejnego papierosa i rzucając nerwowo zapałki na stół. Krótkie spojrzenie rzucone na zegar mówiło, że czas na niego.

— A właściwie czemu nie miałbym jeszcze zostać? — pomyślał Henry i długo nie myśląc, był już przy Wandzie, która zaczynała kroić świeżą, nieco ostudzoną już drożdżówkę. Słynął z tego, że był ciepłym i szczerym mężczyzną. Dzięki temu był lubiany przez wszystkich znajomych.

— Dzień dobry, Wando. Szczerze mówiąc, byłoby mi miło, gdybyś zechciała zaproponować mi filiżankę herbaty z kawałkiem tej oto drożdżówki.

Mówiąc patrzył na nią niepewnym wzrokiem, obawiając się odpowiedzi. Uniósł nieco głowę do góry. Dopiero teraz zobaczył, jakie Wanda ma piękne, piwne, duże oczy, które roziskrzyły się na jego widok. Czuła jak jej policzki oblał rumieniec, a serce zaczęło bić jakoś szybciej i mocniej.

— Usiądź, proszę — zaproponowała, chętnie przyjmując perspektywę wspólnego wypicia herbaty i znikając w kuchni. Chwilę później weszła, stawiając na stole dwie filiżanki i zatrzymując wzrok na jego twarzy. On zlustrował ją całą, „od stóp do głów”. Czuła to. Postawiła talerzyk ze świeżo pokrojonym ciastem. Na chwilę zapomniała o wszystkim, czując jedynie przyjemne ciepło, gdy ich dłonie spotkały się na chwilę. Przez moment Wandzie wydawało się, że przyszedł tu ze względu na nią.

Henry z uśmiechem sięgnął po drugi kawałek ciasta, pytając zalotnie:

— Mogę?

— Nie! — zażartowała Wanda. — Człowiek nie powinien oczekiwać od życia zbyt wiele — mówiąc to, rozbawiła Henry’ego do łez.

— Ale przecież każdy człowiek ma prawo do nadziei. Nawet ja.

Roześmiali się tak szczerze i głośno, że aż zwrócili na siebie uwagę Bena i Emmy. Henry odchylił się lekko na krześle, chcąc wyjąć z kieszeni spodni zapałki, kiedy zauważył, jak siedzący nieco dalej Ben kiwa do niego dłonią, raz jeszcze dając znak głową, żeby podszedł do nich. Jego ponury wyraz twarzy mówił sam za siebie, że coś jest na rzeczy. Henry przepraszając na chwilę Wandę, podszedł do stolika.

— To zajmie niecałe pięć minut, siadaj.

Henry zdezorientowany usiadł, przypalając nerwowo papierosa, rzucając po siedzących nieprzychylnym spojrzeniem. Zaciągnął się, wydmuchując lekceważąco dym z ust. Wanda tymczasem pozbierała puste filiżanki, odwracając się poszła do kuchni, gdzie przy stole siedziała Emilia z naleśnikiem w ręce, a drugą pocierała swędzące oko.

— Obserwowałam ciebie i Henry’ego — ostrożnie powiedziała Emilia tak, aby nie urazić przyjaciółki. — Widziałam jak na siebie patrzycie — mówiąc, potrząsnęła z przekonaniem głową.

— Widzę, że zauważyłaś.

Nic więcej nie powiedziała. Zrozumiały się bez słów. Po chwili jednak wyznała szczerze:

— Cóż dziwnego, że chcę kogoś mieć? Kogoś, do kogo mogłabym przytulić się w zimowe noce. Kogoś, kto przypomniałby, że istnieje jeszcze coś poza pracą? Nie wiem, Emilio, czy coś z tego będzie, ale chcę spróbować. Chcę, żeby to był Henry.

— Czuję to samo do Bena, co ty do Henry’ego, albo tylko oszukuję samą siebie, już nie wiem — wymamrotała Emilia.

Dopiero teraz Wanda dostrzegła stojącego za jej plecami Henry’ego. Obie umilkły, nieco zaskoczone jego powrotem. Nastąpiła krótka chwila ciszy, przerwana stukiem odstawianego przez Henry’ego krzesła, który nic nie mówiąc usiadł przy kobietach. Słychać było, jak po cichu przełyka ślinę.

— Nie zamierzałem was przestraszyć — mówiąc drżącym głosem, zaczął delikatnie stukać palcami o blat stołu, drugą ręką pocierając brodę. Widać było wyraźnie jego nerwowe zachowanie. — Chciałem tylko powiedzieć, że musimy pilnie wyjechać na dwa dni do Henbury. Jestem przekonany, że nie zajmie nam to więcej czasu. Są pilne sprawy rodzinne Bena, w których rozwiązaniu jestem zmuszony mu pomóc.

W tej samej chwili nadszedł Ben. Pewnym krokiem podszedł do stołu, bez zastanowienia poklepał Henry’ego po plecach.

— Dobry z niego kompan. To może mały spacer? — oznajmił.

— A czemu by nie? — wszyscy na słowa Bena przystali z uśmiechem i aprobatą.

Kilkanaście minut później szli już, trzymając się za ręce. Wiedzieli, że spacer wszystkim dobrze zrobi. Poszli w stronę tartaku, dróżką prowadzącą przez las. Zapadał zmrok, a cykające nad ich głowami świerszcze grały swoją niewiarygodnie miłą symfonię. Emilia wsłuchiwała się w nie urzeczona. Zupełnie nie zdawała sobie dotąd sprawy, jak piękne są te zielone owady, których długie skrzydełka tak ślicznie mogą brzmieć. Emilia miała ochotę dłużej przysłuchiwać się im, ale przepłoszone nagle ucichły.

Rozstali się po kwadransie. Nie spiesząc się, rozeszli się do swoich domów.


**

Wieczorem, przy świetle lampy naftowej, zrobiły dokładny plan na następny dzień. O której podadzą obiad, co w ogóle przygotują tego dnia robotnikom, którzy po ciężkiej pracy w lesie przyjdą na ciepły obiad?

— Wiesz, tym razem musi wszystko wypaść jeszcze lepiej, niż wczorajszego dnia, prawda?

Na słowa Emilii Wanda przytaknęła i uśmiechając się, rzuciła w jej stronę:

— Wiem, jestem gotowa zmierzyć się z tym, co ma przynieść dzień jutrzejszy.

Przed snem odprężyły się przy kieliszku nalewki z pigwy, którą podarowała im na odchodne pani Rebeka Buller. Chwilę trwała cisza. Dziewczyny wyglądały, jakby nad czymś zastanawiały się, na co wskazywał smutny wyraz ich twarzy. Doskonale zdawały sobie sprawę z jutrzejszego i następnego dnia. Nie zobaczą swoich znajomych. Już sama myśl o tym wywoływała cierpienie i tęsknotę w sercu Emilii.

— Minęły zaledwie dwa miesiące od naszego przyjazdu, a już potrafiłam zapomnieć o przeszłości — pomyślała w duchu Emilia. — Zostałyśmy jeszcze lepszymi przyjaciółkami niż w Gorlicach, jak nigdy wcześniej. Nie sądziłam, że tak szybko poznam mężczyznę, którego pokocham od pierwszego wejrzenia — przyznała się przed sobą. — Ale szybko ci się do tego nie przyznam, Ben.

Emilia nalała po drugim kieliszku nalewki, wznosząc toast:

— No to wypijmy za nas, za naszą przyjaźń.

— Za najlepsze przyjaciółki na świecie — dodała Wanda.

— Jestem taka szczęśliwa, że nie masz nawet pojęcia.

— Mam, Emilio, bo i ja tak się czuję.

Zanim się postrzegły, było już po północy. Leżały na swoich łóżkach, a chwilę później już śniły o blondynach o niebieskich oczach…

Lipiec 2013, Manchester

Diana obudziła się przed świtem, mokra od potu i kołdry, która okrywała jej ciało jak kokon. Była niewyspana po wczorajszej długiej, trwającej do późnych godzin nocnych, rozmowie z ciotką. Miała przed oczami jej zapłakaną twarz i widok ust całujących zdjęcie. Popatrzyła przez okno. Zaczęło padać.

Po zbawiennym prysznicu, lekka i odświeżona, zeszła po schodach na dół. Było już grubo po dziewiątej. Ciotka Emilia krzątała się po kuchni. Na widok schodzącej Diany twarz jej rozpromieniła się. Ruchy miała spokojne, płynne, nuciła coś pod nosem. Cała kuchnia pachniała cytrynową pastą do podłóg. Patrząc na ciotkę Diana pomyślała, że przebywanie z nią w dniu dzisiejszym wróży coś dobrego.

Chwilę później siedziały już przy kawie i tostach, które ostatnio Diana bardzo polubiła. Przydreptała na swoje śniadanie, ulubione mleczko, kotka Wenus. Najpierw delikatnie przeciągnęła się, a dopiero za moment zaczęła je chłeptać. Diana uśmiechnęła się do niej, a ta najwyraźniej ją zignorowała. Zwinęła się w kłębek, jak gdyby nigdy nic i z przymrużonymi oczami leżała na swoim miękkim chodniczku.

— Wiesz, Diano… — zaczęła, jakby chciała przywrócić wczorajszą rozmowę, albo co najmniej chciała się wytłumaczyć — prędzej czy później Bóg stawia nam na drodze dokładnie takich ludzi, jakich potrzebujemy. Nie sądzisz?

Diana nawet nie zdążyła otworzyć ust, a ciotka mówiła dalej.

— Nie wiem, kto powiedział, że czas goi rany, ale na pewno nie miał racji. Nieważne ile czasu minie, ale i tak człowiek do końca się nie pozbiera. Ma w sercu pewność, że postąpił słusznie, ale i tak boli za każdym razem, każdego dnia. Nieważne, co mówią uczeni, ale miłość jest najtrudniejszym wyzwaniem. Mówi się, że czas leczy rany, ale nie mówi, że czas też wszystko zabija.

— Ciociu, czy chcesz mi coś powiedzieć? Masz jakąś tajemnicę, o której chcesz mi powiedzieć?

— Wszyscy mamy jakieś tajemnice, moja droga — odpowiedziała Emilia, a w jej głosie słychać było zdenerwowanie. Zapadła cisza.

— Bądź tego pewna, Diano, że o wszystkim ci powiem, ale jeszcze nie dzisiaj, nie w tej chwili. Daj mi trochę czasu, proszę. Tobie jednej chcę powiedzieć, po to cię poniekąd zaprosiłam — mówiąc te słowa, nie tryskała raczej optymizmem.

Siedząc nad filiżanką, Diana zastanowiła się nad sensem wypowiedzianych przez Emilię słów.

— Zrozum, że jest mi trudno mówić o tym. Jeszcze trudniej przywołać wspomnienia.

Chcąc zmienić temat rozmowy, Diana zapytała wprost:

— Masz jakieś plany na dzisiejszy dzień, ciociu?

— Raczej nie. Chociaż… Zrobimy tak — klasnęła w dłonie z radością. — Pojedziemy do Carrington, to taka niewielka wieś, ale zapewniam cię, że bardzo urokliwa. Mieszkają tam moi wspaniali przyjaciele Wanda i Henry, w pięknie położonej na skraju lasu leśniczówce. Sama zobaczysz.

Na słowo „leśniczówka” twarz Emilii oblał promienny uśmiech. Oczy zabłysły, twarz złagodniała, robiąc się bardziej tajemnicza. Wyszła wolnym krokiem na ganek, zostawiając Dianę samą. Otuliła się szalem leżącym na fotelu. Na zewnątrz czuć było wilgotne powietrze. Idąca za nią kotka wskoczyła na poręcz stojącego przy Emilii krzesła, cicho miaucząc. Stała przez chwilę zamyślona, patrząc w dal. Wyobrażała sobie przez moment, przez łzy, że widzi mężczyznę zmierzającego w jej kierunku. Szedł trochę spięty, rozglądając się, jakby kogoś szukał. Jakby wołał kogoś, pełen niepokoju. Był już blisko, na wyciągnięcie dłoni, gdy mydlana bańka pękła. Słychać było tylko ciche „miauuu” kotki ocierającej się o nogi Emilii. Z gracją zdjęła szal, kładąc go równo na fotelu. Chwilę później siedziała przy Dianie, kończącej drugą filiżankę kawy. Emilia, rozbudziwszy się już z marzeń, z wielkim entuzjazmem w głosie oznajmiła:

— Najbliższy autobus mamy za godzinę.

Wzięły swoje podręczne torebki, stojące na szafce w korytarzyku, zostawiając kotce mleko w spodeczku, a w drugim sporą ilość karmy dla kotów, tak na wszelki wypadek, gdyby ich wyjazd miał nieco przedłużyć się. Emilia jeszcze pieszczotliwie pogłaskała jej miękkie futerko.

Zamknąwszy drzwi, wyszły w stronę przystanku autobusowego. Kwadrans później siedziały już w autobusie, z głowami opartymi o miękkie zagłówki. Autobus ruszył.

— Diano… — zaczęła cichym głosem Emilia.

Z tonu jej głosu Diana wywnioskowała, że zanosi się na jakąś poważniejszą rozmowę. I nie myliła się. Z królewskim spokojem zaczęła słuchać tego, co ma jej do powiedzenia. Odchylając twarz w jej stronę, słuchała pełna skupienia.

— Tu, gdzie teraz jedziemy, w Carrington, tu wszystko się zaczęło, a i tu się skończyło. Byłam taka młoda, dwudziestoletnia dziewczyna. Był rok sześćdziesiąty piąty, jak przyjechałam z Wandą do Anglii — snuła swoje wspomnienia ciotka, spoglądając przez chwilę w okno. — Tak jak mówiłam, przyjechałyśmy z nadzieją na lepsze życie. Początkowo brano nas za siostry. Może i trochę byłyśmy podobne do siebie, chyba przez to, że obie miałyśmy długie, ciemne włosy. Po jakim czasie od przyjazdu los postawił na naszej drodze dwóch wspaniałych mężczyzn, w których zakochałyśmy się z wzajemnością. Wanda po dziś dzień jest przy jego boku szczęśliwa, a ja — w odróżnieniu od niej — zostałam sama. Tu, w ścianach tej leśniczówki, rodziły się wielkie nadzieje. Henry okazał się cudownym, czułym, lojalnym człowiekiem. W miłości i zrozumieniu są ze sobą ponad czterdzieści lat. Ale ten czas leci. Dowodem na to są moje posiwiałe włosy…

— To takie teraz modne pasemka — powiedziała Diana, a ciotce na jej słowa nie udało się powstrzymać parsknięcia.

— Jedziemy do nich bez uprzedzenia. Mam tylko nadzieję, że zastaniemy choć jedno z nich w domu. Jak wrócimy do Manchester, opowiem ci chętnie ich historię.

— Przepraszam, ciociu, powiedziała Diana, patrząc na zamyśloną twarz ciotki. — Powiedz mi, to była taka naprawdę miłość „od pierwszego wejrzenia”, tak?

Wspomnienia tego dnia, sprzed niemal pięćdziesięciu lat, pojawiły się w głowie Emilii tak wyraźnie, że wydawało się jej, jakby to było wczoraj.

— Od pierwszego wejrzenia, to mało powiedziane. Nabrała powietrza, wypuszczając je głośno. — To była miłość od pierwszego mrugnięcia okiem. Tak, jak i moja — dodała.

Przez resztę drogi Diana z dużym skupieniem słuchała jej dalszych barwnych wspomnień. W autobusie, jak zauważyła Diana, było niewielu pasażerów. Na przednim siedzeniu siedziały dwie młode dziewczyny, niezbyt ładne, ale ubrane gustownie. Rozmowa ich była typową paplaniną o niczym. Jedna z nich, rudowłosa, lekko jąkała się. Po drugiej stronie siedziała starsza pani, ubrana dość elegancko, ale spojrzenie miała zimne, tak jak i rysy twarzy. Obok niej stał wielki, wiklinowy kosz z zakupami. Po jej lewej stronie siedział młody mężczyzna, który ukradkiem obgryzał paznokcie. Na ten widok starsza pani rzuciła jedno ze swoich spojrzeń w kierunku jej towarzysza.

Po niespełna pół godzinie dojechały na miejsce. Wychodząc z autobusu, Diana drgnęła, gdy delikatny chłód przeszył jej ciało. Wyjęła z torebki sweterek, który tak na wszelki wypadek intuicyjnie wcześniej spakowała. Podwinęła nieco nogawki od jeansów, tak jak uwielbiała chodzić. Poszły drogą przez las w kierunku leśniczówki. Na widok pięknych drzew, sosen, świerków, pióropuszy traw, podskoczyła, jak mała dziewczynka, mocno ściskając z radości ciotkę. Dróżka, którą szły, zaczynała się lekko wić. Szły powoli, by jak najdłużej upajać się tym widokiem.

— Ciociu, takie widoki są dla mnie rzadkie — przyznała głośno Diana.

Szła, dotykając wszystkiego, każdej małej i dużej roślinki, każdego źdźbła trawy.

— Jeszcze tylko zakręt w lewo i będziemy na miejscu. Pamiętam doskonale, jak jechałam tą drogą pierwszy raz. Tego się nie zapomni.

Diana zerknęła w oczy Emilii, które od jakiegoś czasu nabrały blasku. Chwilę później oczom Diany ukazała się leśniczówka. Pierwsze, na co zwróciła uwagę, to jej lokalizacja. Położona była w środku pięknego lasu. Tuż przy niej rosły dwa szpalery pięknych sosen, spośród których wyglądały białe pióropusze traw. Ten widok niemal powalił Dianę na kolana. Soczysta barwa drzew i biel traw, a nawet dwie rude wiewiórki, tworzyły niesamowity widok. Wszystko pachniało nagrzanym, lipcowym powietrzem, igliwiem i mchem. Z otoczeniem pięknie komponowały się dwie ławeczki, wykonane z pni drzew. — Bardzo pomysłowo zrobione — pomyślała. Siadając na jednej z nich i raz jeszcze rzucając okiem na wszystko dookoła, powiedziała:

— Co tak ładnie pachnie, ciociu?

Emilia jedynie roześmiała się. Doskonale znała ten zapach, zapach świeżo wędzonego mięsa.

— Chyba będzie lepiej, jak ci nie powiem, a sama zobaczysz.

Zapukały, jednak nikt nie odpowiadał. Weszły bez proszenia. Emilia od razu zauważyła leżącego na tapczanie, ucinającego sobie drzemkę Henry’ego. Podeszła bliżej, dotykając delikatnie jego ramienia. Powoli otworzył oczy, uśmiechnął się szczerze na jej widok

— Emilia! To naprawdę ty? — wykrzyknął, nie ukrywając zdziwienia i zaskoczenia. Poderwał się z tapczanu jednym ruchem, przeczesał palcami opadające, dość długie, przyprószone siwizną włosy. — Dobrze cię widzieć, Emilio. Patrzył na nią z zachwytem, a ona uśmiechała się tajemniczo, kierując swój wzrok w kierunku stojącej w progu Diany.

— Widzę, że mamy jeszcze jednego gościa. Zapraszam do środka.

Policzki Henry’ego drgnęły, a kąciki ust uniosły się na moment. Wzrok skupił na twarzy wchodzącej Diany.

— To zapewne twoja kuzynka?

— Tak, to Diana, moja kuzynka, poznajcie się.

— Diana Potocka — w geście powitania podała dłoń.

— Henry Gifford — odpowiedział. — Emilia! — krzyknął donośnym głosem w stronę kuchni do Wandy, która wykładała na stół ciepłą, dopiero wyjętą z wędzarni wędlinę.

Na głos męża odwróciła się gwałtownie, kierując kroki w jego stronę.

— Emilia? — Wanda popatrzyła z niedowierzaniem na swoją dość dawno niewidzianą przyjaciółkę. Rzuciły się sobie w objęcia.

— Jak dobrze cię widzieć, moja droga. Sporo czasu minęło od naszego ostatniego spotkania, prawda? — mówiąc to przytuliły się do siebie jeszcze mocniej. — Zapraszam do stołu, siadaj, musimy nadrobić stracony czas.

Pozwól, że przedstawię ci Dianę — Emilia dopiero wyswobadzając się z objęć Wandy mogła przedstawić jej swoją kuzynkę.

— Przepraszam, nie zauważyłam — szczerze przyznała Wanda. — Miło cię poznać, Diano. Zapraszam.

Mówiąc to przyglądała się z ogromną uwagą nowo poznanej kobiecie, przyjmując ją z otwartymi ramionami, jak zwykle pełna dobra dla innych.

— Widzę, że doczekałaś się przyjazdu Diany, o której tyle opowiadałaś? Prawda? No dobrze, w takim razie zaraz nakrywam stół — westchnęła cicho, czując w głębi duszy radość.

Henry dłuższy czas przyglądał się Dianie.

— Jak tak patrzę, to przypominasz mi twoją ciotkę, Emilię, kiedy była w twoim wieku.

— Prawda — potwierdziła Wanda, wchodząc z półmiskiem pokrojonych wędlin.

Diana na słowa Henry’ego uśmiechnęła się.

— No to opowiadaj, Emilio, co słychać w wielkim świecie, w Manchester, w którym nie byliśmy już od ponad roku.

— Nie mam pojęcia, od czego by tu zacząć.

— Najlepiej od początku — zasugerował z uśmiechem Henry.

Na stole, przy którym siedzieli, stały talerzyki, obok wielki talerz z wędliną i patera z czterema rodzajami serów. Obok w koszyczku leżał ciemny, upieczony przez Wandę, chleb i stały cztery kieliszki do wina. W karafce znajdowało się wino porzeczkowe, zrobione przez Henry’ego.

— To wino ma pięć lat. Czekało na specjalną okazję. No i doczekało się. Zastanawiam się, czy będzie smakowało. Szczerze mówiąc, powinno — zaśmiał się z siebie radośnie.

— Fajnie schłodzone i pyszne — już po pierwszym łyku stwierdziła Diana.

— Miłą niespodziankę sprawiłyście nam swoim przyjazdem. Jeszcze trudno mi uwierzyć, że jesteście naprawdę.

Henry wstał, otworzył szeroko okno, a ciepłe powietrze i promienie słońca wpadły do środka, odbijając się blaskiem w leżących w koszyku owocach. Jabłka swoją wielobarwnością aż raziły oczy, podobnie jak gruszki, ze wszystkimi odcieniami żółtego.

— Mogę poczęstować się jednym z tych dorodnych jabłek?

— Naturalnie — zabrzmiał ciepły głos Wandy. — To są owoce z mojego sadu. Mamy również swoje warzywa — wskazała na stojące w koszu bujne marchewki i pietruszkę.

— Z naszego, moja droga, z naszego sadu — sprostował ją Henry, całując żonę w policzek.

Na słowo „owoce” dopiero teraz Emilię olśniło. Przypomniała sobie niedawne spotkanie na bazarze z Emmą Mason. Dotarło do niej, że o tym spotkaniu powinna powiedzieć Wandzie i Henry’emu. Odtwarzając w myślach jego przebieg, Emilia wzięła głęboki oddech. Chociaż świeże powietrze zdecydowanie odświeżyło jej umysł, ciągle nie wiedziała jak ma zacząć. Nie była też do końca pewna, czy dobrze robi, mówiąc im o tym zajściu. Postanowiła jednak o wszystkim powiedzieć. Byli przecież jej prawdziwymi przyjaciółmi. Zastanowiła się chwilę. Nie pozostało jej nic innego, jak powiedzieć prawdę.

— Myślę, zaczęła niepewnie, że ze względu na długą przyjaźń muszę wam coś powiedzieć. Ale zanim powiem — zwróciła się do Henry’ego — nalej mi jeszcze kieliszeczek tego wina.

Potwierdził jedynie skinieniem głowy, uzupełniając wszystkim puste kieliszki.

Przez chwilę udawała niewzruszoną, ale emocje wewnątrz niej były silniejsze. W końcu zdobyła się na odwagę, pokręciła w fotelu, westchnęła, aby nagromadzone w niej emocje opadły. Uśmiechnęła się z lekkim zakłopotaniem, upijając łyk wina, nieco ośmielona, była gotowa do szczerej rozmowy. Czując, jak zaczyna jej lekko drżeć broda, starała się mówić racjonalnie i jasno.

— Przedwczoraj widziałam Emmę Mason, na naszym targu, sprzedającą owoce.

Siedząca przy niej Wanda gwałtownie wstała, a jej twarz zbladła. Ta wiadomość spadła na nią jak grom z jasnego nieba.

— Jesteś pewna, że to była ona? — mówiąc, popatrzyła z niedowierzaniem na przyjaciółkę.

Emilia jedynie skinieniem głowy potwierdziła to, co wcześniej oznajmiła. Rozniecone na nowo emocje nie pozwoliły Emilii usiedzieć. Wstała, poprawiając włosy.

— Uspokój się, Emilio. Usiądź i mów, co wiesz.

Henry na chwilę zamyślił się, zaraz też wstał. Zanim cokolwiek powiedział, jednym łykiem opróżnił swój kieliszek. W końcu zdobył się na odwagę:

— To prawda, przyznał pewnym głosem.

— O czym ty mówisz?

Henry, Wanda i Emilia wymienili jedynie spojrzenia.

— O tym, że ja od dłuższego czasu wiedziałem o jej przyjedzie do Manchester.

Emilia spojrzała na niego z ogromnym zdziwieniem. Zastanawiała się, dlaczego przez rok Henry trzymał to w tajemnicy, nic nie mówiąc. Nie do końca wiedziała, o co chodzi. Przybliżyła się do Henry’ego, pociągnęła za mankiet od koszuli, wpatrując się długo w jego oczy.

— Wiedziałeś o tym? O jej przyjeździe? Dlaczego nic o tym wcześniej nie powiedziałeś? Dlaczego, Henry? — zapytała, ciągle trzymając go za mankiet koszuli. W oczach stojącej obok Wandy również pojawił się błysk złości.

— Mów, Henry, co wiesz — ponaglała Wanda.

Po słowach żony spuścił nieco głowę, czuł jej palące spojrzenie.

— No, dobrze, zaczął. — Uwierzcie mi, miałem zamiar dawno o tym wam powiedzieć, jak tylko się dowiedziałem, ale uznałem, że ta informacja jest dla was bez znaczenia. Teraz widzę, że się pomyliłem. O przyjeździe Emmy z Hembury dowiedziałem się przez przypadek od znajomego gajowego. Niewiele wiem, ale z tego, co mi wiadomo, to Emma odziedziczyła po swoim ojcu mały sklepik warzywno-owocowy i od roku mieszka w Manchester. Przepraszam, przykro mi, że tak wyszło.

— No, ja myślę.

— No właśnie — zgodnie przyznała Wanda.

— A niech ją szlag jasny trafi — nie wytrzymała i krzyknęła z oburzeniem i goryczą w gardle stojąca przy oknie Emilia.

Siedząca obok Diana zamarła. — Furiatka, czy co? — pomyślała. Wiedziała, że jej ciotka to wcielenie dobra, ale takie słowa w jej ustach? Kompletnie do niej nie pasowały. Pomału wszystko zaczynało Dianie układać w całość. Ale co ma z nimi wspólnego pastor? Co takiego mogło się wydarzyć, że nawet Henry tak jej nie lubi? Dowiem się, na pewno. Mam nadzieję, że ciotka się przede mną otworzy i wyjawi tę tajemnicę, tę dziwną, ukrytą prawdę.

Diana zdała sobie sprawę, że już dłużej nie chce być świadkiem rozmowy przyjaciół, zwłaszcza, że ten temat jej nie dotyczył. Niepostrzeżenie wyszła na werandę, siadając w wiklinowym fotelu. Głosy nieco ucichły, dobiegały jedynie pojedyncze słowa rozmowy, ale nie nasłuchiwała.

— Ale czemu pastor mi wcześniej nie powiedział, skoro również wiedział o jej przyjeździe?

— Nie powiedział, bo z tego, co mi wiadomo, nikt z całej rodziny nie utrzymuje z nim kontaktów, a zwłaszcza Emma. Z tego, co wiem, to ojciec go wydziedziczył po tym, jak wstąpił do seminarium.

— Wybacz mi raz jeszcze, Emilio, ale naprawdę wydawało mi się, że postępuję właściwie wiedząc, że nie darzyłaś jej sympatią, a wręcz ją nienawidziłaś po tym, co ci zrobiła.

Przez chwilę panowała cisza.

— Ale od dzisiaj żadnych sekretów. Obiecuję i zapewniam.

Na jego słowa uśmiechnęła się, by pokazać, że nie chowa urazy, a jej piwne oczy rzuciły ciepły blask w jego stronę. Siedzieli już rozluźnieni. Za plecami Emilii zaskrzypiały deski, po których zbliżała się w ich stronę Diana.

— Chciałabym jeszcze dopowiedzieć słowo, wracając do tematu. Dowiedziałam się, że dużo było winy Emmy. Prawdopodobnie to przez nią ochłodziły się relacje rodzinne, po tym, jak zerwała zaręczyny, które nie ucieszyły rodziny. Rzekomo miała urojenia i halucynacje.

— Żartujesz. O tym nie wiedziałam — na słowa Henry’ego siedząca przy nim Wanda skrzyżowała pod stołem nerwowo nogi.

— Ostatni raz widziałam Emmę jakieś dwadzieścia lat temu, a może i więcej. Mógł to być jakiś siedemdziesiąty rok, jakieś dwa lata po naszym ślubie. Pamiętasz ten dzień, Henry?

— Naturalnie, że pamiętam — mówiąc, odwrócił się twarzą w stronę Wandy, szepcąc jej coś do ucha. Wanda w geście pieszczoty, pogłaskała go po głowie.

— Z tego, co rozumiem, Emma nigdy nie wyszła za mąż? — zwróciła się pytająco do Henry’ego.

— Wygląda na to, że nie. Prawdę mówiąc, to nie wiem.

— Może wyszła za innego? — zamyśliła się na chwilę Wanda. Po chwili jednak ożywiła się i machnęła drwiąco ręką, nie chcąc dalej drążyć tego tematu.

Henry, chcąc rozładować napięcie, pierwszy odezwał się do Wandy.

— Czy mamy, moja droga, jakiś plan na spędzenie dzisiejszego popołudnia?

— Proponuję…

Zanim Wanda zdążyła otworzyć usta, odezwała się Diana:

— Spacer. Po prostu wstańmy i idźmy — powiedziała to bardzo głośno i stanowczo, aż ją samą to zaskoczyło.

Zanim zdążyli się zastanowić, Diana czmychnęła na dwór ze szczerym uśmiechem na twarzy. Chwilę później wszyscy również udali się na zewnątrz, ale Diany już nie było widać.

— A gdzie Diana? — zapytała Emilia.

Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać, bo zza stojącej przy dwóch świerkach starej bryczki widać już było pochyloną postać Diany. Widząc nadchodzących w jej kierunku, wyprostowała się.

— Kiedy siedziałam na werandzie, zwróciłam uwagę na tę właśnie bryczkę — wyrzuciła z siebie jednym tchem. — Jest taka urokliwa, ma w sobie coś takiego, że nie mogę oderwać od niej oczu. Nie mogłam oprzeć się pokusie, by jej nie zobaczyć bliżej. Co ja bym dała, żeby móc taką się przejechać.

— Widzisz, moja Diano — mówiąc, Henry uśmiechnął się do niej szczerze — to moja stara bryczka, potrzebuje renowacji. Przede wszystkim trzeba zedrzeć farbę, warstwa po warstwie. Ale tak ogólnie, to jest jeszcze w niezłym stanie. Brakuje, jak widzisz, dwóch kół. Są gdzieś w szopie.

Raptem wyjrzało słońce, a trawy i sosny zaczęły pachnieć intensywniej.

— Takiego ciepłego miesiąca od lat nie było, ale to chyba dobrze? — zapytał Dianę.

— Rzeczywiście — przyznała rację Wanda, spoglądając na ręce Henry’ego, które jakby zaczęły się trząść. — Co się dzieje, kochanie? — zapytała z trwogą w głosie, widząc jego dziwne zachowanie.

— Wszystko w porządku, moja droga. Zaraz mi przejdzie. Lekko wzdychając, kontynuował rozmowę z Dianą.

— Nie miałem chęci jej już odnawiać, ale skoro zrobiła na tobie aż takie wrażenie, to mogę obiecać, że wezmę się za jej renowację i jak dobrze pójdzie, to za cztery dni będzie jak nowa — zaśmiał się. — Mam nadzieję, że przed wyjazdem do kraju zdążysz być jej pasażerem.

Diana, nie zwracając uwagi na stojące kobiety, wzięła go pod ramię i ucałowała w oba policzki. Pod drugie ramię wzięła go Wanda i ruszyli w stronę lasu.

— A ja mam iść sama? — zapytała Emilia, śmiejąc się przy tym.

Wszyscy roześmieli się, ale tylko przez chwilę, bo przypomniały o sobie małe komary.

Idąc drogą przez las rozmawiali o wszystkim, co ich dotyczyło, o codziennych ludzkich sprawach. Diana opowiedziała o swoim życiu, o rozpadzie jej związku, pracy, córce, zachwycając się przy tym piękną okolicą. W pewnym momencie jej uwagę przykuł widok stojącego budynku, nieco innego, niż inne. Był z czerwonej cegły, dość duży, wyglądał na niemieszkalny, bardziej na gospodarczy. Nie spieszyła się z pytaniem. Szła w jego kierunku. Delikatnie odwróciwszy się w bok zauważyła, że jest dyskretnie obserwowana przez Henry’ego. Miał taką minę, jakby czekał na jakieś pytania z jej strony.

— Zapytam wprost, ten budynek z czerwonej cegły, to jaką spełnia rolę?

— To nasza stajnia — dumnie odpowiedziała Wanda, po czym ruszyły dalej.

Prawie pod samymi drzwiami budynku Diana zwróciła uwagę na wychodzącego z niego mężczyznę. Na widok Henry’ego zatrzymał się. — To chyba stajenny — pomyślała. Wskazywał na to kolor jego kombinezonu, który był dość zniszczony i brudny. Czuć było intensywny zapach potu. Na widok kobiet nieco zaczerwienił się.

— Dzień dobry, państwu. Pogoda wymarzona na spacer, czyż nie?

Po chwili przybiegła za nim suczka, która zachowywała się tak, jakby Dianę znała od lat.

— Masz rację, drogi Jack.

— Witam panią, pani Emilio. Jak miło panią widzieć — mówiąc to, zerkał z ciekawością w kierunku nieznanej mu kobiety.

— Diana Potocka — Diana pierwsza wyciągnęła rękę ku stojącemu mężczyźnie, przedstawiając się.

— A ja Jack Allen, tutejszy pracownik stajni — dodał, wyciągając dłoń na przywitanie, po czym cofnął ją nieco do tyłu.

Diana zauważyła, dlaczego — miał ją w bruzdach, brudną i spoconą, za co zaczął przepraszać.

— A za co pan chce przepraszać, nie rozumiem? Długo nie czekając uścisnęła wyciągniętą dłoń na przywitanie. — Właśnie po tych spracowanych dłoniach widać pańskie oddanie tej pracy — dodała.

Skromnie, nie patrząc na Dianę, przytaknął swoją siwą głową. Henry stał chwilę, nie spuszczając wzroku z Diany. Jej szlachetne zachowanie sprawiło, że spojrzał na nią jak na ikonę dobroci. Próbował coś powiedzieć, odczekał chwilę, po czym ujął dłoń Diany, mówiąc:

— Jack to nie pracownik w stajni. To nasz przyjaciel, oddany od lat — poklepał go dumnie na odchodnym po plecach.

— Jesteś promieniem tego lata, jesteś największym promieniem słońca na mojej drodze — powiedziała Emilia, trzymając twarz Diany w dłoniach i całując w oba policzki.

— Miło mi słyszeć takie słowa, ale nie rozumiem, co masz na myśli, ciociu.

— Diano, kochana, widzę, że wyglądasz na dziwnie zaskoczoną, dlaczego? A nie powinnaś! W takim razie powiem ci, żebyś się uspokoiła — powiedziała Emilia, raz jeszcze pochylając się nad twarzą Diany. — W stosunku do Jack’a zachowałaś się z klasą.

Diana wciąż milczała, patrzyła na Henry’ego szeroko otwartymi oczami. Nie była w stanie zrozumieć, czym zasłużyła na takie słowa. Nagle ją olśniło. Wbrew swojej woli przecież tak się nie zachowała. Miała w naturze szacunek do wszystkich ludzi, nieważne, kim są.

Chwilę później wszyscy byli w stajni, po której oprowadzał Henry.

— Zachwycać to tu się nie ma czym. Ot, stajnia, jak stajnia. Taka normalna, raczej tuzinkowa. Chociaż muszę powiedzieć, że konie to moje oczko w głowie — powiedział, rozluźniając się nieco. — Narobiłem sporo zaległości względem nich. Gdyby nie pan Jack Allen, który dba o nie, niczym o swoje, to nie wiem, co by było. A wszystko przez to, że bardzo dużo czasu pochłania mi tartak, a i las zabiera go niemało, szczególnie wiosną. I muszę przyznać, że nieźle trzeba pogłówkować, np. przy sadzeniu drzew — jaki gatunek, kiedy i w jakim miejscu. Ale co by nie mówić, kocham las. To mój drugi dom.

Stojąca przy nim Wanda potakiwała tylko twierdząco głową.

— Mamy sześć koni, dwie klacze i cztery ogiery, jak widzisz, Diano. Jak też nietrudno zauważyć, Jack Allen dba o nie naprawdę. Dwa z nich są spokojne, nadają się do zaprzęgu.

— No, mój drogi, dalszy ciąg swojej opowieści skończysz, jak przyjedziemy niebawem — stwierdziła Emilia, spoglądając na zegarek. — Wracajmy pomału do leśniczówki. Za godzinę mamy autobus, a on nie będzie czekał.

— Miałaś dobry pomysł z tym spacerem — odezwała się Emila. Czuję, że wstąpiły we mnie nowe siły.

Diana uśmiechnęła się do ciotki, zauważywszy, że ma ona rzeczywiście lepszy humor, jest jakaś rozluźniona. Kiedy skręcały na dróżkę prowadzącą do leśniczówki, ujrzały nagle biegnącą w ich kierunku suczkę Pati, która na ich widok radośnie poszczekiwała.

— Zazdroszczę wam — powiedziała do Henry’ego i Wandy.

— Nam, a czego, jeśli można wiedzieć?

— Tego wszystkiego, co jest tu wokoło, tego spokoju, który was otacza, tego lasu, a nawet tych tnących komarów, tych koni. Mogłabym wymieniać jeszcze i jeszcze. Jestem wdzięczna tobie, ciociu, za to, że mnie tu przywiozłaś. Jestem taka szczęśliwa, że mogłam was poznać.

Po kilku godzinach spędzonych w leśniczówce Diana i Emilia pożegnały się z gospodarzami. Obie z nadzieją, że za cztery dni znów tu przyjadą. Na samą myśl o tym w oczach Diany pojawił się pewien błysk, dzięki któremu wyglądała na pełną radości.

Była prawie dwudziesta pierwsza, kiedy wróciły do domu. Diana skupiona patrzyła przez okno, Emilia krzątała się po kuchni. Ciszę przerwał dzwoniący telefon, stojący na małym stoliku w korytarzu. Emilia rozmawiała dobrych parę minut, zanim odłożyła słuchawkę.

— Dzwoniła moja dobra znajoma z prośbą, czy nie pomogłybyśmy jutro w przystrojeniu ołtarza w naszym kościele.

— Pomogę, jasne, że pomogę — na twarzy Emilii pojawiło się lekkie zadowolenie.

— Pomyślałam sobie…, że może i ja wybrałabym się z tobą. A i pastor mówił, żebym wpadła do kościoła, kiedy będę w okolicy.

— Właśnie miałam ci to zaproponować — rzekła ciotka.

— Świetnie, ciociu, jesteśmy umówione.

— Tymczasem zapraszam na lampkę dobrej nalewki, naprawdę dobrej, sprawdzonej, zrobionej według przepisu pewnej kucharki, pani Rebeki Buttler, niestety, już nieżyjącej.

— Fajnie, że poznałam Wandę i Henry’ego.

Aby ukryć napływające wzruszenie, Diana sięgnęła po kieliszek z nalewką i upiła spory łyk. Nalewka okazała się dla Diany za mocna, ale nie dała tego po sobie poznać.

— Kochani moi przyjaciele — rzekła Emilia tkliwym tonem. — Mało jest dzisiaj już tak kochających się szczerze par — dodała.

— Rzeczywiście — przyznała Diana, potakując głową.

— Lata temu i ja byłam taka zakochana w swoim Zacharym, taka szczęśliwa. Od wielu lat już jestem sama, z czasem przyzwyczaiłam się do tej mojej samotności. Aby ją choć trochę zagłuszyć, udzielam się społecznie w kościele. Chór, w którym śpiewam od lat, pozwala mi nie myśleć na okrągło o smutku.

Dianie zrobiło się dziwnie, kiedy usłyszała te słowa. Wstała, nieco nerwowo pocierając skroń i wpatrując w twarz ciotki. Rozumiała aż nazbyt dobrze jej stan ducha.


**

— Jeszcze wczoraj było tak ładnie, a dziś, zobacz, moja droga Diano. Szaro, ponuro, zanosi się na deszcz. Zastanawiam się, czy nie wziąć parasola.

— Z pewnością nam nie zawadzą, a przydać się mogą — stanowczo stwierdziła Diana.

Wyszły. Gdy dotarły do kościoła, pani Cate i pastor byli już w środku.

— O, witajcie, moje drogie! Jaka niespodzianka — zawołał pastor, kiedy ujrzał Dianę.

Diana popatrzyła na pastora zdumionym, ale roześmianym wzrokiem. Na widok wchodzącej ciotki, uradowana koleżanka krzyknęła radośnie:

— Jak dobrze cię znowu widzieć, Emilio! Tak dawno ciebie nie widziałam.

— No cóż, tak prawdę mówiąc, to przez te struny głosowe, które od dłuższego czasu dają mi nieźle w kość — rzuciła Emilia. — Pozwól, że przedstawię ci moją kuzynkę, Dianę.

— Cate Owen — przedstawiła się piskliwym głosem starsza, dość niskiego wzrostu kobieta.

Pierwsze swoje kroki Diana skierowała ku stoisku ze świeczkami. Wrzuciła pieniądze do przezroczystej puszki, taką małą ofiarę, przypaliła świeczkę i postawiła ją przy wcześniej już zapalonych. Chwilę później zatrzymała się przy stoisku z pamiątkami. Jej wzrok przyciągnęły leżące małe, białe, blaszane pudełeczka o różnych malunkach, do wyboru. — Podobne już gdzieś widziałam — zastanowiła się chwilę. Już wiedziała, że podobne leżało w szufladzie komody w mieszkaniu ciotki. Zauważyła je tego dnia, w którym Emilia wyjmowała zdjęcie. To tajemnicze zdjęcie. Na widok stojącej przy stoliku z pamiątkami starszej pani, Diana uśmiechnęła się. Zapewne to jedna z wolontariuszek — pomyślała. Starsza pani odwzajemniła się jej tym samym.

— W czym mogłabym pomóc? — zapytała cichym głosem.

— Chciałabym zapytać panią, do czego mają służyć te białe pudełeczka?

— Widzisz, moja droga — mówiła cicho starsza pani — to zależy, do czego kupujący je przeznaczy. Ja na przykład — mówiła dalej, biorąc jedno z nich do ręki — trzymam w jednym z takich różaniec.

— Zatem poproszę dwa, o, te — pokazała palcem po chwili zastanowienia. — Te z namalowanym czerwonym tulipanem. — Jedno będzie dla mnie, a drugie dam w prezencie Weronice — pomyślała.

Ołtarz był już pięknie przyozdobiony sprawnymi dłońmi Emilii i pani Cate. Obie modliły się skupione. Po kwadransie wyszły. Pogoda jednak zmieniła się, nawet nieźle padało.

— Przydały się zabrane wcześniej parasole — stwierdziła Diana, zerkając na zachmurzone niebo.


**

Nadszedł czwartek. Dzień, na który Diana nie mogła już się doczekać. Jedząc cynamonowe bułeczki, popijając owocową herbatę, obie kobiety siedziały w ciszy.

— Zastanawiam się, ciociu, czy Henry zdążył z renowacją tej bryczki, jak myślisz? — w głosie Diany słychać było niepokój.

— Wierz mi, będzie gotowa. Odkąd znam Henry’ego, nigdy nie rzucał słów na wiatr.

Diana pokręciła się nieco w fotelu. Myśl o pięknej zapewne bryczce odprężyła ją.

Godzinę później siedziały już w autobusie. Rozmawiały i śmiały się dość głośno. Na sąsiednim fotelu siedziało dwóch młodych mężczyzn, którzy przez dłuższy czas przysłuchiwali się i przyglądali kobietom. Diana zauważyła to, spojrzała na nich mrożącym wzrokiem. Długo nie zastanawiając się, podnieśli się i przesiedli o trzy siedzenia dalej. Tym razem Diana wyrzucała z siebie potok słów:

— Jestem z zawodu i wykształcenia prawniczką i cholerną pracoholiczką. Będąc u ciebie, zupełnie siebie nie poznaję. Mało tego, ani razu nie zatęskniłam za swoim kostiumem, czółenkami, jedwabnymi pończochami, które nie zostały nawet jeszcze rozpakowane. Nie wiem, co jest. Uwielbiam swoje jeansy i te wygodne adidasy firmy Nike.

— Nie mam żadnych wątpliwości, moja Diano, że kiedyś to zrozumiesz i sama sobie odpowiesz na te pytania. Tylko nie spiesz się. Jak zrozumiesz, to pierwsza się dowiesz.

Zaczęła bić się ze swoimi myślami. Jednym ruchem poprawiła włosy, spinając je klamerką w kucyk.

Autobus dojechał. Wysiadły. Szły dziką dróżką przez las pachnący sosnami, świerkami i igliwiem. Słońce oświetlało ich wierzchołki. Skręciły w lewo, w dróżkę prowadzącą do leśniczówki, przy której już stała wypatrująca je Wanda.

— Co za radość moim oczom, widzieć was ponownie! — przywitała się szczerze. — Zapraszam.

Przy dużym, rozłożystym świerku, Diana zauważyła dwóch stojących mężczyzn. Podchodząc bliżej, poznała w nich Henry’ego i wcześniej poznanego Jack’a, który dość nerwowo miął trzymaną w ręku swoją roboczą czapkę. Henry przywitał się serdecznie, całując przybyłe kobiety po dwa razy w policzek. Jack Allen przywitał się nieśmiało, po czym wolnym krokiem poszedł w stronę stajni i zabudowań. Odwróciwszy się na moment, rzekł:

— Za godzinę będę.

Kwadrans później siedzieli nad filiżankami parującej herbaty i sernikiem, upieczonym przez Wandę, a promienie słońca oświetlały werandę. W powietrzu unosił się zapach kwiatów i kwitnącego, białego jaśminu. Diana nakładała sobie kolejny kawałek wybornego sernika, kiedy Henry odezwał się w bardzo nietypowy dla siebie sposób:

— Moje drogie panie, nawet nie wiecie, jak wspaniale teraz się czuję.

— A to niby czemu? — pierwsza zapytała Emila, czekając na odpowiedź ze wzrokiem wbitym w twarz Henry’ego. — Co chcesz nam przez to powiedzieć?

— No właśnie? — potwierdziła zalotnie Wanda.

— Chcę przez to powiedzieć, że niby jak ma czuć się mężczyzna w domu pachnącym trzema kobietami? Wspaniałymi kobietami? — dodał. A ja jeden. Zero konkurencji — wyjaśnił, jak zwykle, pełen wrodzonego humoru.

Wszystkie wybuchły szczerym śmiechem, wstając i kolejno całując go serdecznie w policzki.

Zrobiło się miło i bardzo rodzinnie. Siedzieli uśmiechnięci i radośni. Henry’emu nie zamykały się usta. Opowiadał bardzo dokładnie, co robił przez te dni, co słychać w leśniczówce i tartaku — zerkając od czasu do czasu na żonę, która kręciła się nerwowo na krześle.

Henry wstał, odstawiając swoje nieco sfatygowane krzesło, wyciągnął szarmancko dłoń w stronę Diany.

— Panie pozwolą, że wyjdziemy na zewnątrz.

Diana wstała z bijącym sercem. Nie miała wątpliwości. Intuicja podpowiadała jej, że idą zobaczyć bryczkę. Nie myliła się. Stała oniemiała, z lekko otwartymi ze zdziwienia ustami. Widok pięknej bryczki zafascynował ją bez reszty, a ten zielono-brązowy kolor cudnie odbijał się w promieniach słońca.

— Piękna! — stwierdziła nadchodząca Emilia ze źdźbłem trawy trzymanym w ustach. Zamknęła na moment oczy. Wyobraziła sobie zaprzęgnięte do niej konie, galopujące, zwalniające jedynie trochę w lesie, aby ona, siedząc w bryczce, mogła podziwiać uroki lasu i upajać się zapachem kwitnących krzewów i koniczyny.

— Jeszcze rok temu nie myślałem, że tej bryczce dam drugie życie — mówiąc, podrapał się po głowie, a jego błękitne oczy rozbłysły jeszcze bardziej. Wanda delikatnie położyła dłoń na ramieniu męża, a po chwili i z jej ust wydobyły się słowa uznania. Diana czuła, że nadeszła chwila, aby w końcu podejść bliżej. Nagle spojrzała w stronę zabudowań, skąd wyłoniła się postać Jack’a z parą wolno idących koni. Na ten widok gwałtownie wciągnęła powietrze do płuc.

— Zanim ruszymy, zapraszam na ciepły pasztet z zająca, który niedawno wyjęłam z pieca — zakomunikowała dumnie Wanda. — Nie mogę powiedzieć, że wyśmienity, ale zapewniam, że będzie wam smakował. Wszyscy poszli zgodnie w jej kierunku.

— Zapraszamy i ciebie, drogi Jack’u.

Na słowa Henry’ego Jack widocznie rozluźnił się i zaczął zabawiać siedzących swoimi anegdotami. Teraz dopiero Diana zauważyła, ile jest w tym cichym człowieku dobra i sympatii dla innych.

Po sutym posiłku wyszli na podwórko. Na tle sosen i trawy pomalowana barwami jesieni bryczka z parą rudych, zaprzęgniętych do niej koni, wyglądała przepięknie. Nowa farba lśniła, jak krople nocy na trawie.

— Jaka stylowa — pomyślała Diana.

Jej skórzana, pikowana kanapa koloru kasztana, dodawała jej elegancji. Bryczka, zrobiona z drewna dębowego i jej gięte, jesionowe, jasne błotniki, komponowały się wspaniale z gumowymi kołami.

Pierwszy wsiadł Jack, z batem w ręku. Za nim wskoczyła dumna Diana, biorąc woźnicę pod rękę. Wanda, Emilia i Henry usiedli za nimi z tyłu.

— Wio! — ruszyli żwirową drogą przez las, w którym pachniało żywicą. Lekko trzęsło.

— Może do tartaku, tak po drodze? — zasugerował Jack.

— Myślę, że to dobry pomysł — przyznał zgodnie Henry, obejmując Wandę.

Po dwóch kilometrach słychać już było tartaczne maszyny. Dojeżdżali do tartaku, który był usytuowany na skraju lasu. Słychać było trak, lecz za chwilę wszystkie maszyny ucichły. Właśnie zakończono pracę. Pachniało apetycznie zupą grochową — pracownicy udali się na lunch. Henry wysiadł pierwszy, podchodząc do grupki mężczyzn.

— Witaj, Henry — pierwszy przywitał go dość otyły mężczyzna w średnim wieku. Drugi przywitał się młody mężczyzna o jasnych włosach, związanych w kucyk.

— Co tam słychać, panowie? — zapytał Henry.

— U nas wszystko po staremu — odpowiedział chrapliwym głosem następny, robiąc cielęce oczy na widok środka lokomocji, którym przyjechał ich chlebodawca.

— Oho ho, cóż to za cudo? — zdziwił się jeden z siedzących.

Mężczyźni długo rozmawiali ze sobą. Kobiety zdecydowały, że pójdą w tym czasie na mały spacer. Poszły krętą drogą przed siebie. Minęły tartak, wyręb i młody las, w którym rosło mnóstwo świeżo posadzonych młodych sosen i świerków. W pewnej chwili Wanda wyciągnęła rękę w kierunku jakichś zabudowań i powiedziała:

— Ci, co tu mieszkają, to tacy bardzo mili ludzie, bardzo spokojni i nad wyraz dyskretni.

Szły dalej. Wanda opowiadała ich historię, a Diana słuchała z rosnącym zdumieniem. Z zawodu gospodarz jest weterynarzem, i to jedynym na całą okolicę. Jego żona, o bardzo łagodnym usposobieniu, zajmuje się ogrodnictwem. Kiedy szły, w oddali widać było gromadkę bawiących się dzieci, cieszących się urokami lata. Wakacje, przecież są wakacje. Po jakimś czasie zawróciły z dróżki, podążając w stronę tartaku. Maszyny pracowały już swoim normalnym rytmem.

— No, są nasze zguby! — zaśmiał się pierwszy Jack na widok nadchodzących kobiet. Henry stał przy oknie, rozmawiając ze starszą, dość pulchną kobietą.

— Poznaj, Diano, żonę naszego Jack’a — Mia.

Mia przywitała się serdecznie. Chwilę później przyniosła kociołek z gorącą zupą, stawiając go na środku stołu obok wiklinowego koszyka z upieczonym i pokrojonym chlebem i bułkami. Diana, nie zastanawiając się, szepnęła do Emilii:

— Spacer po tym lesie był dla mnie jak terapia dla ciała. Czuję się taka zrelaksowana.

Rozmowa przy talerzu ciepłej grochówki miała charakter grzecznościowy. Wszyscy doskonale znali się nawzajem, byli więc bardzo szczerzy i bezpośredni. Diana nalała drugi talerz grochówki, uśmiechając się i stawiając go dumnie przed sobą.

Pół godziny później siedzieli już w bryczce. Diana jednym ruchem odpięła klamrę spinającą jej długie włosy, aby wiatr mógł w nich trochę poszaleć.

Po powrocie wszyscy mieli znakomite humory. Siedzieli na werandzie, popijając wino produkcji Henry’ego. Diana siedziała z kieliszkiem myśląc o tym, co widziała podczas pobytu w tartaku. Była zakochana w klimacie, ludziach, drzewach, a nawet komarach, które cały czas przypominały o swoim istnieniu.


**


Do Manchester przyjechały późnym wieczorem, parę minut po dwudziestej pierwszej. Przekroczywszy próg domu, Emilia westchnęła, rzucając torebkę na stół.

— Witaj, Wenus — powiedziała miękko na widok łaszącej się do jej stóp kotki. — Chodźmy do kuchni — powiedziała do Diany. — Przygotuję coś dobrego do herbatki.

Emilia starała się mówić swobodnie, ale jej głos zdradzał zdenerwowanie, co Diana natychmiast wyczuła. Długo jeszcze rozmawiały o minionym, cudownym dniu. Chwilę później zadzwonił telefon. Emilia na jego dźwięk drgnęła.

— Oj, a kto to o tej porze?!

Diana zrobiła w międzyczasie kąpiel, zbawienną dla jej ciała i stóp. Wskoczyła w swoją ulubioną piżamę i turkusowy szlafrok. Słysząc, że ciotka jeszcze rozmawia, podeszła do stojącego na stole laptopa, włączyła go i zaczęła pisać krótkiego maila do Weroniki.

„Pobyt tu okazał się strzałem w dziesiątkę. Jestem szczęśliwa, że tu jestem. Wypoczęłam, dużo się dzieje. Ciotka okazała się wspaniałą kobietą. Czuję się w jej towarzystwie świetnie. Możesz mi zazdrościć. Żałuj, że cię tu nie ma. Oj, dużo będę miała do opowiadania. Jeszcze kilka dni i zobaczymy się. A jak twoje sprawy sercowe? Mama”.

Zeszła na dół. Otwierając drzwi, zatrzymała się zaskoczona w progu. Ku jej zdziwieniu w pokoju już nie było ciotki. Postanowiła sprawdzić, gdzie się podziała. Podeszła bliżej do drzwi i odruchowo spojrzała w lustro, w którym odbijała się postać ciotki. Obserwowała ją jakiś czas. Jej twarz była smutna, podparła dłońmi brodę, drżała. Podeszła do niej i przytuliła policzek do czubka jej głowy. Emilia tylko cicho westchnęła.

— Coś się stało, ciociu?

Emilia znowu tylko westchnęła. — Właściwie jest tak. Chodzi o to, że miałam telefon od pastora. Moja dobra koleżanka nie żyje. Zginęła w wypadku samochodowym. Mąż jej przeżył, a ona, niestety, nie. Wracali od córki. Smutno, mi, Diano, z tego powodu.

— Przykro mi.

— Była cudowną, pogodna kobietą, jakich mało na tym świecie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z kruchości życia. Miała dopiero sześćdziesiąt dziewięć lat i mnóstwo planów do zrealizowania. Tak mi jej szkoda. No, cóż, żyć trzeba dalej.

Usiadła w fotelu, a ręka, w której trzymała słuchawkę, zaczęła dziwnie drżeć.

— A może po kieliszeczku nalewki? — zapytała z lekkim zakłopotaniem w głosie i ze zmarszczonym czołem oczekiwała na odpowiedź Diany.

— W zupełności się z tobą zgadzam, ciociu.

Emilia z kieliszkiem nalewki przesiadła się na swój stary, ulubiony fotel. Na czubku nosa założone miała okulary, a w dłoniach trzymała swoje ulubione czasopismo. Diana siedziała na podłodze w swojej ulubionej pozie, patrząc na odpalony laptop. Brak było jakichkolwiek wiadomości od Weroniki. Zamknęła na chwilę oczy, znów przywołując wspomnienie minionego dnia. Do kuchni cicho przydreptała kotka, usiadła przy swojej miseczce i zaczęła języczkiem mlaskać mleczko.

— Zadziwiasz mnie, Diano. Podziwiam cię za takie zdolności przystosowawcze do danej sytuacji, twój sposób myślenia, taki nieskomplikowany.

— Jeśli mam być szczera, to już taka jestem, ciociu. Tak jak mnie nazwałaś — dostosowawcza.

Zapadło długie milczenie.

— Zastanawiam się, co słychać u mojej Weroniki. Właściwie, to chciałam ci o czymś powiedzieć. Wcześniejszy email od niej nieco mnie zaskoczył.

— Dlaczego, co się stało? — Emilia przyglądała się jej z uwagą, odkładając czasopismo na stolik.

— Napisała mi, że ma chłopaka. Spotyka się z nim już od dłuższego czasu.

— No i co w tym dziwnego? To chyba dobrze? — spojrzała na Dianę z dziwnym wyrazem twarzy.

— Pewnie, że dobrze. Tylko, że dopiero teraz mi się do tego przyznała. Tłumaczyła to tym, że w sumie nie była go pewna, tak jak nie była pewna, czy coś z tej znajomości zakiełkuje. Wdzięczna jestem jej za szczerość.

— A tak bliżej, coś o nim napisała? Co to za mężczyzna?

— Wiem, Emilio, ale niewiele. Określiła go jako ciekawego, wspaniałego i dobrego mężczyznę. Na imię ma Adam. Jest absolwentem Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie, kierunek chyba leśnictwo. I tyle w sumie o nim wiem.

Raptownie obie wstały tak szybko, jakby porażone piorunem. Gorący pot oblał czoło Emilii.

— Chyba istnieje jakieś wytłumaczenie na ten zbieg okoliczności? Myślę Diano o tym, co mi przed chwilą powiedziałaś. Emilia usiadła. Czuła, jak bezwiednie uchodziły z niej emocje.

— Oczywiście, że jest.

— A możesz mi powiedzieć jaśniej?

— Widocznie los tak manipuluje, że kobietom w naszej rodzinie stawia na drodze leśników. Widocznie zdani są na ich miłość od pokoleń.

— Ale, jeśli jest tak, jak myślisz, Diano, to muszę ci powiedzieć, że Bóg wie, co robi.

Emilia spojrzała na Dianę, która stała zamyślona, ściskając nerwowo pasek od swojej turkusowej podomki.

— Diano, to jak będzie wyglądało dalsze życie twojej Weroniki i Adama, to już zależeć będzie tylko od nich samych — Emilia sprawiała wrażenie, że wie, co mówi. — Jestem pewna, że będą szczęśliwi, a póki co, dajmy spokojnie rozkwitać tej miłości.

Diana poczuła nagle w sobie jakąś osobliwą tęsknotę. Może za Weroniką? Może za miłością? — Tęsknota… Któż jej nie odczuwa — pomyślała.

Była dwudziesta czwarta, kiedy Diana usiadła w swoim pokoju na górze. Otulając się mocniej szlafrokiem, siedziała przez chwilę na brzegu łóżka, patrząc przez lekko uchylone okno, za którym widoczna była tylko ciemność nocy.

— Fajnie, że zaraz będzie dzień, bo wtedy można na wszystko spojrzeć innymi oczami — pomyślała. Nic tak dobrze nie robi, jak sen. Zgasiła małą lampkę, stojącą przy jej łóżku, zrzuciła zdjętą podomkę na obok stojące krzesło. Długo jeszcze leżała ze wzrokiem wbitym w sufit, zanim zasnęła.

Sierpień 1965, Carrington

Minęło kilka dni. Emilia stała przy piecu, przygotowując lunch dla pracowników i gości Zacharego Foxa. W całym pomieszczeniu unosił się zapach pieczonego pasztetu, jagnięciny i młodych ziemniaków. Wanda stała obok, mieszając w dużym garnku gulasz.

— Mamy dzisiaj kulinarne wyzwanie. Nie sądzisz? — zapytała przyjaciółkę.

— Całkowicie się z tobą zgadzam — powiedziała, zerkając na wiszący na ścianie zegar, który wskazywał dwunastą czterdzieści. — Gości spodziewamy się na czternastą, zatem mamy jeszcze trochę czasu, zanim zawitają w naszej leśniczówce.

Uśmiechając się do swoich myśli miała cichą nadzieję, że już dziś zobaczy niewidzianego od dwóch dni Bena. Mając wszystko przygotowane na przyjęcie gości, łącznie z nakrytymi czystą, nową ceratą stołami, na których stały świeżo ścięte kwiaty, wyszły na werandę.

Tego dnia słońce grzało pięknie, unosiło się nad drzewami, a ptaki siedzące na nich ślicznie świergotały.

— Wreszcie mamy chwilę dla siebie — z kawą w ręku powiedziała głośno Wanda.

— Cieszmy się więc tą chwilą, upajajmy się tym letnim dniem. Takiego relaksu właśnie nam potrzeba.

Po chwili poszła do kuchni i zaraz wróciła, przynosząc półmisek z upieczonymi wcześniej drożdżówkami, których kuszący zapach zaczął rozchodzić się w powietrzu. Na chwilę przymknęły oczy. Zwyczajnie relaksowały się. Przestraszone nagłym hałasem, rzuciły niespokojne spojrzenie w stronę nadchodzącej osoby. Ku ich zdziwieniu, nadchodziła w ich kierunku z niezapowiedzianą wizytą Emma, której na żwirowej drodze złamał się obcas. Wściekła Emma nerwowym ruchem poprawiła swoje blond włosy, opadające jej na oczy.

— Dzień dobry — powiedziała oschle, starając się przy tym wyglądać na pewną siebie.

Emilia jednak zdążyła zauważyć wcześniej brak obcasu przy prawym bucie, który usiłowała ukryć. Starała zachować się normalnie, by nie wybuchnąć śmiechem. Odwróciła się w stronę Wandy, która zaczęła wygładzać w ogóle nie pogniecioną ceratę.

— Poproszę o herbatę, Emilio. A może nie — szybko zmieniła zdanie — poproszę kawę i coś do niej — mówiąc, próbowała się uśmiechnąć.

W tym momencie zaczęły do nich dobiegać jakieś głosy z oddali. To właśnie szli z pracy na swój zasłużony posiłek pracownicy tartaku. Emma wstała, wychodząc bez słowa pożegnania, jedynie swoim zimnym wzrokiem lustrując całe pomieszczenie.

— Co jest? — zwróciła się Emilia do Wandy, podchodząc bliżej i dotykając jej ramienia. — Rozumiesz coś z tego?

— Szczerze mówiąc, nie, ale przypuśćmy, że przyszła na małe przeszpiegi. Innego wytłumaczenia nie widzę.

— Tak myślisz?

— Tego wykluczyć nie można — stwierdziła Wanda.

— Dziwne, naprawdę dziwne. Ale czemu tak szybko wyszła? Mamy zagadkę do rozwiązania.

— O Boże, idą! — krzyknęła Wanda, wyciągając rękę w stronę okna.

— Co tak krzyczysz, jakbyś zobaczyła ducha za oknem?

— Sama zobacz!

Pierwszy wszedł Zachary, za nim sześciu mężczyzn, a zaraz za nimi Henry z Benem. Na widok Bena Emilia sprawiała wrażenie nieobecnej. Widać było, że myślami jest już przy Benie. Radosne głosy siedzących przy stole mężczyzn mieszały się z muzyką, dość głośno puszczaną w radio.

— Boże, jak wali mi serce — szepnęła do stojącej przy stole Wandy, szykującej porcje obiadowe.

Mimo, że dania kusiły aromatem, Emilia nie czuła głodu. Coś dziwnie ściskało jej żołądek. Nie myślała o jedzeniu. Jeszcze godzinę temu zjadłaby konia z kopytami, taka była głodna. Wanda z kolei zachowywała się całkiem naturalnie, starając się nieco rozbawić przyjaciółkę.

— Nie myśl w tej chwili o Benie — Wanda wzięła ze stołu półmisek z dużą ilością różnego rodzaju mięs, który zdecydowanym ruchem włożyła w dłonie Emilii. — Na co czekasz, zanieś na stół — powiedziała z rozbrajającym uśmiechem.

Emilia westchnęła. Bez dłuższego wahania postawiła półmisek na stole.

— Witaj, Emilio — powiedział Ben, całując ją delikatnie w dłoń.

— Witaj, Ben — odrzekła onieśmielona.

Chwilę później przy stole pojawiła się Wanda z dużą wazą gulaszu i pieczonymi ziemniakami. Po kwadransie na stole znalazły się jeszcze dwa półmiski z bułeczkami i duży dzbanek świeżo zaparzonej herbaty. Były z siebie dumne, widząc jedzących z wielkim apetytem mężczyzn. Emilia zerkała delikatnie na Bena, który uśmiechnął się do niej z zadowoleniem. W jednej chwili spuścił z niej wzrok, zaglądając zachłannie do półmiska, ale później znów zerkał na Emilię, która tym razem uśmiechnęła się do niego zachęcająco. Stała tak jeszcze przy stole nad swoim dziełem kulinarnym, z dumą wypisaną na twarzy. Miała tylko nadzieję, że po skończonym posiłku będzie mogła dzisiejszego dnia dłużej przebywać w towarzystwie Bena. Miała ochotę zapytać go o to jak tylko wszedł, ale zabrakło jej odwagi.

Na twarzach siedzących mężczyzn malował się zachwyt. Wanda zdążyła zauważyć błysk w oku Zacharego i przechwycić jego ukradkowe spojrzenie, które prawdopodobnie miało być znakiem, że gościom wszystko wybornie smakuje. Okręciwszy się na pięcie, wyszła na werandę, gdzie od jakiegoś czasu siedziała Emila z dużą, świeżą drożdżówką w ręce.

— Miałaś świetny pomysł z tymi drożdżówkami — powiedziała, kiwając z aprobatą głową.

— Cieszę się, że smakują. Wiesz, Emilio, jak tak rano wyrabiałam ciasto na te bułki, przypomniała mi się moja babcia, która uwielbiała je piec. Piekę je według jej przepisu. Mam jej postać przed oczami. Pochyloną nad stolnicę i nucącą pod nosem swoją piosenkę. Ale to było dawno, bardzo dawno temu — na chwilę powróciły wspomnienia z cudownych, młodzieńczych lat.

Obie ze wzrokiem wpatrzonym w ten malowniczy, leśny krajobraz, jeszcze przez jakiś kwadrans wsłuchiwały się w cykania świerszczy.


**

Wewnątrz pachniało już dymem papierosowym i piwem, ale i tak te dwa zapachy nie były w stanie przyćmić unoszącego się jeszcze zapachu drożdżówek i pieczonego mięsa. Emilia, wchodząc z werandy, skierowała się do stolika, przy którym siedziało grono mężczyzn, zatrzymując się na chwilę.

— Przepraszam, chciałam tylko zapytać, czy czegoś jeszcze nie dokroić?

Niemal jednocześnie przecząco pokręcili głowami, dając tym samym do zrozumienia, że niczego już nie potrzebują. Zachary serdecznie podziękował, a mężczyźni kontynuowali przerwaną rozmowę. Słychać było wyraźnie, o czym rozmawiają. Mówili dość głośno, dlatego do stojącej przy stole Emilii dochodziły wypowiadane słowa. Temat rozmowy skupiał się wyłącznie na sprawach zawodowych. Zachary tłumaczył Benowi tajemnice dobrze prosperujących tartaków i o tym, którym wiedzie się najgorzej, czyli niedoinwestowanym i prowadzonym tradycyjnie, wytwarzającym tylko deski, a także o tym, że najlepsi klienci dużych tartaków to firmy budowlane.

Emilia stała chwilę przy stoliku, wstawiając do wazonu świeżo ścięte kwiaty, a jej spojrzenie padło na krzesło, na którego poręczy leżała czarna koszula w białą kratę. To koszula Bena. Z jej kieszonki wystawał przedmiot, przypominający pudełeczko. Mężczyźni siedzący przy stole zaczynali powoli rozchodzić się. Przy stoliku pozostał Ben z Henrym, każdy zatopiony w swoich myślach. Ben kończył palić papierosa, a Henry, patrząc w okno, palcami prawej dłoni stukał w blat stołu. Patrzył na przepięknie ukwiecony ogród i rosnące w nim dorodne warzywa. Chwilę później obaj mężczyźni wstali, głośno odsuwając swoje krzesła. Na widok wchodzących do kuchni, Emilia zadrżała. Ben podszedł do niej, obejmując ją i delikatnie całując. Emilia żarliwie wpatrywała się w jego niebieskie oczy, zarzucając mu ręce na ramiona. Ben przycisnął ją delikatnie do siebie, odgarnął jej długie, kruczoczarne włosy, opadające na policzek. Emilia spuściła wzrok. Poczuła nagłą, nieodpartą chęć kolejnego pocałunku. Ben jakby czytał w jej myślach. Spojrzał głęboko w oczy, całując bardzo namiętnie.

— Jaka jesteś piękna, Emilio — szepnął jej do ucha, biorąc twarz w swoje dłonie. — Zakochałem się w tobie. Tego jestem pewien, pamiętaj!

Emilia delikatnie wyswobodziła się z jego uścisku, odwracając się w stronę stolika. Zdała sobie sprawę, że stoją przy otwartym oknie i siedząca Wanda z Henrym mogą słyszeć ich rozmowę.

— Spotkamy się jutro, Emilio?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, Ben chwycił ją za ręce i pociągnął w swoją stronę, by jeszcze raz ją ciepło uścisnąć. Dopiero po pięciu minutach powrócił po swoją pozostawioną na krześle koszulę w kratę.

Na werandzie Henry żegnał się ze swoją Wandą, czule ją całując.

— Na nas już czas, czekają w tartaku. Przykro nam, ale naprawdę na nas już czas, musicie to zrozumieć. Obowiązki czekają — powiedział Henry.

— W każdym razie mamy nadzieję, że jutro tego czasu będziemy mieli więcej. O ile pamiętam, to jutro Zachary daje nam wolne — powiedział Ben, przeczesując włosy dłonią. — Pozwólcie więc, że zapytam: — Jutro randka dwóch par?

Cała czwórka przez chwilę stała w milczeniu.

— Odpowiedź brzmi: tak. Ale ze mnie szczęściara — powiedziała Emilia.

Opierając głowę na ramieniu Bena, w jej oczach ukazało się rozmarzenie. Gdy mówiła i patrzyła w jego niebieskie oczy, widziała jak rozbłysły na myśl o jutrzejszej randce, o tym, że znów będzie mógł ją całować. Znów poprawił włosy, zakładając je za uszy. Następnie głęboko odetchnął i nie zwracając uwagi na stojącego Henry’ego, ucałował dwie dziewczyny jednocześnie. Henry odczekał kilka sekund i zwrócił się do Bena zdecydowanym głosem:

— Ty nicponiu, kto pozwolił ci całować moją dziewczynę?

Śmiał się, patrząc prosto w oczy przyjacielowi, który trzymał w swoich ramionach dwie śliczne dziewczyny. Cała czwórka wybuchnęła szczerym, przyjacielskim śmiechem.

— To jak, Henry, idziemy?

Ben zerknął na niego ukradkiem. Henry sprawiał wrażenie, jakby chciał zostać tu dłużej.

— Masz rację, zbierajmy się.

— Zaczekaj chwilę, stary — rzekł teatralnym głosem Henry, jakby chciał przez to powiedzieć: „Jeszcze chwilę chcę pobyć z Wandą”. Raz jeszcze podszedł do niej. Ta nagła bliskość sprawiła, że Wanda nie mogła się ruszyć. Stała odrętwiała, czując wierzch jego dolni na przegubie swojej ręki. Przez cienką sukienkę czuła ciepło jego ciała. Stała tak długą chwilę, a coś od środka ją blokowało. W końcu, po namiętnym pocałunku, wyszli.

Kiedy zostały już tylko we dwie, siedząca przy swoim stoliku Emilia odniosła wrażenie, że przyjaciółka bacznie jej się przygląda. Ale czemu? Wniosek, jaki jej się nasunął był taki, że to chyba po bardzo naturalnym rozstaniu, zaledwie na parę godzin, z Benem. Wanda popatrzyła na Emilię z jeszcze większą ciekawością. Gdy wieczorem leżały już w łóżkach, do obu dotarło, że są naprawdę zakochane, do szaleństwa. Są szczęśliwe.


**

Minęło kilka tygodni. Kiedy wracały z lasu z koszami pełnymi grzybów, Wanda przystanęła i niepewnie zapytała Emilię:

— Szczęśliwa jesteś, Emilio?

— Jakie to dziwne, Wando. Dobrze wiesz, że tak — stwierdziła z zadumaną miną. — Jeszcze parę miesięcy temu — przypominasz sobie — miałam wątpliwości, czy dobrze zrobiłam przyjeżdżając tu z tobą. Los chyba jednak był łaskawy i sam zdecydował. Nie mam już złudzeń, że postąpiłam słusznie zostając tutaj. Wygląda na to, że znalazłam swoje miejsce na ziemi.

Szły drogą przez las, prowadzącą do leśniczówki. Wokół pachniało ściółką, igliwiem i sosnami. Biała kora brzóz przyciągała ich wzrok jak magnes. Rozmowę przerwał dźwięk uderzenia siekierą. Ktoś rąbał drewno, a odgłosy uderzeń niosły się po całym lesie. Przepłoszone ptaki zerwały się do lotu. Emilia zauważyła, że nieopodal, w miejscu do tego przeznaczonym, jakiś mężczyzna rozpala ognisko.

— Zobacz, jakie wysokie płomienie — powiedziała zachwycona Wanda.

— A jaki przyjemny syk i trzask palących się gałęzi — dodała Emilia.

Podeszły bliżej. Niebawem znalazły się już przy magicznym blasku ognia. Ku ich ogromnemu zdziwieniu, na drewnianej ławeczce, zbitej z pni drzewa, siedziała Emma Mason. Sprawiała wrażenie, jakby była nieco zamroczona alkoholem. Przy jej nogach siedział pies, który na widok zbliżających się kobiet zaczął warczeć.

— Jak miło was widzieć, co za niespodzianka — z fałszywym uśmiechem przywitała je Emma, podchodząc niepewnym krokiem.

— Nam też miło cię widzieć — z kpiną w głosie przywitała ją Wanda, trącając delikatnie w biodro Emilię.

Chwilę później wszystko stało się jasne, a jeszcze bardziej oczywisty cel jej wizyty w lesie.

— Emma, chodź. Jak długo mam czekać?

— Nie daj się prosić, wszystko przygotowane — dodał drugi, lekko już wstawiony mężczyzna. — Chcę zapłacić i spadam

— Najlepiej, jak od razu przyjdziesz — nalegał drugi.

— Teraz nie mogę! — twarz Emmy zrobiła się czerwona.

— Jak to nie możesz?! — wykrzyczał chrypiącym głosem.

— Rozmawiam z koleżankami.

— Jak to, z jakimi koleżankami? — wyraźnie zdziwił się drugi. — Tu, w lesie?

Emma stała wyraźnie spięta i z zatroskanym wyrazem twarzy, na której pojawił się głupawy uśmieszek. Chwilę później pożegnała się ze swoimi znajomymi i jakby nigdy nic poszła do mężczyzn. W oczy kobiet rzuciła się jej szczupła, zgrabna figura oraz pełen gracji chód, pomimo dość niewygodnych półbutów na nogach. Jej drobna postać po chwili zniknęła z zasięgu wzroku kobiet. Było słychać ciągle trzask palących się w ognisku gałęzi, przy którym dyżurował drugi mężczyzna. Kiedy Emilia obrzuciła go przelotnym spojrzeniem, zaczął gasić ognisko i z całkowitą obojętnością odszedł w kierunku kumpla i Emmy, której drobna postać ginęła już w szarości lasu.

Przez dłuższą chwilę stały obie oniemiałe. Nie bardzo wiedziały, co mają powiedzieć i co o tym wszystkim sądzić. Patrzyły na siebie zmieszane. Szły dalej w milczeniu, próbując zachować ciszę, uznając, że tak będzie lepiej.

— Zbiera się na deszcz — chcąc zmienić temat, patrząc w niebo, powiedziała Emilia.

— Zgadza się — potwierdziła Wanda, przenosząc wzrok na koszyki pełne grzybów. Zawartość koszy wyraźnie przypominała, że muszą się spieszyć. W przeciwnym razie obieranie grzybów zakończy się późną nocą.

Słońce już na dobre chyliło się ku zachodowi, kiedy siedziały w kuchni, w której pachniało gotującymi się grzybami. Obie czuły zadowolenie z dzisiejszego zbioru.

— Jutrzejszy obiad, mam nadzieję, będzie smakował naszym stołownikom. Jak myślisz Emilio?

— Jasne, że będzie — odpowiedziała swoim ciepłym głosem.

— A co za danie planujesz wyczarować z tych grzybów?

— Pierogi z grzybami, a do tego zupę grzybową. A jak panowie będą grzeczni, to znajdą i po kawałku dobrego mięsa w zupie jako dokładkę — zaśmiała się szczerze Wanda.

— A co z deserem?

— No właśnie, masz może jakiś pomysł?

— A, pewnie. Zrobię swoje ulubione ciasteczka cynamonowe, a ty upieczesz sernik cytrynowy. Co ty na to?

— Świetnie. Już widzę minę twojego Bena na jego widok. Bo, jak sama dobrze wiesz, Emilio, za każde ciasto dałby się pokroić, taki z niego łasuch.

Siedziały w swoim pokoju i słychać było jedynie jak duże krople deszczu zaczęły stukać o parapet, zakłócając tym samym cykanie zegara.

— Powiemy Benowi o tym, co widziałyśmy dzisiejszego dnia w lesie? — zapytała ściszonym głosem Wanda.

— Nie oczekuj ode mnie konkretnej odpowiedzi, bo sama jeszcze nie wiem. Wiesz, to może zabrzmi dziwnie, ale myślę, że nie będziemy w to wtajemniczać Bena, przynajmniej teraz. Tym bardziej, że w tak dwuznacznej sytuacji widziałyśmy Emmę pierwszy raz. Prawdę mówiąc, to chyba nie nasza sprawa. Będziemy miały ją na oku, poobserwujemy jakiś czas i dopiero zdecydujemy.

— Jestem przekonana, że wszystko to będzie miało jakieś sensowne wytłumaczenie.

— Naprawdę tak uważasz, Emilio?

— Tak uważam. A nie przyszło ci do głowy, że może postępowanie jego siostry jest mu dobrze znane?

— A, o tym nie pomyślałam!

— A, widzisz.

— No tak, rzeczywiście już się z tobą zgadzam. Zresztą, już nie pierwszy raz miałaś rację.

Carrington. Cztery miesiące później

Za oknem biało i mroźno. Emilia siedziała przy oknie, patrząc na starannie odśnieżoną drogę od lasu i leśniczówki aż do szosy.

— Tak sobie myślę, Emilio — zagaiła Wanda — co byś powiedziała na zimowy spacer po lesie. Mam taką nieodpartą chęć połazić po nim i po tym białym puchu.

— Pozwolisz, moja droga, że chociaż dokończę i tak już spóźnione śniadanie?

— Jakie spóźnione? Przecież nikt i nic nas dzisiaj nie goni. W końcu jest niedziela i nie musimy zrywać się wcześnie na równe nogi.

Wanda w odpowiedzi tylko uśmiechnęła się. Aromat świeżo zaparzonej kawy rozchodził się po całym domu. Po każdym łyku napoju Emilia zerkała w okno, ciągle o coś pytając Wandę, która smarowała dżemem jabłeczne placki.

— Kiedy ostatnio byłyśmy na zimowym spacerze? Tak tylko we dwie?

— Tak naprawdę, to chyba nigdy, chyba, że byłam z Henrym — roześmiała się Wanda, brudząc sobie brodę dżemem. A to przecież nasza pierwsza zima w tym kraju.

Ubrały się ciepło w swoje kożuszki. Poszły przez las odśnieżoną drogą.

— Ale cudowna cisza, nie sądzisz, Emilio? Tak cicho, bez wiatru.

— I tak relaksująco, odprężająco — dodała z uśmiechem Wanda, rzucając śnieżką w przyjaciółkę.

— Fajnie, że dałaś się namówić.

Rzeczywiście była cisza. Nic się nie poruszało. Czasami tylko w koronach drzew słychać było trzepot ptasich skrzydeł, które sprawiały, że leżący na gałązkach śnieg spadał prosto na głowy dziewczyn.

— Wando, zejdźmy na tę boczną ścieżkę. Ciekawa jestem, dokąd prowadzi.

— Nie wiem, czy to dobry pomysł, Emilio. Nie znamy jej przecież.

— Najwyżej zawrócimy — odpowiedziała.

Ciężko było iść zaśnieżoną dróżką. Po namyśle jednak zawróciły, wychodząc na odśnieżoną drogę, na której dało się słyszeć nadjeżdżający zaprzęg, bo dzwoneczki przypięte do sań dzwoniły cudownie. Na ten dźwięk przystanęły. W saniach siedział gospodarz Zachary z dwoma pracownikami.

— Nie macie chęci na spacer trochę nietypowy? Taki w saniach, nie na piechotę? — zapytał zalotnie Zachary.

— Albo może podwieźć do leśniczówki? — wtrącił jeden z mężczyzn siedzący obok Zacharego.

— My właśnie wyszłyśmy na taki typowy spacer — zaśmiała się Wanda. — Tak tu pięknie. Jak cudnie wyglądają te świerki, sosny z czapami białego puchu na czubkach. Nie chce się normalnie wracać.

— A może jednak skusimy się na przejażdżkę? — zaproponowała niepewnie Wanda. Tym bardziej, że nigdy nie jechałyśmy saniami.

Emilia popatrzyła na zmierzającą w kierunku sań Wandę. Nic nie odpowiedziała, tylko pociągnęła koleżankę za sobą w stronę sań. Zachary popatrzył na dziewczyny rozradowanym wzrokiem.

— To co, ruszamy?

Początkowo było drętwo, choć dobrze wiedziały, że swobodniej by się czuły przy boku Bena i Henry’ego. Mężczyźni byli milczący, natomiast Zacharemu nie zamykały się usta.

— Cieszę się, że nam towarzyszycie — rzucał spojrzenie na Emilię siedzącą obok niego. Emilia zauważyła to bardzo dokładnie.

Jechali saniami przez las. Zaczynał lekko sypać śnieg, a mijane drzewa sprawiały wrażenie, jakby się przed nimi kłaniały.

— No to jedziemy do tartaku. Zrobimy mały postój na gorącą herbatę i drożdżowe bułeczki, które zapewne upiekła nasza droga Mia.

Nieco zziębnięte zeskoczyły z sań, ruszyły za gospodarzem. W małej, wiejskiej kuchni było bardzo skromnie, ale ciepło i przytulnie. Stał jedynie drewniany stół, nakryty czystą ceratą, sześć krzeseł, ława i mały stary kredens. Przybyłych gości powitała starsza pani w ciepłym, wełnianym kubraczku i wełnianej chuście w czerwone róże na głowie. Przyniosła gorącą herbatę w dzbanku, do którego wrzuciła dwa duże plastry cytryny. Ze starego kredensu wyjęła bułeczki. Postawiła wszystko na stole, po czym wyszła.

Rozmawiali dobre pół godziny, delektując się pysznymi bułeczkami, popijanymi gorącą herbatą, która w ten zimowy dzień była nieoceniona. Miały nieodpartą chęć jeszcze choć chwilę połazić po lesie, ale nic z tego nie wyszło. Przez ten krótki czas pogoda zmieniła się diametralnie. Zrobiło się zimno, poszarzało, a śnieg zaczął sypać już na dobre.

— Jakoś robi się niezbyt przyjemnie — stwierdziła Wanda, patrząc na niebo. Podeszła do Zacharego i poprosiła o podwiezienie ich do leśniczówki.

Sanie ruszyły, niemalże płynęły po śniegu. Konie biegły truchtem, a przyczepione do sań dzwoneczki cudnie pobrzękiwały. Siedzące za Zacharym Polki, przytulone do siebie, śmiały się tak głośno, że słychać je było w tartaku, a może i jeszcze dalej.

Zachary odwrócił się lekko do tyłu z pytającą miną:

— Mówiąc szczerze, już dziś chciałbym zaprosić was na kolejną przejażdżkę, macie chęć?

Dziewczyny słuchały go ze skupieniem, chuchając od czasu do czasu w swoje dłonie.

— Nie musicie odpowiadać mi teraz, ale będzie mi miło, jak rozważycie moją propozycję. Dodam, że będzie nieco większe i doborowe towarzystwo.

Emilia popatrzyła na Zacharego czujnym wzrokiem. Zastanawiała się, co chciał przez to powiedzieć.

— Co masz na myśli, a raczej, kogo? — zapytała Emilia.

Po zadaniu tego pytania, lekko zawstydziła się. W jej oczach pojawił się błysk. Domyśliła się szybko, kogo Zachary miał na myśli.

— Zamierzam… — chrząknął. — Chciałbym na następną przejażdżkę zabrać waszych przyjaciół, Bena i Henry’ego.

— W takim razie zgoda — odezwała się Wanda, czując jak lekko się czerwieni.

— Jasne — potwierdziła w jednej chwili Emilia, nie potrafiąc zrozumieć, dlaczego tak od razu zatęskniła za Benem, za jego dotykiem i pocałunkami. Wiedziała, że jutro przyjedzie, znów go zobaczy, ale dzisiejsze chwile bez niego to dzień stracony, a każde słowo z nim związane wprawiało ją w podniecenie. Mroźne, rześkie powietrze przywróciło spokój jej myślom.

Wyskoczyły z sań. Dopiero teraz zauważyły, jak pięknie są wykonane, z jesionowego drewna, a kształtne płozy dodawały im szyku. Dwa zaprzężone do nich konie stały spokojnie, nieco dysząc. Wiedziały, że były to konie nadające się do zaprzęgu. Zachary, mówiąc, zaczął chuchać w zziębnięte ręce, marząc o tym, aby to Emilia rozgrzała je swoimi gorącymi ustami. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jej serce od dawna należy do kogoś innego, ale nigdy mu jej nie odbije, to nie byłoby w jego stylu. Wiedział, że serce krwawi, ale marzył, żeby chociaż raz móc ją przytulić lub pocałować, chociaż raz potrzymać w ramionach. Uczucie rozdzierającego, wewnętrznego bólu potęgowało się w nim z każdą chwilą coraz bardziej. Kochał, ale sam nie był kochany.

— Zrobiło się chłodno — stwierdził. — Na mnie już czas — powiedział z przekonaniem, wsiadł do sań i odjechał.

— Dziękujemy za miłe popołudnie — krzyknęła Emilia za odjeżdżającymi saniami.

Nie słyszał. Od tej chwili, od tego dnia, nie próbował zbliżyć się do niej nawet na krok. Cierpiał.

Tymczasem Emilia rozpaliła w kominku. Zrobiło się ciepło i miło i tak bardzo domowo. Dwie zakochane dziewczyny siedziały i marzyły.

Manchester, sierpień 2013

Dwa dni przed odlotem Diany do Polski.

Wyszły na taras. Nagły podmuch powietrza sprawił, że Diana lekko zadrżała. Spojrzała na stojącą obok niej ciotkę, która nie sprawiała wrażenia, jakby jej też było chłodno. Stała oparta czołem o framugę okna i patrzyła w dal, przed siebie. Diana nie wiedziała, jak ma się zachować. Czy powinna przerwać milczenie? Ku jej zdziwieniu pierwsza odezwała się ciotka. Uniosła lekko brwi, nieco nerwowo uśmiechnęła się i zapraszając Dianę do rozmowy, wyciągnęła w jej kierunku rękę.

— Za dwa dni wyjeżdżasz, moja Droga Diano. Najchętniej zatrzymałabym ciebie na całe życie i nigdy nie wypuściła, nigdy nie pozwoliła odjechać.

Diana cały czas uważnie przyglądała się ciotce. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że musi jechać, ale czas spędzony u ciotki na wyspach skończył się, tak jak i czas pięknej przygody.

— Siadaj, moja droga — nakazała ciepłym, ale i stanowczym głosem Emilia.

Diana domyśliła się, że ciotka chce jej powiedzieć coś ważnego. Mało tego, wyznać, co leży jej na sercu. Przekazać obiecaną tajemnicę.

— Diano, muszę z tobą bardzo poważnie porozmawiać. Jesteś jedyną osobą w tej rodzinie, z którą chciałabym porozmawiać.

Kiedy to mówiła, jej oczy zaczynały robić się jakieś nieobecne. Zaczynała zatapiać się we wspomnieniach. Diana popatrzyła na ciotkę z niepokojem. Wyglądała teraz jakby zakłopotana. Widać było obudzone wspomnienia w jej oczach.

— Wiesz, Diano, zanim zacznę, zrobię jednak dobrej herbaty i przyniosę swoją naleweczkę, którą trzymałam na wyjątkową okazję.

Słowa ciotki odbiły się jak echo w jej głowie. Dianie od razu przypomniał się Henry, który również proponował wieloletni trunek.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 48.62