E-book
25.2
drukowana A5
95.22
Płatki śniegu. Dziedzictwo

Bezpłatny fragment - Płatki śniegu. Dziedzictwo


5
Objętość:
559 str.
ISBN:
978-83-8155-650-7
E-book
za 25.2
drukowana A5
za 95.22

PŁATKI ŚNIEGU

Część I

Kolejny szary dzień

Z dziennika:

Powiadają, że człowiek, jako istota rozumna, sam dokonuje wyborów. Ale czy na pewno? Przecież w głównej mierze to, co stanie się z nami, zależy od tego, gdzie się urodzimy, jakie geny nam przekazano oraz od tego, jak nas wychowano.

Socjalizacja  o niej właśnie mowa. A co, jeśli ten proces nie nastąpi? Czy jest to w ogóle możliwe? Jeżeli nie byłoby dookoła człowieka nikogo, kto mógłby wpłynąć na jego postępowanie, kim wtedy by się stał? Czy nadal określano by go mianem największego drapieżnika? Czy człowieczeństwo, kształtowane przez istotę ludzką, zanikłoby na rzecz dzikich instynktów?

Każdy z nas w pewnym momencie swojego życia zadaje sobie różne pytania. Mnie zawsze dręczyło jedno: czy poza tym parszywym światem, na którym żyjemy, podłym i nędznym, jest coś jeszcze? Czy jesteśmy częścią czegoś większego, czyjegoś starannie uknutego planu? Jeżeli tak, to jakiego?

Nie chciałabym żyć tylko po to, aby na końcu swoich marnych dni stwierdzić, że wszystko to, co nas otacza, nie ma najmniejszego sensu. Chociaż może już tak myślę?

Patrząc dookoła na wszystko, czego jako istota myśląca dokonał człowiek, raczej tracę wiarę w to „coś”. Do czego nas doprowadziła ta nasza „inteligencja”? Omal nie zniszczyliśmy naszego jedynego domu, jakim jest Ziemia, a teraz ponosimy tego konsekwencje.


Odkładam długopis na drewniany blat okrągłego stolika. Zamykam pamiętnik i przecieram opuszkami palców zaspane oczy. Nie spałam zbyt długo, trzy godziny to zdecydowanie za mało na regenerację przemęczonego organizmu. Nieustanna praca zaprząta moją głowę dniami i nocami. Nie powinnam zabierać jej do domu, ale czasem nie mam innego wyboru, gdy szefostwo oczekuje natychmiastowych wyników. Jednak dzisiejszej nocy budziłam się zlana potem z innego powodu. Dzisiaj mija kolejna rocznica śmierci mojej matki. Śniła mi się. Była uśmiechnięta, przepełniała ją radość, tańczyła do muzyki płynącej z przenośnego odtwarzacza. Wspinała się delikatnie na palcach, jej różowa plisowana spódnica do połowy łydki falowała pod wpływem jej obrotów, a kasztanowe włosy sprężyście opadały na ramiona.

Spoglądam na tarczę małego, srebrnego zegarka. Jego pleciona bransoleta ze szlachetnej stali oplata delikatnie mój lewy przegub. Ofiarowała mi go w prezencie na zakończenie studiów. Przypomina mi, jak bardzo czas jest ulotny. Za każdym razem, gdy działo się coś złego w moim życiu, powtarzała mi, że to jedna z jego składni. Prawdziwe życie jest wtedy, gdy doświadczamy zarówno dobrych, jak i mniej przyjemnych rzeczy. Samo dobro to iluzja, zło natomiast — paranoja, ale połączenie dwóch odmiennych czynników nadaje sens naszemu istnieniu.

Tęsknię za nią. Czasami odwiedzam miejsce jej pochówku i siadam na kamiennej ławeczce, wspominając nasze najlepsze przygody. Nigdy do końca nie pogodziłam się z jej śmiercią. W dniu jej pochówku poczułam jednak stratę. Ciężko było mi przywyknąć do pustych pomieszczeń w naszym mieszkaniu. Pozostały mi tylko wspomnienia o niej oraz tabliczka z imieniem i nazwiskiem na marmurowej ścianie. Zdaję sobie sprawę, że nadejdzie kiedyś dzień, gdy ujrzę ją ponownie. W taki dzień jak ten mogę jedynie ją wspominać.

Potrząsam głową, opuszkiem palca wycieram wilgotny kącik prawego oka. Obserwując otoczenie, odciągam myśli od przeszłości, skupiając się na dniu dzisiejszym.

Nieustannie bawię się bransoletą z zegarkiem, obracając go wokół nadgarstka. Dochodzi już siódma rano, a kawa w ogóle mi nie pomaga. Dźwigam rękę, daję znak kelnerce, aby złożyć drugie zamówienie. Czekam cierpliwie, aż obsłuży mężczyznę po drugiej stronie. Jak co dzień siedzę w swojej ulubionej kawiarence oddalonej o dwa kilometry od miejsca pracy. Ładuję baterie kofeiną, by rozbudzić się i nabrać chociaż trochę energii do działania podczas kolejnego dnia.

„Z wiekiem coraz gorzej mi to wychodzi” — myślę.

Za oknem knajpki nadal pada rzęsisty deszcz. Dzisiejszy poranek nikogo chyba nie rozpieszcza. Mgliste, szare powietrze i ten ziąb na zewnątrz sprawiają, że odechciewa się czegokolwiek. W taką pogodę parasol zda się jak łysemu grzebień. Siąpiąca mżawka przeplatana płatkami śniegu wpada na twarz ofiary niczym gromada cieniutkich igiełek, kłując policzki, brodę, nawet oka nie oszczędzi. Na samo wyobrażenie tego, co na zewnątrz, przechodzą mnie zimne dreszcze. Z radością zakopałabym się pod grubą warstwą puchowej pierzyny. Staram się już nie zwracać na to uwagi, pocieszając się tym, że jeszcze tylko parę tygodni i przyjdzie upragniona wiosna. Nareszcie zimowa chandra odejdzie w zapomnienie, wszystko zacznie kwitnąć, a skóra poczuje na sobie dotyk promieni gorącego słońca.

Na mojej twarzy pojawia się delikatny uśmiech, wzdycham głęboko na samą myśl o długim urlopie i błogim lenistwie nad jeziorem.

— Co podać? — pyta wysoka kelnerka w błękitnym fartuszku przepasanym wokół talii.

Mam nadzieję, że nie zauważyła mojej głupiej, wesołej miny wlepionej w okno.

— Jeszcze jedną dużą kawę bez mleka proszę — uśmiecham się serdecznie. Pewnie i tak już pomyślała swoje.

Nagle światła lamp zaczynają migotać. Czerwone, zwisające z sufitu nad stolikami szklane klosze bujają się na wszystkie strony. Dzieje się tak już od ponad pół roku. Codziennie z rana spada napięcie w całym mieście. Na domiar złego nawiedzają nas małe trzęsienia ziemi. Na początku to zjawisko było frustrujące, ludzie byli rozdrażnieni i zniechęceni warunkami życia. Po dłuższym czasie zaczęli się jednak przyzwyczajać, tak samo jak ja. Oczywiście nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za uciążliwe, niespodziewane spadki energii. Emocje wzbierały na sile, więc władze wydały krótkie oświadczenie, które na jakiś czas uspokoiło mieszkańców. Tłumaczyli to przerwami w przepływie prądu. Podobno elektrownia wciąż zmaga się z uszkodzeniami powstałymi po ataku. Nie naprawią tego, dopóki nie dostaną nowych funduszy.

— To się chyba nigdy nie skończy — komentuje poirytowana kelnerka, kładąc filiżankę na stolik.

— Liczę, że jednak coś z tym zrobią. — Łapię dłonią klosz. W końcu drgania ustępują, a światło przestaje migać.

— Już siedem miesięcy się z tym guzdrzą. Naobiecywali cuda, a nic się nie polepszyło. — Podaje mi rachunek.

Płacę kobiecie za zamówienie. Sięgam dłonią w stronę cukiernicy. Światła gasną, trącam dłonią kubek z kawą, czarny płyn wylewa się na stół. W ostatniej sekundzie udaje mi się zabrać nogę, inaczej gorąca ciecz spłynęłaby na nogawkę moich ulubionych dżinsów.

— Pięknie… Ach, jak ja kocham poranki w tym mieście — mamroczę rozdrażniona pod nosem.

Chowam swój pamiętnik do torebki, blat wycieram papierowymi serwetkami. Wypijam resztkę tego, co zostało z napoju, i pospiesznie wychodzę na zewnątrz. Ulice pokrywa gęsta mgła, ciężko cokolwiek zobaczyć, ale trasę znam na pamięć. Codziennie pokonuję pieszo tę samą drogę, mijając te same uliczki i identyczne zabudowania, nawet ludzie zawsze są ci sami. Wyglądają jak zaprogramowane roboty. Jednakowe, niewyspane twarze snują się o świcie, zmierzając do celu. Z łatwością można zauważyć, gdy kogoś brakuje w danym miejscu o danym czasie.

Przeciskam się przez grupkę ludzi przechodzącą po wąskich pasach na jezdni. Ich monotonny ubiór i nieobecny wzrok uświadamiają mi, że nie tylko ja wolałabym pozostać w swoim łóżku. W oddali, pomiędzy gęsto stojącymi budynkami, zauważam ulubione, małe delikatesy. Gdy idę po swoje łakocie, zawsze mijam tego samego starszego pana w długim, wełnianym, beżowym płaszczu. Jego włosy mienią się w promieniach słońca srebrzystymi nićmi, a grubsze pasma padają na oczy. Mężczyzna nieustannie nerwowo zaczesuje je do tyłu, lecz po chwili nieposłuszne wracają na jego twarz. Widocznie nie tylko ja jestem takim łakomczuchem. Czasami łapię się na podjadaniu słodkości, ale w sumie po to one są. Przepyszne, kruche ciasteczka nie mogą zaszkodzić, a czekoladowe trufle? No cóż, nie potrafię sobie odmówić, chociaż za każdym razem besztam się, gdy sięgam po kolejną pralinkę.

Dzisiejszy dzień jest jednak inny, już dawno nie widziałam takiej mgły. Gęsto rozlane na ulicach mleko ogranicza pole widzenia niemal do minimum. Ciężko rozpoznać twarze ludzi, którzy zapewne tak samo jak ja zmierzają do pracy. W szarości odnajduję mój ulubiony sklep i otwieram ciężkie, metalowe drzwi z drewnianą wywieszką Delikatesy Ali. Mały mosiężny dzwoneczek zawieszony na framudze za każdym razem komunikuje o czyimś nadejściu. Prądu dalej nie ma, ale na szczęście można tutaj zrobić zakupy nawet wtedy, gdy kasy nie działają. Ekspedientka zawsze z uśmiechem pakuje moje ulubione łakocie do małej kartonowej torebeczki z nadrukowanym różowym logo sklepiku.

Biorę swoje zakupy, wychodzę i pospiesznie zmierzam do pracy. Nieprzyjemna pogoda daje mi do zrozumienia, że zakup białego płaszcza nie był najlepszym wyborem na zmienną pogodę. Już za pierwszym razem, gdy wyszłam na spacer wokół jeziora, byłam zmuszona go wyczyścić. Dzisiaj znowu zrobiłam ten sam błąd co poprzednio — w najgorszą chlapę założyłam jasny płaszcz. Nic na to nie poradzę — jest moim ulubionym i w dodatku bardzo ciepłym.

Odwijam i stawiam kołnierz, zakrywając szyję. Wyjmuję włosy na zewnątrz tak, by się nie splątały. Szybki marsz zamieniam w trucht, starając się nie spóźnić. Przyspieszam, szukając w torebce przepustki. Musi być gdzieś w teczce. Nie patrząc, co znajduje się przede mną, wyciągam ją i otwieram. Kilka kartek porywa nagły podmuch wiatru. Zbieram je z ziemi jak najszybciej. Przepustka leży tuż obok nich, w połowie zamoczona w kałuży.

— Uf, zdążyłam. — Przypinam blaszkę identyfikatora do klapy płaszcza i wchodzę do szklanego pomieszczenia spełniającego zadanie skanera.

— Dzień dobry pani Elio, jak zawsze punktualna — mówi tęgi, miły strażnik, po czym wpuszcza do budynku.

— Dzień dobry, staram się. — Posyłam serdeczny uśmiech i idę spokojnie dalej.

Polecenie służbowe

Tkwię w martwym punkcie jak szpilka na tablicy korkowej.


Chwała temu, kto wymyślił windę. Wspinaczka po tylu piętrach byłaby dla mnie męczarnią, a przy tym ogromną stratą czasu. Wciskam przycisk dziewięć spośród dwudziestu pięciu innych na panelu. Drzwi windy zamykają się, nagle czyjaś dłoń je blokuje. Rozwiera metalowe skrzydła. Odsuwam się, obcy mężczyzna staje obok. Nie zerkam, chociaż bardzo mnie kusi. Po parunastu sekundach drzwi rozsuwają się ponownie i wychodzę. Skręcam w lewo, potem w prawo. Wszystkie biura są już pełne ludzi, co parę kroków da się usłyszeć na przemian krzyki i śmiech. Pomieszczenia wyglądają identycznie. Wszystkie oszklone. Na wysokości oczu, na otwierającym się skrzydle, widnieje czarny napis informujący o tym, kto zajmuje dane biuro i do jakiego należy sektora. Mój sektor liczy tylko dwie osoby — mnie oraz moją asystentkę. Na tafli widnieje napis: Elia Madej — sektor C: kontrola. Otwieram szklane drzwi odciskiem wskazującego oraz serdecznego palca lewej dłoni. Wchodzę do swojego biura, w ręce trzymając ostatnie karmelowe ciągutki.

— Hej Elia! — woła do mnie z daleka Daria.

Wyrywa mnie z zamyślenia, jej głos wprawia mnie w osłupienie. Zaskoczona, zaciskam dłoń na torebce, puste papierki po cukierkach szeleszczą pod moimi palcami.

— Czekają nas dziś nadgodziny. Przyjechał nowy transport, jest tego… dość sporo — chrząka wymownie, wskazując na stertę kartonowych pudeł po drugiej stronie biura.

Chyba wiem, co mnie dzisiaj czeka.

— Super… Tak jakbym nie miała co robić w domu — mamroczę pod nosem.

Daria szczerzy się do mnie swoimi równymi białymi ząbkami. Rudawe włosy jak zawsze idealnie zaczesane w kok. Granatowe spodnie z lejącego materiału nienagannie zaprasowane. Żakardowa, łososiowa bluzka z dekoltem w serek doskonale dopasowana do jej smukłych kształtów. Jak ona to robi, że zawsze ma tyle siły? Jedno mnie pociesza — że jest niziutka. Ja nie zaliczam się do wysokich, ale ona przy mnie wygląda jak małe dziecko.

— Weź się w garść, ogarnij się i do dzieła — mówię sobie.

Zdejmuję wierzchnią część garderoby, zawieszając na haczyku razem z torebką tuż obok wejścia. Poprawiam swoją czarną, odrobinę za bardzo opinającą piersi bluzkę. Rozmasowując ręką bolesne miejsce na karku, uruchamiam główny komputer. Otwieram pierwszą z brzegu teczkę opatrzoną czerwoną pieczęcią: Tajne — Pilne, Uprawniona: Elia Madej. Wewnątrz włożono polecenie służbowe zapisane na przenośnym urządzeniu. Odcisk tych samych linii papilarnych co przy wejściu pozwala na odczytanie zaszyfrowanej wiadomości. Co kilka tygodni dostaję od przełożonych wytyczne postępowania, gdy natkniemy się na jakieś potrzebne im przedmioty. Dzisiaj jest podobnie. Krótki list i zdjęcie.


Polecenie służbowe:

W razie odnalezienia dwóch przedmiotów: nośnika oraz adaptera, proszę o niezwłoczny kontakt z przełożonym.


Fotografia przedstawia projekt małego urządzenia starego typu. Nieistotny jest jednak jego wygląd, a widniejące na nim wytłoczone dwie splecione, srebrne nici DNA. Adapter natomiast ma wybite symbole S.M.L.

Zatwierdzam odczytaną wiadomość, ta automatycznie się kasuje.

— Znowu nas męczą tymi poleceniami? — pyta Daria wklepująca dane z kartek do komputera.

— Niestety tak — odpowiadam krótko. Obracam się w jej stronę, zamykając teczkę.

— Dopiero co wypełniłyśmy ostatnie zadanie, a znowu narzucają nam kolejne. Czy to się kiedyś skończy?

— Wątpię. Jutro przekażę ci, czego szukamy. Dzisiaj dokończymy tę wczorajszą dostawę. — Wskazuję palcem na dwa jeszcze nieotwarte kartony.

Większość czasu zajmuje mi przerzucenie stosu papierów w pudłach, a jest ich naprawdę sporo. Po wojnie, która skończyła się pięć lat temu, w miastach jest jeden wielki bałagan, a nasza organizacja zajmuje się właśnie utylizacją tego bałaganu. Mimo że nie odbudowujemy doszczętnie zniszczonych domów i miast — odwalamy tę gorszą robotę. Cały elektroniczny, zneutralizowany syf trzeba pozbierać, opisać i uszeregować. Niezdatne do użytku zutylizować, a to, co się przyda — przekazać do kolejnego działu w celu naprawy.

Codziennie przysyłają do nas dziesiątki pudeł z dokumentacją i elektroniką. Każde urządzenie czy podzespół przechodzi przez moje biuro. Sprawdzam jego legalność i oddaję do analizy. Sprzęt, który się tutaj przewija, mógłby narobić naprawdę ogromnego spustoszenia. Nawet teraz, gdy zostaliśmy wyzwoleni przez impuls elektromagnetyczny, który unieszkodliwił broń, nadal istnieje realne zagrożenie, że nie wszystkie ogniska zapalne powodujące chaos zostały ugaszone. Podobno dlatego mamy problem z dostawami prądu.

Przed wojną jakiś urzędnik niemający wielkiego znaczenia, otwierając drzwi do kancelarii prezydenta, znalazł list. Zawarty w nim manifest najeźdźców miał informować ludność o kłamstwach i obłudach władz rządzących. Otwarcie oświadczyli nieuchronne odcięcie głowy hydrze i największemu uzurpatorowi. Kimkolwiek on był. Oczywiście oficjalnie list nigdy nie został odczytany. Skrawki zdań przemycono i wrzucono w sieć.

Najeźdźcy nazwali się Egidą i święcie przekonani o swej dobrej woli, rozpoczęli wojnę o wolność. Nikt nie wiedział, kim są, kogo reprezentują i czego tak naprawdę chcą. Jakiś uczony znalazł w tym symbolikę mitologii greckiej. Egida była tarczą boga Zeusa i bogini Ateny. Może i trafne spostrzeżenie, ale nadal nie wiedziano, czyją są tarczą.

Prezydent zarządził godzinę policyjną. Coś niszczyło miasta, ale nie wiedzieliśmy co i jak. Nocami mieszkańcy zamykali się w piwnicach i schronach. W dzień ukazywały się skutki natarcia Egidy. Mieli nas ocalić od czegoś, czego nie rozumieliśmy, a tymczasem pogrążali nas, prowadząc naszą technologicznie rozwiniętą cywilizację ku upadkowi. Po kilku latach impuls uwolnił wszystkich. Tak przynajmniej się nam wydaje. Chociaż ja mam swoje teorie… Albo faktycznie ktoś ocalał i nam szkodzi, albo to jakaś wielka korporacyjna ściema. Tak czy siak, problem wciąż istnieje, ale nie w lustrzanym gmachu. Cała instytucja, w której pracuję, jest podpięta do osobnej sieci energetycznej należącej do rządu. Dopóki jesteśmy im potrzebni, niczego nam tu nie zabraknie.

Przerzucam dokumentację już dobre dziewięć godzin. Powieki stają się coraz cięższe. Czasami myślę, czy nie zmienić pracy na inną. Nie żebym się tutaj nudziła, wręcz przeciwnie — każdy dzień przynosi coś nowego. Tak jak dzisiaj, gdy akurat do mnie trafiło pudło z kilkoma nieuszkodzonymi, elektronicznymi zabawkami. Kładąc je na skaner, domyślam się ich niezwykłej wartości. Symbol omegi przewinął się przez moje ręce już na samym początku kariery w korporacji. Szefowie byli bardzo zadowoleni ze znaleziska. Byłam ciekawa, czym jest maleńkie urządzenie w szklanej kapsułce. Niestety skaner już wtedy miał wprowadzoną blokadę systemu. Rozpoznaje, czym jest urządzenie, testuje parametry techniczne i sprawdza, z jakiego pochodzi źródła. Zaszyfrowana dokumentacja wraz z przedmiotem wychodzi z mojego biura, a następnie idzie do kolejnego działu. Niewiele nam mówią, niewiele też wiemy o tym, co tak naprawdę sprawdzamy. Nie jest to praca marzeń, przypomina raczej obsługę na poczcie, która jest pomiędzy dwoma punktami: nadawcy i odbiorcy. Z jedną różnicą — oboje nie są anonimowi. Ja jestem pomiędzy dwoma niewiadomymi.

Skąd się biorą te rzeczy i do czego je wykorzystują? Czy to ważne? Znalezienie białego kruka w stosie bezużyteczności sprawia przyjemność. W takie dni rutyna staje się mniej dokuczliwa. Te perełki mogłyby zaowocować nagrodą, a nawet i awansem… Kto wie? Czasem mam ochotę zająć się czymś innym tylko dlatego, aby nie tkwić całe życie w jednym miejscu. Czy to aż tak wiele? A może powinnam dziękować za to, co mam?

— Daria… Co my zrobimy, gdy wszystko, co należało zrobić, zostanie wykonane? Gdzie my się podziejemy? — pytam, żeby zagadać, by nie usnąć nad tymi papierzyskami.

Daria patrzy na mnie z zainteresowaniem i nagle odpala:

— Znajdziemy sobie jakichś przystojnych, bogatych facetów i nie trzeba będzie się martwić.

Wybucham śmiechem, słysząc te bzdury. Znamy się zaledwie rok, ale już od naszego pierwszego spotkania wiedziałam, że to będzie dobra przyjaciółka. Nie mam wielu znajomych, moje życie wypełnia praca. Daria jest jedyną moją odskocznią od rzeczywistości.

— Czekaj, bo ktoś zwróci uwagę na dwa konusy… Chyba jednak postawię na dobrą butelkę mocnej, przeźroczystej cieczy. — Teraz ja szczerzę zęby. Nie wytrzymuję długo, uśmiech zamienia się stopniowo w rechot. Nie wiem, czy ona śmieje się ze mnie, czy razem ze mną.

— A poza tym — zaczyna — że jest późno i trzeba by już iść do domu, to kto dzisiaj rano z tobą przyszedł? — pyta Daria z uśmieszkiem, zalepiając taśmą kartonowe skrzynki.

— Nie rozumiem. — Zerkam z zainteresowaniem na Darię. — Przecież przyszłam sama. Pewnie jakiś nowy kurier się wałęsał. Ostatnio firma często ich zmienia.

— Z pewnością nie mają do nich zbyt dużego zaufania — rzuca.

— Uff… — wzdycham głęboko ze zmęczenia. — Dobra, koniec tego dobrego. Spadamy do domu, resztę dokończymy jutro — stwierdzam i zabieram swoje rzeczy. — Jak znajdziesz chwilę, to wpadnij do Matta. Dzisiaj nie odpuszczę małego drinka.

— Dzisiaj nie dam rady — uśmiecha się tajemniczo.

— O! Czyżby randka? To my tutaj sobie żartujemy, a ty sobie na randkę idziesz? — mrużę oczy i, śmiejąc się, zakładam płaszcz.

— To nic takiego — zapewnia, wzruszając ramionami.

— Kim jest wybranek? — Ciekawość mnie pożera.

— Dopiero go poznałam. To tylko niezobowiązujące spotkanie.

— Czekaj, bo uwierzę. — Zabieram torebkę i wkładam do niej kilka teczek do opracowania w domu. Patrzę uważnie na Darię.

— No co? — Czerwieni się lekko.

— Opowiesz mi jutro. — Uśmiecham się szeroko. — Jeśli facet okaże się dupkiem, to wiesz, gdzie mnie szukać. Cześć i do zobaczenia. Uciekam, bo zaraz naprawdę padnę na twarz — dodaję przez ramię, zamykając po drodze swój komputer.

Bar

Wychodząc z budynku, zauważam, że mgła na szczęście opadła, a lampy znowu świecą. Świeże, ale jeszcze zimowe powietrze dociera do moich płuc. Napawam się zapachem pogodnego wieczoru. Jak dla mnie dzień mógłby w ogóle nie istnieć. Od razu czuję się lepiej, więc pozwalam sobie na chwilę relaksu w ulubionym barze.

Rozsiadam się przy kominku z „Cosmopolitanem” w ręce.

— Pff… Znaleźć sobie bogatego chłopa? Też wymyśliła! Pewnie by się okazało, że to raczej rozpieszczone dziecko niż samiec z prawdziwego zdarzenia — cedzę przez zęby i upijam czerwonego drinka, oblizując plasterek cytryny.

— Co tam mamroczesz, Elia? — pyta życzliwie barman. — Nie zapominaj, że jedyny prawdziwy mężczyzna, jaki został na tych ziemiach, wciąż o tobie myśli i w dodatku masz go na wyciągnięcie ręki!

Matt jest błyskotliwym i inteligentnym barmanem. Jego rudawe włosy na brodzie są dłuższe niż te na głowie. Przyciąga spojrzenia wszystkich kobiet i nie tylko. Uwielbia nazywać się prawdziwym dżentelmenem. Wprawdzie jest gejem, ale to pomaga mu w kontaktach z ludźmi, przydatnych w jego fachu. Potrafi słuchać, a ludzie aż lgną do niego, opowiadając mu o wszystkich swoich problemach. Słyszy więcej niż niejeden ksiądz w konfesjonale, w dodatku sprzedając przy tym mnóstwo alkoholu. W sumie jest nawet całkiem przystojny. Ktoś, kto go nie zna, widziałby w nim co najwyżej przesadnie zadbanego i pachnącego cytrusami przystojniaka.

— Sorry Matt, niestety nie mam w spodniach czegoś, co mogłoby cię zainteresować.

— Widzę, że dzisiaj nie w sosie? Co jest? Miałaś ciężki dzień? — Jego ogromne męskie dłonie sprawnie wkładają kufle do automatycznej zmywarki.

— Nie… Po prostu… — ciągnę — nie myślałeś czasem, że wszystko, co cię otacza, to jakieś jedno wielkie nieporozumienie? Wiecznie powtarzające się scenariusze, szarzyzna. Potrzebuję kolorów!

— Uwielbiam kolory! — krzyczy radośnie Matt.

Podziwiam jego entuzjazm; mój wygasł i czeka na wskrzeszenie.

— Chcę się w końcu obudzić z tego letargu. Masz na to jakieś lekarstwo? — pytam. W palcach zwijam papierową serwetkę, tworząc z niej cieniutką rurkę.

— Wydaje mi się, że mam — rzuca zadowolony, pstrykając palcami. — Poczekaj, zrobię dla ciebie coś specjalnego!

— Matt, co to za tablica? — pytam, zerkając na małą wywieszkę przytwierdzoną nad butelkami z alkoholem naprzeciwko mnie. — Jutro piwo gratis. Albo coś świętujesz, albo postradałeś zmysły! Nie wiem, czego prędzej zabraknie: miejsca czy piwa?

— Nie bądź taka pewna. To głębsze przesłanie, powiedziałbym nawet: filozoficzne.

Parskam głośnym śmiechem w jego stronę.

— Tak. Piwne przesłanie filozoficzne. Wybacz moją szczerość, ale czy ty przypadkiem nie zaczynasz się zachowywać jak typowy facet? Szczerze, nie poznaję cię…

— Nie piwne, Elia. Życiowe! — burzy się.

— Jasne… — Upijam łyk drinka.

Widzę, jak jego dłonie zwinnie serwują ogniste whisky dla grupki mężczyzn. Typowy napój dla męskiej płci wzajemnie celebrującej swoje życiowe sukcesy i porażki. Ich uśmiechy i przekrzykiwania dają mi do zrozumienia, że to raczej ja świętuję swoją porażkę, siedząc samotnie w barze w towarzystwie słomki i drinka. A jedynym moim przyjacielem jest właśnie barman. Poza Darią, która właśnie uwodzi kolejną ofiarę.

— Zastanów się. — Chowa pieniądze do kasetki. — Natura człowieka może być prosta lub złożona. Siedzisz tu dzisiaj i zastanawiasz się nad przyszłością. Myślisz o jutrze, kiedy tak naprawdę ono nie istnieje.

— Nie wiedziałam, że jesteś za pan brat z filozofią. — Uśmiecham się.

— Rusz głową. — Nachyla się w moją stronę, opierając przedramiona o bar. — Widzisz tę tablicę dzisiaj. Przyjdziesz jutro, bo przeczytałaś, że będzie darmowe piwo, ale co przeczytasz jutro?

— Dobra… Już rozumiem. — Wymachuję dłońmi, składając broń.

— Siedzisz przed tą samą tablicą! Jutro nie istnieje! — wyjaśnia. — Jest tylko dzisiaj, tu i teraz!

— Och Matt, jesteś zbyt dobry w te klocki. Dlaczego nie otworzysz swojej knajpy? Sprzedajesz lekarstwa na ludzkie bolączki szybciej niż piekarz swoje bułki.

Uśmiecha się zadowolony. Dobrze wiem, że ceni sobie komplementy.

— W dodatku całkiem smaczne te twoje lekarstwa — mamroczę jakby do siebie, mieszając w kieliszku resztę słodkiego antidotum.

— Elia, dobrze wiesz, że tutaj to ja jestem tym, który słucha, a ty jesteś tą, która mówi, więc nie odwracaj kota ogonem… kotku. — Patrzy na mnie z udawaną powagą.

Czy to możliwe, abym się już wstawiła? Rozczulam się nad swoją osobą jak stara panna.

— Czy to nie żałosny widok mojej osoby siedzącej samotnie na barowym stołku?

— Pleciesz bzdury. A ja to co jestem, powietrze? — marszczy gniewnie czoło. — Gdzie masz Darię? Ona od razu wybiłaby ci ten czarny humor z głowy.

— Ty wolisz facetów — rzucam mu w twarz — a Daria ma dzisiaj randkę. Więc jak to inaczej podsumować? Albo jestem brzydka, albo nieprzystosowana społecznie.

Matt wyciąga spod lady miskę orzeszków i rzuca we mnie jednym, trafiając w ucho.

— Jeśli zmienię orientację, to będziesz pierwsza, do której przyjdę. — Puszcza oczko w moją stronę.

— Nie wątpię, każdy kocha mój masaż pleców. — Uśmiecham się.

— Czyli twój stan depresyjny to wina Darii? — wierci dziurę głębiej.

Kładę łokieć na ladę i podpieram twarz o dłoń.

— Nie zaprzeczę, że dołożyła oliwy do ognia.

— Kobieto, co ci się stało? Weź się ogarnij, poderwij jakiegoś faceta. Idź z nim do łóżka, na drugi dzień poczujesz się lepiej.

— No sama nie wiem. Seks bez zobowiązań?

— Bez zobowiązań — powtarza, przytakując głową. — Może z małym kacem po alkoholu i moralnym po przespaniu z nieznajomym, ale seks dobrze ci zrobi.

— Może masz rację. Za bardzo się przejmuję.

— Zawsze mam rację, w końcu jestem barmanem. — Uśmiecha się i podchodzi do mężczyzny po drugiej stronie baru.

Chciałabym trochę tej odwagi, którą ma w sobie Matt. Ma rację, nie warto się wszystkim zadręczać. Chyba za dużo ostatnio pracuję. Nie mam czasu dla siebie.

— Elio, to dla ciebie od tajemniczego wielbiciela. — Matt zaciska usta, ukrywając uśmiech. Podchodzi i stawia na barze kieliszek. Wzrokiem wskazuje na stolik wesołych mężczyzn, którzy wcześniej zamawiali ogniste whisky. — Czasem wystarczy poczekać, a los sam uśmiechnie się do ciebie.

— Nie jestem do końca przekonana, czy to los.

— Przesadzasz. To od mężczyzny przy stoliku.

— Ogniste whisky, miło. — Obracam się w stronę stolika mężczyzn, trzymając w dłoni kieliszek. Nie wiedząc, od którego z nich jest podarunek, unoszę go do góry na znak podziękowania i upijam jednocześnie z nimi. Ostry mocny smak przechodzi przez moje gardło, powodując lekkie pieczenie przełyku.

— A to od firmy. — Podaje duży kielich po brzegi wypełniony barwami tęczy.

— Nie wiedziałam, że w drinku może być tyle różnych kolorów i do tego wszystko idealnie się komponuje. Jak ty to robisz?

Matt nie odpowiada, lecz posyła w moją stronę półuśmiech i idzie do siedzącego obok klienta.

Brzegi naczynia zwilżone cytryną i oprószone cukrem zwieńczają całość. Zabieram kieliszek i siadam bliżej kominka. Upijam pierwszy łyk, czuję słodkokwaśną nutę mocnego trunku. Na tyle mocnego, żeby zaszumiało mi w głowie. Po połowie mam już dosyć. Matt miał rację — to coś specjalnego. Poza tym w końcu sama chciałam kolorów, to je dostałam. Wszystkie moje mięśnie nagle się rozluźniają, myśli przestają napierać. Mogę w spokoju odetchnąć. Powoli zaczyna mi się lekko kręcić w głowie, języki palącego się ognia wyglądają, jakby miały ochotę mnie połaskotać. Zniekształcony śmiech klienteli brzmi jak popsuta płyta odtwarzana w kółko.

Na krańcu drewnianej ławki dosiada się jakaś postać, wygląda na zziębniętą. Rozciera energicznie dłonie nad ogniem. Wszystko zaczyna wirować, nie mam zamiaru już z nikim rozmawiać. Wstaję i powoli staram się dojść do drzwi.

— Uważaj na siebie!

Ktoś krzyczy za mną, to ta postać… Ale nie jestem w stanie zobaczyć twarzy tej osoby. Tak bardzo chcę się już położyć.

— Cześć Matt! — Posyłam buziaka w jego stronę i wychodzę.

Zastępstwo

Życie biegnie jednostajnym tempem, czasem załamuje się i dźwiga niczym anomalie twojego serca.


— O matko… Co to był za drink? — Wypompowana z sił budzę się z małym kacem, chwytam za pękającą od bólu głowę i usiłuję pozbierać myśli do kupy. Biorę szybki, orzeźwiający prysznic. Zakładam pierwsze z brzegu czyste ubranie i biegiem wychodzę, żeby tylko jeszcze zdążyć wypić poranną kawę.

W kawiarni jest już gwarno o tej godzinie, wszyscy spieszą do pracy.

— Podwójne espresso na wynos proszę — mówię zziębnięta do kasjerki. Płacę i wychodzę pospiesznie. Co parę kroków upijam gorący łyk napoju. Pędzę ciasnym skrótem, wiedząc, że spóźnienia nie są mile widziane, w szczególności w moim dziale. Zauważam delikatesy i zbaczam z trasy do sklepiku.

— Jeszcze tylko coś słodkiego — mówię do siebie. Wyrzucam do kosza kartonowy kubek i rozcieram dłonie, aby je rozgrzać. Dzisiaj pozwolę sobie na więcej kalorii, po takim drinku trzeba się troszkę pożywić.

Nagle ktoś mnie szturcha na wysokości biodra.

— Oj, przepraszam — mówi starszy mężczyzna, po czym idzie dalej w kierunku stoiska z gazetami. Zabierając swój ulubiony przegląd sportowy, obraca się w moją stronę. To ten staruszek, którego zawsze spotykam. Wygląda na bardzo sympatyczną osobę. Nigdy nie zamieniłam z nim słowa, ale co pewien czas słyszę jego konwersacje z ekspedientką, która uwielbia plotkować z każdym klientem. Nieraz toczą bitwy o to, kto zna bardziej śmieszny kawał.

Delikatnie się do niego uśmiecham, ale speszony ucieka wzrokiem.

W biurowcu przechodzę przez bramki skanujące. Kierując się do swojego stanowiska, zauważam na biurku kartkę.


Pani Daria Bonar jest na zwolnieniu lekarskim. Na najbliższe tygodnie dostanie Pani zastępstwo.

Z poważaniem,

Dyrekcja


— Super! Jeszcze mi tego brakowało, żeby jakiś żółtodziób zawalił mi terminy!

Rzucam skórzaną kurtkę na biurko. Jestem tak zdenerwowana, że nie spostrzegam nowej twarzy naprzeciw mnie. Jej właściciel mierzy mnie wzrokiem na wskroś.

— Cześć! — mówi nieznajomy.

Mężczyzna, podchodząc, wyciąga do mnie dłoń. Nie uśmiecha się, patrzy uważnie. Nie wiem, czy mnie już zaszufladkował, czy zlekceważył moje marudzenie. Jestem mistrzynią reguły pierwszych trzech sekund. Za każdym razem, gdy poznaję kogoś nowego, chlapię jakąś głupotę albo robię jakąś błazenadę. Daria przyzwyczaiła się już do tego, nawet okrzyknęła mnie mianem „pani falstart”.

Odganiam natłok myśli i speszona oddaję uścisk.

— Mam na imię Robert i jestem twoim nowym, jak to powiedziałaś… żółtodziobem. Mam na pewien czas zastąpić Darię. Jestem wtajemniczony w twoje obowiązki, więc możemy zabrać się do roboty. Chyba że chcesz jeszcze pomarudzić na mój temat?

„No super, jeszcze nadętego kolesia mi potrzeba” — myślę. Przewracam oczami, ale nie daję za wygraną.

— No dobra, więc rozumiem, że wiesz, czego szukać, ale czy tłumaczyli ci po co? — pytam. Tylko ja mogę to wiedzieć, a jeżeli góra powierzyła mu również takie zadanie, to oznaczałoby wielkie zmiany w kadrach.

Każda rzecz związana z Egidą zbliża mnie do awansu. Domyśliłam się, że owe omegi widniejące na urządzeniach należały właśnie do tego ugrupowania. Nie pozwolę na to, żeby jakiś nowicjusz odebrał mi awans.

— Nie Elio, jeśli mogę po imieniu?

Przytakuję. Lepiej, aby nie było między nami spięć.

— Dyrekcja zaznaczyła, że mam nie wnikać w temat i robić swoje. Posegregowałem już parę dokumentów, które mogą ci się przydać. — Wskazuje palcem na regał pełen segregatorów. — Rozumiem, że materiały odnoszące się do chipów mają być przypięte do pudła z urządzeniem, a reszcie mam przypisać numer kontrolny?

— Yyy… Tak, masz rację, dobrze cię poinstruowali. Chipy oraz wszelkie moduły pamięci muszą trafić bezpośrednio do mnie, ponieważ one znajdą się w innym miejscu niż reszta urządzeń — informuję, żeby nie myślał, że jest tu najmądrzejszy.

Na moje szczęście dyskusję przerywa dźwięk dzwoniącego telefonu.

— Cześć El, i jak tam? Praca wre?

Jestem zmuszona trzymać telefon z dala od ucha, kaszel Darii brzmi jak u nałogowego palacza tytoniu. Pomimo że jest parę kilometrów ode mnie, mam wrażenie, jakby miała wypluć przez telefon płuca.

— Wybacz mi za dziś, ale mnie rozłożyło. Jak ci się podoba nowe zastępstwo? Niezłe ciacho, prawda? — chichocze.

— Skąd wiesz?

— Spotkałam go raz przed podpisaniem umowy o pracę. Wymieniliśmy kilka zdań i tyle. A dzisiaj, dzwoniąc do kadr, powiedzieli mi, kto mnie zastąpi.

Wzdycham głęboko, siadam na krześle i zbieram strzępki własnych myśli.

— Zrobiłaś mi niespodziankę, pewnie będę musiała cały ten bałagan uporządkować sama. Wiesz, jak to jest z nowymi — marudzę i nerwowo masuję pulsującą od migreny skroń.

— Jejku El, nie bądź taka, no…

— Lepiej powiedz, jak udała się tajemnicza randka. — Staram się ją odciągnąć od tematu świeżego zastępstwa. Zerkam przez ramię na mężczyznę, jak szpieg śledzący swoją ofiarę.

— Nawet przyzwoicie, kolacja była w porządku.

— Tyle masz do powiedzenia, „była w porządku”? A facet? — dopytuję, ciekawość mnie zżera od środka. — Nie rób się zołzą, podziel się pikanterią z najlepszą kumpelą. Powiedz, że chociaż jedna z nas ma życie seksualne — naciskam błagalnie.

— Ale z ciebie natręt. Do niczego nie doszło. Była kolacja, a potem spacer do domu. Już w połowie drogi z restauracji zaczęłam kichać jak opętana. Resztę możesz sobie dopowiedzieć.

— Randka z paczką chusteczek i aspiryną? Idealny duet — stwierdzam.

Zerkam na mojego nowego asystenta. Widzę, jak się niecierpliwi, chociaż stara się ze wszystkich sił nie ukazywać zainteresowania moją rozmową. Z radością gawędziłabym dzisiaj cały dzień, aby nie musieć z nim pracować.

— Dobra, kończę, ale musisz przyznać, że niezłe ciacho. Gdybym tam była, to zjadłabym tego pączka… — przerywa kaszlem Daria.

— Lecz się — rechoczę do słuchawki.

— Pa, Elio.

— Zadzwonię jutro, a teraz marsz do łóżka. Pa.

Odkładam słuchawkę, spoglądając ukradkiem na Roberta. Może Daria ma trochę racji. Jest przystojny, nie mogę zaprzeczyć. Pełne, namiętne usta, których sama mu zazdroszczę. Jego średniej długości, kasztanowe, gęste włosy delikatnie opadają na przenikliwe, onieśmielające, zielone oczy. To właśnie jego oczy najbardziej mnie zaintrygowały, nie potrafię określić dokładnie ich barwy. Na pewno zielone, tęczówki przypominają szmaragdy, a może bliżej im do morskiego turkusu niż do szlachetnego kamienia? Musiałabym zgłębić bardziej jego spojrzenie, co jest raczej niemożliwe i niestosowne. Niewiele zdołaliśmy ze sobą porozmawiać, zresztą, o czym bym mogła z nim pogadać? Bo chyba nie o kolorze lakieru do paznokci? W sumie to Daria zawsze kłapie dziobem, a ja tylko przytakuję. Taki układ bardziej mi pasuje. On się nie odzywa nieproszony, a ja nie muszę odpowiadać na durne pytania.

Zabieram dwa pudła ze stanowiska Darii i przeglądam za nią stertę papierów oraz elektroniczne maleństwa. Trafiam na dokumentację dotyczącą procedur postępowania w razie wybuchu epidemii choroby zakaźnej przenoszonej drogą kropelkową. Przytwierdzam na wieko kartonowego pudła żółtą nalepkę oznaczającą przekazanie do kolejnego, odpowiedniego sektora, w którym będą wiedzieć, co z tym zrobić. Rzadko zdarza mi się dostać w swoje ręce tego typu dokumenty. Najwyraźniej ktoś przez pomyłkę umieścił je w pudłach z elektroniką. W drugiej skrzynce odnajduję tylko dwa sprawne urządzenia — jedno z nich to adapter, którego szukają.

— Cudownie! — Cieszę się ogromnie, na twarz wylewa mi się radość z szybkiego sukcesu. Jeszcze tylko ten nieszczęsny mały dysk i po kłopocie. Wkładam adapter do foliowego woreczka i opisuję, aby laboratorium wiedziało, że po testach musi mi go zwrócić.

Pochłonięta pracą, nie zwracam uwagi, jak wskazówki zegara pędzą po jego tarczy. Dochodzi 17.00. Przecieram zmęczone od długiego czytania oczy. Zbieram swoje rzeczy. Wychodząc, żegnam się z Robertem i wracam prosto do domu. Koniecznie muszę odespać wczorajszy wieczór.

Ucieczka

Czy wszystko, czego dotykamy, jest prawdziwe? Czy wszystko, co widzimy, naprawdę istnieje? Jak mamy wierzyć w coś, czego nie możemy ani dotknąć, ani zobaczyć? Czy to właśnie na tym polega wiara?


Czuję, jak czarny narkotyk rozprowadza się po całym moim krwiobiegu, aż dociera do najbardziej nieprzytomnej części mojego ciała — serca. Jak tak dalej pójdzie, to ta mała pompka odpowiadająca za moje życie może nie wytrzymać takiej ilości kofeiny w połączeniu ze zmęczeniem. Dopijam ostatnie krople kawy, kończąc swój poranny rytuał. Dzisiaj nie zwracam zbytnio uwagi na ludzi, chociaż zauważyłam, że w delikatesach brakuje starszego mężczyzny, którego codziennie spotykam. Pojawiły się za to dwie nowe twarze. Aż jestem z siebie dumna, że pomimo bycia senną, o tej porze dnia jestem taka spostrzegawcza.

— Ej, to chyba ona — szepcze niższy mężczyzna. Pokazuje drugiemu, ubranemu w czarny kaptur, małe zdjęcie.

Nagle łapie mnie mocno za ramię i zaczyna ciągnąć do wyjścia. Ludzie patrzą na tę dziwną sytuację, lecz zupełnie nie reagują.

— Co ty robisz? Puść! To boli! — krzyczę.

Wierzgam, kopię napastnika w goleń. Ten aż jęczy z bólu, a ja uciekam, przewracając stoisko z chrupkami. Drzwi zatrzaskują się za mną, widzę przez szybę, jak mężczyzna z wyrazem bólu na twarzy zaczyna biec w moim kierunku. Nagle ktoś znowu szarpie mnie za ramię i ciągnie za rękaw skórzanej kurtki.

— Co jest z wami, zrobiłam wam coś?! Puszczaj! — wrzeszczę z bólu. Napastnik wbija mi palce w mięsień. Po wczorajszym nie jestem w dobrej formie. Tak to jest, jak się codziennie chodzi na drinka do Matta.

— Chodź ze mną szybko, zaraz cię złapią i nie będą tacy mili! — syczy mężczyzna, ciągnąc mnie dalej.

Patrzę mu w oczy i z przerażeniem się zgadzam. Zadaje mi niezły ból, raczej nie jestem w stanie się wyrwać z jego uścisku.

— Robert? Co ty tu robisz? Puść mnie, to boli! — Staram się wyszarpać z jego rąk, ale na marne. — Nie wiedziałam, że jesteś fanem łakoci, raczej wyglądasz na kogoś, kto wciska w siebie coś zdrowszego niż puste kalorie!

— Zamkniesz się w końcu, czy mam cię uciszyć?! — Szarpie za rękaw. Poganiając, wpycha mnie do samochodu. — Wiesz, czego od ciebie chcieli? — Patrzy na mnie ze złością, zaciska dłonie na kierownicy, a pedał gazu wciska do samego końca.

Gwałtowny start wbija mnie w siedzenie, głowa niefortunnie uderza o twardy zagłówek, powodując na twarzy bolesny grymas.

— Nareszcie! Może teraz przestaniesz nadawać jak radiostacja. Więc?

— Co więc!? Nie mam pojęcia, o co im chodziło i czego chcieli. Dokąd jedziemy? — pytam i rozglądam się na wszystkie strony.

— Jak najdalej stąd — rzuca rozdrażniony.

Wszystko stało się tak szybko. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęliśmy granicę miasta. Patrzę na krajobraz za oknem. Nie poznaję tego otoczenia. Długo już tutaj nie byłam. Stare budynki, jeszcze nieodbudowane po wojnie. Jedynie ulice zostały odnowione. Przecież transport musi jakoś trafiać na miejsce. Serce podchodzi mi do gardła, gdy wjeżdżamy na stary most łączący niegdyś dwa sąsiadujące miasta. Byłam przekonana, że już dawno go rozebrali lub odnowili, ale chyba się myliłam. Widać, że jest zdewastowany. Co kilka metrów pojawia się wyrwa w jezdni. Robert zręcznie je omija. Wbijam palce w siedzenie fotela, mięśnie mam spięte.

Wojna zmieniła wszystko, nie tylko to, co znajduje się dookoła. Ludzie stali się bardziej samolubni i podejrzliwi. Nic już nie wygląda jak kiedyś. Nie odczuwamy radości z życia, tylko idziemy przez nie jakbyśmy byli do tego zmuszeni. Odcinamy się od społeczeństwa, zamykamy w swoim małym otoczeniu, nie dopuszczając do siebie obcych. Tworzymy maleńkie grupki i trzymamy się tego, co dobrze nam znane.

Nagle rozlega się głośny huk i ogromny wstrząs. Zielony, stary samochód z impetem uderza w nasz bok. Dwóch zbirów chce nas zepchnąć z mostu. Wgniecione drzwi wbijają mi się w ramię i przeszywa mnie ogromna fala bólu. Kolejne uderzenie. Staję się jak kukła, bezwładne ręce opadają wzdłuż ciała. Moja głowa, powracając, uderza w ramę drzwi. Nie potrafię się ruszyć. Po chwili uzmysławiam sobie, jakie piękne kolory ma słońce, gdy przymruży się oczy. Promienie tej pięknej kuli muskają moje ciało i szepczą. Mam wrażenie, jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie.

Widzę gęsty las… Robert coś krzyczy, wydziera się ze złością, ale ja nie umiem się ruszyć. Głowa opada na jego ramię.

Nastaje cisza i ciemność.

Chatka

Życie jest darem, kruchym darem. Trzeba o nie dbać i czerpać z niego każdą najmniejszą kroplę życiodajnego soku. Bo gdy jezioro zaczyna wysychać, uświadamiamy sobie, co straciliśmy.


Dopiero teraz dostrzegam kolor jego oczu. Nie jest taki, jak zdawał się na początku. Są zielone, ale mają jakby wylany barwnik. Źrenice otacza brązowa, cienka obwódka przypominająca aureolę. Zapada się w głąb czarnej dziury, tworząc niesamowitą, pociągającą głębię. Niejeden malarz zachwyciłby się ich teksturą. Są tak hipnotyzujące, że przy dłuższym wpatrywaniu sprawiają wrażenie, jakby pływały. Może to ja pływam? Jego ciepłe spojrzenie może oznaczać, że w głębi serca jest dobrym i rozsądnym mężczyzną. Usta takie pełne, idealnie wyrysowane, kąciki lekko zadarte, przyciągają uwagę i kuszą, by dotknąć. Niejedna kobieta chciałaby takie posiadać.

Z marzeń wyrywa mnie okropny, kłujący ból ramienia. Robert zakłada ciasno bandaż, a ja gapię się jak jakaś napalona nastolatka.

— Dobra mała, oszczędzaj tę rękę, bo paskudnie oberwałaś. Opatrunek trzeba będzie zmienić za parę godzin, a głowa może trochę boleć. Dostałaś niezły środek przeciwbólowy, więc lepiej, żebyś nie wstawała — informuje, zbierając z nocnego stolika zakrwawione gazy. Wstaje i odchodzi.

— I że niby to było w mojej ręce? — Spoglądam z rozdziawionymi ustami na spory kawałek zakrwawionego metalu. — Co ty, chirurg jakiś, czy co? — Chichoczę pod nosem.

Przystaje w progu, obraca się w moją stronę z gniewną miną na twarzy. Podchodzi blisko łóżka, zawieszając nade mną głowę.

— Ty w ogóle kojarzysz, co się stało, Elio?! — ciska groźnie.

Dopiero po chwili do mnie dociera, co tak naprawdę się wydarzyło. Uśmiech schodzi z twarzy, pojawia się przerażenie i lęk. Cofam się do końca łóżka, na którym leżę, i ze łzami w oczach spoglądam w jego stronę. Chcę zapytać, ale nie potrafię wykrztusić żadnego słowa. Przypominam sobie ucieczkę samochodem i tych dwóch mężczyzn w sąsiednim pojeździe. Ogromny wstrząs i przeszywający ból. Tak bardzo bolesny, że traciłam powoli świadomość i kontakt z otoczeniem. Pożerał ramię, rozchodząc się na boki i, dźgając coraz to mocniej, przyduszając mnie. Robert krzyczał w moją stronę, ale nie słyszałam go. Jego usta się poruszały, ale słowa nie docierały do mnie. Potrząsał mną. Ostatnie co pamiętam, to blask słonecznych promieni. Musiałam zemdleć.

Biorę się w garść, oblizuję usta.

— Gdzie my w ogóle jesteśmy? — pytam.

Nie odpowiada, przygląda się.

— Kto to był? — nie odpuszczam. Chcę wiedzieć, co się tutaj dzieje. — Jeszcze zwolnią mnie z pracy, a przeze mnie i ty wylecisz.

Robert prostuje się, jego wzrok się zmienia, ale nie wiem, czego mam w nim szukać. Złości czy żalu za to, co się wydarzyło. Przybiera gniewną minę i wychodzi z pokoju.

Zostaję sama, bijąc się z myślami, co mogło się wydarzyć. Czego chcą ci ludzie? Może to był tylko rabunek? Nie, to niemożliwe, jeden z nich miał zdjęcie. Oni szukali konkretnej osoby. Tylko po co?

Po dłuższej chwili Robert wraca, podaje mi szklankę wody. Zerkam na niego niepewnie. Nie jestem do końca przekonana, czy mogę zaufać komuś, kogo ledwie znam. Nic nie mówi, tylko czeka. Zabieram z jego rąk szklankę i piję w milczeniu. Jego spojrzenie mnie peszy, ale nie daję za wygraną. Odkładam puste naczynie na stolik przy łóżku. Robert wychodzi z pokoju.

Jestem senna, czuję obolałe mięśnie przy każdym ruchu, tak jak po treningu. Obracam się na prawy bok i przyciągam do siebie kolana. Miałam już kiedyś zakwasy, chciałam wtedy zrzucić kilka kilogramów przed rozmową o pracę. Dało mi to więcej boleści niż pożytku. Przez tygodniowy jogging nabawiłam się kontuzji kolana. Teraz odzywa się co jakiś czas, gdy za bardzo je przeforsuję. Wtulam głowę w poduszkę i rozluźniam się. Przed zaśnięciem dostrzegam, jak Robert rozpala ogień w kominku. To chyba stary dom. Pachnie tu drewnem.

Biegnę długim korytarzem, z betonowych ścian łuszczy się wyblakła, żółtawa farba. Jarzeniówki w zielonym kolorze migoczą krótkim, natarczywym światłem. Nie wiem, gdzie jest mój cel, słyszę tylko trzaskające drzwi za moimi plecami. Biegnę dalej, zerkając co chwilę za siebie, ale trzaski się nie oddalają. Wzbierają na sile. Są coraz głośniejsze i potężniejsze. Jak długie są korytarze? Przecież nie mogą ciągnąć się w nieskończoność.

— Pomocy! — wołam, ale nikt nie odpowiada. Nagle czuję mocny ucisk na ramieniu, a zaraz potem zniewalający ból. Patrzę napastnikowi w oczy. Przecież to on… Przecież to on…!

— To ty!? — Coraz większy ból dźga uparcie moje ramię i promieniuje w górę, zaciskając gardło. Usiłuję się wyrwać, ale ogromna dłoń mocno mnie przytrzymuje. Długie szpony pokryte czarną mazią wbijają się, przebijając skórę. Zielony rękaw koszulki pokrywa plama krwi, która powiększa się z każdą sekundą. Jestem przerażona. Chcę krzyczeć, ale głos ugrzązł w gardle. Strach pożera moje trzewia, wierci od wewnątrz, przechodząc do krtani. Nie potrafię się ruszyć z miejsca. Przede mną na podłodze widzę smukły, długi cień. Czy to śmierć po mnie przyszła?

— Elia… — słyszę beznamiętny szept. — Elia!

Nagle serce przestaje bić.

— Elia, obudź się!

Robert mną potrząsa. Patrzy mi w oczy, jego twarz nie zdradza żadnych emocji.

Łapię oddech i podnoszę się, by zobaczyć, gdzie jestem. Dwa horrory w jednym śnie? Niestety nie, jeden z nich to rzeczywistość. Spoglądam na Roberta. Przepocona koszulka przykleja mi się do ciała.

— Długo spałam? — Przecieram dłonią zapoconą twarz.

— Jakieś dwie doby — odpowiada i puszcza moje ramię. — Może troszkę dłużej. — Lewy kącik jego ust unosi się.

— Kurde, coś ty mi dosypał do tej wody? — Wpatruję się w niego ze wściekłością, oczekując odpowiedzi.

— Za dużo gadasz, więc dostałaś trochę środka nasennego. — Uśmiecha się.

Widzę, że sprawia mu to ogromną przyjemność. Wstaję, łapię go za nadgarstek i przyciągam do siebie.

— To wcale nie jest zabawne! — krzyczę. Robert zbliża swoją twarz do mojej, dzielą nas zaledwie milimetry. Zaciskam zęby i puszczam jego rękę. Nie powinnam igrać z losem, a tym bardziej z kimś, kogo ledwie znam.

— Mnie to wcale nie bawi. Lepiej doprowadź się do porządku, bo musimy stąd wyjechać i to zaraz!

Jego rozwścieczona twarz sprawia, że mój mózg przytomnieje.

— A nie możemy zostać dłużej? — pytam. — Nie za dobrze się czuję…

— To nie mój dom. — Odsuwa swoją twarz od mojej. — Powiedzmy, że się tu włamałem, więc nie… Nie możemy tu dłużej zostać — dodaje i odchodzi.

Nagły skurcz w podbrzuszu niesie ze sobą fatalne samopoczucie. Proszki wywołują okropny ból żołądka. Fale gorąca powodują zawroty głowy. Błagalnym spojrzeniem pytam o toaletę. Robert chyba dobrze wie, jak działa ten środek, bo od razu wskazuje drogę.

Wchodzę do ciasnej łazienki, na szczęście skurcz ustępuje.

— Dobrze, że jest prysznic. — Spoglądam na opatrunek. — Chyba trzeba umyć tę zaropiałą ranę.

Zdejmuję moją ulubioną bluzkę na ramiączkach. Dostrzegam, że jestem w samych majtkach. Co się stało z moimi spodniami i resztą rzeczy? Na całej prawej stronie zielonej koszulki zauważam ciemna plamę. Wygląda na zaschniętą krew. Nogę również pokrywa w paru miejscach czerwona, zaschnięta maź. Mogę się domyślić, w jakim stanie są moje ubrania. Usiłuję wyszorować plamę, ale nadaremnie. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że krwi nie da się zmyć z ubrań. Odsączam porządnie wodę i rozwieszam ją na rozgrzany grzejnik, aby wyschła.

Pospiesznie biorę gorącą kąpiel. Zaciskając zęby, ostrożnie obmywam ramię. Strużka krwi spływa po skórze, sącząc się na moją stopę. Staram się złapać miarowy oddech i skupić na czymś innym niż na przeszywającym bólu. Gorąca woda nie jest jego sprzymierzeńcem, ale nie znoszę zimnej kąpieli. Przykładam mały ręcznik do rany, delikatnie tamuję krew.

Wychodzę naga, sprawdzając wzrokiem, czy nie ma w pobliżu Roberta. Niezdarnie wkładam na siebie ubrania, które zastaję na łóżku po wyjściu z łazienki. Są męskie, to fakt, ale trudno. Naciągam jeszcze wilgotną bluzkę. Podwijam przydługie nogawki spodni i przewiązuję w pasie koszulę, by nie spadły z bioder. Zaplatam warkocz na mokrych włosach. Robert, nie pytając, wchodzi do pokoju, chwyta moje ramię i zakłada nowy opatrunek.

— Przepraszam za tego żółtodzioba — odpalam pełna skruchy.

Podnoszę spojrzenie i skupiam się na drewnianej komodzie, by odciągnąć myśli krążące wokół krwi. Wtedy mniej boli. Po chwili, gdy zakrywa ranę gazą, wracam spojrzeniem na jego twarz, na której maluje się zdziwienie. Brwi ma uniesione, wykrzywione niczym banany. Po chwili marszczy krzaczaste brwi, które nagle stykają się z krótkimi rzęsami.

— No wiesz, wtedy w biurze… Mam ostatnio niezbyt towarzyski nastrój. Nie chcę między nami nieporozumień — przerywam. — Ile ty w ogóle masz lat? Myślałam, że przydzielą mi kogoś młodego. Nie żebyś był stary, ale…

— Dzięki Elia, nie wiedziałem, że wyglądam tak staro — mówi. — Nie mam czterdziestki na karku, ale dwudziestki też nie, w zasadzie to tak pomiędzy. I nie jestem zły za tego żółtodzioba, to chyba zresztą bardziej pasuje do ciebie.

Teraz on się śmieje, a ja mrużę oczy, ciskając groźne spojrzenie.

— Ja się bardzo dobrze znam na swojej robocie, gdybyś nie wiedział. Wszystko w tej firmie przechodzi przez moje ręce. I nie jestem żółtodziobem, mam tylko trochę mniej lat od ciebie. Aua… To bolało — syczę z bólu, czując kłucie. — I jak wygląda rana? — Bacznie obserwuję ruchy jego dłoni ciasno bandażujących moje ramię.

— Nie za dobrze, ale jest oczyszczona. Potrzeba czasu, żeby się zasklepiła. Masz kilka szwów, to powinno przyspieszyć gojenie.

Bardzo chcę o coś zapytać, ale powstrzymuję się, w końcu niezbyt dobrze się znamy, a ja chyba faktycznie za dużo gadam.

Nagle słyszymy jakiś trzask. Wzdrygam się, zaciskając szczękę. Robert ucisza mnie, przykładając palec do ust. Słyszę powolne kroki przemieszczające się po drewnianym parkiecie. Zmierzają w naszym kierunku. Są w środku, idą po mnie. Wlepiam w niego przerażony wzrok. Chwyta mnie za zdrowe ramię i wpycha do włazu ukrytego w podłodze tuż obok łóżka, pod perskim dywanem. Dom nie jest podpiwniczony, otwór prowadzi pod spód drewnianej konstrukcji. Wąskie, małe schodki skrzypią pod naciskiem moich stóp. Mijam nogą jeden stopień, prawie ląduję na tyłku. Podciągam się cicho dłońmi, zapierając o poręcz. Jest ciemno i mokro, w powietrzu unosi się zapach drzew, a w oddali słychać cykające świerszcze. Jeżeli Robert się tu włamał, to skąd wiedział o ukrytym przejściu? Potrząsam głową, to nie czas na bycie prawym człowiekiem i wytykanie komuś kłamstwa. Opieram się plecami o ogromną drewnianą podporę tuż obok zejścia. Nabieram głęboko powietrza i wypuszczam, moje tętno szaleje. Intruzi podchodzą bliżej. Robert przyciska mnie do wspornika i okrywa nas czarną kurtką, by w mroku nie było nas widać. Szepty nagle cichną. Do uszu dobiegają odgłosy powolnych, ciężkich kroków przemieszczających się ludzi. Nad naszymi głowami rozbrzmiewa dźwięk krótkofalówki. Nie rozumiem, o czym mówią, głos jest zniekształcony przez grubą warstwę drewna. Okruchy pyłu z uginających się desek spadają na moje włosy i twarz, łaskocząc po nosie. Po chwili obcy nie znalazłszy tego, czego szukali, wychodzą i odjeżdżają. Światła reflektorów dosięgają moich stóp. Cofam je gwałtownie.

W końcu mogę swobodnie zaczerpnąć powietrza. Napięte mięśnie rozluźniają się, a zmęczona głowa opada na jego ramię.

— Elia, musimy jechać. Nie możemy tu dłużej zostać, mogą wrócić w każdej chwili.

— Czemu mi pomagasz? — pytam cichym głosem. Chłonę zapach wilgotnego, nocnego powietrza i jego koszulki.

— Bo mnie widzieli, teraz również i mi mogą palnąć w łeb. Chodź — pogania, wskazując kiwnięciem głowy na wyjście spod domu. — W lesie ukryłem samochód.

Podążam jego śladem.

— Tamten by już raczej nigdzie nie zajechał — dodaje.

Jest ciemno i cicho. Nie wiem, czy bardziej mam się bać lasu, czy swojego towarzysza. Maszerujemy jakieś pół godziny wzdłuż udeptanej, grząskiej ścieżki. Jeżeli Robert ukrył tu samochód, to chyba musi dobrze znać te tereny. Chłodne powietrze sprawia, że z moich ust wydobywa się para. Ramię zaczyna doskwierać, tak samo głowa. Ciężka wilgoć powietrza spowalnia mój oddech, nosem wdycham intensywną woń mokrej ściółki i trawy. Dochodzimy do samochodu. Jest stary, ale najważniejsze, by był sprawny.

— I ten gruchot ma nas gdziekolwiek zawieźć? — patrzę na niego, palcem wskazując na kupę srebrnej, starej blachy gdzieniegdzie dotkliwie nadgryzionej odstręczającą rdzą.

— Wsiadaj mała, damy radę, ale błagam, zapnij ten przeklęty pas. Nie chcę cię mieć na sumieniu.

— Maruda — mówię do siebie półszeptem, aby nie usłyszał.

— Nie wiem jak ty, ale ja bym się z chęcią czegoś napił.

— Wyjąłeś mi to z ust, może to uśmierzy ból. — Siadam na miejscu pasażera, zapinam pas, upewniając się, czy klamra utrzyma szarpnięcie.

Robert uważnie przygląda się i czeka, aż będę gotowa. Rusza powoli, przedzierając się przez błotnistą ścieżkę.

— Masz jakiś plan? Może pojedziemy do mojego mieszkania? — W myślach ganię się za zaproszenie prawie nieznajomego do siebie.

— Chyba zwariowałaś, Elia! Te proszki ci zaszkodziły.

— Co w tym złego? — odburkuję w jego stronę.

— Jeśli chcesz dostać kulkę w łeb, to proszę bardzo. Widziałaś, co ukrywali pod płaszczami?

Nie odpowiadam, znoszę jego rozwścieczony wzrok. Od początku patrzy na mnie jak na idiotkę, więcej mi dokładać nie trzeba. To były ciężkie trzy dni. Ciekawe, co nas jeszcze czeka.

Las ciągnie się w nieskończoność. Brzask sączy się do kabiny samochodu. Słońce zaczyna wyłaniać się spomiędzy drzew. Szyby stopniowo parują z powodu różnicy temperatur. Spuszczam do połowy okno i wdycham świeże, poranne powietrze. Mogłabym budzić się tak codziennie. Zapach kwiatów, rześkiego poranka i promieni słońca pobudza umysł do działania. Ten delikatny zapach lawendy chodzi za mną od dzieciństwa. Może to mydło, którym dopiero co myłam się w drewnianej chacie?

Las się kończy, a zaczyna coś w rodzaju pustyni, choć piasek w zasadzie nie jest piaskiem. To czerwona cegła, którą ktoś zmienił w piach. Nie ma tu już budynków. Podobno z tego piasku mają powstać nowe budowle mieszkalne. Wjeżdżamy w strefę nieprzesiedloną. To małe miasteczko zdaje się takie jak centrum, jednak jest w nim coś innego. W przeciwieństwie do kamienic, które znam, te w większości pokrywa bluszcz lub inna zielenina, przez co nie widać w nich szczelin i ubytków. Gdziekolwiek spojrzę, nie ma żywej duszy. Podobają mi się stare uliczki, mają w sobie nieodparty urok. Jedziemy wzdłuż głębokiego pęknięcia w asfalcie. To pewnie te cykliczne, poranne trzęsienia ziemi spowodowały rozejście się powierzchni drogi. Bruzda zdaje się nie być zbyt głęboka, ale samo jej istnienie jest zagrożeniem dla pojazdów lub bawiących się dzieciaków.

Nagle moim oczom ukazuje się ogromny neon przedstawiający tańczącą kobietę, trzymającą w dłoni napis: TINA.

— Czy ty mnie prowadzisz do burdelu? Chcesz sprzedać, wykorzystać, czy w innym celu?

— Chciałabyś… — rzuca krótko. Parkuje samochód tuż przed wejściem do baru. — Jeśli nie idziesz się napić, to poczekaj, tylko nie odchodź daleko.

— Wiesz, chyba wolę zostać tutaj. Takie speluny mnie nie podniecają, w przeciwieństwie do…

— Jak chcesz — przerywa moje tłumaczenie. — W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać — dodaje.

— Cudownie! — Nie chcę wdawać się z nim w dyskusję, już i tak patrzy na mnie jak na kretynkę. Rozsiadam się wygodniej w fotelu i staram się odprężyć ciało.

On

Przeznaczenie. Choćbyś nie wiem, jak się starał, i tak cię dopadnie.


Rozdrażniony zatrzaskuję nerwowo drzwi samochodu i wchodzę do miejscowego, a zarazem jedynego na tym pustkowiu baru. Sam nie jestem fanem takiego typu zbiorowisk pijaczków, ale o tej godzinie nie powinno być tłoku. Miejscowi pracują, jedynie nieszczęśliwi emeryci marnują swój czas na zalewaniu wiecznie spragnionego robaka.

— Co ten babon sobie myśli?! — pytam sam siebie. Popycham nerwowo ciężkie drzwi. — Cześć Tina — rzucam w stronę kobiety za barem i siadam na wysokim stołku. — Polej mi jednego mocnego. Miałem ciężki tydzień. — Wykonuję dwa solidne, okrężne ruchy karku, żeby się rozluźnić. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co zaraz nastąpi. Ciekawość mojej siostry wprowadzi mnie w stan frustracji, gdy zacznie o wszystko wypytywać i wiercić dziurę w mózgu.

— Hej braciszku — uśmiecha się szeroko. — Nie ma problemu. Dla ciebie wszystko. Ćwiczenia ci w głowie?

— To po stłuczce. Naciągnąłem mięsień.

— Znowu motor? — śmieje się kobieta.

— Nie, tym razem samochód. — Unoszę jeden z kącików ust, ukazując małego diabełka czającego się na odpowiednią chwilę, aby odkryć swoje prawdziwe oblicze.

— Jak tam tatuś i jego… sprawy? — pyta zatroskana siostra.

— Wiedziałem — mówię do siebie podenerwowany.

— No co?

— Jeśli cię to tak interesuje, to sama go zapytaj. Mnie nie bardzo obchodzi jego żywot! — odpowiadam oburzony.

— Nie, dzięki, niech sam się bawi w te swoje wojenki. Mnie wystarczy to, co mam. — Tina zatacza ręką łuk, wskazując na bar.

— Tak też myślałem. — Wypijam duszkiem cały trunek, aż uchodzą ze mnie wszelkie złe emocje.

— Widzę, że przyprowadziłeś sobie jakąś panienkę, braciszku? — pyta zaintrygowana, spoglądając przez okno.

— Dowcipna jesteś.

— Jak zawsze. — Uśmiecha się dumnie. — Gdzie ją dorwałeś? Obawiałabym się prostytutki, czy kogoś w tym rodzaju, ale patrząc na jej strój, śmiem w to wątpić.

— Oj, uwierz, że nie. — Wypijam drugiego mocnego szota i całuję Tinę delikatnie w policzek. — Jesteś najlepsza, wiesz?

— Wiem, ale coś mi mówi, że wpakowałeś się w niezłe tarapaty. Mam rację? Czyżby przez panienkę? — Wierci głębiej, stukając palcami o kontuar.

— Może tak, a może nie? Jak tam twój biznes się kręci? — pytam, odwracając uwagę od dziewczyny, chociaż doskonale zdaję sobie sprawę, że zaraz mogę za to oberwać.

— Gdybyś wpadał częściej, to byś wiedział. — Rzuca we mnie ścierką i pokazuje język, zabierając pusty kieliszek.

— Przepraszam, za wiele się ostatnio działo. — Zerkam dyskretnie na stojący za oknem samochód. — Nie miałem czasu.

— Nie tłumacz się, jesteśmy z jednej rodziny. Przecież się nie rozpłaczę. — Wywraca oczami, wachlując dłonią rozpalone policzki. — Spadaj już, bo dziewczyna się niecierpliwi. Chyba właśnie zdecydowała się wejść.

— Idę do… no wiesz, zaraz wracam. Postaraj się ją zagadać, ale nie wystrasz jej — grożę palcem. — Ona też miała dzisiaj ciężki dzień.

— Dobra, dobra.

Przystanek

Czekam już ponad kwadrans, moje mięśnie wołają, by je rozciągnąć. Nie wytrzymam tu ani minuty dłużej, ileż można czekać?

— Co za obrzydliwy neon… Dobra, idę!

Wyjmuję kluczyki ze stacyjki i zatrzaskuję skrzypiące drzwi starego samochodu. Rozglądam się, czy nikt przypadkiem mnie nie obserwuje, ale dookoła nadal nie widać żywej duszy. Opustoszała okolica przyprawia mnie o gęsią skórkę. Wygląda, jakby tutaj nikt nie mieszkał. Wzdłuż głównej drogi stoją rzędem stare budynki oblepione zielonym futrem z liści. Nie podoba mi się tutaj. Podchodzę do drzwi. Na sam dotyk lodowatej stalowej klamki przechodzą mnie dreszcze. Jakoś wolę swój ulubiony bar. Nie przywykłam do innych miejsc niż przytulny zakątek u Matta. Wchodzę do środka, na twarz wpada gęsty papierosowy dym zawieszony w powietrzu, wdziera się do moich płuc niczym drapieżca. Zaczyna mnie łaskotać w gardle, z trudem powstrzymuję odruch kaszlu. Wszyscy patrzą na mnie, jakby w życiu kobiety nie widzieli. Zatłoczone pomieszczenie wskazuje, że interes kręci się całkiem nieźle. Średnia wieku przekracza grubo ponad pięćdziesiątkę. Zimne wnętrze powoduje u człowieka chandrę, co z kolei przekłada się na ilość wlewanego w siebie alkoholu. Ściany pokryte imitacją beżowych cegiełek rozjaśniają je, kontrastując z czarnymi kutymi stolikami i ławami. Wysokie hokery ze skórzanymi siedziskami zapraszają do lady.

— Cześć, był tu może Robert? Czekałam na niego w… — wskazuję dłonią na samochód stojący za oknem.

— Robert? A to dowcip, może być. Poszedł do klopa — oznajmia. — Jestem Tina, jego siostra, a ty? — Przerywa mi barmanka.

— Siostra? — pytam.

Faktycznie, rysy twarzy tej wysokiej, szczupłej brunetki z kolorowymi pasmami włosów i gdzieniegdzie splecionymi cieniutkimi warkoczami są bardzo podobne do mojego towarzysza. Tylko oczy są innego koloru. Jej brązowe ślepia bacznie mnie obserwują.

— Nie chwalił się, że ta Tina z neonu to jego siostra. Szczerze mówiąc, nie znam go długo. Dopiero co przyszedł zastąpić moją koleżankę w pracy.

Wodzę dyskretnie wzrokiem po pomieszczeniu, oczy mężczyzn patrzą w naszym kierunku. Speszona wracam spojrzeniem na kobietę, czuję się nieswojo.

— Mam na imię Elia. — Wyciągam w jej stronę dłoń, aby nie wyjść na osobę niecywilizowaną.

— Elia? Ta Elia? Nie wiedziałam, że to ty! — Tina patrzy na mnie z niedowierzaniem. Nagle nachyla się do mojego ucha, jakby nie chciała, aby inni ją usłyszeli, choć oni z zaciekawieniem patrzą na nasze twarze.

— Sprawdziłaś już paczuszkę? — szepcze.

— Paczuszkę?

— Tak, w kurtce miałaś mieć małą paczuszkę. Poszukaj i sprawdź, a najlepiej teraz wyjdź i schowaj się gdzieś, gdzie będziesz mogła ją odpakować. Pamiętaj! — Grozi palcem. — Nie ufaj nikomu, tutaj każdy potrafi dobrze grać kogoś, kim naprawdę nie jest. — Kiwa głową w stronę grupki mężczyzn siedzących na skórzanej, czarnej kanapie w rogu.

Patrzę na nią zdezorientowana, a zarazem zaciekawiona. Wszystkie oczy cały czas skierowane są na mnie. Czuję, że jeśli zaraz się stąd nie wydostanę, będą kłopoty. Trzeba się ewakuować. Nie daję po sobie poznać zdenerwowania, wychodzę powoli, ale za drzwiami baru zaczynam uciekać. Szybki marsz po chwili przeradza się w trucht. Biegnę w stronę samochodu. Spoglądam przez ramię i widzę, jak Robert wybiega.

— Elia, stój! — woła podminowany.

Zaczyna mnie doganiać. Docieram do samochodu. Wsiadam, siłuję się z drzwiami, żeby je zamknąć. Pospiesznie wciskam pedał gazu, koła zaczynają buksować. Po chwili odjeżdżam zdenerwowana. Nagle przed maskę niespodziewanie wyjeżdża mi samochód. Hamuję gwałtownie. Moja głupota omal nie kończy się katastrofą. Spocone dłonie ślizgają się na kierownicy. Siedzę zszokowana w bezruchu, dopóki nie słyszę za sobą krzyków. Chcę wysiąść, ale Robert mnie uprzedza, otwiera drzwi samochodu, chwyta w pasie i powoli wyciąga.

— Co ty do cholery wyprawiasz!? — krzyczy. Złość wylewa się na twarz. Jego poważna mina powoduje we mnie strach.

— Puszczaj! — warczę, starając się wyszarpać.

— Oszalałaś!?

— Puszczaj, mówię! — Szarpię się.

— Zabijesz się! Co cię opętało?

— Muszę wrócić do tego domku, zostawiłam tam coś ważnego! — Patrzę na drogę za jego plecami.

— Ty chyba nie jesteś zdrowa na umyśle! Chcesz, żeby nas złapali!?

Wypuszcza mnie z uścisku.

— Może i nie jestem, ale coś tam zostawiłam. — Obracam twarz w jego stronę. — Twoja siostra… Zaraz, skąd ona mnie w ogóle zna?

— Wydaje ci się…

— Akurat!

Popycha mnie na drugą stronę samochodu.

— Wsiadaj, zakradniemy się tam, ale później. Jedziemy, jestem diabelsko zmęczony. W przeciwieństwie do ciebie nie spałem od dwóch dni!

— Dobra, nie wrzeszcz, nie musisz jechać ze mną. Sama sobie poradzę!

— Na pewno… Tak jak teraz to pokazałaś? Wsiadaj!

Jego oczy ciemnieją od złości. Nie widziałam go wcześniej tak rozwścieczonego. Widzę, jak nabiera powietrze do płuc i powoli je wypuszcza. Siadam, drzwi samochodu nie chcą się zamknąć. Trzaskam nimi drugi raz, za trzecim zamykają się. Jego zaciśnięta szczęka rozluźnia się tak samo, jak napięte mięśnie na karku. Rusza. Milczy skupiony na jeździe.

Przemierzamy tę samą drogę, którą przyjechaliśmy. Dopiero teraz odnajduję wzrokiem schowane w ziemi po obu stronach drogi betonowe włazy. Przysypane czerwonym piachem nie zwracają na siebie uwagi, może to pozostałości po wyburzonych budynkach?

— Czego szukamy? — jego ton jest łagodniejszy.

— Mojej kurtki — odpowiadam krótko, nie chcąc wdawać się w dyskusję.

Robert nagle hamuje, moja głowa o mało co nie ląduje na desce rozdzielczej. Gdyby nie dłonie, którymi się podparłam, zaliczyłabym kolejnego guza.

— Po pierwsze, mówiłem, żebyś zapinała ten cholerny pas, bo cię nim tak zwiążę, że się już z niego nie oswobodzisz!

Ze złością na twarzy szarpie wściekle mój pas i zapina klamrę, powodując przy tym ponowny ból ramienia.

— Po drugie, chyba postradałaś zmysły. Dobrze słyszałem, że chcesz wrócić po kurtkę?

— Yyy… no tak. — Przełykam ślinę.

— A mogę zapytać, po co ci ta przeklęta, zniszczona kurtka? — drąży niecierpliwie.

Mierzy mnie tymi swoimi zielonymi, wściekłymi ślepiami, jakby miał mnie zaraz udusić. Tina mówiła, że mam nikomu nie ufać, ale w sumie to jej brat.

— Wytłumaczysz, czy będziesz tak siedzieć? — dodaje.

— Twoja siostra pytała, czy znalazłam już jakąś paczkę. Nie wiedziałam, o co jej chodzi. Mówiła, że muszę ją mieć. Pamiętam, jak parę dni temu szturchnął mnie w sklepie jakiś starzec i być może coś mi podrzucił do kurtki. — Nie patrzę na niego, nie chcę widzieć jego złości. — Pewnie tego szukało tych dwóch mężczyzn z delikatesów. Ja naprawdę muszę zobaczyć, co tam jest. Tina mówiła, żebym nikomu nie ufała.

— Tina? No pięknie. A Tina to co, jakiś jasnowidz? Nieważne, mogłaś od razu mówić, kurtka jest w bagażniku razem z resztą twoich rzeczy.

Widzę, jak napięcie odpływa z jego ciała. W jednym momencie wypuszcza skumulowane powietrze z płuc, ciągnie za drążek zmiany biegów i kieruje samochód z powrotem na trasę, wyduszając z niego maksymalną prędkość.

— Przepraszam bardzo — odwracam twarz w jego stronę. — Czy ty mi w ogóle mówiłeś, czym się tak naprawdę zajmujesz? Przyszedłeś tylko na zastępstwo, ale widzę, że opryskliwy z ciebie facet.

— Odezwała się… Dobra. Jedziemy w bezpieczne miejsce, ale inną trasą. O tej porze dnia mogą zaobserwować nagły ruch na drodze. Elia, ja cię proszę tylko o jedno: do celu mamy godzinę jazdy. Z łaski swojej zamknij tę swoją piękną buźkę, bo zakleję ci ją taśmą.

— No dobra marudo, to ja się zdrzemnę, a ty się męcz.

Wiercę się w niewygodnym fotelu, ramię zaczyna dawać się we znaki. Nie chcę tego robić, ale muszę.

— Robert… — zaczynam.

— Znowu będziesz trajkotać?

— Nie. To nie to. Mam małą prośbę. — Patrzę na niego skruszona.

— Jaką?

— Masz może jeszcze to cudowne lekarstwo na ból? Nie wiem, czy najpierw rozerwie mi czaszkę, czy ramię.

— Jest w schowku — wskazuje palcem. — Zielona, papierowa saszetka. Wsyp proszek do butelki z wodą, którą masz pod siedzeniem. Potrząśnij, żeby się rozpuścił i wypij. Na zdrowie. Tylko z tym nie przesadzaj. — Zerka z powagą. — Nie ma czasu na następne kilkudniowe drzemki — warczy, po czym skupia się na jeździe.

Przemierzamy trasę bocznymi ścieżkami, unikając głównych dróg, by nikt nas nie nakrył. Lekarstwo jest na tyle mocne, że droga zdaje się migotać, coś w stylu „pojawiam się i znikam”, ptak leci i na ułamek sekundy znika. Musi być na bazie opium albo innego narkotyku, faktycznie za wiele nie można zażywać. Halucynacje są inspirujące, ale do pewnego momentu — dopóki się ich nie boisz. Na szczęście moje przywidzenia nie trwają długo. Zmęczenie bierze górę, świadomość daje za wygraną i, nie wiedząc w którym momencie, odpływam.

Kryjówka

Sen to najlepsze lekarstwo na moralnego kaca, tylko po przebudzeniu pozostaje gorzki posmak.


Budzi mnie trzask zamykanych drzwi samochodu, ale jestem tak bardzo nieprzytomna, że nie potrafię wstać o własnych siłach. Po ręce spływa strużka krwi, jeden ze szwów musiał puścić. Za szybą samochodu widzę jakieś jasne światła. Szczypię się w udo, aby się ocknąć. Dopiero po paru próbach udaje mi się rozbudzić, chociaż nadal jestem zbyt zamroczona, by trzeźwo myśleć. Słyszę, jak Robert krząta się obok. Otwiera drzwi z mojej strony.

— Chodź, zaniosę cię do łóżka. Ta dawka zdecydowanie jest dla ciebie za mocna. — Nachyla się w moją stronę i odpina pas. Prawą rękę wsuwa pod kolana, a lewą łapie pod pachą i bierze mnie na ręce. — Ale przynajmniej przestaniesz kłapać jęzorem.

Ledwo udaje mi się objąć jego kark dłońmi. Czuję, jak moje ciało wiotczeje.

— Bierz, co chcesz… — szepcę i odlatuję.

Kroki. To te kroki. Biegnę szarym korytarzem. Wokół migoczą zielone światła, a z oddali dobiega szybki stukot obcasów. Czyjeś nagłe krzyki i gwizdy powodują narastającą panikę. Jest ich coraz więcej, zmierzają w moim kierunku. Słyszę głośny trzask zamykanych z impetem drzwi. Na posadzce leży rozbite szkło. Biegnę dalej korytarzem, światła nagle zaczynają gasnąć za moimi plecami, jedno po drugim. Tunel robi się węższy. Nie wiem, jak zdołam się z niego wydostać. Jestem drobna, może się przecisnę. Ktoś chwyta mnie za ramię i szarpie. Odwracam się, by spojrzeć, kim jest, ale nikogo nie widzę. Głosy się zbliżają. Zaczynają mnie otaczać. Zamykam z przerażeniem oczy. Nagle ktoś szarpie mnie za drugie ramię, odwracam głowę, unosząc wzrok.

— To ty? — pytam.

Budzę się zdyszana i mokra, po szyi spływają krople potu.

— To tylko sen, to tylko sen, uspokój serce — mówię. Po chwili dochodzę do siebie, zastanawiając się, gdzie jestem. Wzrokiem badam przestronny pokój w całości osnuty nieskazitelną bielą. To dom Roberta…

Leżę na ogromnym, okrągłym łóżku. Jest na nim tyle miejsca, że z łatwością można się w nim zgubić. Aksamitna, miła w dotyku kremowa pościel otula moje ciało. Jakby ktoś uszczknął dla mnie kawałek pierzastej chmury z nieba. To pewnie tutaj Robert przyprowadza swoje kochanki — na samą myśl uśmiecham się do siebie. Po chwili zachwytu przytomnieję. Zerkam powoli pod pierzynę.

„No ładnie, Elio. Ciekawe, kto ci to założył?” — karcę się w duchu. Moje wcześniejsze ubranie zniknęło. Satynowa, bladoróżowa koszula nocna na delikatnych koronkowych ramiączkach okrywa nagą skórę. W odbiciu lustra stojącego na wprost łóżka dostrzegam wnętrze łazienki. Znajduje się w którymś z sąsiednich pomieszczeń. Łapię pierzynę i zakrywam się nią po same uszy.

— Hej mała! Widzę, że się wyspałaś. Wiesz, jeszcze nie miałem u siebie takiego śpiocha, jak ty. Jesteś z gatunku niedźwiedzi? Zasypiasz na zimę, czy coś w tym rodzaju?

— Powiedzmy, że można tak to nazwać. — Przeciągam się powoli. Nigdy nie leżałam na tak wygodnym materacu. Jego struktura idealnie dopasowuje się do kształtu ciała, odciążając obolałe mięśnie.

— Pozwoliłem sobie ustawić w ten sposób lustro, żeby mieć cię na oku na wypadek kolejnych koszmarów.

Jego głos dochodzi z któregoś z pokoi.

— Koszmarów? To chyba po tym twoim tajemniczym proszku w saszetce. Na mnie mówisz ćpun, a sam masz tego od groma.

— Słyszałaś kiedyś o świadomym śnie?

— Świadomym śnie? Chodzi ci o kontrolę podczas snu?

— Tak.

— Myślałam, że to bujdy. — Rozprostowuję zdrową rękę nad głową i zsuwam nieco niżej na łóżku. Wlepiam spojrzenie w śmietanowy sufit.

— Przeciwnie, można się tego nauczyć.

— Jak?

— Gdy tylko zdasz sobie sprawę z tego, gdzie się znajdujesz, będziesz miała nad nim pełną kontrolę.

— I co niby miałabym robić?

— We śnie możesz nie tylko kreować swoje marzenie senne, ale i odgonić gnębiące cię koszmary. Umysł człowieka jest bezdennym skarbcem nieodgadnionego naczynia. Skrywa ogrom tajemnic. Tylko ty możesz odczytać to, co znajduje się w twoim.

— To by mi wiele pomogło, tylko jak się tego nauczyć?

— Są sprawdzone techniki, ale na sam początek polecam relaks i skupienie się na urzeczywistnieniu w umyśle kolorowych scenerii. Reszta sama przyjdzie z czasem. A gdy twój umysł będzie gotowy, będziesz w stanie rozróżnić podczas snu, że to nie jest rzeczywistość.

Błądząc wzrokiem po pokoju, w lustrze zauważam, że Robert znajduje się w łazience, grzebie w szafce zawieszonej nad umywalką. Wokół pasa ma owinięty biały ręcznik sięgający przed kolana. Jest wysoki, ma dosyć dobrze zarysowane mięśnie, które ukazują swoje atuty przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Mokre i zmierzwione od tarmoszenia ręcznikiem włosy sterczą niesfornie na różne strony. W powietrzu unosi się charakterystyczna woń lawendy. To nią tak pięknie pachniało w jego samochodzie.

— O tak… — wzdycham i zaciągam się tym wspaniałym zapachem jak narkoman. Mogłabym się tak budzić każdego ranka.

— Co jest? Nigdy nie widziałaś nagiego mężczyzny? — śmieje się Robert.

Ze wstydu chowam głowę pod kołdrę i udaję, że chcę jeszcze odpocząć.

— Dobra mała, nie ściemniaj mi, że będziesz dalej spać. Pokaż mi to twoje ramię, bo na głowę to już chyba nikt ci nie pomoże.

Zsuwam kołdrę poniżej nosa. Widzę, jak się uśmiecha, po czym znika w głąb łazienki. Wychodzi ubrany w dżinsowe spodnie z nagim torsem i mokrymi włosami. Rzuca we mnie rulonem bandażu i paczką gazy.

— A tak przy okazji — zaczynam, poprawiając poduszkę pod głową — te ładne łaszki… Pomijając, że są od kochanki… To kto mi je założył? Kompletnie nie pamiętam, co się działo.

Robert otwiera białą saszetkę i odkłada na nocny stolik. Przypatruje się przez chwilę z lekko uniesioną brwią, chrząkając przy tym wymownie.

— To nie ja — zaprzecza z podniesionymi rękami. — Sama się przebrałaś, mnie w to nie mieszaj i wyjdź już z tego łóżka. Ileż można leżeć?!

Wstaję i przechodzę koło niego. Boso jestem jeszcze niższa i muszę zadzierać brodę, by na niego spojrzeć.

— Wiesz co Robert, mam kumpla, który szuka związku. Może was spiknąć? — odpalam.

Chcę iść dalej, ale łapie mnie w pasie i przypiera do ściany, w szoku patrzę na jego rozwścieczoną twarz. Jedną dłonią łapie moją brodę, zadzierając ją do góry i zmuszając, bym patrzyła mu w oczy, drugą obejmuje biodro. Jego napierające ciało przytrzymuje mnie w bezruchu. Gorący dreszcz biegnie od serca w dół, ściska mnie w żołądku. Twarz ma blisko, widzę dokładnie jego czarne źrenice i każdą najmniejszą zmarszczkę na twarzy. Wstrzymuję oddech.

— Elia, nie przeginaj! Nie znasz mnie i nie szukaj struny, której nie powinnaś szarpać, każdy ma jakąś granicę. Nie jestem gejem i albo mi uwierzysz, albo mogę ci to zaraz udowodnić. Więc jak?

Kolejne dreszcze przechodzą przez moje ciało, jeden po drugim. Po chwili gorąc ustaje, a na jego miejsce pojawia się wrażenie chłodu, zaczynające się w palcach stóp, biegnące po łydkach, kolanach, udach i coraz to wyżej. Bosa wspinam się, z trudem utrzymując równowagę. Nagle czuję ostre, przeszywające ukłucie w barku, a po chwili na szyi.

— Boli — syczę i zaciskam oczy.

— Wierzę, przepraszam.

— Co to było, co mi wstrzyknąłeś? — Spoglądam na małą strzykawkę z metalowym ostrzem igły.

Robert nie zdejmując ze mnie wzroku, zaciska zęby, puszcza moje ramię i opiera się o przeciwległą ścianę. Krzyżuje ramiona na piersi i przybiera poważny wyraz twarzy.

— Zastrzyk. Taki, po którym nie będziesz spała jak niemowlę. — Przygląda się uważnie.

— Dlaczego tak patrzysz? — Rozcieram dłonią miejsce ukłucia na karku. Czuję, jak coś pękło we mnie, w środku. Dostałam za swoje.

— Pyskata jesteś, wiesz? Lepiej uważaj, co mówisz, bo ktoś może mieć mniej cierpliwości niż ja i skróci ci ten jęzor — warczy, obserwując uważnie moją twarz. — Teraz pokaż, co chciałaś odzyskać ze swojej kurtki. Im prędzej się tego dowiemy, tym szybciej będziemy mogli się rozejść. Każdy w swoją stronę.

Wkłada dłonie do kieszeni dżinsowych spodni. Schodząc po schodach, rzuca przez ramię, nie patrząc w moją stronę:

— Prysznic jest wolny, na szafce leżą ubrania. — Mrużąc oczy, mierzy wzrokiem moją sylwetkę. — Przypuszczam, że będą pasowały, przynajmniej na jakiś czas. Idę zrobić grzanki, a ty się doprowadź do porządku.

Rozejm

Przestronna łazienka wygląda jak mój największy pokój, takiego luksusu pozazdrościłaby sama Kleopatra. Tutaj również wszystko utrzymane jest w białej tonacji. Ta nieskazitelna czystość zaczyna mnie przerażać. Zdejmuję koszulę nocną i wchodzę do kabiny prysznicowej. Biorę długą, odprężającą kąpiel. Zapach lawendy koi moje zszargane nerwy.

Ubrania są trochę za duże, ale podwinięte rękawy nie przeszkadzają. Uwielbiam koszulę w kratę. Przyjemny, flanelowy materiał nie drapie skóry. Przecierając wiszące na ścianie zaparowane lustro, nie poznaję samej siebie.

— Muszę wziąć się w garść, to wszystko za długo trwa — mówię, patrząc na swoje odbicie.

Cała prawa skroń przybiera różnorakie barwy. W tej palecie można by znaleźć nowe odcienie. Łuk brwiowy powoli się zasklepia. Blizna nie powinna być widoczna, pewnie przykryją ją małe, ciemne włoski. Ramię wygląda paskudnie, tutaj na pewno zostanie ślad. Staram się jakoś opatrzyć ranę, ale niezbyt dobrze mi to wychodzi. Przytrzymuję w zębach koniec bandaża, aby rulonem zawinąć ramię, ale ten zsuwa się co jakiś czas. Jeszcze parę nieudanych prób, a z nerwów cisnę opatrunkiem do kosza. Oczywiście w szkole uczyli nas bandażowania, ale nikt nie pokazał, jak to robić na sobie. Po wielu próbach udaje mi się okiełznać kawałek materiału i zapiąć klipsem, zabezpieczając od zsunięcia się.

W poszukiwaniu kuchni przechodzę przez wiele pomieszczeń, wszystkie są ogromne i przestronne. Jasne barwy czynią to miejsce bardzo spokojnym. Nie jestem przekonana o użyteczności tylu pomieszczeń dla jednej osoby. Jedna sypialnia, kuchnia, łazienka i gabinet w zupełności by wystarczył. Reszta jest zbędna, nie służy niczemu pożytecznemu, raczej zaleganiu warstwy kurzu w każdym zakamarku. Rozpoznaję również dużo elektroniki, także takiej, jaką sama się zajmuję.

— Idziesz? Zaraz wystygnie.

Słyszę głos z dolnego piętra.

— Tak, już… — Schodząc po szklanych stopniach, wyczuwam w powietrzu mój ulubiony narkotyk.

— Rozumiem, że skusisz się na kawę?

— Nie odmówię.

— Co, teraz będziesz niemową? Chyba się nie przestraszyłaś?

Spoglądam na niego, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Zresztą miał rację, po co się wdawać w takie dyskusje, jeżeli mamy rozwiązać problem i zapomnieć o tym, co się stało? Nie warto chyba wchodzić w szczegóły naszego życia, skoro każdy pójdzie w swoją stronę, nie odwracając się za siebie.

— Dobra, posłuchaj. Przepraszam za to, co zdarzyło się na górze, ale jestem zmęczony i nie mam nastroju do żartów. Siadaj, zjedz i napij się, a potem zobaczymy to twoje cacko.

— Nie ma sprawy. Oddam wszystko za kawę i… ja też przepraszam — mruczę cicho. Przygryzam dolną wargę ze spuszczonym wzrokiem, jak dziecko, które przyłapano na psotach.

— Wiesz, takie deklaracje lepiej zachowaj dla siebie, bo istnieją na tym świecie ludzie skłonni wykorzystać twoją słabość. — Przykłada filiżankę do ust.

Rozsiadam się naprzeciw Roberta przy kuchennej wyspie i skruszona posłusznie zjadam parę tostów, popijając je kawą.

— Nie jestem zbytnio towarzyska, gdy już rozmawiam z drugą osobą, to zaczyna mi odbijać. Po prostu nie wiem, jak prowadzić konwersację z kimś innym niż ja. — Staram się wyjaśnić, chociaż wydaje mi się, że zagmatwałam to jeszcze bardziej.

— Chodzi ci o to, że nie potrafisz rozmawiać z facetem?

— Chyba tak. Znaczy się… — Nie wiedząc, jak wytłumaczyć, pochłaniam jeszcze jeden tost, szukając wzrokiem czegoś, co mogłoby posłużyć na zmianę tematu.

— Pewnie jedyny facet, z jakim masz do czynienia to właśnie gej. Mam rację? — drąży głębiej, wiercąc w moim mózgu dziurę. — Stąd ten osąd o mojej orientacji.

— Może — odpowiadam. — Nie licz na triumf, nie przyznam się przecież do swojej porażki.

— Nie o to mi chodziło, zresztą… To nie jest istotne. — Opiera lewy łokieć o blat, nachylając się nad stołem.

— Nigdy nie czułam się swobodnie w kontaktach z mężczyznami. Wychowywała mnie matka. To ona była moim wzorem i najlepszą przyjaciółką — tłumaczę.

— Ciężko jest się przystosować do otoczenia, jeżeli czerpało się wzorce osobowe tylko od jednej płci. To nie ujmuje niczym takiej osobie, nawet staje się bardziej atrakcyjna, inna niż reszta.

— Masz do czynienia z psychologią czy ze mną flirtujesz? — Uśmiecham się.

— Nie lubię psychologii, chociaż moja siostra często poddaje ocenie innych ludzi według ich zachowania.

— Tina?

— Tak. Mam jedną siostrę. Uwierz, że to wystarczy.

— A dziewczyna? Masz jakąś? — Nagle poczułam, jak moje policzki oblewają się czerwienią. I po co mi było takie pytanie?

— Widzisz tutaj jakąś oprócz ciebie?

— Fakt. — Teraz do reszty nie wiem gdzie schować głowę, by nie zdradzić swojego wstydu.

— Przyniosłem twoją kurtkę. Leży w salonie. — Wskazuje kiwnięciem głowy pokój za moimi plecami, po czym wstaje i mija mnie.

Biorę kubek i podążam za nim do ogromnego pomieszczenia. Tutaj jest całkiem inaczej niż w pozostałych pokojach. Ściany są ciemne, grafitowe. Drewnianą, hebanową podłogę w paru miejscach przykrywa futro jakiegoś dzikiego, wielkiego zwierzęcia. Ogromny rozpalony kominek oświetla całe wnętrze. Czarna, skórzana sofa mieni się falującymi cieniami malowanymi przez światło ognia. Siadam na skraju, nie chcę wchodzić mu w paradę. Wystarczająco już mi pomógł, choć wcale nie musiał tego robić. Chwytam kurtkę i przeszukuję po kolei kieszenie.

— Jest! — Rozrywam szary papier, w jego wnętrzu znajduje się mały elektroniczny przedmiot. Oglądam urządzenie z każdej strony. — Interesujące…

— Dlaczego?

— Ten symbol, znam go. — Pokazuję mu palcem. — Dwie srebrne nici splecione ze sobą. Dostałam instrukcje z góry, aby od razu ich zawiadomić, jeśli znajdę takie urządzenie. Wygląda to na jakiś moduł pamięci starej klasy.

— Też tak myślę. Możemy go odpalić?

— Niestety, jedyny czytnik, o jakim wiem, zdolny otworzyć zawartość tego typu urządzenia, znajduje się w naszym biurze. Szczerze wątpię, żeby mnie tam teraz wpuścili, zresztą ciebie tym bardziej. Ja zapewne straciłam już pracę. A z tego, co widzę, to ty wcale jej nie potrzebujesz. — Mierzę go pytającym wzrokiem, ale on nie daje się sprowokować.

— No to się tam zakradniemy. Trzeba się dowiedzieć, za co chcieli cię zabić.

— A może lepiej im to oddać, może nic nam nie zrobią?

— Chyba mama opowiadała ci za dużo bajek na dobranoc. Jeśli się nie mylę, biurowiec zamykają przed północą. Wtedy kręci się tam tylko jeden strażnik. Z łatwością ominiemy blokady. — Patrzy na zegarek na swoim przegubie. — Mamy cztery godziny.

— Ty mówisz poważnie… Ale jak to zrobimy?

— Nie możemy używać żadnych kart dostępu, bo pewnie od razu włączyłby się alarm. — Uśmiecha się tajemniczo. — Jestem dobrej myśli… Bez problemu powinienem włamać się do systemu zabezpieczeń.

— Super. — Udaję, że podskakuję z radości.

— Elia — zaczyna powoli, bacznie obserwując. — Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, w jakiej korporacji pracujesz. Za posiadanie tego urządzenia będą cię ścigać tak długo, aż go nie odzyskają. To nie jest zwykła instytucja sprzątająca po całym tym burdelu — impulsie.

Przypatruje się nadal mojej twarzy, jakby czekał na reakcję.

— Poniekąd jest — protestuję.

— Wiem, że dobra z ciebie osoba, ale to nie wystarczy. Oni mają w dupie to, kim jesteś i co robisz. Nie interesuje ich, czy komuś coś powiesz, czy będziesz siedzieć cicho. To jest główna siedziba korporacji Daniela Lloyda, a jeżeli on coś chce, to zazwyczaj to dostaje, bez względu na cenę.

— Żartujesz sobie ze mnie? — Prostuję się i zamieram w bezruchu, nie wiedząc, czy dobrze usłyszałam.

— Niestety nie. Pracujesz dla niego i o tym nie wiesz? Kto cię zatrudniał? — Kładzie lewą rękę na oparciu sofy i podpiera dłonią głowę.

— Nie pamiętam imienia, ktoś z kadr, mówili, że to spółka…

— Wszystkim to mówią. — Posyła pocieszający uśmiech.

— Nie podpisywałam kontraktu z szefem, tylko z kierownikiem działu.

— Domyślam się.

— A jak ty się tam dostałeś?

— Przez agencję… — urywa, nie kończąc.

Wstaje i zostawia mnie samą. Może jednak coś przede mną ukrywa?

Jestem w szoku. Jak taki człowiek jak Daniel Lloyd jest w stanie wszystkich owinąć wokół palca i sobie podporządkować? Czarna owca tego kraju, przecież to niemożliwe, aby sam mógł tego dokonać. Może to jakiś boss mafijny? Tylko dlaczego szuka jakiejś małej starej kostki? Musi zawierać coś cennego, skoro omal nas nie zabili… Bez wątpienia ktoś jeszcze macza w tym palce. Zerkam na Roberta z niedowierzaniem. Przypominają mi się słowa jego siostry, żebym nikomu nie ufała. Czy dotyczą też jej brata? Trudno mi w to uwierzyć, tak bardzo mi pomógł, ale wyczuwam, że coś przede mną zataił. Kto, posiadając taki dom, przychodzi do pracy w charakterze asystenta? Z tego co widzę, raczej nie potrzebuje tej pracy. Muszę mu zaufać, nie mam innego wyjścia. Przynajmniej na razie.

Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięk piekarnika oznajmiający, że potrawa jest już gotowa. Robert krząta się po kuchni. Do salonu wpada aromat pieczonego kurczaka i wielu przypraw. Na samą myśl o ciepłym, porządnym posiłku burczy mi w brzuchu.

— Nie wyglądasz na kogoś, kto potrafi gotować — zagaduję, gładząc dłonią brzuch, który dopomina się wypełnienia. — Umieram z głodu.

— Więc nie będziesz marudziła, jeżeli okaże się niesmaczne? — Wyjmuje brytfannę z piekarnika i stawia na kuchenny blat.

— Przysięgam, że zjem wszystko i nie pisnę ani słowa.

— Trzymam za słowo. — Celuje palcem w moją twarz.

— Robert… — zaczynam.

— Tak?

— Mam taką małą prośbę: pikniesz mnie? Ramię znowu zaczyna się odzywać — proszę skruszona.

Po leku, który mi wstrzyknął wcześniej, głęboka rana zaczęła się goić i nabrałam więcej siły, choć ból nie ustąpił tak łatwo. Nie chcę przedawkować, już wystarczająco naćpałam się jakiś nieznanych proszków. To pulsujące kłucie jest zbyt uciążliwe, aby normalnie funkcjonować.

— Nad kominkiem leży drewniane pudełko. W środku jest coś, co przypomina długopis, przynieś.

Jak wierny pies podążam w wyznaczonym celu. Kiedy wracam, na kuchennej wyspie stoją już przygotowane talerze z aromatyczną pieczenią i duży dzbanek żurawinowego soku. Szkoda, że to nie coś mocniejszego. Nie potrafię stać bezczynnie, gdy on odwala całą robotę. Widok gotującego mężczyzny wywołuje półuśmiech na mojej twarzy. Zapuszczam się do wnętrza lodówki, wyciągając z niej najświeższe pomidory oraz parę innych składników cennych w witaminy. Robert patrzy z zaciekawieniem.

— To tylko sałatka, chyba nie chcesz jeść samego mięsa? — pytam.

— Nie ma sprawy, z chęcią zjem coś zdrowego… Po prostu większość jedzenia zdążyło się popsuć podczas mojej nieobecności.

— A widzisz, jednak coś się znalazło. — Przekładam wszystkie pokrojone składniki do szklanej misy, doprawiając tylko szczyptą soli i pieprzu.

— Zaczekaj, odłóż to na chwilę. Usiądź i zdejmij koszulkę — nakazuje.

Wyciągam drewniane krzesło spod blatu wyspy i siadam. Zdejmuję ostrożnie koszulkę i opieram się zdrowym ramieniem o szafkę. Podaję mu małe, tajemnicze urządzenie. Jego ogromne, ciepłe, trochę szorstkie dłonie, odwijają niezdarnie zabandażowane przeze mnie ramię. Kątem oka widzę, jak się szczerzy.

— Nie śmiej się, to trudniejsze niż myślisz. Nie jestem typem człowieka, który potrafi się sam opatrzyć.

— Nic nie mówię — odpowiada, ale jego uśmiech powoli się powiększa.

Czuję się niezręcznie, siedząc przed nim w samym staniku. Ruch jego szerokich ramion wprawia mnie w hipnotyczny stan. Rękawy granatowej koszulki lekko opinają się na mięśniach, uwydatniając ich pracę. Widziałam już jego nagi tors, ale obcisły T-shirt sprawia, że moje palce pragną musnąć go i delikatnie powędrować wzdłuż wypukłości. Z marzeń wyrywa mnie delikatne ukłucie. Po chwili wokół prawie już zasklepionej rany czuję drętwienie oraz przyjemny chłód. Robert delikatnie zakłada świeży opatrunek, ostatni ruch ręką i gotowe. Nareszcie mogę założyć koszulkę i się odprężyć.

Każdy zjada swoją porcję pysznej kolacji szybko i w milczeniu. Nie wiem jak jego, ale moje myśli krążą ciągle wokół tajemniczego urządzenia. Gdzieś już widziałam ten znak, tylko gdzie? A może to tylko umysł płata mi figle? Staram się wydobyć z pamięci feralny symbol, ale na marne. Dziury w pamięci nie pozwalają na to.

Lustrzany gmach

Nie wszystko to, co widzisz, jest tym, co ci się wydaje. Ktoś kiedyś powiedział, że kłamstwo powtarzane wiele razy staje się prawdą.

Czy można wmówić sobie coś, co tak naprawdę nie istnieje?


Późna noc jest ciepła i pogodna. Bezchmurne niebo odsłania przed nami jasno świecące gwiazdy. O tej porze roku Księżyc znajduje się najbliżej Ziemi. Patrząc na niego, z łatwością można dostrzec ciemne kratery oraz bruzdy na jego powierzchni. W powietrzu unosi się charakterystyczny zapach nadchodzącej, długo wyczekiwanej wiosny. Zawsze kojarzy mi się on z mamą, w szczególności z momentem rozwieszania prania o poranku. Woń płynu i proszku mieszała się z aromatem olejków eterycznych wypuszczanych przez sosnowe drzewa rosnące tuż za oknem. Kiedy byłam małą dziewczynką, zawsze chciałam schwytać ten zapach i schować do słoiczka, by nigdy go nie zapomnieć. Zamykam oczy i widzę, jak mama stoi na balkonie, nachylając się, aby przewiesić przez sznur świeżo wypraną pościel. I chociaż jestem śpiochem, zawsze wstawałam na ten letni rytuał. Tak bardzo za nią tęsknię.

— Idziesz? — wyrywa mnie z zamyślenia Robert.

Spoglądam na zegarek, jest dziesięć minut po północy. Biurowiec powinien być już pusty. Wysiadam z samochodu i wciągam powietrze do płuc tak głęboko, jakbym robiła to po raz ostatni. Nie wiem, czego się spodziewać. Idziemy wąskimi uliczkami, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Plan jest prosty. Musimy tylko szybko wejść do środka, zabrać co trzeba i wrócić do domu. Jesteśmy już blisko. Kiedy podchodzimy do budynku, gasną wszystkie reflektory osadzone wzdłuż ścian. Na dachu zapalają się szperacze.

Lustrzany gmach jako jedyny nie ucierpiał podczas wojny. Byłoby szkoda takiej konstrukcji — stal połączona ze szkłem. Podobno w całym budynku nie ma dwóch takich samych okien, każdy element jest inny. Każdy wyjątkowy, co sprawia, że cała struktura jest niezwykła. Ogromny romb i tysiące szklanych tafli. Zawsze fascynuje mnie widok przechodzących po drugiej stronie ludzi. Ich odbicia sprawiają wrażenie dwóch sąsiadujących ze sobą światów, ale ich mieszkańcy nie dostrzegają siebie nawzajem. Każdy maszeruje jak zaprogramowany robot. Nieraz zdarza mi się przystanąć przed wejściem. Nie wiem, czego wtedy szukam. Może swojego drugiego oblicza? Może pragnę, żeby odbicie zamieniło się ze mną miejscem? A wtedy stanę się tylko swoim cieniem, który nie musi tutaj tkwić. Wszystkie zmartwienia przejdą na barki tej drugiej. Czasem po prostu patrzę w szkło z tęsknoty za matką. Chcę, aby pojawiła się obok postaci stojącej naprzeciw mnie i złapała ją za rękę, lecz po mrugnięciu okiem jej obraz znika, rozwiewa się w powietrzu, a ja zostaję sama, jak idiotka, wpatrując się w szybę.

Dobiegamy do bocznych drzwi, w pobliżu nie widać nikogo. Robert zaczyna coś grzebać przy skanerze, wyrywa parę kabelków i wciska palce głębiej, ciesząc się przy tym, jak małe dziecko, które właśnie dostało nową zabawkę. Mnie wcale nie jest do śmiechu. Chcę po prostu mieć to za sobą. Stukam niecierpliwie palcami o rozgrzane udo. Czuję, jak narasta we mnie napięcie.

— Pani przodem. — Robert z wyrazem dumy i zadowolenia na twarzy zapraszająco macha ręką, po czym drzwi się rozsuwają i możemy swobodnie wejść do środka.

Uśmiecham się nerwowo i wchodzę pierwsza. Odczuwam gwałtowny wzrost adrenaliny, jakbym podświadomie karciła się za to, co właśnie robię. Wejście do budynku od tyłu oznacza wchodzenie po schodach aż na dziewiąte piętro. Windy towarowe nocą są zablokowane. Zdyszana wspinam się po stopniach, idę za mężczyzną, którego tak w zasadzie nie znam. Dręczy mnie pytanie, dlaczego go ścigają? Czy to faktycznie przeze mnie? Tylko dlatego, że mi pomaga? Przecież to nie on ma coś, czego chcą. W sumie ma mnie. Kim oni są? Za dużo pytań, zbyt mało odpowiedzi. Obawiam się, że ich nie odnajdę, a zagadek tylko przybędzie.

Na ścianie widać już namalowany, duży, czarny numer dziewięć. Docieramy do celu. Teraz tylko wejść do biura, zabrać urządzenie i wiać.

— Jeszcze skaner — mówię, wskazując na pudełeczko obok szklanych drzwi.

— Skaner?

— Jest na odcisk moich palców. Nie wejdę inaczej… Potrafisz go obejść?

— Jasne. Zajmie mi to tylko chwilę. — Zdejmuje panel i wkłada do wnętrza mały chip, który po chwili odblokowuje cały system.

Przechodzimy przez szklane drzwi. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda tak samo, wszystko jest na swoim miejscu, jakby nikogo nie przysłali na moje zastępstwo. A może wróciła Daria? Ona zawsze dba o porządek, to raczej ze mnie jest bałaganiara.

Otwieram pierwszy z brzegu karton, który leży tuż obok mojego stanowiska pracy. Zastanawiam się, jak odciągnąć Roberta od tego pomieszczenia.

— Musimy się rozdzielić. Ktoś tu chyba był i segregował moją ostatnią dostawę. Urządzenia szukaj w dużych pudłach oznaczonych literami PN, są w pokoju na końcu korytarza. Jakbyś czegoś nie wiedział, zawołaj mnie. Chyba pamiętasz, czego szukamy? — Wzrokiem wyganiam go z pokoju. Może uda mi się jeszcze przeczytać raporty o tym znalezisku. Oby tylko nie zdążył odkryć, że wpuściłam go w maliny.

Robert posłusznie maszeruje w swoją stronę, a ja zabieram się do pracy. Trzeba to załatwić szybko, zanim nas nakryją. Otwieram moją szufladę.

— Obyś tutaj był — mówię. Zdejmuję blokadę skrytki odciskiem palca. — Jest! — Wyjmuję moduł ze spodni, podpinam pod znalezione urządzenie. Pasuje jak ulał, zostaje połączyć się z komputerem i sprawdzić zawartość.

On

Nie miałem pojęcia, że to zabrnie tak daleko i wpakuję się w taką walkę. To nie wojny są najgroźniejsze. Wojna to tylko skutek, a każdy skutek ma swoją przyczynę. Ta najgorsza jest najbliżej mnie. Siedzi w tym po same uszy. Tak łatwo tego nie załatwię.

W pokoju, do którego wysłała mnie Elia, odnajduję sporą ilość pudeł. Podejrzewam, że specjalnie to zrobiła. Dobrze widziała, że materiały nie są jeszcze posegregowane.

Otwieram pierwsze z brzegu pudło oznakowane literami PN.

— „N” to chyba nieposortowane, ale co znaczy litera „P”? — Główkuję nad opisem skrzynek, ale nie zdołam wymyśleć nic sensownego.

Grzebię w zniszczonej, niezdatnej do użytku elektronicznej stercie złomu. Wiele z tych rzeczy z chęcią bym przygarnął. Podzespoły nadal mogą być zdatne do użytku, choć większość jest jednak spalona. Wyczuwam jeszcze swąd opalonych kabli i intensywny zapach metalu. Mój wzrok przykuwa stara płyta, w idealnym stanie. Winyl z muzyką Mozarta.

— Kto by pomyślał, że są tacy, którzy słuchają jeszcze starych płyt — dziwię się.

Odkładam ją na bok z myślą zabrania jej ze sobą do domu. Przeszukuję dalej stertę odpadków. Dobrze wiem, że nie znajdę tutaj tego, czego szukam, ale warto było poszperać. Może wpadnie mi w ręce coś przydatnego?

W odbiciu czarnej powłoki krążka zauważam poruszający się cień.

— Kopę lat Ed… Och… Wybacz Robert. Tak myślałem, że cię tu znajdę.

Słyszę za sobą znajomy głos.

— Coś mi mówi, że niebawem oddasz mi to cacko. Dobrze wiem, że je masz. Nie chciałbym zrobić Elii krzywdy, jest mi jeszcze do czegoś potrzebna — mówi intruz.

— Nie wiedziałem, że angażujesz się w sprawy firmy. Jak tam tatuś, jeszcze cię rozpieszcza? — Nie odwracam się, nie chcę widzieć wrednej miny intruza, ale jestem ciekaw, jak wygląda.

Spoglądam ukradkiem przez ramię, ale przybysza już nie ma. Zrywam się na równe nogi i biegnę do Elii, mając nadzieję, że nadal jest sama.

— Że też zawsze muszę wszystkich niańczyć — warczę do siebie.

Przez szybę sprawia wrażenie zmęczonej. Lekkie, brązowe fale włosów opadają na ramiona. Bez swojego ciętego dowcipu wygląda kobieco i pociągająco. Stoję tak jeszcze chwilę, wpatrując się w największą przyczynę swoich kłopotów. Prostuję się i po chwili wchodzę. Na biurku leży coś, co przypomina adapter, którego szukamy.

Wspomnienia

Przez szybę biura dostrzegam Roberta idącego w przeciwnym kierunku, w jakim go wysłałam. Obraca głowę w moją stronę i uśmiecha się tajemniczo. Wraca spojrzeniem przed siebie i idzie dalej.

Obracam w dłoniach znalezisko, może jeszcze uda mi się dowiedzieć czegoś o jego pochodzeniu. Grafitowe małe urządzenie również ma wybity na spodzie symbol. Niestety w skrytce brakuje raportu, musieli o nim zapomnieć. Nic nowego, nieraz musiałam ponaglać serwis, aby przesłali mi kopię papierów po inspekcji.

— Znalazłaś!

Wzdrygam się na głos Roberta.

— Robert, wystraszyłeś mnie prawie na śmierć! — krzyczę. — Tak, to chyba jest to, czego szukamy. Nie sprawdzę, dopóki nie wrócimy do domu. — Chowam moduł do tylnej kieszeni dżinsowych spodni. Nie wiedząc, co powiedzieć, zaciskam usta. Wstając, przeczesuję nerwowo włosy. — Spadamy?

— Chodźmy, zanim nas nakryją.

Wychodzę za nim. Robert wyciąga chip ze skanera i wkłada wszystko na swoje miejsce.

— Myślałam, że się zgubiłeś. Widziałam, jak w korytarzu pomyliłeś kierunki. — Wskazuję miejsce, w którym go wcześniej ujrzałam. — Wydawało mi się, że ty nigdy się nie uśmiechasz, ale chyba jestem w błędzie. — Chwytam go za dłoń i ciągnę za sobą. — Faktycznie. Chodźmy, zanim strażnik zrobi obchód.

Robert marszczy czoło i wychodzi pierwszy. Chyba nie gustuje w moich żartach. W milczeniu wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy, nie zostawiając po sobie żadnych śladów. W samochodzie również panuje głucha cisza. Droga dłuży się w nieskończoność. A ponury świat za oknem pozwala na zanurzenie się w myślach.

— Wiesz, kiedy byłam małą dziewczynką, mama zabierała mnie czasem na wycieczki pociągiem. Zawsze siadałam obok okna, wyobrażałam sobie, że jestem zagubioną księżniczką natury. Szkoda, że wojna zniszczyła wszystko. Z radością wsiadłabym do pociągu, by poczuć to, co utracone.

— Serio? — Unosi brew i spogląda zdziwiony.

— Nie śmiej się, byłam mała… Gdy pociąg się rozpędzał, wszystkie drzewa zaczynały się kłaniać, jakby doskonale wiedziały, kim jestem, choć ja sama tego do końca nie wiedziałam. Uwielbiałam patrzeć na otaczający nas krajobraz. — Dotykam szyby opuszkami palców i opieram o nią głowę. Tak bardzo pragnę zobaczyć matkę jeszcze raz.

— Wiesz… Albo masz dziwną wyobraźnię, albo naprawdę jesteś stuknięta.

— No ej, miałam tylko kilka lat. Ty pewnie byłeś bardzo poważnym dzieckiem ubranym w malutki, czarny garniturek i lakierki.

— Lakierki?

— No wiesz, takie eleganckie buciki z połyskiem, och — wzdycham. — Ale ty jesteś drętwy.

Nagle milczy jak zaklęty. Nie wiem co go gryzie, typowy samiec. Resztę drogi nie odzywamy się do siebie. Zanurzam się z powrotem w marzeniach i wesołych wspomnieniach. Tylko one pozwalają oderwać się od brutalnej rzeczywistości.

Ogień w kominku jeszcze się pali. W ciemności pokój ma swój tajemniczy urok, skrywa mnóstwo sekretów. Robert zapala światła w całym domu. Czar pryska i już nic nie wygląda tak samo. Wzrokiem chłonę otoczenie, uświadamiając sobie piękno przestronnych pomieszczeń. Ich nieskazitelna czystość oraz biel działają kojąco na wszelkie zmysły, ale czegoś jednak tu brakuje… życia. Rzeczy martwe mają sens dopiero wtedy, gdy możemy się nimi z kimś dzielić. Tutaj panuje pustka. Czy serce Roberta również przepełnia nicość?

Rozpinam koszulę, poprawiam pod nią bluzkę i siadam na sofie. Zapadam się w jej głębokim, skórzanym siedzisku.

— Co my tu mamy? — Wyciągam z kieszeni moduł pamięci oraz adapter w nadziei, że dwie części będą do siebie pasowały, gdy podłączę je do komputera.

— Ciekawa ta kryjówka. Mówiłaś, że masz go w domu, a nie w spodniach — rzuca oburzony w moją stronę.

Nie odpowiadam na zaczepkę, a on zabiera butelkę wina z kuchni oraz dwa kieliszki i rozsiada się przy mnie wygodnie na kanapie.

— O tak. Wiesz, czego mi trzeba. — Posyłam delikatny, wymuszony uśmiech, udając, że nie słyszałam wcześniejszego zarzutu.

— Zdążyłem cię już troszkę przejrzeć. — Wypełnia do połowy naczynia i podaje mi jedno.

— Wydaje ci się — mówię, spoglądając na niego.

Nie potrafię go do końca rozszyfrować. Z jednej strony chce mi pomóc, ale z drugiej od początku naszej znajomości czuję, że coś tutaj nie gra. Tylko co? Może mam urojenia, za wszelką cenę pragnę przypisać sobie czarną łatkę. Co jeżeli życie jest prostsze, niż mi się wydaje i sama je sobie komplikuję? Postaram się spuścić z tonu i czerpać z niego owoce piękna. To nagłe pozytywne myślenie powoduje, jakby ktoś zrzucił z moich ramion kilka ciężkich kamieni.

— Jestem pewien.

Odbieram od niego kieliszek i stawiam na stole.

— Na spodzie adaptera wybite są trzy litery: S.M.L. Znasz ten skrót? — pytam.

Robert kręci przecząco głową i z zaciekawieniem patrzy na urządzenie.

— Dlaczego ktoś miałby posługiwać się wycofanym z produkcji i użytku urządzeniem? Nie sądzisz, że to dosyć dziwne?

— Masz rację — wzdycham. — Wiesz, jacy są ludzie, głodni wszelkich nowinek technologicznych. Kupują nowości, a stare wyrzucają. Pamięć zadziała tylko z adapterem.

Robert przytakuje, nic nie mówiąc.

— Inaczej nie dostaniemy się do jego danych. — Rozmasowuje ręką spięty kark. — Nikt już nie ma takich urządzeń. Dlatego też mało kto potrafi go odczytać.

— Sprytnie, co nie? — Uśmiecham się.

— Połóż go na niebieskim kółku. Zresztą chyba wiesz… — Upija spory łyk wina.

Wpatruję się chwilę, jak Robert przesuwa koniuszkiem serdecznego palca po krawędzi kieliszka, który zaczyna wydawać piękne dźwięki. Kolejny haust i kieliszek zmienia tonację na niższe. Magiczne brzmienia komponują się z widokiem falujących jęzorów płomieni w kominku. Gdybym zamknęła teraz oczy i położyła głowę na oparcie kanapy, z pewnością bym usnęła, kołysana delikatnymi dźwiękami.

Podłączam moduł do adaptera. Kładę w wyznaczone miejsce na specjalnej macie na wierzchu szklanego stolika. Po chwili pojawia się niebieskie, pulsujące światło.

— Hologram… Że też się nie domyśliłam.

Z urządzenia nagle zaczynają wydobywać się dziwne odgłosy. Trzaski i bełkotliwa mowa.

— Pewnie jest uszkodzony, zresetuj go.

Sięgając ręką, przed oczami ukazuje mi się znajoma postać. Zamieram w bezruchu, nie potrafię uwierzyć w to, co widzę. Oczy zalewają się łzami. Ciśnienie gwałtownie podskakuje, powodując drżenie ciała.

— Witaj Elio, wiem, że to dla ciebie szok. Przykro mi, że nie ma mnie obok was. Mam nadzieję, że dajecie sobie radę beze mnie, nie mam zbyt wiele czasu…

Nagle łącze się zrywa. Po policzku spływa mi łza, a obraz wraca.

— Nie mam zbyt wiele czasu, dlatego będę się streszczał. Elio, nie ufaj nikomu z korporacji Daniela Lloyda. Wszystko co robi i do czego dąży, jest jedynie utopią, tak jak cały ten świat. Musisz poznać prawdę. W module znajduje się zabezpieczony plik.

Głośny huk powoduje zniekształcenie obrazu, po czym znika. Gardło się zaciska.

— Nie, proszę, nie teraz! Wróć! — Wyciągam dłoń w miejsce, gdzie widniał hologram, ale jego już nie ma.

— To pewnie był twój ojciec? — Robert nachyla się nad elektroniczną matą. Klepie palcami kilka razy w powłokę, usiłując przywrócić obraz. — Wiesz, o co chodzi? — dodaje zdezorientowany, posyłając krótkie przenikliwe spojrzenie.

— Nieważne! — wrzeszczę zdenerwowana. Czuję, jak żyły tłoczą rozpędzoną krew, rozszerzają się i pulsują. Zaczynam się lekko dusić w swoim ubraniu.

— Elio…

— Nie wiem, o co chodzi! — Uspokajam się. — Przepraszam. Potrafisz wejść w ten plik, mądralo?! — rzucam zdenerwowana, oczy napływają mi łzami. Wstaję i pospiesznie uciekam.

Wbiegam szybko po schodach. Zamykam za sobą drzwi łazienki, kurczowo zaciskając dłoń na klamce. Opieram czoło o ścianę. Wycieram cieknące łzy. Muszę wziąć gorącą kąpiel, aby się uspokoić i zebrać myśli. Podchodzę do umywalki, powoli zdejmuję bandaż. Rana prawie się zabliźniła, ale ślad po niej już zostanie. Zdejmuję ubrania i zanurzam się w strumieniu prawie wrzącej wody. Para osiada na szklanych drzwiach pokaźnej kabiny.

Nie widziałam ojca, odkąd skończyłam kilka lat. Trochę mnie zszokował jego widok, ale w gruncie rzeczy go nie znałam. Zamykam oczy. Opieram rękę o drzwiczki, drugą przeczesuję mokre włosy. Pamiętam dzień, w którym uczył mnie jeździć na rowerze. Z samego rana pobiegłam do sypialni rodziców, długo czekałam na ten dzień. Wyciągnęłam go siłą z łóżka, ciągnąc długo za rękę, aż wstał. Rower czekał w przedpokoju. Miał różową ramę i nalepki w kształcie motylków. Mój zapał szybko opadł z pierwszym naciśnięciem pedała. Tata był wtedy bardzo cierpliwy i opanowany, chociaż ja krzyczałam, że się boję. Po paru wywrotkach jechałam na dwóch kółkach. Jego twarz zdradzała wtedy dumę.

Jestem zła na siebie, nie na niego. Minęło tyle lat. Zapomniałam, jak wyglądał, pamięć dziecka wymazuje się z czasem. Dorośli nie potrafią przypomnieć sobie, jaka była ich ulubiona zabawka, ale żeby nie pamiętać wspólnych przeżyć z ojcem? Nie potrafię sobie tego wybaczyć.

Zaciskam powieki jeszcze mocniej i biorę się w garść. Przypominam sobie, że Robert ma w salonie wino. Chyba muszę złożyć broń i pomimo bolesnych wspomnień po prostu się odprężyć. Schodzę z powrotem do pokoju.

Robert skupiony majstruje przy urządzeniu.

— Niestety nie wiem, jak je uruchomić. Urządzenie wygląda na dosyć stare…

— Jest stare. Ma jakieś dwadzieścia lat. — Rozsiadam się obok niego. Nastaje cisza, mokre włosy chłodzą moje rozgrzane plecy.

— Jeszcze jutro spróbuję. Możliwe, że uszkodził się podczas uderzenia. Chociaż nie wiem do końca, czy to faktycznie wina pamięci, czy może adapter nie pasuje. Dzisiaj należy się nam coś mocnego. — Opiera swoje plecy o skórzane oparcie kanapy.

Znowu czuję kojący zapach lawendy. Robert chyba też brał kąpiel, to jego włosy tak pachną. Aromat wina pieści moje zmysły. Przygarniam kieliszek, który mi podaje, i upijam łyk białego trunku. Lekko kwaśny, jabłkowy smak łaskocze moje podniebienie. Powoli biorę kolejny haust. Tak niewiele mi trzeba, aby się odprężyć. Delikatne mrowienie ogarnia moje ciało.

— Jak nic nie mówisz, to nawet jesteś urocza — śmieje się.

— Wiesz, bardzo dowcipny jesteś. Humory miewasz gorsze niż baba. Jak z tobą może wytrzymać jakakolwiek kobieta?

— A skąd wiesz, że tego chcę?

— Czyli jednak gej? — Posyłam w jego stronę szyderczy uśmiech i wypijam cały płyn, do dna. Oblizuję usta, nagle w głowie zaczyna mi szumieć od nadmiaru procentów.

Robert chwyta mój nadgarstek, a drugą ręką zabiera kieliszek i odkłada go na stół. Przyciąga mnie do siebie i namiętnie całuje moje usta. W moich żyłach zaczyna pulsować krew, moje zmysły budzą się z letargu. Serce bije szybciej. Wszystko wiruje. Zarzucam mu dłonie na szyję i oddaję pocałunek, który mógłby trwać w nieskończoność.

— Mówiłem, że nie jestem gejem — szepce mi do ucha i zaciska ręce na biodrach.

— Pocałunek niczego nie dowodzi. — Posyłam nęcący uśmiech, prowokując.

Patrzę mu głęboko w oczy. Jego źrenice rozszerzają się. Napina mięśnie i gwałtownie obejmuje mnie w pasie, przewracając na plecy. Grad namiętnych pocałunków pokrywa każdy, najmniejszy skrawek ciała. Pożądanie wygrywa z rozsądkiem.

— Nie jestem gejem, Elio — szepcze mi znów do ucha.

Wtuleni w namiętnym uścisku zasypiamy oboje.

Chciałabym, aby w życiu było mniej bólu. Chciałabym mieć w kimś oparcie, by samej nie błądzić w smutkach. Żeby ktoś pokazał mi, czym jest normalne życie.

Intruzi

Dwa światy.

W każdym z nich ten sam cień, z tym że u nas jest noc, a u nich dzień.


— Elio…

Budzę się wystraszona. Rozglądam się dookoła, szukając źródła głosu. To tylko zły sen. Obok leży Robert, od stóp do pasa przykryty pierzyną. Jego prawy policzek spoczywa na wierzchniej stronie dłoni, drugą rękę ma do połowy schowaną pod poduszką. Zamknięte usta proszą się o pocałunek. Miarowy oddech świadczy o głębokim śnie. Nagie plecy kuszą, by dotknąć. Powoli sięgam dłonią, już czuję ciepło jego ciała na opuszkach… Ale cofam ją szybko, gdy na stoliku zauważam moduł. Wstaję po cichu, zabierając go do kuchni, by podłączyć z adapterem pod drugi komputer. Odpalam ponownie w nadziei, że tym razem się uda. Nic się nie zmieniło, plik nieotwarty. Oglądam jeszcze raz uważnie z każdej strony adapter. „M” ma głębsze wyżłobienie niż pozostałe litery. Podważam ją delikatnie paznokciem. Ze środka wypada kawałek metalu. Wciskam tam palec, żeby zobaczyć, czy coś przypadkiem się tam nie przedostało. Może to kurz lub brud utrudniające dostęp do plików. Usiłuję wydłubać z niego cokolwiek, co mogłoby go zanieczyścić. Czasem najmniejszy paproch utrudnia poprawne działanie urządzenia, tak jak w przypadku skanerów, które mam w pracy. Może tutaj jest podobnie?

— Aj — syczę. Coś mnie kłuje, odsysam z palca kroplę metalicznej krwi.

Na ekranie komputera pojawia się napis: „Hasło zaakceptowane”. Ikonka się odblokowuje. Widocznie hasłem jest próbka krwi. Sprytnie… Takie rozwiązanie jest typowe dla ojca. Ogarnia mnie podniecenie i ciekawość. Otwieram zawartość. W pliku znajduje się mnóstwo dokumentów, ale moduł musiał być narażony na impuls. A może to Robert ma rację? To wina tego samochodu, uszkodził moje ramię i moduł. Dane w większości są nie do odczytania. Ekran ponownie zasypuje ogromna ilość okienek ostrzegających o błędach.

Słyszę, jak Robert przewraca się na drugi bok. Zabieram moduł, zaciskam go w dłoni. Szybko wracam, żeby się nie obudził. Skradam się pod pierzynę. Zasypiam wtulona w jego plecy, ciepło ciała pozwala na chwilowe oderwanie się od rzeczywistości.

Korytarz. Ciemny, długi, zimny korytarz. Biegnę po pękających pod moimi stopami kafelkach. Czyjaś lodowata ręka zaciska mocno swoje grube palce na moim nadgarstku i ciągnie w tył. Nagła eksplozja z naprzeciwka zabiera mi grunt spod nóg. Oślepia mnie niebieskie światło. Zakrywam dłonią oczy. Zerkam przez palce, by dostrzec, co się stało. Widzę, jak ogień trawi wszystko na swojej drodze.

Ktoś ponownie mnie szarpie. Otwieram oczy. To Robert. Wyciąga mnie szybko z łóżka.

— Robert? Co się dzieje? — pytam. Te koszmary wykończą mnie nerwowo.

— Wstawaj szybko! Znaleźli nas! — krzyczy. — Chodź, w piwnicy jest schron.

Wpycha mnie półnagą w głąb ciemnego pomieszczenia, po czym sam zamyka pancerne drzwi. Patrzę pytająco, co robi, ale nie jestem w stanie zareagować. W interkomie obok włazu odzywa się zdyszany:

— Elia, tutaj nie powinni cię znaleźć, ale gdyby jednak… Po drugiej stronie jest przejście i wyjazd ewakuacyjny.

— Robert, co ty robisz do cholery!? — wrzeszczę, waląc pięściami w drzwi, ale nie odzywa się.

Szturcham przypadkowo nadgarstkiem włącznik światła, biały blask mnie oślepia. Rozglądam się panicznie wokół, po drugiej stronie słyszę odgłosy roztrzaskiwanych mebli. Po chwili jakieś strzały i męskie krzyki. Nagle ogromny huk ogłusza mnie na ułamek sekundy. Pisk w uszach jest nie do zniesienia. Dookoła wszystko zaczyna wirować, by po chwili się zatrzymać. Nastaje głucha cisza. Cisza przed burzą; ona zawsze zwiastuje nadejście zła, to tylko kwestia czasu.

Światła gasną. Szukam po omacku włącznika, ale bez skutku. Klamka… Jest klamka. To chyba to… Wyjście. Przesuwam ciężkie pancerne drzwi, nad którymi zapalają się malutkie czerwone lampki, ale to na nic — i tak jest zbyt ciemno. Potykam się o próg i upadam jak długa na podłogę. Teraz rozumiem, po co są te cholerne światełka. Ktoś próbuje się do mnie przedostać. Walą w drzwi jakimś ciężkim przedmiotem. Dźwigam się powoli, ramię zaczyna dawać o sobie znać w najgorszym momencie. Lampki zaczynają migotać, staram się dostrzec, w którą stronę mam iść. Wzrokiem odnajduję samochód. Piękny, biały, o agresywnych, ostrych krawędziach. Kim on do cholery jest, że posiada taką technologię? Przecież impuls zniszczył wszystkie urządzenia elektroniczne, nawet te w samochodach. Ludzie musieli na nowo tchnąć w nie życie.

Potrząsam głową, odpędzając kotłujące się pytania. Wsiadam, zamykam drzwi. Subtelne oświetlenie kokpitu włącza się na całej szerokości wnętrza. Już prawie tu weszli, jeszcze jedno mocne uderzenie i wyłamią ostatnią blokadę w drzwiach. Gdzie jest Robert? Sama nie dam rady… Nerwowo, w pośpiechu i panice szukam stacyjki, ale na próżno.

— Co jest do cholery!? Gdzie to… Mam… — Wystarczy wcisnąć czerwony guzik przy zegarach. Zabawne, jakbym odpalała rakietę. Chwytam kurczowo spoconymi dłońmi kierownicę, łapię głęboki oddech.

— Dobra, jak stąd wyjechać?

Ruszam powoli, nie ma tutaj bramy ani niczego podobnego. Betonowy korytarz prowadzi na zewnątrz. Z ciemnego podziemia wyjeżdżam prosto do gęstego lasu. Zatrzymuję się kilka metrów za tunelem. Może jeszcze przyjdzie, poczekam chwilę. Trzymam kurczowo skórzaną, jasnobrązową kierownicę. Piękny, biały, cichy samochód, ale to nie czas na zachwyt. Słyszę za sobą głośny wybuch i pisk opon, które wywołują u mnie dreszcze. Wciskam pedał gazu do samego końca, mylą mi się wrzucane w pośpiechu biegi, silnik zaczyna się dusić, nie wiem, czy zaraz nie zgaśnie.

— Litości! Jak ja nienawidzę skrzyni biegów! Na cholerę mi to ustrojstwo?! — Po chwili udaje mi się opanować rozdygotane z nerwów dłonie i zapanować nad ciężką maszyną. — Gdzie mam uciec?

Jedyna trasa jaką znam, to ta prowadząca do mojego domu. Chyba nie mam innego wyjścia. Staram się wyjechać z gęstego lasu. Widać, że ścieżka nie była dawno używana. Zerkam do tyłu. Chyba ich zgubiłam. Prowadzę samochód na drogę. Jadę ze znaczną prędkością już kilkanaście minut. Jestem spięta, łydka zaczyna mnie boleć od wciskania pedału. W oddali zauważam coś znajomego. Zwalniam, ostrożnie przejeżdżam przez dziurawy most prowadzący do miasta i gdy już jestem pewna, że nie ma intruzów, nagle przed maską pojawiają się dwa czarne, terenowe samochody.

— Nie, to nie może się dobrze skończyć! — krzyczę. Łzy napływają do oczu. Wpadam w panikę, tracę kontrolę nad maszyną, rzuca mną na boki. Zawracam. Koła wpadają w szczeliny.

Napastnicy nie odpuszczają, są bezlitośni. Pierwszy z impetem wjeżdża w tył samochodu, miażdżąc bagażnik. Poduszki powietrzne eksplodują, ogłuszając mnie. Drugi taranuje lewy bok, wypychając mnie z drogi. Uderzam głową o kierownicę. Już nie kontroluję pojazdu. Skręcam kierownicą, ale jest zablokowana. Niespodziewanie wyrasta przede mną mur. Hamulce nie działają. Włącza się jakiś czujnik, kontrolki wariują. Odruchowo chwytam za ręczny i ciągnę z całej siły.

— Nie…!

Część II

Uwięziona

Jak Feniks z popiołów możesz się podnieść, otrząsnąć i odrodzić. Po wielu klęskach wstać z rana zupełnie tak, jak czyni to słońce. Upaść i podeprzeć się, by znowu iść.


Pamiętam blask i wyciągniętą w moją stronę rękę Roberta. Korytarz, długi pusty korytarz… Tak jasny, że nie dało się otworzyć oczu, by nie oślepiło światło, i ten krzyk tak bardzo znajomy. Nie potrafię sobie przypomnieć, do kogo należał. Biorę głęboki wdech. Chcę się ruszyć, ale nie umiem. Coś blokuje moje nadgarstki i kostki. Oczy pieką, ale staram się szybko mrugać, aby je nawilżyć. To chyba jakaś sala, jakby szpitalna, ale dlaczego mam unieruchomione ręce i nogi?

— Jest tu ktoś!? Ktokolwiek? — wydobywam z siebie zachrypłym głosem. Rozglądam się wokoło. Wzrok zaczyna się wyostrzać. — Serio? Jaja sobie robicie!? — krzyczę, ale nikt mnie nie słyszy.

Na wewnętrznej stronie prawego uda coś ciągnie mnie za skórę. Napinam mięsień, czuję delikatne szczypanie i dyskomfort. Dźwigam się na tyle, na ile pozwalają mi więzy. Spod białego prześcieradła, które mnie okrywa, wystają rurki. Zwisają z łóżka i biegną w stronę zawieszonych na stojaku przezroczystych torebek z płynem. Do lewej skroni przytwierdzono jakiś drucik. Przechylam głowę do ramienia, by zrzucić to, co tam przywarło. Brakuje mi kilku centymetrów, żeby to zdjąć. Nagły skurcz w karku powoduje ból. Rozluźniam mięsień.

Po mojej lewej stronie wzrok przykuwa sporej wielkości okno. Nie potrafię uwierzyć w to, co widzę. Może to przywidzenie albo dalej sen?

— Co jest? Wypuśćcie mnie do cholery! — Staram się wydostać z więzów, ale nadaremno. Nie mam szans z pasami przywiązanymi do stalowej ramy łóżka. Szarpię jeszcze raz, ale to na nic, zdzieram jedynie naskórek.

— Cholera! Tak nie można!

Za ogromnym oknem dostrzegam Roberta. Naprzeciw niego stoi mężczyzna w popielatym garniturze. Jego twarz jest mi znajoma. Daniel Lloyd, pan i władca korporacji, aby umówić się z nim na spotkanie, trzeba być kimś ważnym. Mężczyźni rozmawiają o czymś i nie zwracają uwagi na to, że się obudziłam. Cieszę się na widok Roberta. Jest cały, widocznie miał więcej szczęścia niż ja. Ale co tu robi mój szef? Ich poważne miny i nerwowa gestykulacja dłońmi przypomina kłótnię. Daniel gładzi delikatnie policzek. Obaj zamilkli i wpatrują się w siebie. Robert spogląda na zegarek, odwraca się w moją stronę i uśmiecha szeroko. Lloyd rzuca gniewne spojrzenie.

— Pomóż mi! — krzyczę, ale mnie nie słyszą, szyba musi być pancerna.

Odwracają się ode mnie i odchodzą w różnych kierunkach, pozostawiając pustkę. W co ja się wpakowałam? Przecież nie będę się wiecznie wpatrywać w sufit!

Nagle drzwi do sali otwierają się. Nie wiem, czego się spodziewać. Widzę Roberta. Pewnym, szybkim krokiem podchodzi do łóżka, jego wyraz twarzy jest trudny do rozszyfrowania.

— Witaj złotko, nic nie mów. To ja będę mówił. — Wykonuje uspokajający gest, machając mi przed nosem dłonią. — Później możesz sobie krzyczeć. Nazywam się Robert Lloyd — przerywa.

Aż mnie zmroziło. Syn Daniela? Ale się wpakowałam.

— Ale to już chyba zdążyłaś zauważyć — dodaje.

Fakt, ma mordę cholernie podobną do ojca. Teraz nawet bardziej go przypomina. Poprawiam głowę na poduszce i przełykam ślinę.

— Czego chcesz, ty zakłamana świnio?! — rzucam mu w twarz.

— Widzę, że humorek dopisuje. Żeby nie przedłużać, zacznę od najważniejszej rzeczy. Potrzebujemy małej części twojego ciała. No wiesz, nie zabije cię to… Chyba… A przynajmniej mam taką nadzieję. Mówię o nerce. Potrzebujemy jednej, przynajmniej na razie. W razie reklamacji wezmę drugą.

— Co ty bredzisz?!

Jego twarz zmienia się radykalnie. Wyszczerza swoje białe zęby w szyderczym grymasie.

— Nie wiem, czy wiesz, ale twoja matka dała mojemu ojcu… Jakby to ująć… Dość uciążliwy dla mnie prezent. Niestety ów prezent, w postaci chłopca, jest nieco felerny — chrząka. — Wiemy, że macie zgodność genetyczną i istnieje prawdopodobieństwo… — Robert siada na boku łóżka i zbliża się do mojej twarzy.

Serce zaczyna mi łomotać ze strachu i podskakuje do gardła.

— Prawdopodobieństwo, że możesz go uratować — szepcze mi do ucha, po czym znienacka przygryza dolną wargę moich ust. — Oczywiście, puścilibyśmy cię po tym wszystkim do domu, ale jest jeden… Mały problem. — Kładzie swoją rękę na moim brzuchu i gładzi go.

Zaciskam pięści, moje ciało drży, gotuje się we mnie wściekłość.

— Przekonałem ojca, że możesz się nam jeszcze przydać. — Na jego twarzy znowu pojawia się szyderczy uśmiech. Bierze głęboki wdech. Chłonie zapach moich włosów.

Uchylam twarz, marszczę brwi i patrzę mu w oczy.

— Nie rozumiem, o co ci chodzi? Co to za bzdury, jakie dziecko? Co chcesz mi zrobić? — pytam z przerażeniem. Pod czaszką kotłują się myśli.

— Elio, kochanie… — Całuje moje usta. — Nie zaprzątaj sobie myślami tej ślicznej główki, nie wszystko musisz wiedzieć.

— Ty zakłamany łajdaku. Na co ci było to całe przedstawienie? Od samego początku mnie zwodziłeś. Po co? Żeby poczuć się lepszym? — Szarpię pasy. Gdyby nie one moja pięść wylądowałaby na jego twarzy.

— Jak to powiedzieć… Gdy się człowiek nudzi, musi urozmaicić sobie czas.

— Moja matka nie ma nic wspólnego z wami. Brzydzę się tobą.

— Ma więcej niż myślisz, kochana. Co niestety jest bardziej niekorzystne dla ciebie. Tak to już jest, jeden wygrywa, drugi obrywa.

— Więc byłam tylko zabawką? — pytam. Chcę płakać, krzyczeć. Nie krzyczę, bo szok nie pozwala mi na to. Nie płaczę, bo łzy nie chcą płynąć. Złość się kotłuje.

— Jesteś moją ulubioną zabawką — wzdycha.

Patrzę w jego oczy. Mroczne, podłe ślepia pożerają mnie. Czuję, jak chłonie moją duszę.

— Będziesz musiał mnie zabić — warczę. — Elia, którą poznałeś, umarła w tym samochodzie — cedzę mu w twarz.

— Ale jesteś wojownicza. Grozisz mi?

Nie odpowiadam. Zaciskam zęby, trzymam nerwy na wodzy. Złość miesza się z rozpaczą. Wykręcam nadgarstki w więzach, skóra bieleje od nacisku. Znoszę jego wzrok.

— Możesz się szarpać dowoli, na nic się to zda.

— Zobaczymy — odpowiadam. Gardzę nim.

— Będę czekał. — Mruga do mnie okiem, po czym wstaje i pospiesznie wychodzi.

— Psychopaci! Wypuśćcie mnie! — Szarpię pasy, ale nic to nie daje. Czuję, że zaczynam się dusić, brak powietrza powoduje ogromny ból w klatce piersiowej, gardło zaciska się, a do oczu napływają łzy.

— Syn Lloyda mnie wykorzystał… Matko, coś ty zrobiła? Co ja mam zrobić? — mówię do siebie. Leżę, szukając we wspomnieniach przebłysku, wskazówki, jaka dałaby mi pewność, że to, co mówił, jest prawdą. — Mamo… Dlaczego?

Do pokoju wchodzi młoda kobieta w białym fartuchu z maseczką na ustach, w dłoni trzyma coś, co przypomina strzykawkę.

— Jak długo byłam nieprzytomna? — pytam kobietę, ale ona milczy. — Błagam… Powiedz jak długo? — Łzy płyną po policzku. — Błagam.

— Prawie trzy tygodnie. Miała pani ciężki wypadek, ale może pani być dawcą, nie ma żadnych przeszkód.

Nagle morze łez przestaje płynąć, chyba się przesłyszałam.

— Dzisiaj? — Wytrzeszczam oczy.

— Dzisiaj lub jutro, zobaczymy po badaniach — odpowiada. — Słyszałam, że robi to pani dla brata. Naprawdę szlachetne, nie ma się czego obawiać. Wiem, że pewnie odczuwa już pani lekki stres, ale to nic strasznego. Z jedną nerką funkcjonuje się dokładnie tak, jak z dwoma. — Ruch policzków na jej twarzy sugeruje skrywany pod maseczką uśmiech.

Lekki stres? Dobre sobie… Chyba sama nie wie, gdzie pracuje albo bardzo dobrze udaje, a wtedy przyznałabym jej Oscara za grę aktorską. W całym tym szoku nie czuję nawet igły wbijanej w ramię. Pielęgniarka zalepia plastrem miejsce wkłucia i wychodzi, zostawiając mnie samą z myślami.

Moja matka miała syna? I to z tym ohydnym, załganym łajdakiem? Nawet nie przechodzi mi to przez myśl. Jak mogła coś takiego zrobić? Może sama dobrze jej nie znałam? Natłok myśli jest uporczywy, ale zaraz po wyjściu pielęgniarki przestaje ciążyć. Musiała wstrzyknąć mi jakieś psychotropy. Staję się coraz bardziej zmęczona, a moje powieki robią się coraz cięższe.

W pułapce

Przebudzenie. Tylko ono zdoła mnie ocalić.

Skrzydła anioła otulą me wątłe ciało. Wprawią w majestatyczny ruch.

Jestem silniejsza.

Stawiając czoła złu, odkupuję winy. Biorę na barki to, co wrogowie uczynili.


Otwieram oczy; nie mam pojęcia, ile czasu upłynęło, od kiedy je zamknęłam. Chyba długo nikogo przy mnie nie było. Leżę w pustej sali naszpikowanej elektroniką i przyrządami monitorującymi funkcje życiowe. Pasy zniknęły. Nie ma tutaj żadnych okien, jedynie zimne światło chirurgicznych lamp. Ostatnie, co pamiętam, to jakieś ukłucie.

Wykorzystują mnie? Czy jestem obiektem jakiegoś nieludzkiego eksperymentu? Sama nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Nikomu nie można ufać!

To inna sala niż ta, w której obudziłam się za pierwszym razem. Muszę się stąd wyrwać i to jak najszybciej. Szarpię za rurki podłączone do nosa, odrywam kroplówki podtrzymujące, nie wiadomo od ilu godzin czy nawet dni, funkcje mojego przykutego do łóżka ciała. Siadam na brzegu, opieram się jedną stopą o ziemię. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że moje nogi są całkowicie zdrętwiałe i prawie nie mam w nich czucia. Błyskawicznie padam z łóżka na podłogę. Staram się szybko, ale i po cichu wyczołgać z sali, w której mnie zamknęli.

Władza w nogach po chwili wraca i mogę wreszcie na nich stanąć, choć wciąż mam problemy z równowagą. Zbliżam się do stalowych drzwi. Mają niewielki otwór na zbrojoną szybę. Nie widać przez nią, by ktokolwiek był za drzwiami, co wcale nie znaczy, że tak jest. Powoli chwytam za klamkę. Drzwi wydają lekki zgrzyt, który niesie się delikatnym echem wśród korytarzy tego dziwnego miejsca. Biorę głęboki wdech i wychylam powoli głowę, by zobaczyć, co znajduje się po drugiej stronie.

Z lewej strony widzę tylko długi korytarz. Z prawej jego lustrzane odbicie. Zielone kafelki na ścianach dają do zrozumienia, że jest to albo jakaś stara opuszczona klinika, albo prywatne laboratorium. Niektóre z kafli są pęknięte, lampy wydają niepokojący dźwięk jak cholerna brzęcząca jarzeniówka. Dokładnie tak, jak w tych najbardziej psychodelicznych filmach, w których krew leje się strumieniami. Nie czuję się bezpiecznie, chcę stąd szybko wyjść. Na korytarzu nikogo nie ma. Nagle, w oddali słychać jakieś głosy, które niosą się echem, ostrzegając o sobie.

— Cholera… — stękam pod nosem. Zamykam szybko drzwi i, kucając pod nimi, czekam, modląc się, by rozmawiające osoby nie okazały się lekarzami rodem z horrorów. Cały mój dotychczasowy humor znika, ze strachu jeżą mi się włoski na szyi… Na szczęście głosy przechodzą obok i znikają w otchłani tego przerażającego miejsca.

Ponownie cicho otwieram drzwi i wychodzę na korytarz. Mam na sobie różowy fartuch, jakbym była pacjentką kliniki położniczej. Co tu się wyprawia?! W co ja się wpakowałam? Skradając się do końca korytarza, czuję jakby świeższe powietrze. Muszę zbliżać się do wyjścia. Nie wiem, gdzie jestem, a co najgorsze, nie mam pojęcia, co jest na zewnątrz. Jak się stąd wydostanę?

Korytarz do bólu przypomina mi ten z moich snów, a raczej z koszmarów, które prześladują mnie od dzieciństwa. Czyżby wizje okazały się prorocze? Mam dziwne uczucie, jakbym już tu kiedyś była. Chyba że to znowu déjà vu? Przystaję na rozwidleniu. Rozglądam się na boki. Będę musiała dokonać wyboru. Nie czekając, aż ktoś mnie nakryje, skradam się w lewy ciąg. Przystaję co kilka kroków i podpieram o ścianę. Muszę przyzwyczaić mięśnie do intensywnego ruchu. Słyszę ciche, krótkie stukanie. Ręce mi drżą. Znowu rozwidlenie. Źródło dźwięku zbliża się w moją stronę. Do uszu dobiega cichutkie nucenie jakby piosenki znanej mi z dzieciństwa. Łapię się za pierś.

Przede mną staje mały chłopczyk w zielonych krótkich spodenkach i czarnej bluzie z kapturem.

— Co tu robisz, chłopczyku? — pytam, uśmiechając się w jego stronę, aby się nie przestraszył.

Nie odpowiada. Obserwuje. Jego twarz jest spokojna. To we mnie jest więcej lęku niż w tym dziecku.

— Zgubiłeś się? — dopytuję. Nie mam pojęcia, jak rozmawiać z dziećmi. Przecież to ja potrzebuję pomocy, aby się stąd wydostać. Ale jak poprosić o to obce dziecko?

Kręci głową; jego kruczoczarne, lśniące włosy opadają delikatnie na oczy, przykrywając brwi. Na wskazującym palcu lewej dłoni dostrzegam przypięte urządzenie przypominające pulsometr.

Może jednak jestem w szpitalu?

Chłopczyk uśmiecha się i podchodzi. Wyjmuje z kieszeni bluzy mały kwiat lawendy i podaje mi go.

— Mam wziąć?

Nie odpowiada, tylko przytakuje. Nie mam siły, ale kucam przed nim niezdarnie, aby mieć jego wzrok na wysokości moich oczu. Zabieram kwiat i wciągam jego zapach nozdrzami.

— Dziękuję, jest cudowny. — Uśmiecham się.

Chłopiec odwraca się i odchodzi. Z tyłu na szyi, spod bluzy wystaje szeroki plaster przyklejony do skóry.

To było dziwne przeżycie. Oby tylko nikomu nie powiedział, co widział. Nabieram powietrza, powoli wstaję, wypuszczając je. W dłoni trzymam kwiat dodający otuchy.

Powoli idę w przeciwną stronę niż chłopczyk. Hol skręca w prawo, a za rogiem czekają mnie jeszcze tylko schody. Na ich szczycie odnajduję stalowy właz, za jego maleńką szybą można ujrzeć światło dzienne.

„Żeby tylko był otwarty” — modlę się w duchu. Wystarczy przecież, by ludzie, których słyszałam przed salą, użyli klucza, by zamknąć mnie w środku.

Na szczęście lenistwo lub brak uwagi może uratować komuś życie. Promienie słońca za ciężką klapą są bardzo jasne. Musiałam spędzić w tym dziwnym miejscu faktycznie sporo czasu. Po dłuższej chwili przyzwyczajania oczu do dziennego światła, mam możliwość przyjrzenia się okolicy.

— Muszę się stąd jak najszybciej wydostać. Kto za tym wszystkim stoi? — Dręczę się pytaniami, na które nie znam odpowiedzi. Stoję półnaga przy drodze. Pod bosymi stopami czuję gorący ceglasty piach. — Co, do cholery?! — Obracam się i nagle dostrzegam, że w ziemi, pod cienką warstwą piachu, co parędziesiąt metrów znajdują się identyczne wrota jak te, przez które właśnie zdołałam się wydostać. To miejsce wygląda bardzo znajomo. Czyżbym tu już była? Nagle serce bije mi mocniej, źrenice gwałtownie się zwężają. Znam to miejsce. Cholera! To droga, którą jechałam samochodem z Robertem. To ta sama droga, gdzie niedaleko znajduje się ten burdel TINA!

Co tu jest grane?! Tina, tylko ona mówiła mi, żeby nikomu nie ufać. Czyżby wiedziała, co tu ma miejsce? Muszę się dowiedzieć. Muszę do niej iść. Skoro ostrzegała mnie, by nikomu nie ufać, musi być moją ostatnią deską ratunku. Być może ona będzie w stanie mi pomóc… Przynajmniej mam taką nadzieję.

Staram się utrzymać równowagę, ale piasek jest na tyle gorący, że moje stopy szybko pokrywają ropne bąble, które po chwili pękają, powodując ogromny ból. Jeśli dobrze pamiętam, zaraz powinny się pojawić pierwsze budynki pokryte bluszczem. Dziwne, że w takim miejscu jest tyle zieleni, muszą posiadać pokaźne zasoby wody.

Docieram do starej pękniętej drogi, to musi być już tu. Rozgrzany betonowy trakt pali gołą skórę. Idąc wzdłuż, dostrzegam widmo falującego od gorąca neonu. Brak światła oznacza, że bar jest nieczynny. Liczę na to, że jednak znajdę tam Tinę. Trzaskam pięścią w drzwi, suchość w ustach nie pozwala mi na wołanie. Nikt nie otwiera. Już sięgam dłonią do klamki, gdy nagle słyszę kroki zmierzające w moim kierunku i skrzypiącą pod nimi podłogę. Zastygam w bezruchu z wyciągniętą dłonią. Wszystkie moje mięśnie rozluźniają się w jednej sekundzie.

— Tina… Tak się cieszę, że to ty.

— Elia, co ci się stało?! — krzyczy z przerażeniem w oczach i szybko mnie łapie, w ostatnim momencie chroniąc przed twardym upadkiem. — Gdzie twoje ubranie? Wiesz o tym, że świecisz gołym tyłkiem?

— Nie mam już siły…

— Chodź, w rogu jest sofa, położysz się. Twoje stopy… Poczekaj, zrobię coś, co ci pomoże.

— Obyś miała rację. Ufam, że to „coś” postawi mnie na nogi, a nie wbije jeszcze bardziej w ziemię. — Uśmiecham się niezdarnie, choć wcale nie mam na to ochoty. Zimna sofa staje się ogromnym lekarstwem na moje bóle. Z chęcią położyłabym się na niej i usnęła.

— Na pewno pomoże.

— Miałaś rację, a ja nie wierzyłam.

— O czym mówisz?

— Miałaś rację, mówiąc, że nikomu mam nie ufać. Chyba dobrze wiesz, co się stało, skoro jesteś córką Daniela i jeszcze nie pytasz o szczegóły. — Waham się przez chwilę, czy brnąć dalej. Podpieram się dłońmi o siedzisko i usadawiam wygodniej. — Chcę tylko wiedzieć, co dalej? Na czym stoję? Pogubiłam się w tym.

Znam to spojrzenie, jakie na mnie rzuca. To litość, która doprowadza mnie do białej gorączki. Nie potrzebuję jej, tylko prawdy!

— Elia… Wiem tyle, ile mi mówią. Staram się od tego odciąć. Wolę się nie wtrącać w sprawy ojca. Z tego, co usłyszałam z barowych zwierzeń i co mi powiedziano, to twoja matka ma z moim ojcem dziecko, chore dziecko. Chore, jak cały ten układ. Przykro mi to mówić, ale ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Samo to, że zdradził matkę, jest… — Tina otrząsa się z odrazą.

Rozumiem, że mówienie o tym wprawia ją w obrzydzenie.

— Nieważne. Chcą cię wykorzystać do wyleczenia chłopaka i tyle. — Wzrusza ramionami. — Masz, to powinno ci pomóc. Bez marudzenia, wypij do dna. — Stawia przede mną na stole dziwny napój.

Przeźroczysty płyn w wysokiej szklance wygląda jak sama woda, ale musi tam być coś mocniejszego. Widać, jak powoli rozwarstwia się na dwie części. Ta dolna jest na tyle ciężka, że po chwili napój wygląda jak jakiś dwufazowy płyn do demakijażu. Uspokaja mnie widok tych falujących substancji. Zawieszam się chwilę nad szklanką i nad tym odprężającym widokiem.

— Jakoś to do mnie nie dociera… — Odrywam wzrok od szklanki. — Jeszcze ta sprawa z Robertem. Jakoś nie potrafię w to uwierzyć, jak mógł się zamienić w takiego zimnego sukinsyna? Nie, to niemożliwe.

— Elio… — milknie. Siada na barowym krześle.

— Przecież to twój brat, musiałaś wiedzieć, co się dzieje. — Ciskam gniewne spojrzenie w kobietę. — Jesteś taka, jak oni.

— Zrozum, to nie tak… Ja… Cholera! Nie mogę, po prostu nie wiem, jak cię przekonać. Ja nie mam z nimi nic wspólnego. Łączą nas więzy krwi, ale nic poza tym.

— To pewnie wiesz, że Robert mnie uwiódł?

Jej wzrok wydaje się zmieszany.

— Tak myślałam — dodaję.

— Nie miałam na nich wpływu. Jestem świadoma tego, jak ciężko jest zaakceptować tę niedorzeczną sytuację. — Spuszcza głowę, wlepiając wzrok w podłogę.

— Mnie to mówisz?

Wypijam do dna wodę, która ma bardzo dziwny posmak. Znam ten składnik, tylko skąd? Bardzo gorzki i cierpki. Powieki robią się ciężkie.

— Widziałam go. Jest do niej podobny…

Ręce bezwładnie opadają wzdłuż ciała. Nie czuję już żadnych emocji, tylko senność.

— Elio… — Usta Tiny poruszają się, ale nie bardzo rozumiem, jakie dźwięki z nich wypływają.

Osuwam się powoli na sofę, z całych sił staram się otworzyć oczy, ale to nic nie daje. Jestem tak bardzo zmęczona, marzę tylko o śnie. Chcę po prostu zasnąć. Może obudzę się i to wszystko okaże się tylko koszmarem. Biorę jeszcze jeden głęboki wdech, jak niemowlę, które czuje się bezpiecznie na kobiecej piersi. Powietrze wdziera się do płuc, dotleniając mój organizm.

— Lawenda… Jak ja kocham ten zapach.

Obłęd

Nagły reset umysłu jest niczym ponowne uruchomienie komputera. Natychmiastowe wykonanie komendy grozi utraceniem danych lub zaistnieniem błędu na dysku.


Z głębokiego snu wybudza mnie dźwięk szumiącego radia. Powoli otwieram posklejane powieki. Leżę półnaga w białej pościeli, na drewnianym łożu. Siadam ostrożnie na jego krawędzi. Stopy już nie bolą, pokrywają je przyklejone plastry. Pewnie są nasączone środkiem przeciwbólowym. Odruchowo chwytam się za brzuch w niewiedzy, czy to sen, czy jednak nie. Małe okna zasłonięte są roletami z białej, płóciennej tkaniny. Kojarzę ten styl. Podobny do wystroju domu Roberta.

— Obym się myliła — szepcę do siebie.

Przeczesuję dłonią splątane włosy. Narzucam na siebie koszulę, pozostawioną na małym stoliku, sięga mi prawie do kolan. Przydługie rękawy podwijam na wysokość łokci. Ktoś musi za tym stać, to wszystko wygląda na starannie przygotowane. Podchodzę do drzwi. Przez szparę między nimi a podłogą wdziera się jasne światło. Wygląda na to, że jest słoneczny, gorący dzień.

— Niech się to wreszcie skończy, ostatnio nic tylko albo dostaję po dupie, albo mnie usypiają. Co ja jestem — kukiełka, czy co?

Wychodzę powoli, w końcu nie wiem, czego się spodziewać. Drewniana podłoga przypomina teakowy pokład. Oby to nie było to, co myślę.

— Cholera! Wiedziałam, przecież to przeklęta łódź!

— To nie jest zwykła łódź.

Słyszę go. Nieruchomieję, stoję jak wryta. Nie wiem, co zrobić. Czy to się dzieje naprawdę? Tak! Dzieje się. Moje nogi są jak z gumy.

— Robert? Nie zbliżaj się do mnie! Nie wiem, co mi wtedy zrobiliście, ale…

— Elia! — przerywa. — Czekaj, musimy sobie coś wyjaśnić. — Podchodzi do mnie.

— Nie nazywaj mnie tak! Ja nic tobie nie muszę wyjaśniać i nie obchodzi mnie, co chcesz powiedzieć. Nie masz prawa… Rozumiesz? Nie masz prawa mnie tak nazywać! — krzyczę. Wycofuję się powoli na tyle, na ile pozwala mi pokład.

— Elio, stój… — woła błagalnym tonem z podniesionymi rękami.

Patrząc na jego twarz, czuję wstręt, przechodzi mnie dreszcz.

— Poczekaj, daj mi wszystko wyjaśnić… Proszę.

— Odwal się! — krzyczę.

Łzy płyną gęstym strumieniem. Cofam się, uderzam o stojącą za mną nadbudówkę. Nie mam już dokąd uciec. Ze wszystkich stron otacza nas woda, na horyzoncie nic nie widać, a słońce piecze niemiłosiernie moją bladą skórę.

— Elia, czekaj, uspokój się, to ci wyjaśnię! — mówi stanowczo. Dłońmi pokazuje, bym usiadła.

Nie pozostaje mi nic innego, jak posłuchać tego, co ma do powiedzenia. Stoję i czekam na wyjaśnienia. Podchodzi powoli, chwyta w dłonie moją twarz. Zaciskam zęby i staram się nie pokazać żadnej słabości. Przezwyciężyć strach.

— Nazywam się Edward Lloyd. Słyszysz?

— Co?

— Proszę, zaufaj mi — jego głos jest spokojny i łagodny. — Robert jest moim bratem bliźniakiem. Poznałaś go w pracy, ścigał cię w delikatesach, przypomnij sobie. Miał kaptur, dlatego go nie rozpoznałaś, ale znasz go tylko z pracy. Zimny i arogancki, jest moim totalnym przeciwieństwem. Zabrałem cię spod sklepu i zaprowadziłem do domku w lesie, pamiętasz?

— Drwisz sobie ze mnie? — Odtrącam jego dłonie, odsuwam się i idę w stronę dziobu. Nie wierzę w jego słowa.

— Dawno temu odciąłem się od mojej rodziny, w sumie to kontakt mam tylko z Tiną.

— Z Tiną? Ona jest taka sama! — Idę dalej. Za plecami słyszę jego kroki.

— W pewnym czasie pokłóciłem się z ojcem i bratem, od tamtego momentu stali się dla mnie obcymi ludźmi.

Odwracam się w jego stronę.

— Jakoś nie jestem w stanie uwierzyć w tę bajeczkę. Skąd mam wiedzieć, że mówisz mi prawdę?

— Wytłumaczę, to trochę skomplikowane…

— Jeżeli to prawda, to dlaczego chciałeś mnie uratować? — przerywam mu. — Słyszałam, że bliźniaki są takie same.

Jego półuśmiech znika, na jego miejscu pojawia się smutek. Rzuca mi badawcze spojrzenie, jakby oczekiwał wyjaśnień.

— No dobra, dawno temu dowiedziałem się o zdradzie ojca, oraz o paru jego tajnych przedsięwzięciach w firmie. W obydwie sprawy jesteś nieświadomie wplątana.

— To by się zgadzało.

— Wiem, że prowadził jakieś badania genetyczne. Natknąłem się na tajne pliki w jego komputerze i to, co zobaczyłem, przeraziło mnie. — Wlepia wzrok w pokład, jakby walczył z tym, co ma zaraz powiedzieć. Podnosi spojrzenie na moją twarz. — Wszystkie testy przeprowadzał na mojej matce. — Robi krok w moim kierunku. Widzę, jak smutek miesza się z żalem.

— Mów dalej.

— W dzień przed naszym pierwszym spotkaniem widziałem się z bratem. Stąd miałem informację, gdzie będzie pracował. Skojarzyłem, że musiało to mieć ścisły związek z tobą. Teraz jestem tego pewien. Chcieli zdobyć moduł, który masz, albo raczej miałaś, bo pewnie został w laboratorium.

— Na śmierć o nim zapomniałam. Muszę po niego wrócić! Tam na pewno jest coś więcej. — Na samą myśl o powrocie do koszmaru robi mi się niedobrze, na całe szczęście jestem obok burty i oddaję Neptunowi co nieco. — Eee… Edward, mogę tak mówić?

Przytakuje, uśmiechając się.

— A pomijając to wszystko — marszczę czoło i drapię się po głowie. — Będziemy w najbliższym czasie przy jakimś sklepie?

— Raczej nie. Tam, gdzie płyniemy, nie ma miasta. Dlaczego pytasz?

— Nie czuję się za dobrze, wręcz zbiera mi się ciągle… No wiesz, na wymioty. Nie, żebym uzależniła się od tych twoich magicznych lekarstw, ale teraz mogłyby mi pomóc. — Chwytam dłonią za brzuch, nie wiem, czy to efekt badań, czy narastającego stresu. — Czuję okropny ból w okolicy podbrzusza i połowie pleców. Nie mam pojęcia, co mi tam zrobili, ale mówili coś o operacji. Chcieli wyciąć moją nerkę. Muszę wiedzieć. Chcę wiedzieć, czy to zrobili.

— Podnieś koszulę, to zobaczymy, ale raczej byś się zorientowała.

— Chyba sobie kpisz? Po tym wszystkim mam ci zaufać? Postaw się w mojej sytuacji! Co byś zrobił?

— Poczekał na rozwój wydarzeń. Podnieś koszulę — nalega.

— To jakiś obłęd. — Kręcę głową, śmiejąc się jak histeryczka.

— Spaliśmy razem, a teraz się wstydzisz? Nie bądź dzieckiem, tylko zerknę. Nawet cię nie dotknę, obiecuję. — Podnosi ręce.

— Odwal się! Nie chcę mieć z wami nic wspólnego, nie prosiłam się o to!

Nie jestem w stanie daleko odejść. Edward zdecydowanym ruchem kładzie rękę na moim ramieniu i przytrzymuje.

— Uspokój się!

— Gdzie byłeś, gdy mnie ścigali? Gdzie? — krzyczę w nerwach. Próbuję się oswobodzić z uścisku, ale nie umiem.

— Uciekłaś samochodem. Zabiłem dwóch ludzi, ale reszta pojechała za tobą. Zanim zdołałem się pozbierać, byłaś daleko… Na piechotę bym cię nie dogonił, a teraz cudem udało mi się przekupić strażników, by nie robili obchodu i zostawili wszystko otwarte.

— Jasne…

— Spójrz mi przynajmniej w oczy, kiedy do ciebie mówię. — Chwyta za twarz i kieruje w swoją stronę. — Uwierz mi, proszę, nie chciałem, żeby tak się stało.

— Dobra. Robert pewnie kłamał, wdał się w twojego ojca, więc musiał kłamać.

Jego chwilowe milczenie sprawia, że w mojej głowie kotłują się sprzeczne myśli. Nagle rozluźnia uścisk, wypuszcza mnie i odchodzi w kierunku schodów. Zostaję na chwilę sama ze sobą i otaczającą mnie wodą. Nie wiem, czy wierzyć jego słowom. Miałoby to sens, ale taką historyjkę każdy może opowiedzieć. Gładzę stopą leżący obok gruby sznur. Uzmysławiam sobie, że dalej jestem w koszuli i na bosaka. Może jednak polubię te łódeczki. Myślę, że mogłabym się tu odprężyć i zapomnieć o wszystkim.

Podczas gdy Edwarda nie ma na pokładzie, mam wreszcie okazję, by przyjrzeć się otoczeniu. Bez wątpienia jest to jeden z najcudowniejszych widoków, jakie w życiu widziałam. Fale załamują się niczym olbrzymie połacie grafitowego aksamitu wyścielonego po sam horyzont. Jacht jest duży. Z łatwością pomieści przynajmniej dwadzieścia osób załogi. Przechylony, w pełnym ożaglowaniu mknie niestrudzenie w wyznaczonym kursie. Jak strzała wystrzelona z łuku zmierzająca do celu. Wysoki maszt kołysze się miarowo. Żagle wypełnione wiatrem wydają się potężne. Zdolne opanować żywioł, rozpędzają ciężką konstrukcję stworzoną przez ludzkie ręce. Konstrukcję stawiającą czoła trzem żywiołom: powietrzu, wodzie i ludzkiemu strachu. Tylko ja, Edward i bezmiar przestrzeni.

— Jak to możliwe, że ten olbrzym płynie, a ty nawet nie trzymasz za ster? — Patrzę na dwa pokaźne, samokorygujące się koła sterowe.

— To autopilot. Na dużych przestrzeniach jest przydatny, szczególnie w samotnej żegludze.

Z nadmiaru wrażeń kręci mi się w głowie. Łódź wspina się na fale, by spłynąć z nich, przebijając dziobem wodę niczym chirurg skalpelem ludzką skórę.

Zapach lawendy wodzi mnie za nos, a szum wody odpręża. Schodzę powoli po drewnianych schodkach. Nie chcę, by stopy znowu krwawiły. Edward klęczy przy szafce, uniesiona koszula odsłania na plecach bliznę po cięciu i ślady po szwach.

— Przepraszam… — mówię, czując wyrzuty sumienia. — Po prostu to bolało, gdy widziałam cię… yy… Raczej Roberta przy Danielu. Mam potężny mętlik w głowie. — Wzdycham głośno.

Edward wstaje i odwraca się w moją stronę.

— Nie wyjaśnił, kim jest. To było jak cios w policzek. Sama nie wiem, co o tym myśleć… To takie… dziwne.

— Wiem, dla mnie również nie jest to łatwe. Nie wyprowadzałem cię z błędu wcześniej, aby nie namieszać w głowie. Wiedziałem, że kiedyś to nastąpi.

Ma rację, gdyby powiedział mi o tym wcześniej, pewnie zareagowałabym panicznie i uciekła jak najdalej od niego, myśląc, że to psychopata.

— To… co z tym? — Wskazuję na brzuch.

— Zerknij sama pod koszulkę, ale i tak będę musiał cię zbadać.

— Dlaczego?

— Żeby się upewnić, czy nie masz urazu lub zapalenia, albo co gorsze, czy nie brakuje ci jednej nerki. — Uśmiecha się. — Dzisiejsze technologie są mało inwazyjne, więc albo masz ogromną szramę zrobioną przez pseudolekarzy amatorów, albo blizna może być niewidoczna już na drugi dzień po zabiegu.

Zachowuje się jak prawdziwy, rasowy lekarz.

— Zgoda, ale nie pozwalaj sobie za dużo. — Grożę palcem.

— Przysięgam. — Salutuje jak żołnierz.

Kąciki moich ust unoszą się do góry, ale nie daję nic po sobie poznać. Podchodzi bliżej. Rozpinam guziki i rozchylam koszulę. Bada opuszkami palców brzuch i plecy. Jego ciepłe dłonie wędrują po mojej zimnej skórze. Czuję dreszcze, nie wiem, czy strachu, czy podniecenia. Są miłe, płytko oddycham.

— Boli? — Naciska w paru miejscach i puszcza.

— Nie.

Przechodzi do pleców. Sama nie wiem, czy faktycznie bada moje ciało, czy to pretekst, by mnie dotknąć. Nagle odrywa dłonie i wraca do grzebania w szafce.

— Nie ma śladu po żadnej operacji, ale możesz się czuć trochę nieswojo. Diabeł wie, czym cię tam nafaszerowali — rzuca przez ramię.

— Nie powinnam cię o nic obwiniać. — Spuszczam koszulę z powrotem, zapinając guziki. — W sumie dopiero co się poznaliśmy. A takie okoliczności nie sprzyjają dobrym znajomościom.

— Wiesz… To nie do końca prawda, Elio.

— Co masz na myśli? — pytam zdziwiona.

— Znamy się od bardzo dawna. Nie pamiętasz, bo jesteś młodsza. Przypomnij sobie laboratorium, w którym cię trzymali. — Edward wstaje, powoli podchodzi i wręcza mi ręcznik. — Odpręż się, a ja przygotuję coś smacznego. Przy dobrych wiatrach, za parę godzin powinniśmy dopłynąć do celu.

— Do celu? — patrzę na niego, zadzierając brodę.

Stoi obok, skierowany twarzą do wyjścia. Ociera się o moje ramię.

— Powiem ci później.

Prawda

Najgorszą rzeczą w świecie jest zapomnienie, ale są pewne momenty w życiu, które chciałoby się wymazać z pamięci raz na zawsze.

Krocząc w mroku, albo pragnie się w nim pozostać, albo jak najszybciej z niego wydostać, lecz na rozstaju dróg ciężko podjąć jakąkolwiek decyzję. Bezpośredni impuls otoczenia może skierować cię na jedną ze ścieżek, życie bowiem składa się z przypadków. Lecz gdy połączymy je w jedno, tworzą całość.


Pamiętam. Łzy spływają po ciepłym, lekko zaczerwienionym od gorącej wody policzku.

— Jego oczy… Pamiętam. — Ten z laboratorium miał inne. Gdy się do mnie zbliżył, wiedziałam, że to nie był on. Oczy Edwarda są zielone, ale mają jakby wylany brązowy barwnik. Już wiem, dlaczego są tak hipnotyzujące. Pływają razem z jachtem, tworząc z nim idealną harmonię.

— Cholera, pamiętam! — krzyczę radośnie. Z serca spada ogromny kamień.

— Wiedziałem, że sobie przypomnisz, mnie nie można zapomnieć.

Powoli się odwracam. Stoi tuż obok oparty łokciami o jedno z potężnych kół sterowych. Te same oczy i podejrzliwy wzrok. Przygryzam lekko wargę.

— Pamiętam nasze zabawy w berka i chowanego, to ty mi się śnisz po nocach.

— Widzisz, czekaj… Jak to nazywają? — Drapie się po brodzie, drocząc się. — Niech no tylko pomyślę… Wiem! Przeznaczenie, czyż nie?

— Ha! Rozbawiłeś mnie. — Lekki wiatr rozwiewa moje włosy, zmuszając mnie, by pozbierać je z twarzy. — Jak to możliwe, że o was zapomniałam?

— Pamięć jest krucha, minęło sporo czasu — mówi.

Wdycham zapach słonawej wody.

— Widok morza zapiera dech w piersiach, uspokaja. Chcę zamknąć oczy i pozostać tu na bardzo długo.

— Tak… — posępnieje, spuszczając wzrok w podłogę. — To jedno z moich marzeń. Może kiedyś…

Lekkie bujanie sprawia, że serce zaczyna mi mocniej bić. Może to dziwne, ale podoba mi się uczucie podnoszącej się adrenaliny wprawiającej mnie w stan euforii. Gdyby nie dźwięk obijających się o maszt szekli, można by było zatracić się w marzeniach. Być może potrafiłabym pokochać takie spokojne życie. Wiecznie w podróży. Ostatnio muzyką dla moich uszu stała się cisza, a cisza na jachcie jest magią.

— Chcesz chwycić za ster? — pyta Edward.

— Mówisz poważnie? — patrzę na niego.

— Czemu miałbym kłamać?

— Może dlatego, że masz to w genach? — mrużę oczy.

— Zabawna jesteś. Strach cię obleciał?

— Żartujesz? Po tym wszystkim, co dotychczas przeszłam, mam się bać kawałka drewna?

— Ej, ostrożnie! — ostrzega. — Nie obrażaj jej, bo zwróci się przeciwko nam.

— Wybaczy pani? — pytam, kłaniając się jak baletnica. Rozpościeram ręce, udając, że przytrzymuję sukienkę. Zwracam honor łodzi.

— Jesteś zdrowo rąbnięta — śmieje się na cały głos Edward. — Chodź tu — nakazuje.

Łapię dłońmi za olbrzymie koło sterowe. Pod palcami czuję gładkie lakierowane drewno. Nagle podmuch wiatru wyrywa ster w prawą stronę. Edward reaguje natychmiast i chwyta moje dłonie, korygując kurs.

— Musisz mocno trzymać, nie wystarczy tylko głaskać. To bestia, którą trzeba ujarzmić. Schwytaj ją i rozkazuj. Niech cię posłucha.

Zaciskam mocniej palce na drewnie.

— Zamknij oczy.

— Po co?

— Zamknij.

Zamykam powieki. Czuję jego ciepły oddech na moim uchu.

— Nie otwieraj. Zaraz coś poczujesz.

Jego głos przyprawia mnie o dreszcze. Łódź podnosi się i opada. Zaciskam palce na sterze. Ciepłe dłonie Edwarda oplatają moje. Nagły boczny podmuch wiatru szarpie za koło, ale już wiem, że trzeba je utrzymać. Czuję, jakbym spadała, jakbym była sporo lżejsza.

— Cudowne! — Śmieję się radośnie. Już dawno nie czułam takiej radości z życia. Dotychczas nie zaznałam tak wspaniałej beztroski. W ułamku sekundy odpuściło całe napięcie.

— Mówiłem. Możesz otworzyć oczy.

Wspinamy się na falę, by znowu z niej spłynąć. Niesamowite uczucie wolności ogarnia moje ciało.

— To była ostatnia okazja dzisiaj. Woda się uspokaja.

— Dziękuję — mówię cicho. Patrzę mu w oczy, jego wargi są tak bardzo blisko, mam ochotę ich sięgnąć. — Naprawdę.

— Proszę bardzo — mówi zadowolony. — Przed tobą jest kompas. Za chwilę będziemy zmieniać kurs. Zrobimy to razem. By wytłumaczyć ci ten manewr, zrezygnujemy ponownie z jednego zmysłu. Zamknij oczy — rozkazuje łagodnym tonem. — To będzie twój pierwszy manewr wykonany z taką nonszalancją — mówi pewny siebie.

Ta pewność siebie i jego obecność sprawia, że bez słowa zamykam ponownie oczy. Po chwili słyszę jego miarowy oddech, musi być bardzo blisko.

— Nic nie widzisz. Poczuj, skąd wieje wiatr. Poczuj go na twarzy. A teraz spraw, by z jednej strony twarzy przeszedł na drugą. Powoli, bez gwałtownych ruchów.

Chwyta moje dłonie spoczywające na sterze i delikatnie obraca je w lewą stronę. Wiatr z lewego policzka zaczyna przechodzić przez środek twarzy, rozwiewając moje włosy do tyłu. Czuję narastające fale, jakby żywioł wystawiał na próbę moje nerwy.

— Spokojnie, nie obawiaj się. Przecinasz właśnie dziobem linię wiatru.

Fale uspokajają się, a cała konstrukcja przechyla się znacznie na drugą stronę. Muszę uważać, by utrzymać równowagę przy sterze. Nagle słyszę huk połączony z trzepotaniem. Wypuszczam powietrze, uspokajając się.

— To wiatr. Żagiel złapał go w swoje sidła. Czujesz, jak nabieramy prędkości?

Jego policzek ociera się o moje ucho, w głowie zaczyna mi wirować. Czuję słodkie podniecenie. Czy to przez jacht, czy przez bliskość Edwarda i jego ciepło na mojej skórze? Może i jedno, i drugie działa na mnie jak narkotyk?

— Tak! — krzyczę. Na mojej twarzy pojawia się szczery uśmiech. To, co poczułam, to pełnia szczęścia. Współpraca z żywiołami…

Jego dłonie prowadzą moje, by skorygować kurs na optymalny względem wiatru.

— Dobra robota. Jak się z tym czujesz?

— To niesamowite. — Otwieram oczy i widzę, jak przechylony w przeciwną stronę mknie przed siebie. — Cudowna łódź.

— Wiem, budowałem ją ponad dwa lata — mówi z dumą.

— Sam? — Unoszę w zdziwieniu brwi.

— Z bratem. Wtedy jeszcze miałem z nim dobre relacje.

— Jest piękna.

— Wszystko, co widzisz, wykonałem własnoręcznie. — Gładzi ręką ster.

— Nazwałeś ją? — pytam po chwili.

— „Czarny Kormoran”. Gdy budowaliśmy jacht, bardzo często towarzyszył nam ten piękny ptak. Pojawiał się, a później znikał, zupełnie jak fatamorgana.

Uśmiecha się, ustawiając ponownie autopilota.

— Zachodzi słońce. — Edward wskazuje palcem na ognistą połówkę jeszcze widoczną na widnokręgu. — Niebo zaraz obleje się czerwienią. Podobno gdy słońce schowa się za horyzont, na mgnienie oka pojawia się zielona łuna. Dostrzeżesz ją, gdy uważnie się przyjrzysz.

— Wiem. To zjawisko zielonej obręczy. Przyczyną jest załamanie się światła w atmosferze.

— Ależ ty jesteś romantyczna, niech cię szlag Elio! — śmieje się, a ja razem z nim.

— Zdradzisz, dokąd zmierzamy? — pytam.

— Chodź. — Macha dłonią. — Bo zaraz naszą kolację zjedzą rybki.

— Tylko nie to, nie podzielę się!

— Nie będę cię dłużej trzymał w niepewności, Elio. — Zamyka zasuwę małego schowka w podłodze. — Płyniemy do bliźniaczego laboratorium, po drugiej stronie zatoki. To w nim był wybuch. Po katastrofie mój ojciec wybudował drugie, identyczne.

— Chyba przepada za bliźniakami — stwierdzam, obrzucając Edwarda badawczym spojrzeniem. Znika pod pokładem, podążam prędko za jego śladem.

— Myślę — zaczyna — że tutaj możemy dostać się do bazy danych i odszukać to, co było w module, jeżeli został on otwarty w biurze Roberta.

— A jeżeli nie otworzył go w laboratorium, tylko gdzie indziej?

— Wtedy znajdziemy inny sposób. Mam też nadzieję, że wyszperamy coś w starych aktach ojca. Przynajmniej jakąś wskazówkę.

— Wskazówkę? — pytam z zaciekawieniem.

— Oni coś knują. Tina podsłuchała rozmowy pijanych mężczyzn. Bełkotali na temat eksperymentów.

— Eksperymentów? Tam gdzie mnie trzymano? — Otwieram szerzej oczy. Siadam obok Edwarda. Otwieram plastikowy pojemnik. Przełykam ślinę na widok pachnącej ryby. — Ale jakich eksperymentów?

— Dobre pytanie. Chcesz iść z jedzeniem na górę?

— Czytasz w moich myślach.

Siadamy na podłodze, opierając się o nadbudówkę. Woda jest już spokojna, niebo przybrało czerwonawy odcień. Rozkoszuję się delikatnym smakiem ryby i widokiem falującej wody.

— Smaczne — stwierdzam.

— Dziękuję. — Odkłada swój pojemnik na podłogę, wstaje i opiera się przedramionami o relingi.

Przez chwilę grzebię widelcem w sałatce. Przeszły mnie wątpliwości, czy mogę mu w pełni zaufać. Jest synem Daniela, bratem Roberta. Te same geny, to samo wychowanie. Zastanawiam się, czy istnieje coś, co mogłoby sprawić, aby się ode mnie odwrócił.

— Nad czym tak myślisz?

Jego twarz jest pogodna. Szczera.

— To nie ja. — Kręcę głową. — To moje myśli jeżdżą w głowie.

Nie śmieje się ze mnie, nie komentuje. Patrzy uważnie, jakby czytał moją twarz.

— Na stole pod pokładem jest zaparzona herbata w termosie, jeśli masz ochotę.

— Nie odmówię.

Nigdy nie byłam na jachcie. Nigdy też nie przypuszczałam, że jego wnętrze może być przestronniejsze od mieszkania. Drewno łączy się ze skórą i stalą. Płyty z blatów wglądają jakby z czarnego marmuru.

Lodówka, piekarnik z piecem, słodka woda z kranu… Jak to wszystko może mieścić się pod pokładem w taki sposób, że jacht stoi w idealnym poziomie? Obszerne sypialnie i dwie łazienki. Szerokie okna na suficie, przez które wlewa się czerwień zachodzącego słońca. Za sprawą jednego przycisku na ściennym panelu zmieniają się w mniej prześwitujące, jakby zmrożone. Na olbrzymim stole niczym do gry w bilard, w centralnym miejscu, widnieje majestatyczna róża wiatrów.

Gdzie nie spojrzę, tam mnóstwo elektroniki ułatwiającej nawigację oraz manewrowanie. Jacht jest nią dosłownie naszpikowany. I te wygodne materace… Wraz z falami można na nich dosłownie odpłynąć w błogi sen. Największe wrażenie robi spory przeszklony fragment podłogi jednej z sypialni, przez którą widać toń. Pewnie w słoneczne dni, gdy jacht wypływa w egzotyczne miejsca, można podziwiać przez to okno podwodne życie, rafy, ryby. Jak w olbrzymim, naturalnym, morskim akwarium.

Na blacie, tuż obok świeżych owoców w bambusowej misie, stoi termos. Przytomnieję z zachwytu, zabieram termos i wychodzę z powrotem na pokład.

Podaję Edwardowi metalowy kubek wypełniony gorącą herbatą. Nalewam sobie do drugiego i upijam ostrożnie, imbirowy smak z odrobiną cytryny łaskocze mój język.

— Byłeś blisko z ojcem? — pytam, choć nie chcę go urazić. W końcu każdy ma struny, których nie powinno się szarpać.

— Tak, ale już nie jestem. Zanim odszedłem, skonstruowałem system, który pozwala przechować dane z drugiego laboratorium.

— Czyli je ukraść? — Unoszę wzrok znad kubka.

— Można to tak ująć. — Uśmiecha się do mnie lekko, ale czule. — Elio… Chcę, żebyś wiedziała, że to nie jest sen, z którego możesz się obudzić. Chcę powiedzieć… — Patrzy mi głęboko w oczy i nabiera powietrza. — Przygotuj się na najgorsze. Cokolwiek tam się stanie, raczej nie będzie to nic dobrego.

— A jeżeli nic tam nie znajdziemy?

— Przynajmniej podróż da nam chwilę wytchnienia.

— Masz rację.

Powroty do przeszłości zawsze są bolesne, ale żeby się od niej uwolnić, trzeba stawić jej czoła. Dopiero potem można zamknąć to, co za nami. Można zapomnieć i żyć dalej w nadziei, że potwory już nie wrócą.

Edward zwija grota i wyrzuca za burtę swoją część obijaczy. Wiatr ustaje, rozlega się dźwięk silnika. Zawsze podziwiałam żeglarzy za zdolność samodzielnego manewrowania takim olbrzymem. Płyniemy przy brzegu, mijając co jakiś czas zatoczki. Piękną i nietkniętą naturę w całej swojej okazałości. Znad spokojnej tafli, tuż przy brzegu, wystają gęsto porośnięte zielone pałki wodne, na ich końcach rozpościerają swoje płatki niebieskie kwiaty.

Pośród większości zatoczek, które otacza dziki las, dojrzałam perłę. Idealna na chwilę zapomnienia. Mała, romantyczna i osnuta kolorami zachodzącego słońca, piaszczysta plaża pośród wysokich na kilka metrów drzew. Chciałoby się wyskoczyć za burtę łodzi i uciec do tego raju. Zapomnieć o wszystkich wydarzeniach i zacząć wszystko od nowa. W ciszy, na odludziu, gdzie nikt nas nie odnajdzie. Niestety Edward ma rację, to nie jest sen. Muszę przetrwać i zmierzyć się z tym, co mnie czeka.

Laboratorium

Wiara. Czymże jest wiara jak nie złudzeniem?


Gdy cumujemy, zapada zmrok. Edward pokazuje mi podstawowe rzeczy znajdujące się na łodzi, wyjaśniając ich funkcje i nazewnictwo w żeglarskim żargonie. Udziela instruktażu zachowania się na pokładzie przy cumowaniu, wypadnięciu za burtę oraz obsługę jachtu za pomocą elektroniki, także w razie jej awarii. Na początku wydaje się to skomplikowane. Każda lina ma inną nazwę oraz funkcję. Wszystko skonstruowane tak, aby jedna osoba była w stanie sterować całą konstrukcją. Zapamiętanie i poukładanie w głowie niezbędnego minimum jest dosyć trudne, w szczególności gdy człowiek nigdy nie miał styczności z większością znajdujących się na niej rzeczy, ale po chwili sprawia mi to ogromną przyjemność.

Po intensywnym i szybkim szkoleniu mogę zejść z pokładu. Miękko stawiam przednią część stopy, aby wybadać grunt. Gumowa podeszwa trampka powoli przywiera do powierzchni. Pierwszy krok na mały, ukryty w zaroślach drewniany pomost jest dość niepewny. Nie mam się czego złapać ani o co podeprzeć. Jestem prawie pewna, że w razie upadku z hukiem ucierpi nie tylko mój tyłek, ale cała wpadnę w krzaczaste wijące się pędy po deskach. Śliska od mchu i glonów nawierzchnia nie wygląda zbyt zachęcająco.

— Pomożesz mi, czy mam skręcić kark? — Zerkam w jego stronę. Niestety nie potrafi się zorientować, że wypadałoby pomóc.

— To tylko tak groźnie wygląda. — Przywiązuje liny do drewnianych polerów, nie zwracając na mnie uwagi.

— Jasne!

Stawiam powoli stopę za stopą, badając za każdym razem czubkiem buta zielonobrunatne rośliny. Po zejściu z pokładu mój mózg pracuje jak po butelce rumu. Edward pospiesznie zabezpiecza swoją łajbę, podczas gdy ja staram się utrzymać na nogach. Po tak długiej żegludze wariuje mi błędnik. Chwiejnym krokiem uciekam z wąskiego mola.

Słońce już zaszło, pozostawiając jeszcze przez chwilę różowawe niebo. Pozwoli nam to na ukrycie się w gąszczach i przedostanie do laboratorium. Wiem, że muszę tam iść, ale odczuwam lekki strach i nachodzi mnie tabun wątpliwości. Szukają słabego punktu i wdzierają się przez najmniejsze szczeliny mojej pewności. Przytłaczają mój umysł. Wolę, gdy wszystko szybko się dzieje, wtedy nie mam czasu na myślenie, czy aby na pewno dobrze robię.

Stoję chwilę na początku piaszczystej ścieżki, wpatrując się w jej mroczny klimat. Przede mną gęsty las. Czubki drzew nad naszymi głowami uginają się w jedną stronę. Kołysane wiatrem liście cicho szumią, ocierając się o siebie. Edward mija mnie, wyrywa z obserwacji tego imponującego widoku, mierząc wymownie wzrokiem. Nic nie mówi. Biorę się w garść i idę za nim. Kilka minut wędrówki w zaroślach na odludziu i docieramy do włazu ukrytego pod zieloną plandeką pokrytą sztucznym bluszczem z kolcami.

Po otwarciu włazu widzimy tylko czarną dziurę. Dreszcz przebiega po całym ciele, począwszy od szyi, przez kręgosłup, docierając do koniuszków palców w stopach. Strach zwiększa moją ciekawość i poziom adrenaliny we krwi. Noc jest ciepła, ale ja odczuwam delikatny chłód okalający moją skórę. Edward szarpie się z płachtą i stertą zielska.

Badam wzrokiem osnuty nocą las.

— Chyba coś usłyszałam. — Mrużę oczy i skupiam się na czymś falującym parę metrów przed nami. — Edward, a jeżeli ktoś nas śledził?

— To niemożliwe. — Przeciera czoło.

— Tam się coś rusza. — Wskazuję palcem.

— Wydaje ci się. — Prostuje się. — W ciemności umysł płata figle. Widzisz to, czego najbardziej się lękasz.

— Ciemności? Ja się nie boję ciemności — mówię oburzona.

— Może jednak tak. Najbardziej ukryte lęki wychodzą w sytuacji, gdy jesteś zdenerwowana, a zarazem podekscytowana.

Edward szuka ręką schodka.

— Masz na myśli, że jestem chora psychicznie?

— Nie chodzi mi o lęk paranoiczny tylko domniemany. Po prostu wyobrażasz sobie zagrożenie, którego tak naprawdę nie ma.

— Dla mnie to znaczy to samo.

— Dobra, niech tak zostanie. Jesteś walnięta tak samo jak ja.

Nagle ciągnie mnie w dół, opieram się, marudząc. Stękam pod nosem, ale on nie daje za wygraną. Metalowe schody są strome, zapieram się dłońmi o ścianę, chroniąc od upadku. Staram się nie myśleć, co mogę napotkać palcami na zimnej powierzchni muru. Od czasu do czasu czuję warstwę pajęczyn oplatającą skórę.

— Czy tu wszędzie musi być ciemno jak w… no wiesz. — Wstrzymuję oddech. Drogę rozświetla nam mała latarka. — Ja się nie obawiam ciemności tylko żywych istot w niej czyhających.

Schody się kończą. Biorę go za rękę i przyklejam się do jego ramienia.

— Przecież tu nikogo nie ma, laboratorium jest opuszczone od lat — mówi spokojnym tonem.

— A szczury?

— Co ci te szczury zrobią? Ugryzą w tyłek?

— A może zombie? — rechoczę jak podlotek.

— Ha! Dobre sobie, może od razu wampiry?

Szturcha mnie w bok łokciem, podskakuję przestraszona.

— Wiesz — zaczynam cicho — tak się zastanawiałam nad tymi snami, czegoś mi w nich brakuje.

— Czego?

— No wiesz, jeżeli jest was dwóch, to dlaczego ze wspólnych zabaw pamiętam tylko ciebie? — Zahaczam nogą o coś twardego. Wąska strużka światła to zbyt mało, żebym spokojnie mogła przejść przez ten labirynt. Jak tak dalej będzie, to z nerwów urwę mu rękę.

— Mój brat był zawsze inny, wyobcowany i chorobliwie zazdrosny.

— Zazdrosny? — dziwię się i ciągnę temat. — A niby o co? Przecież miał wszystko jako dzieciak, no wiesz… Rodziców, dom. Mógł mieć wszystko, czego tylko zapragnął.

— Nie wszystko, Elio. — Przystaje i patrzy mi w oczy.

Jest ciemno, ale widzę i czuję na sobie wzrok. Chyba rozumiem, do czego zmierza.

— To jego wyobcowanie i zły charakter nie pozwoliły zbliżyć się do ciebie. Był o nas zazdrosny.

— Dlaczego? Przecież nie odrzucaliśmy go. — Chyba, tak naprawdę nie pamiętam tamtych lat, obraz przeszłości jest niewyraźny. A jeżeli faktycznie byliśmy dla niego okropni i teraz się mści?

— Wydaje ci się. On nie był i nie jest typem, który sam zaprasza. Ty bawiłaś się ze mną, a on czuł się porzucony. Jego chore zauroczenie trwa do dziś. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że zauroczenie idzie w parze z pożądaniem, ale nie w sensie biologicznym, a przedmiotowym.

— Do czego zmierzasz?

— Robert musi posiadać, a ciebie nie potrafi schwytać. Dlatego ściga mnie. Wie, że zawsze będę cię chronił. — Przystaje i rozgląda się na boki. — To on cię zatrudnił. W firmie miał na ciebie oko. Teraz, gdy nasz brat zachorował, ma doskonały pretekst, by sobie ciebie przywłaszczyć.

— Przywłaszczyć? Jak zwierzątko?

Ignoruje moje pytanie.

— O wszystkim dowiedziałem się od Tiny, nie mogłem na to pozwolić. Po prostu nie chciałem, aby nasze ścieżki przecięły się w ten sposób. Miałem jeszcze poczekać, ale nie było już czasu. Tędy. — Światłem latarki wskazuje na prawą stronę rozgałęzienia.

W ciemności przejścia wydają się przerażającym, skomplikowanym labiryntem.

— Pamiętam ten długi korytarz. Bawiliśmy się razem w chowanego, a ta postać ze snu chwytająca mnie za ramię to był twój ojciec. Nieźle nas wtedy zrugał za włóczenie się po laboratorium — chichoczę głośno.

— Nawet nie masz pojęcia, jakie lanie dostaliśmy z Robertem w domu.

— Mogę sobie wyobrazić. Od zawsze wydawało mi się, że to tylko sny. Z biegiem czasu zapomniałam o was. Niedawno ponowie zaczęły nachodzić mnie koszmary. Pamiętam, że zabronili nam bawić się razem, ale i tak jakoś udawało się nam wymknąć po cichu. Korytarze były dla nas kopalnią przeróżnych zabaw. Nie opłacało nam się bawić szklanymi kulkami, pielęgniarka nabiła sobie niezłego guza. Zwaliliśmy wtedy wszystko na Roberta, dostał za nas ostre cięgi.

— Nawet nie zapłakał, przyjmując na dłonie uderzenia skórzanym paskiem.

— Dlaczego to zrobił? To nie była jego wina. Byliśmy dziećmi, nie może być nadal o to zły.

— Wyrosłaś na piękną kobietę, Elio. — Przystaje. Chwyta moją twarz w dłonie i całuje namiętnie. Patrzy głęboko w oczy. — Spróbuję tego tym razem nie spieprzyć, może uda nam się… — przerywa. — Ale teraz trzeba zobaczyć, czy dam radę włamać się do systemu.

Wchodzimy do jednej z pracowni opuszczonego laboratorium. Spodziewałam się czegoś innego. Po opowiadaniach matki o wybuchu i pożarze, jaki po nim nastąpił, byłam przekonana, że cały budynek uległ zniszczeniu. A może to moja dziecięca wyobraźnia wyolbrzymiła tę katastrofę? W ułamku sekundy mój idealny świat runął w gruzach.

Edward odnajduje włącznik prądu, stare lampy rozgrzewają się powoli. W środku znajduje się olbrzymia ilość starego sprzętu i grube warstwy kurzu. Meble wyglądają jakby przeżyły już lata swojej świetności. Porozrzucane na podłodze papiery i powywracane krzesła świadczą o tym, że ludzie uciekali stąd w panice, taranując wszystko na swojej drodze. Na ścianie naprzeciwko wejścia widać czarne ślady, jakby płomienie najpierw dosięgły tę część budynku, po czym ustąpiły. W oddali zauważam spalone biuro.

— Coś tu nie gra — stwierdza Edward.

— Jak to?

— Ktoś tutaj był. Coś się zmieniło.

— Kiedy byłeś tutaj ostatni raz? — Wlepiam wzrok w czarne smugi nad wejściem do biura. Ogień musiał pożerać wszystko w zawrotnym tempie.

— Jakiś rok temu.

— Masz dobrą pamięć — odpalam bez namysłu.

— To był sarkazm? Nie drwij ze mnie, mam fotograficzną pamięć.

— To zrób mi zdjęcie.

— Nie kąsaj kogoś, kto chce ci pomóc, Elio.

Nie odpowiadam. Tkwię w miejscu jak kołek. Nie chciałam go urazić. To miejsce wyzwala złe emocje. Powoduje, że jestem tym, kim nie chcę być. Moja wrodzona, ale uśpiona wredność ukazuje się w najbardziej stresujących dla mnie momentach. Rani przy tym nie tylko ludzi będących w moim otoczeniu, ale i mnie, ukazując w oczach innych moją osobę bez sumienia. Odczuwam dziwne ciepło w okolicach klatki piersiowej. Zaciskam pięści. Nieświadomie przekrzywiam głowę w lewo i spinam kark. To mój odruch, gdy wiem, że muszę się z czymś zmierzyć i raczej od tego nie ucieknę. Moja opryskliwość może być atutem, gdy zadziała jako system obronny. Przyodziana w jadowitą zbroję nie zostanę ranna. Tylko co jeżeli ta skorupa nie wytrzyma?

Edward wyrywa mnie z zamyślenia.

— To biuro twego ojca. Wprawdzie większość została zniszczona, ale udało mi się wygrzebać parę drobiazgów. Po prawej stronie, w szafce przed wejściem, jest karton z różnymi rzeczami. Zajrzyj tam, a ja zobaczę, czy uda mi się coś zdziałać.

Nie ma tego za wiele. Kilka książek medycznych, o architekturze czy bzdury science fiction, stos czasopism, rozbity kubek z napisem „Dla taty”, moja stara szmaciana lalka, kilka nadpalonych zdjęć. Rozpoznaję twarze. Mama, tata, Daniel z żoną i w oddali na kocu trójka dzieci — to chyba ja, Edward i jego brat. Tina kuca obok, sięgając po coś pod biurko. Trzymam w dłoni plik fotografii, wchodzę do doszczętnie spalonego pokoju. Czarne, zwęglone do połowy teczki kruszą się pod moimi butami. Z biurka zostały fragmenty drewnianych nóg. Obok metalowy szkielet obrotowego krzesła. W powietrzu nadal daje się wyczuć swąd spalenizny. Widocznie ściany głęboko nasiąknęły zapachem dymu.

— Nasi rodzice chyba byli sobie bliscy, może pracowali razem nad jakimś tajnym projektem?! — krzyczę w stronę Edwarda.

— Nie wykluczam takiej możliwości. Z tego, co mi mówili, to nasze matki znały się z sierocińca.

— Sierocińca? — pytam ze zdziwieniem.

— Nie wiedziałaś?

— Nie miałam pojęcia. — Podchodzę do niego. — Ale to by wyjaśniało pewne rzeczy.

— Jakie?

— Nigdy nie byłam dobra w opisywaniu swoich uczuć. — Patrzę na jedną z fotografii. Uśmiech matki sprawia, że jej twarz promienieje. Siedzi na krześle, na kolanach trzyma dziecko ubrane w białe śpioszki. Jej krótkie czarne włosy opasają okulary, podtrzymując je tuż nad czołem.

— Tego się trzeba nauczyć.

— Tak… Ojca nie znałam. Został po nim zaledwie wyblakły skrawek w mojej pamięci. Matka nie nauczyła mnie tego wobec innych ludzi. Chociaż bardzo się starała. Była dobrą matką, nie mam wobec niej żalu. Ona sama była chodzącą zagadką. Jej zmienny nastrój wyjawiał się w sypialni, gdy wciskała głowę w poduszkę.

— Była samotna — stwierdza Edward.

— Miałyśmy siebie nawzajem. Często słyszałam, jak płacze w nocy. A na drugi dzień potrafiła nucić radośnie w koło jedną melodię. — Zawieszam się chwilę, przerzucając kolejno zdjęcia w dłoni. — Nigdy nie pokazywała swojej słabości.

— Tak jak ty?

— Może. Wychodząc do pracy, przybierała poważny wyraz twarzy i wyprostowana zamykała za sobą drzwi. Gdy zawiadomiono mnie o jej śmierci, na początku nie czułam nic. Myślę, że przygotowywała mnie na tę ewentualność przez całe życie.

— Kim się stałaś po tym wszystkim?

— Potem było tylko gorzej. — Przesuwam butem spalony segregator, pod nim leży kolejny. — Dopiero na ceremonii ducha dotarł do mnie fakt, że ją utraciłam. Tym razem ja przybrałam pancerz, którego nikt dotąd nie zdołał zdjąć. Broniłam się, wychodząc na głupka, chociaż w środku moja dusza krzyczała o pomoc.

— To ani jej, ani twoja wina. Ona dorastała w sierocińcu. Tam nabrała pewnych dysfunkcji i przekazała je dalej. — Kieruje wzrok na mnie. — Nie możesz patrzeć wstecz.

— Wiem. — Dotykam palcami fotografii matki.

— To, kim jesteś, możesz kształtować sama. Nie pozwól, aby wytykano ci czyjeś błędy wychowawcze. Porzuć te myśli i to, co za tobą. Zacznij żyć na nowo.

— Ale jak? Jak mam to zrobić? Patrz, gdzie jesteśmy. — Unoszę dłonie, wskazując na otaczające nas miejsce. — Pośrodku konfliktu. — Wychodzę z pomieszczenia, nie czuję się w nim za dobrze.

— Elio, gdy tylko się z tego wydostaniemy, pomogę ci. Każde z nas miało zwichrowane życie. Zacznijmy je od nowa.

— Masz rację.

Edward kładzie dysk na matrycy. Szklana kula wielkości piłki golfowej zaczyna się kręcić. Czeka dłuższą chwilę, podczas gdy ja stawiam wywrócone krzesła, by zająć czymś zdenerwowane ręce.

— Cholera! — Uderza pięścią w blat.

— Co jest?

— Plików nie da się ściągnąć albo nie istnieją na serwerze. — Dłubie jeszcze trochę przy klawiaturze, ale na marne. — Wiem, gdzie mogą być. Miałem nadzieję, że pominiemy ten etap, ale niestety trzeba będzie tam wrócić — oznajmia. Na jego twarzy maluje się smutny albo raczej bolesny grymas.

— Nie ma mowy! — krzyczę. — Nie wrócę tam! Zapomnij, nie ma takiej opcji. — Krzyżuję ręce na znak protestu.

— Nie będziesz musiała — uśmiecha się tajemniczo. — Zakradnę się tam wtedy, gdy Roberta nie będzie, a że jesteśmy identyczni, nie wzbudzę w nikim podejrzeń.

— No nie wiem. To nadal jest niebezpieczne.

— Znalazłaś coś w rzeczach ojca?

— Niestety nic, a ty?

— Też nic. Daniel musiał przewidzieć, że będę tutaj szukał.

— Przynajmniej mam zdjęcie ojca — mówię i pokazuję fotografię.

Edward zerka z daleka na zdjęcie, po czym ucieka wzrokiem na wyjście z pomieszczenia. Podchodzę do niego, czekając na jego ruch.

— Nic tu po nas. Wracajmy na łódź, czeka nas powrót. A tak przy okazji…

— Aua, co to było? — Widzę, że trzyma coś w dłoni.

— Powiedzmy, że lekarstwo.

— Czy ty zawsze musisz mnie czymś kłuć? — Pocieram ramię, które po chwili zaczyna swędzieć, ale wszystkie dolegliwości nagle ustępują.

— Czyli jednak lekarz? — Zadzieram głowę, by na niego spojrzeć.

— Nie do końca. — Kręci przecząco głową.

— Ale coś w tym stylu? — Mrużę oczy i przypatruję się, oczekując wyjaśnień.

— Prawie. Ściślej, jestem genetykiem i kimś w rodzaju informatyka. Ojciec był bezlitosny w stosunku do naszego wykształcenia.

— No tak, zawsze są dobre i złe strony posiadania błękitnej krwi. — Zagryzam wargę, wiedząc, że te słowa mogły źle zabrzmieć.

— Dowcipna, nie chodziłem tylko w czarnych lakierkach. Nie miałem dzieciństwa jak z katalogu, wręcz przeciwnie. Ojciec wisiał nade mną z batem nad głową. Twierdził, że jego potomstwo może być lepsze od niego, a skoro tak, to ten potencjał może wykorzystać dla własnych celów. I tak też robił. Gdy sobie to uświadomiłem, musiałem odejść.

— W przeciwieństwie do brata?

— Jemu to odpowiadało, oni dwaj są do siebie bardziej podobni niż ja z Robertem jako bliźnięta.

— A jakie cele miał Daniel? Raczej nic dobrego z nich nie wynikało, skoro uciekłeś od własnej rodziny? — pytam, chociaż dobrze wiem, że odpowiedzieć może tylko Daniel.

— Myślę, że tego dowiemy się z modułu. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Ja również mam taką nadzieję, ale tę myśl zostawiam dla siebie.

— Wracamy?

— Zajrzymy jeszcze w jedno miejsce. — Chwyta moją dłoń i prowadzi długim korytarzem.

— Gdzie idziemy? — pytam z ciekawością.

— Do biura ojca.

— Wątpię, żebyśmy coś znaleźli. Widziałeś, że nic tu już nie zostało. Dawno cię tu nie było. Musieli wyczyścić wszystkie pomieszczenia. Jeżeli mieli coś zataić, to na pewno to zrobili.

— Być może, ale wolę się upewnić niż wyrzucać sobie potem, że nie sprawdziłem.

Docieramy do kolejnych schodów. Zaczynam czuć się nieswojo. Nie jestem przyzwyczajona do podziemi. Dreszczyku dodaje świadomość opustoszałego, martwego od lat miejsca. Odgłosy stawianych przez nas kroków odbijają się od ścian. Schodzimy piętro niżej.

— Co to było? — pytam. Ściskam mocno jego dłoń.

— Co?

— Sama nie wiem, słyszałam jakieś chrobotanie za nami. — Odwracam głowę. Pusty korytarz. Mój oddech przyspiesza.

— To pewnie stare rury, raczej nikogo tutaj nie ma. Bez obaw, chodź za mną.

Idę tuż za nim, trzymając go kurczowo za dłoń. Straszy mnie nagły huk po mojej lewej stronie. Podskakuję, chowając się za plecami Edwarda. Światła gasną.

— Edward — szepczę niespokojnie. Na nodze czuję chłodny dotyk, jakby ktoś lub coś ocierało się o moje ciało.

— Aaa! — Serce podskakuje mi do gardła. Łapię mocniej jego ramię, nieświadomie wbijając mu paznokcie w skórę.

— Cii! — uspokaja.

— Co ze światłem? — mój głos drży.

— Generator musiał paść. Był już stary.

Zapala swoją małą kieszonkową latarkę, sprawdza ciągnący się za nami korytarz.

— Większej nie miałeś? — Ignoruje moje ironiczne pytanie.

Oddala się ode mnie na kilka kroków. Kieruje światło na podłogę.

— Spójrz, to tylko rura odpadła od ściany.

— Ale przed chwilą coś mnie dotknęło… Coś lodowatego. — Serce wyrywa się coraz mocniej, stoję rozdygotana. Odczuwam dziwny niepokój.

— Nikogo tu nie ma.

— Więc co to mogło być? — pytam przerażona.

— Przeciąg. — Śmieje się.

— Nie potrafisz pocieszać.

— Zaczekaj tam, przesunę tę rurę, inaczej się o nią zabijemy w drodze powrotnej.

Mała struga żółtawego światła jego latarki pada na zardzewiały, spory kawałek żelastwa.

— Dobra Elio, ogarnij się, nie jesteś dzieckiem. To tylko twoja wyobraźnia — mówię półszeptem do siebie.

— Widzisz. — Kieruje powoli wąski jasny snop światła wzdłuż rury, przystając na ścianie na wysokości jego ramion. — Obejma musiała puścić.

Przesuwa przeszkodę pod ścianę, podczas gdy ja stoję i trzęsę się jak osika.

— Już? — pytam drżącym głosem, przestępując z nogi na nogę.

— Tak.

— To wracaj — ponaglam, rozcierając dłońmi gęsią skórkę na ramionach.

Oślepia mnie światło jego latarki.

— Nie po oczach!

— Elio…

— Co? — Zakrywam dłonią strugę światła, aby go zobaczyć. Przez chwilę widzę same zielonkawe, pulsujące kółka, gdy znikają, dostrzegam jego przerażoną minę. — Co jest!? — Otwieram szeroko oczy, wpatrując się w niego.

— Chodź tu do mnie, powoli. — Wyciąga do mnie dłoń.

— Nie ma mowy!

Obcy, męski głos za moimi plecami, tuż przy lewym uchu, wprawia mnie w osłupienie. Czyjaś lodowata dłoń spoczywa nagle na moim ramieniu, zdecydowanie wbijając w nie palce. Ogarnia mnie panika, ciało tężeje. Zaciskam mocno szczękę i napinam mięśnie. Serce łomocze jak oszalałe, powodując okropny, kłujący ból w klatce piersiowej. Atak paniki spowodowany strachem.

Część III

Edward

Przeszłości nie da się zapomnieć, wymazać czy zastąpić. W najmniej oczekiwanym czasie wraca do ciebie jak bumerang. Pojawia się ponownie tylko po to, aby ciągnąć cię w dół. Gdy trafi na zły moment twego życia, poddasz się. Po prostu ulegniesz, a wszystko, co ma sens, przestanie go mieć, bo straciłeś swą wiarę.


Czas w pracy dłuży się niemiłosiernie, szczególnie wtedy, gdy powierzone zadanie musisz wykonać jak najszybciej. Jednak gdy tylko wyściubisz swój nos poza mury biura, pędzi, jak z bicza strzelił. Nim się obejrzysz, znowu musisz wracać do pracy. Kawa za kawą, herbata za herbatą i tak na zmianę. Nieraz płyn rozleje się na stertę dokumentów albo klawiaturę komputera. Gorzej, gdy zmrużysz na ułamek sekundy oczy, a wrzątek obleje twoją ulubioną koszulę. Możesz poddać się w połowie zadania albo brnąć dalej. Niczym Edison próbujący znaleźć idealny materiał na żarnik do żarówki. Olśnienia przychodzą w najmniej oczekiwanym momencie. Wtedy, gdy najmniej się tego spodziewasz. Czasem wystarczy chwila odpoczynku lub staranne wykonywanie poleceń według protokołu. Niekiedy nawet krótka drzemka rozjaśnia umysł, sprawiając cud. Wtedy zadajesz sobie pytanie: dlaczego byłeś taki głupi i nie widziałeś tego wcześniej? Przecież to takie proste.

Edward przeciągnął swoje zastygłe kości, wykonał parę wymachów ramionami, strzelił palcami. Fotel zaskrzypiał pod wpływem jego ruchów.

— Eureka! — krzyknął na cały głos, unosząc ręce w górę, radując się.

Szkoda tylko, że był sam w półmroku, ślęcząc przed ekranem komputera. Zdjął z blatu biurka zdrętwiałe od długiego siedzenia nogi, niechcący zrzucając paczkę swoich ulubionych kukurydzianych chrupek.

— Dobra, teraz tylko to zapisać i gotowe. Spadam do domu — powiedział do siebie zadowolony. Przeczesał dłonią rozmierzwione włosy i przetarł grzbietem dłoni zaspane, opuchnięte oczy.

Jego wielomiesięczna praca nareszcie przyniosła oczekiwane rezultaty. Od dawna obawiał się, że to niewykonalne. Parę razy już się poddał. Każdą porażkę odbijał sobie tygodniową imprezą, po czym wracał i zaczynał od początku. Studiował dokładnie każdy wynik i badał na nowo w nadziei, że kiedyś się uda. I dziś to się stało. Zwycięstwo przyniosło ogromną dawkę emocji. Kofeina już dawno przestała na niego działać. Sukces przypomniał mu, czym jest nagłe pobudzenie organizmu.

Nie zdawał sobie sprawy z tego, że był obserwowany. Zapracowanie oraz nieodparta chęć odkrycia, stępiły mu niektóre zmysły. Może gdyby nie zarywał nocy i zdołał odpocząć, wychwyciłby nagły ruch kamer w rogach sali. Wtedy jego losy potoczyłyby się inaczej.

Nieświadom tego, co go czeka, zabrał swoje rzeczy i pojechał do domu na zasłużony długi sen w wygodnym łóżku.

— Co my tu mamy? — Robert uśmiechnął się do siebie, dokładnie przeszukując dane komputera. — Ojcze, Ed chyba zakończył swoją pracę.

Rozległ się szmer krótkofalówki.

— Jesteś pewien?

— Tak. Cieszył się jak małe dziecko — zaśmiał się. Przeglądał zawartość folderów na ekranie.

To nie była zazdrość. Robert już w dzieciństwie zauważył, do czego zdolny jest człowiek. Jakich czynów może się dopuścić, aby dostać to, czego zechce. Robert widział potencjał Edwarda, który był zdolniejszy, inteligentniejszy. Każdą jego zaletę mógł doskonale wykorzystać na własny użytek.

— Sprawdź wyniki — nakazał ojciec.

— Są kompletne. Jednak miałeś racje, jego umysł jest złotem.

— Doskonale. Możemy wejść w ostatnią fazę.

— A już myślałem, że nigdy mu się to nie uda — dodał Robert.

— Więcej wiary, synu. Przynieś mi to.

— Wiara nie ma tu nic do rzeczy. — Wyłączył krótkofalówkę. — Zobaczymy, na co się jeszcze przydasz, braciszku — powiedział do siebie kpiącym głosem.

Skopiował potrzebne informacje na nośnik. Zatarł ślady mogące wskazywać na czyjąś ingerencję i pojechał prosto do domu ojca.

Sen był najlepszą nagrodą za osiągnięcie celu wyczekiwanego od lat. Z samego rana Edward zgolił brodę na znak zwycięstwa. Patrzył uważnie w lustro, ściągnął brwi, unosząc przy tym podbródek. Teraz jego twarz wyglądała młodziej — była identyczna jak jego brata. Nie spodobało mu się to, ale nie miał na to wpływu. Narzucił na siebie skórzaną, czarną kurtkę, wsiadł na swój motocykl i pognał do laboratorium, znacznie przekraczając dozwoloną prędkość. W końcu mógł się rozkoszować jazdą, jego myśli były klarowniejsze. Jeszcze parę testów i upragniony urlop będzie w zasięgu ręki. Przywitał się przy bramie ze stróżem. W pomieszczeniu socjalnym, którego ostatnio był częstym bywalcem, nalał sobie duży kubek czarnej kawy, po czym zalał ją odrobiną niskotłuszczowego mleka.

— Kiedyś muszą nadejść jakieś zmiany, zacznijmy od kawy — powiedział do siebie. — To do dzieła!

Z radością ruszył w kierunku swojej pracowni.

— Cześć Edward, widzę zmianę na twarzy, czyżbyś nareszcie spał w domu? — zapytał strażnik. Od miesięcy pracował na nocnej zmianie, nieraz ucinał pogawędki z Edwardem przy wspólnej kawie, zajadając się kruchymi ciasteczkami.

— Musiałem zrobić ze sobą porządek– zaśmiał się, spojrzał na zegarek. — Uciekaj stąd. Amelia pewnie już na ciebie czeka. Pozdrów ją ode mnie.

— Faktycznie, już na mnie czas. Miłego dnia. Wpadnij do nas w wolnej chwili — dodał, po czym zamknął za sobą drzwi.

Wszedł do jednej ze swoich ogromnych pracowni, w których przeprowadzał dotychczasowe badania.

— Witaj Henryku. Widzę, że jesteś równie podekscytowany jak ja. — Uśmiechnął się i uruchomił swój komputer odciskiem dłoni na powłoce biurka. Oczy aż promieniały mu z zadowolenia.

— Dzień dobry, nie ma pan pojęcia jak bardzo. — ucieszył się młody asystent. Jego ekscytacja spowodowała zaczerwienienie policzków na jego bladej skórze. — Nie spodziewałem się, że ten dzień kiedyś nadejdzie. — Wyszczerzył zęby. W ręku trzymał długą pipetę.

— Widzę, że jesteś gotowy do prób. — Edward odstawił kubek w bezpieczne miejsce. Ostatnio zbyt często zdarzało mu się wylewać kawę. Z zadowolenia potarł dłońmi. — Myślę, że dzisiaj zaczniemy od małpek, potem przejdziemy do innych gatunków. Jestem dobrej myśli. Jeżeli wszystko potoczy się tak, jak zaplanowałem, będziemy blisko uratowania tych pięknych stworzeń.

— To by było naprawdę coś — dodał Henryk, wypuszczając przezroczystą ciecz z pipety na laboratoryjne szkiełko mikroskopu.

Upijając łyk kawy na pobudzenie, Edward włączył na ściennym ekranie symulację postępu jego badań i podszedł z uśmiechem do ogromnej klatki na końcu sali.

— Witaj Ewo, nadszedł wielki dzień. Pewnie ucieszysz się tak samo, jak my.

Otworzył metalowe drzwiczki, wziął małpkę na ręce. Głaszcząc jedną dłonią jej brązowe futro na głowie, drugą ręką sięgnął po kiść bananów z przenośnej lodówki.

— Przyniosłem wczoraj specjalnie dla ciebie.

— Rozpieszcza ją pan. — Asystent poprawił czarne oprawki okularów zsuwające się co jakiś czas z jego nosa.

— Nie słuchaj go. — Mówił do niej tym samym tonem, jakim zwraca się do małego dziecka, by je rozbawić. — Doskonale wiemy, że to twój ulubiony smakołyk. Prawda?

Ewa obróciła głowę w stronę Henryka, wystawiając do niego swój długi język.

— To nie fair — pokiwał w jej stronę palcem. — No dobra, wygrałaś. Jutro przyniosę ci coś lepszego. Zobaczymy, komu pokażesz ten jęzor. — Henryk oddał jej, wystawiając swój język.

— Piękny dowód ukazujący nasze pochodzenie — zaśmiał się Edward.

— Bardzo zabawne. Chyba jej pan nie puści?

— Przeciwnie, musi się wybiegać. No mała, schodzimy, tylko nie narozrabiaj — pogroził palcem.

Ewa spojrzała na niego niewinnymi oczyma, po czym wspięła się na krzesło i usiadła, zajadając się smakołykiem.

— Jeśli znowu zbije moje fiolki, to obiecuję, że moja osoba cofnie się do czasów ewolucji i da jej popalić. — Znowu poprawił spadające okulary zdenerwowaną dłonią.

— Oj nie przesadzaj. I wyposaż się w soczewki. Okulary ci spadają.

— Są w porządku.

— Poprawiasz je co kilka minut. Kup soczewki, noś je przynajmniej w laboratorium. Będzie ci wygodniej.

— Może ma pan rację. Ilekroć chcę zajrzeć w mikroskop, zsuwają się i wpadają na urządzenie. — Zdjął okulary i przetarł krawędzią bawełnianej koszulki zabrudzone szkła. — Czy ona musi tutaj biegać? Rozprasza mnie. Nie cierpię, gdy dotyka mnie tymi dziwnymi łapskami.

— Chyba się nie polubiliście, co? — Spojrzał na małpkę i pogroził palcem. — Ewa musi się rozluźnić, zanim zaczniemy badania. Źle znosi widok igieł, trzeba ją udobruchać.

— Ja bym ją związał pasami. — Nachylił się do oka mikroskopu.

— Taki młody, a już sadysta — pokręcił głową Edward.

— Wcale nie! — oburzył się. — Po prostu ona za mną nie przepada.

— Trzeba było nauczyć się wbijania igieł.

— Nie miałem pojęcia, że w pierwszym dniu pracy czeka mnie reanimacja jakiejś małpy.

— Świat jest pełen niespodzianek. Przynajmniej nie ma nudy.

— Na pewno. Nie, gdy ona chodzi koło mnie.

Edward zaniósł się głośnym śmiechem. Ta urocza małpka była jego ulubienicą. Nie traktował jej jak obiektu badań. Była wierniejsza niż pies, może i dużo hałasowała, ale nie mógł narzekać na nudę.

Dni mijały. Kolejny etap jego pracy był niewiele lżejszy od poprzedniego. Ewa zachorowała nazajutrz po wstępnych testach, co spowodowało odrzucenie wszczepionych danych i przestój w pracy do czasu jej wyleczenia. Parę tygodni po sukcesie, Edward usnął z przepracowania w jednej z pracowni. Obudził go dźwięk rozbijanego szkła. Podniósł głowę z biurka i wyprostował się. Na zegarku dochodziła prawie druga w nocy. Przetarł zaspane, lekko przekrwione oczy i znowu usłyszał ten dźwięk. Zaniepokojony poszedł za jego źródłem. Trzaski dobiegały z drugiego skrzydła, jednak dziwne szepty i krzyki w oddali bardziej go zainteresowały. Nie wytrzymał i po cichu zakradł się w kierunku, z którego dochodziły rozmowy. Minął pracownię informatyczną i stróżówkę oddzielającą dwa skrzydła. Za jego plecami rozległ się stukot ciężkich butów.

— Pan jeszcze tutaj? — Zaskoczył go strażnik robiący obchód.

Przeszedł go dreszcz. Już dawno nie czuł takiego napięcia, ostatni raz zdarzyło mu się, gdy ojciec nakrył go na obściskiwaniu młodej asystentki w pomieszczeniu socjalnym.

— Ach tak, zostawiłem coś w biurze, ale nie wiem gdzie podziałem kartę. Zmęczenie daje chyba o sobie znać. Możesz mi otworzyć?

— Oczywiście. — Strażnik odblokował drzwi opaską magnetyczną na nadgarstku. Czerwona naszywka z unikatowym numerem przypisanym dla danej osoby na ramieniu oznaczała, że jest strażnikiem najwyższej rangi, mającym dostęp do prawie każdego pomieszczenia w budynku. — Proszę. Ach, bym zapomniał… Jeszcze jedno: pański ojciec kazał przekazać panu z samego rana pewną wiadomość, ale skoro jest pan tutaj, to przekażę teraz, żeby nie zapomnieć. — Zanurzył palce w kieszeń przy udzie swoich bojówkowych spodni. — Koperta i dysk. Dobranoc, panie Robercie.

— Dobranoc — odpowiedział Edward, odbierając z jego rąk przedmioty.

Z zaciekawieniem przewracał w dłoniach zaklejoną kopertę i mały dysk wyglądający jak szklana kulka. Gdy strażnik się oddalił, poszedł w stronę kolejnych drzwi. To, co zobaczył za nimi, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Za ogromną szybą znajdowała się sala, a w niej sześć łóżek, na których leżały kobiety. Trzy z nich wyglądały na ciężarne. W pomieszczeniu tuż przy oknie znajdował się komputer, a na jego ekranie wyświetlane były parametry życiowe pacjentek.

— Co jest, do cholery? — mruknął do siebie ze złością. Zaczął szperać w szufladach biurka. Obok monitora zauważył stację na dysk, umieścił szklaną kulkę na matrycy do odczytu. Dane błyskawicznie wgrały się do komputera. Przetarł oczy ze zdumienia, sam nie wierzył w to, co widzi. Wszystkie badania, które prowadził, znajdowały się na tym dysku. Jego własny ojciec wykradł jego wyniki i testował je na tych kobietach. Manipulował genami w łonie matki. Na dysku Edward znalazł coś jeszcze: listę nazwisk. Jedno z nich najbardziej przykuło jego uwagę.

Przed wyjściem zamknął program i schował dysk. Odpalił swój motocykl i pełen gniewu pojechał prosto do ojca. Po przeprowadzce rzadko tu zaglądał. Tylko wtedy, gdy musiał. Jego relacje z ojcem nie były takie, jak by tego chciał. W przeciwieństwie do relacji z matką. Były chłodne i obojętne. Po jej śmierci Daniel pogrążył się w pracy, nie zwracając uwagi na potrzeby jego dzieci. Najstarsza z trójki dzieci — Tina, zawsze chodziła własnymi drogami. Od zawsze wiedziała też, że nie zamierza zostać jednym ze szczurów laboratoryjnych ślęczących nad szklanymi naczyniami w białych rękawiczkach. I chociaż ojciec robił jej wyrzuty z tego powodu, nieraz zakazując jej wyjścia poza mury domu, ona wymykała się po cichu, robiąc to, co uwielbiała — imprezowała, nawiązując mnóstwo nowych znajomości i przyjaźni. W ten sposób nie musiała przebywać w podziemiach, by wiedzieć, co się tam dzieje. Robert w przeciwieństwie do swojej siostry od początku stał u boku Daniela, licząc na przejęcie jego imperium w przyszłości. Bliźnięta dostały identyczne wykształcenie, ale tylko jedno z nich wykazywało się zdolnym umysłem. Po fali zazdrości, jaką Robert obdarzył Edwarda, i po sporach nad wspólnymi badaniami, mężczyźni zdecydowali o rozdzieleniu się. Wtedy wszystko się zaczęło. Robert zrozumiał, że nie wygra z jego umysłem.

Edward stanął na żwirowej wysepce, wyłączając silnik motocykla. Dostrzegł zapalone światło w gabinecie na piętrze. Daniel widocznie jeszcze nie spał, jeżeli w ogóle kiedykolwiek mógł spokojnie spać. Nie pukał, przecież nie musiał, to był również jego dom. Otworzył sterowaną głosem blokadę drzwi, z jego gardła kipiał gniew i rozgoryczenie. Przeszedł szybko ogromny salon, który emanował chłodem i prostotą aranżacji. Zimne, białe kafle z szarymi mazajami stapiały się z barwą ścian i długiej kanapy w samym centrum pomieszczenia. Wyglądał, jakby nikt w nim jeszcze nie przebywał, nieskazitelna czystość sugerowała codzienną pracę sprzątaczki lub brak zainteresowania domownika tym pomieszczeniem. Edward, nie zwracając uwagi na nowy wystrój, wspiął się szybkimi susami po schodach prosto do gabinetu.

— Czy ty do reszty oszalałeś!? — wrzasnął, pchając z impetem drzwi, które odbiły się od ściany tak, że klamka zrobiła w niej dziurę. — Oczywiście, Daniel i jego kochany syn. Witaj, Robercie! Nie spodziewałem się tego, a w sumie mogłem. Chyba jesteście nienormalni, kradniecie cudzą własność i myślicie, że wam to ujdzie płazem!?

Daniel przez chwilę patrzył na swojego syna jakby delektował się jego oburzeniem, po czym wrócił wzrokiem na dokumenty leżące tuż przed nim. Nagle twarz nie zdradzała już żadnych emocji.

— Chyba nie myślałeś, że pod moim dachem będziesz robił, co zechcesz? — zapytał spokojnie, przewracając arkusz na drugą stronę.

— Myślałem, że jesteś mądrzejszy, ale teraz rozumiem, co matka miała na myśli, sugerując mi ucieczkę od ciebie. Żałuję tylko jednego, zanim odeszła — nie posłuchałem jej wtedy, a powinienem! — Zrobił krok w stronę biurka, po czym zatrzymał się, patrząc na ojca ze wściekłością. Cisnął dłonie do kieszeni skórzanej kurtki. — Mógłbyś chociaż popatrzeć mi w oczy, gdy do ciebie mówię!

— Cóż braciszku, już nam nie jesteś potrzebny, więc możesz wylewać swoje żale gdzie indziej. — Robert skrzyżował ręce na piersi i wlepił w niego wzrok tak, jakby czekał na jego wybuch i odwet.

— Mylisz się!

— Jestem pewny.

Edward odwrócił się i zatrzasnął za sobą drzwi. Usłyszał śmiech swojego brata.

— Idioci! — krzyknął oburzony, mając nadzieję, iż dotarło do ich uszu.

Tego poranka nie mógł zaliczyć do najlepszych. Po wczorajszej kłótni wrócił do domu, wypił parę piw i usnął na kanapie. Wcześnie rano obudził go upadek wibrującego telefonu. Ręką wymacał na podłodze ekran i palcem aktywował rozmowę.

— Proszę pana?! Ed? Edward?! Żyje pan?! — krzyczał podenerwowany Henryk.

— O matko, która jest godzina? I czemu się tak drzesz? — Leżał na brzuchu z twarzą przyciśniętą do skórzanego siedzenia kanapy, skierowaną w stronę telefonu. Oczy nadal miał zamknięte. Chciał dalej spać, ale głos asystenta przyprawiał go o zawroty głowy.

— Dobrze pana słyszeć.

Jego rozmówca odsapnął z ulgą.

— Jeszcze pożyję, o ile mi głowa nie pęknie od twoich wrzasków.

— To dobrze, już myślałem, że był pan w środku…

— Dobra, uspokój się, gdzie miałem być? — Edward podniósł się z kanapy. Jedną ręką złapał za telefon, a drugą masował pulsującą skroń. — Wiesz, chyba mam niezłego kaca, więc proszę cię, mów powoli.

— W laboratorium ktoś podpalił część skrzydła B. Na szczęście nasze ocalało. Chciałem tylko sprawdzić, co z panem.

— Już sprawdziłeś. Jutro zgłosisz się do mojego brata… — przerwał na chwilę, nabierając głęboko powietrza. Spojrzał w okno, pilotem otworzył żaluzje. Zmrużył oczy, promienie słońca oślepiły go na ułamek sekundy. — Przydzieli ci nowe stanowisko. Niestety nie mogę wrócić do laboratorium. Znasz procedury. Musisz jeszcze zgłosić się do punktu kontrolnego, inaczej będziesz miał kłopoty.

— Co się stało? Dlaczego mam pracować u Roberta? To nie jest dobry pomysł.

— Nie mogę tego teraz wyjaśnić. Dla twojego dobra lepiej, żebyś nie mówił nikomu o naszych dalszych pracach. Wyczyść dyski i zapomnij o testach.

— Dobrze. Jutro z samego rana wszystko usunę. Wie pan, że zawsze może na mnie liczyć?

W telefonie rozległ się głos alarmu rozkazujący udanie się do punktu kontrolnego.

— Dziękuję Henryku. Zgłoś się do strażników, potem możesz iść do domu.

Rozłączył się szybko. Próbował spokojnie ochłonąć. W powietrzu unosiły się opary alkoholu. Zacisnął dłoń na telefonie i starał się poukładać myśli. Na stole zauważył kopertę oraz dysk. Zaparzył mocnej kawy. Odprężył się po dawce kofeiny. Postukał palcami w szklany blat stołu. Koperty już dawno wyszły z mody. Główkował przez chwilę, dlaczego ojciec posłużył się kawałkiem papieru, aż w końcu odważył się na otwarcie białej koperty sygnowanej fantazyjnym tłoczeniem „D.L.” na wierzchu otwieranej części. Nie znalazł tam jednak żadnych sekretów, tylko kartkę z alfabetycznym spisem kobiecych imion i nazwisk. Było ich około czterdzieści i znowu to jedno: Elia Madej. Nie myślał, że je jeszcze kiedyś zobaczy. Uświadomił sobie, dlaczego posłużył się kartką. Można ją spalić i ślad po niej zniknie razem z zawartą na niej informacją. W przeciwieństwie do tego, co zapiszemy na elektronicznym urządzeniu. Na nim zawsze pozostanie ślad. Niezależnie od tego, czy wszystko usuniemy, informatyk jest w stanie odtworzyć jego zawartość. Edward również to potrafił.

Otworzył zawartość dysku na swoim komputerze i ponownie przejrzał zawarte w nim dane. Były tam trzy pacjentki ciężarne, które wczoraj widział w szpitalu i trzy przyjęte z urazem, wprowadzone w śpiączkę farmakologiczną. Przy nazwisku Elii dopisano: projekt zakończono pomyślnie. Edward znalazł w jej karcie jeszcze jeden plik, opis choroby ośmioletniego dziecka. Z testów wynikało, że była jedynym możliwym dawcą nerki dla chłopca. Z wyników badań domyślił się, że musi być z nim blisko spokrewniona. Nie potrafił uwierzyć, że jego ojciec okazał się takim zimnym draniem. Jeszcze bardziej nie mógł uwierzyć, że jego brat mu w tym pomaga. Obydwaj odrzucili go i wykorzystali, a on nawet nic nie podejrzewał. A teraz jeszcze ta sprawa z Elią.

Usłyszał zgrzyt zamka, wyprostował się i ruszył szybko w stronę drzwi, ale Robert go uprzedził. Wszedł nieproszony, nie przywitał się, z daleka namierzył wzrokiem dysk.

— Co jest? Czego chcesz? Nie umiesz pukać?

— Nie muszę — odparł jego brat, po czym zaniósł się szyderczym śmiechem.

— Wyjdź! Nie chcę z tobą walczyć, ale jak mi nie powiesz, co jest grane, to nie ręczę za siebie.

— Chyba nie myślisz, że ot tak ci wszystko powiem? Gówno będziesz wiedział! — rzucił przez ramię, idąc w kierunku stołu. Nie spodziewał się podłożonej przez brata nogi. Upadł z impetem na kolana, ledwo zdążył podeprzeć się dłońmi o posadzkę, obrócił głowę w stronę Edwarda i ruszył jak opętany z wyskoku, z zaciśniętą pięścią.

Bili się od dziecka, każda ich walka wyglądała tak samo. Nie było wygranego ani przegranego. Wyglądało to bardziej jak walka z samym sobą. Jak walka z własnym odbiciem. Ale tym razem było inaczej, bo nie byli to już ci sami bracia. Może nadal identyczni, ale zupełnie różni, jak dwie obce sobie osoby. To nie była nienawiść wobec siebie nawzajem, tylko przekleństwo urodzenia się w złych czasach i rodzinie.

Ostrze noża wbiło się w plecy Edwarda, a głowa jego brata powędrowała na szklaną witrynę, roztrzaskując jej ozdobne drzwiczki. Odłamek szkła wbił się w ramię Roberta. Obaj sapali i jęczeli z bólu. Edward wyciągnął nóż ukryty za paskiem spodni i przyłożył go bratu do gardła, nacinając skórę tuż obok jabłka Adama.

— Mów, bydlaku! — wycedził przez zęby, nabierając łapczywie powietrza. — Dlaczego Elia?

Robert zaśmiał się głośno, patrząc mu głęboko w oczy.

— Wiedziałem, że będziesz jęczał o tę babę, sam bym ją… no wiesz, ale mam inne plany. Chcesz, to wbij ostrze głębiej — zachęcał, zadzierając brodę do góry i naciskając szyją na połyskliwy szpic. — Wiem, że nie jesteś do tego zdolny. No dalej! Pokaż, jaki z ciebie bohater! Tylko jedno pchnięcie i kłopot z głowy!

— Nie jestem tobą!

— Tak też myślałem. Jesteś tchórzem.

— Ma być dawcą? Dla kogo? — Edward przekręcił nóż tak, że jego wierzchołek opierał się tuż przy tętnicy szyjnej Roberta. Wystarczyłby niekontrolowany ruch, a wbiłby się, pozbawiając go życia.

— Och! Braciszku, myślałem, że jesteś mniej tępy. Dla naszego brata.

— Brata?

— Tak, tak. Karol jest nieślubnym synem ojca. No wiesz, bzykał się na boku z jej matką, a teraz ja po nim sprzątam.

— Łżesz! — Złapał za koszulkę Roberta tuż przy dekolcie, szarpiąc ją.

— Nie musisz mi wierzyć. Chłopak niestety umiera, z chęcią zostawiłbym go na pastwę losu, ale znasz ojca. Uparł się. — Poczuł mocniej ostry czubek noża na skórze. Strużka krwi popłynęła wzdłuż karku, wsiąknęła w bawełnianą koszulkę, tworząc małą brunatną plamę.

— Dlaczego Elia? — nie odpuszczał.

— Pracuje dla korporacji już cztery lata. Na początku miała być tylko dawcą, ale pomyślałem, że nada się do czegoś innego. Idealny materiał dla twoich badań, które były, o dziwo, bardzo obiecujące. — Wyszczerzył zęby.

— Coś ty jej zrobił?!

— Uspokój się. Dobrze wiesz, że nie lubię marnować czegoś, czego nie wykorzystałem do końca. Pokładałem ogromną nadzieję w tym projekcie. Nie posłużyłem się nią jeszcze, ale kto wie? Może zrobię z niej użytek… Kto wie… — prychnął.

— Dotknij ją, a cię zabiję!

— Nie zrobisz tego, doskonale o tym wiesz. Teraz lepiej spójrz w dół, braciszku. — Robert trzymał w ręku pistolet skierowany w brzuch brata. — Odłóż nóż, a ja zabiorę to, po co przyszedłem i znikam. Radzę się trzymać od tego z daleka, w przeciwnym razie Elia może mieć, jakby to powiedzieć, mały wypadek.

Gdy Robert odjechał, Edward opatrzył ranę na plecach, pozbierał swoje rzeczy i pospiesznie wyruszył z nadzieją, że znajdzie ją i wyciągnie z niewoli. Pod osłoną nocy zakradł się z powrotem do laboratorium. Spóźnił się, już dawno jej tam nie było. A wszelkie dowody na jej przybycie tam zostały zniszczone. I chociaż poczuł się winny całej sytuacji, doskonale wiedział, że to nie koniec. Wręcz przeciwnie, gra dopiero się rozpoczęła. W drodze powrotnej zahaczył o bar Tiny. Siostra zawsze wiedziała, czego pragnął i co mu najlepiej zrobi.

— Kogo niesie w moje skromne progi? Albo się naprawdę za mną stęskniłeś, chociaż w to wątpię, albo dostałeś porządnego kosza — stwierdziła, stawiając na barze mocnego szota. — Nie pytaj, co to jest, tylko wal do dna i głowa do góry. Nie ta, to inna.

— Wiesz, że zawsze tęsknię całym sercem. — Mrugnął do niej okiem. — Ale tym razem to twój brat przysparza mnie o zawrót głowy. — Opróżnił kieliszek za jednym razem, wlewając do gardła, i postawił pusty z impetem na barze. Nie rozkoszował się nim, przypominało to bardziej chęć szybkiego upicia się.

— Czyli twoja twarz to nie efekt makijażu? — zażartowała. — O co poszło tym razem? Bo chyba nie o elektroniczne zabawki?

— Tina…

— Tak? — podniosła na niego wzrok.

— Co wiesz o zamiarach Roberta wobec Elii?

Tina stanęła plecami do blatu, myjąc kufel, zawahała się przez chwilę, prawie tłukąc jedno z naczyń.

— Co? Niby co mam wiedzieć? — Nie udało jej się sfałszować poważnego tonu swojego głosu.

— Masz bar, do cholery, więc wiesz. Połowa ludzi siedząca tutaj pracuje u ojca, gadaj!

— Ciszej, bo wystraszysz klientów — zwróciła mu uwagę Tina. — Chyba już wiesz, skoro pytasz. Liczysz, że potwierdzę?

— Nie wiem, na co liczę, może na inną wersję.

— Nie łudź się, nie ma innej wersji. — Podeszła bliżej, aby nikt nie słyszał i oparła się o ladę. — Podobno przeprowadzali badania już na samym początku, kiedy miałeś pierwszą próbkę swoich wyników. Wszczepiali stymulatory zwierzętom, ale nie wychodziło im, ciąże były zagrożone. Dopiero niedawno im się udało, podobno jest jakaś lista kobiet, na których ma być przeprowadzone doświadczenie. Nie mam pojęcia, co oni tworzą. Może armię? — zaśmiała się.

— Może… — Wypił drugi kieliszek jednym haustem. Poczuł lekkie palenie w przełyku.

Zaobserwował dwóch mężczyzn siedzących na wysokich barowych stołkach po lewej stronie, bacznie obserwowali jego ruchy. Domyślił się, że ojciec i brat nie mają zamiaru zostawić go w spokoju.

— Dowiem się tego — dodał. — Co jeszcze wiesz?

— Wykorzystali Elię, ale to nie koniec. Na razie jest tak, jak zakładałeś, nie znam się na tej waszej biologii, wolę chemię gardłową. No i jeszcze pozostaje sprawa Karola.

— Co z nim? — Wrócił spojrzeniem na siostrę. Był wściekły na całą tę sytuację.

— On umiera — zaczęła niepewnie. — Edward, ona ma być dawcą nerki. Nasze spory nie powinny być przyczyną jego śmierci. Tylko ona może mu pomóc — przerwała na chwilę, żeby nabrać powietrza. — Wiesz, podobno da się żyć z jedną nerką, więc nie ma o co krzyczeć.

— Wiem doskonale, ale wątpię w ich dobre zamiary. Za tym kryje się coś jeszcze. Karol to tylko pretekst. Niewinna marionetka.

— Co oni knują? Ciężko czegokolwiek się dowiedzieć, musiałabym upić tę bandę idiotów w barze, by coś z nich wyciągnąć.

— Na pewno nic dobrego. A Robert?

— Znasz go lepiej niż ja. Jest, jaki jest i się nie zmieni. Nie odpuści. Jak go znam, to zamknąłby swoje „zwierzątka” w klatce i wykorzystał jako inkubatory.

Edward rzucił na nią badawcze spojrzenie.

— Inkubatory?

— To jest chore, wiem. Ciekawe, skąd chcą wziąć… No wiesz… Chyba nie czekają na cud w stylu niepokalanego poczęcia. Nic jej nie będzie, nie martw się, to duża dziewczynka. — Pogłaskała go dłonią po policzku, a potem lekko klepnęła.

— Nie jestem tego taki pewien.

— Edward proszę cię, tylko nie narób głupstw — ostrzegła błagalnie.

— Zobaczymy.

Dwa tygodnie później zobaczył Elię przy lustrzanym gmachu. W pośpiechu, z rozwianymi kasztanowymi włosami, biegła w stronę wejścia, gubiąc po drodze kartki. Była bezbronna i nieświadoma niczego. Jej życie nieuchronnie zmierzało w jednym kierunku. Zawahał się, czy podejść. Zrobił krok w jej stronę, ale szybko się wycofał. W głębi duszy tego pragnął, ale wiedział, że nie może. Nie chciał jej narażać na niebezpieczeństwo. Musiał się skupić na czymś innym.

Przystanął na skraju chodnika, dzieliła ich tylko ulica. Wcisnął dłonie do kieszeni kurtki i opuścił głowę.

— Nie teraz, jest za wcześnie. Na wszystko przyjdzie odpowiedzenia pora.

Był spokojny, że jest cała. Miał świadomość, że nie może się z nią przywitać. Nie miał innego wyjścia niż znaleźć inny sposób. Wiedział, że jego badania się nie zakończyły. Mają defekt, który ona ma w sobie. Dopóki tego nie naprawi, będzie trzymał się od niej z daleka. Na razie jest bezpieczna.

Część IV

Obcy

— Kim jesteś? — pyta Edward, oślepiając intruza skupionym światłem latarki.

— To chyba ja powinienem zapytać, co tu robicie? To nie miejsce na miłosne schadzki — odpowiada nieznajomy.

Czuję drżenie jego lodowatej dłoni.

— Już wychodziliśmy — uspokaja Edward.

— Wybraliście zły kierunek. — Nieznajomy zaciska swoją dłoń na moim ramieniu.

— A ty złe miejsce! — odpalam, starając się uwolnić z uścisku.

— Elio! — upomina wymownie Edward.

— Pyskata jesteś! — Dłoń napastnika mocniej szarpie za moje ramię.

— Szukaliśmy czegoś — mówi Edward spokojnym tonem.

— Tutaj nic nie ma, wszystko zostało zniszczone.

— Skąd wiesz? — pytam.

— Mieszkasz tu? — drąży Edward.

— Może… Zależy kto pyta.

Tajemnicza postać nie daje za wygraną.

— Edward Lloyd — mówi pewnym głosem.

— Syn Daniela? — Intruz prostuje się, w jego głosie słychać zdumienie. — Jeszcze Lloydów mi tutaj potrzeba. Czego chcecie?

— Aua… — syczę, gdy intruz wbija palce w mój mięsień.

— Wybacz, nie chciałem. Jesteś tym złym czy dobrym?

— Dobrym — odpowiadam za Edwarda, mając nadzieję, że napastnik odpuści.

— I mam ci, kochana, uwierzyć na słowo?

— A masz inne wyjście?

Nastaje cisza. Nieznajomy wypuszcza mnie z uścisku. Wracam powoli do Edwarda, chowając się za jego plecami. Mężczyzna wygląda na pięćdziesięciolatka, na jego twarzy maluje się zmęczenie. Stare, znoszone ubrania pachną świeżo, jakby wyciągnięte prosto z pralni. Widocznie nie mieszka w mieście, chociaż musi skądś mieć żywność.

— Po co tu przyszliście? — mężczyzna nie ustępuje.

— Szukamy dokumentów sprzed wypadku. Czegokolwiek, co mogłoby nam pomóc w odnalezieniu odpowiedzi — mówi Edward.

— Wszystko, co było, zostało zabrane. Daniel sam tego dopilnował.

— Co pan tu robi? — pytam.

— Szczerze mówiąc, żyję tu… To znaczy mam mały domek w głębi lasu. Tutaj przychodzę czasem po materiały. Domy pracownicze były budowane około 30 lat temu. Po zimie w dachu powstała dziura, a to miejsce to kopalnia wszystkiego, czego mi trzeba.

— Dlaczego nie przeniósł się pan razem z resztą pracowników? — dopytuje Edward.

— Po tym co się stało? I tak nie mogłem dłużej dla niego pracować.

— Po wybuchu? — pytam, nie wiedząc, o co mu chodzi.

— I tak, i nie. Po śmierci żony nie potrafiłem się pozbierać. Daniel zabrał mi wszystko, co kochałem. Pożar był moim wybawieniem. Nikt nie wie, że żyję. Uciekli w popłochu, zabierając najważniejsze rzeczy. Oni zamknęli ten rozdział, ja również, i dobrze mi z tym.

— Współczuję straty. Mój ojciec również zginął. Wiem, że to co innego. Wszyscy cierpimy na swój sposób. — Staram się pocieszyć.

— Tylko nie Daniel. — Wzrok mężczyzny ukazuje głęboki żal.

— Przeciwnie — zaczyna Edward. — Jego żona, moja matka, zmarła przez Daniela. Okropnie się czuję z tym, co zrobił i dalej robi mój ojciec.

Zapominam, że dla Edwarda to może być bardziej bolesne niż myślę. Chociaż nie daje tego po sobie poznać, wiem, że odbiło się to na jego psychice. Na początku myślałam, że jego zachowanie wobec mnie jest obojętne, ale z czasem dostrzegłam, jak doskonale potrafi się maskować.

Staruszek wzdycha, widać, że brakuje mu kontaktu z ludźmi. Jego brązowe oczy wypełnione są ogromnym smutkiem, ich blask zniknął pewnie lata temu. W głębi duszy jest mi go żal. Nie czeka go już w życiu nic, co może dać mu radość. Teraz zrozumiałam, sama muszę pomyśleć o tym, co dla mnie jest ważne. Jak dotąd żyłam w stagnacji przekonana o porażce własnego życia. Przecież to nie koniec, kiedy masz dwadzieścia dziewięć lat świat stoi przed tobą otworem. Los zakpił z mojego dzieciństwa. Muszę szybciej dokonać wyboru dalszej drogi. W przeciwnym wypadku na starość zostanę sama tak jak stojący przede mną człowiek.

— Zaprowadzę was do biura, ale jak mówiłem, wątpię, abyście cokolwiek znaleźli.

Mija nas. Ruszamy za nim. Podchodzę bliżej mężczyzny.

— Tak z ciekawości zapytam. Padł agregat czy wyłączył pan go celowo? — pytam nieznajomego.

— W ciemnościach mam przewagę. — Uśmiecha się do mnie.

— Można go włączyć? — pytam, skręcając w prawo.

— Jak dotrzemy do biura, zostawię was, w drodze powrotnej włączę prąd.

— Będziemy wdzięczni — dodaje Edward.

Błądzimy kilka minut po korytarzach, przedzierając się przez upiorną ciemność.

— To tutaj — oznajmia nieznajomy.

Drzwi są otwarte. W ciemnościach nie udaje się niczego znaleźć. Co chwilę potykam się o jakieś przedmioty leżące na podłodze.

— Ostatnio jak tutaj byłem, drzwi były zamknięte — stwierdza Edward.

— Niedawno grupa twojego brata przeczesała ten teren ponownie, zabierając wszystko.

— Wie pan coś więcej na temat wypadku? — pytam.

— Niewiele. To był pożar spowodowany wybuchem w jednym z biur.

— I dlatego uciekli? — pytam zdziwiona. — Przecież można było wyremontować pokój i wrócić do życia.

— Chodziły pogłoski o jakichś tajnych badaniach.

— Przecież wszystko, co tutaj robiono było tajne, prawda? — pytam.

— Masz rację — zgadza się Edward.

— Jeśli nie macie nic przeciwko, wrócę do domu. Muszę naprawić dach przed kolejną ulewą.

— Dziękujemy za pomoc — zwraca się Edward do mężczyzny.

Nie znaleźliśmy nic, co mogłoby nam pomóc w odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Na półkach zostały tylko nieprzydatne gazety i puste kartony. Cały elektroniczny sprzęt i dokumentacja zniknęła. Mężczyzna również nie był w stanie zbyt wiele wyjaśnić. Mam wrażenie, jakby coś przed nami ukrywał. Może kłamał i nie powiedział nam prawdy o sobie, kim naprawdę jest? Dlaczego mieszka na odludziu? To się nie trzyma kupy. Sama już nie wiem, co jest prawdą. Każda osoba, którą spotykam, okazuje się mieć ukryte, drugie oblicze. Tylko co zyskują na kłamstwach?

Stare, nadpalone zdjęcie, jakie zabrałam z podziemi, powoduje nagły przypływ wspomnień z tamtych lat. Wiele ich nie mam. Ojca pamiętam jak przez mgłę. Jego ogromne dłonie z samego rana rozczesywały moje wiotkie włosy. Codziennie zaplatał mi warkocz i związywał elastyczną gumką z białym kwiatkiem przypominającym stokrotkę. Jako jego córka miałam prywatnych nauczycieli, jak większość dzieci z korporacji. Razem z Edwardem i Robertem chodziliśmy na lekcje angielskiego. Już wtedy Edward wykazywał ogromne zdolności. Pewnie dlatego Daniel pokładał w nim tak wielkie nadzieje. Nie spodziewał się, że jego dziecko odwróci się od niego.

Przed burzą

Powroty wydają się o wiele krótsze. To pewnie dlatego, że znasz już trasę. Nocny wiatr sprzyja żegludze, zaoszczędzamy dzięki temu połowę następnego dnia. W gorącym słońcu moja skóra lekko brązowieje. Chwila spokoju odpręża mnie, a myśli przynajmniej przez moment nie są zbyt natarczywe.

— Dobra, koniec tego dobrego, zwijamy żagle i odpalamy silnik — rozkazuje Edward.

Natychmiast staram się wykonywać jego wszystkie polecenia. Przez chwilę czuję się jak prawdziwy majtek. Brakuje jeszcze, żebym czyściła pokład.

Dopływamy do przystani.

— Nigdy tutaj nie byłam. Co to za miejsce?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 25.2
drukowana A5
za 95.22