E-book
14.18
drukowana A5
51.15
Płatki śniegu

Bezpłatny fragment - Płatki śniegu


4.9
Objętość:
276 str.
ISBN:
978-83-8126-246-0
E-book
za 14.18
drukowana A5
za 51.15

Dla mojego żeglarza.

W chwilach zwątpienia prowadził mnie na właściwy kurs.

CZĘŚĆ I

Kolejny szary dzień

Z dziennika:


Powiadają, że człowiek, jako istota rozumna, sam dokonuje wyborów. Ale czy na pewno? Przecież w głównej mierze to, co stanie się z nami, zależy od tego, gdzie się urodzimy, jakie geny nam przekazano oraz od tego, jak nas wychowano.

Socjalizacja  o niej właśnie mowa. A co, jeśli ten proces nie nastąpi? Czy jest to w ogóle możliwe? Jeżeli nie byłoby dookoła człowieka nikogo, kto mógłby wpłynąć na jego postępowanie, kim wtedy by się stał? Czy nadal określano by go mianem największego drapieżnika? Czy człowieczeństwo, kształtowane przez istotę ludzką, zanikłoby na rzecz dzikich instynktów?

Każdy z nas w pewnym momencie swojego życia zadaje sobie różne pytania. Mnie zawsze dręczyło jedno: czy poza tym parszywym światem, na którym żyjemy, podłym i nędznym, jest coś jeszcze? Czy jesteśmy częścią czegoś większego, czyjegoś starannie uknutego planu? Jeżeli tak, to jakiego?

Nie chciałabym żyć tylko po to, aby na końcu swoich marnych dni stwierdzić, że wszystko to, co nas otacza, nie ma najmniejszego sensu. Chociaż może już tak myślę?

Patrząc dookoła na wszystko, czego jako istota myśląca dokonał człowiek, raczej tracę wiarę w to „coś”. Do czego nas doprowadziła ta nasza „inteligencja”? Omal nie zniszczyliśmy naszego jedynego domu, jakim jest Ziemia, a teraz ponosimy tego konsekwencje.


Odkładam długopis na drewniany blat okrągłego stolika. Zamykam pamiętnik i przecieram opuszkami palców zaspane oczy. Nie spałam zbyt długo, trzy godziny to zdecydowanie za mało na regenerację przemęczonego organizmu. Nieustanna praca zaprząta moją głowę dniami i nocami. Nie powinnam zabierać jej do domu, ale czasem nie mam innego wyboru, gdy szefostwo oczekuje natychmiastowych wyników. Jednak dzisiejszej nocy budziłam się zlana potem z innego powodu. Dzisiaj mija kolejna rocznica śmierci mojej matki. Śniła mi się. Była uśmiechnięta, przepełniała ją radość, tańczyła do muzyki płynącej z przenośnego odtwarzacza. Wspinała się delikatnie na palcach, jej różowa plisowana spódnica do połowy łydki falowała pod wpływem jej obrotów, a kasztanowe włosy sprężyście opadały na ramiona.

Spoglądam na tarczę małego, srebrnego zegarka. Jego pleciona bransoleta ze szlachetnej stali oplata delikatnie mój lewy przegub. Ofiarowała mi go w prezencie na zakończenie studiów. Przypomina mi, jak bardzo czas jest ulotny. Za każdym razem, gdy działo się coś złego w moim życiu, powtarzała mi, że to jedna z jego składni. Prawdziwe życie jest wtedy, gdy doświadczamy zarówno dobrych, jak i mniej przyjemnych rzeczy. Samo dobro to iluzja, zło natomiast — paranoja, ale połączenie dwóch odmiennych czynników nadaje sens naszemu istnieniu.

Tęsknię za nią. Czasami odwiedzam miejsce jej pochówku i siadam na kamiennej ławeczce, wspominając nasze najlepsze przygody. Nigdy do końca nie pogodziłam się z jej śmiercią. W dniu jej pochówku poczułam jednak stratę. Ciężko było mi przywyknąć do pustych pomieszczeń w naszym mieszkaniu. Pozostały mi tylko wspomnienia o niej oraz tabliczka z imieniem i nazwiskiem na marmurowej ścianie. Zdaję sobie sprawę, że nadejdzie kiedyś dzień, gdy ujrzę ją ponownie. W taki dzień jak ten mogę jedynie ją wspominać.

Potrząsam głową, opuszkiem palca wycieram wilgotny kącik prawego oka. Obserwując otoczenie, odciągam myśli od przeszłości, skupiając się na dniu dzisiejszym.


Nieustannie bawię się bransoletą z zegarkiem, obracając go wokół nadgarstka. Dochodzi już siódma rano, a kawa w ogóle mi nie pomaga. Dźwigam rękę, daję znak kelnerce, aby złożyć drugie zamówienie. Czekam cierpliwie, aż obsłuży mężczyznę po drugiej stronie. Jak co dzień siedzę w swojej ulubionej kawiarence oddalonej o dwa kilometry od miejsca pracy. Ładuję baterie kofeiną, by rozbudzić się i nabrać chociaż trochę energii do działania podczas kolejnego dnia.

„Z wiekiem coraz gorzej mi to wychodzi” — myślę.

Za oknem knajpki nadal pada rzęsisty deszcz. Dzisiejszy poranek nikogo chyba nie rozpieszcza. Mgliste, szare powietrze i ten ziąb na zewnątrz sprawiają, że odechciewa się czegokolwiek. W taką pogodę parasol zda się jak łysemu grzebień. Siąpiąca mżawka przeplatana płatkami śniegu wpada na twarz ofiary niczym gromada cieniutkich igiełek, kłując policzki, brodę, nawet oka nie oszczędzi. Na samo wyobrażenie tego, co na zewnątrz, przechodzą mnie zimne dreszcze. Z radością zakopałabym się pod grubą warstwą puchowej pierzyny. Staram się już nie zwracać na to uwagi, pocieszając się tym, że jeszcze tylko parę tygodni i przyjdzie upragniona wiosna. Nareszcie zimowa chandra odejdzie w zapomnienie, wszystko zacznie kwitnąć, a skóra poczuje na sobie dotyk promieni gorącego słońca.

Na mojej twarzy pojawia się delikatny uśmiech, wzdycham głęboko na samą myśl o długim urlopie i błogim lenistwie nad jeziorem.

— Co podać? — pyta wysoka kelnerka w błękitnym fartuszku przepasanym wokół talii.

Mam nadzieję, że nie zauważyła mojej głupiej, wesołej miny wlepionej w okno.

— Jeszcze jedną dużą kawę bez mleka proszę — uśmiecham się serdecznie. Pewnie i tak już pomyślała swoje.

Nagle światła lamp zaczynają migotać. Czerwone, zwisające z sufitu nad stolikami szklane klosze bujają się na wszystkie strony. Dzieje się tak już od ponad pół roku. Codziennie z rana spada napięcie w całym mieście. Na domiar złego nawiedzają nas małe trzęsienia ziemi. Na początku to zjawisko było frustrujące, ludzie byli rozdrażnieni i zniechęceni warunkami życia. Po dłuższym czasie zaczęli się jednak przyzwyczajać, tak samo jak ja. Oczywiście nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za uciążliwe, niespodziewane spadki energii. Emocje wzbierały na sile, więc władze wydały krótkie oświadczenie, które na jakiś czas uspokoiło mieszkańców. Tłumaczyli to przerwami w przepływie prądu. Podobno elektrownia wciąż zmaga się z uszkodzeniami powstałymi po ataku. Nie naprawią tego, dopóki nie dostaną nowych funduszy.

— To się chyba nigdy nie skończy — komentuje poirytowana kelnerka, kładąc filiżankę na stolik.

— Liczę, że jednak coś z tym zrobią. — Łapię dłonią klosz. W końcu drgania ustępują, a światło przestaje migać.

— Już siedem miesięcy się z tym guzdrzą. Naobiecywali cuda, a nic się nie polepszyło. — Podaje mi rachunek.

Płacę kobiecie za zamówienie. Sięgam dłonią w stronę cukiernicy. Światła gasną, trącam dłonią kubek z kawą, czarny płyn wylewa się na stół. W ostatniej sekundzie udaje mi się zabrać nogę, inaczej gorąca ciecz spłynęłaby na nogawkę moich ulubionych dżinsów.

— Pięknie… Ach, jak ja kocham poranki w tym mieście — mamroczę rozdrażniona pod nosem.

Chowam swój pamiętnik do torebki, blat wycieram papierowymi serwetkami. Wypijam resztkę tego, co zostało z napoju, i pospiesznie wychodzę na zewnątrz. Ulice pokrywa gęsta mgła, ciężko cokolwiek zobaczyć, ale trasę znam na pamięć. Codziennie pokonuję pieszo tę samą drogę, mijając te same uliczki i identyczne zabudowania, nawet ludzie zawsze są ci sami. Wyglądają jak zaprogramowane roboty. Jednakowe, niewyspane twarze snują się o świcie, zmierzając do celu. Z łatwością można zauważyć, gdy kogoś brakuje w danym miejscu o danym czasie.

Przeciskam się przez grupkę ludzi przechodzącą po wąskich pasach na jezdni. Ich monotonny ubiór i nieobecny wzrok uświadamiają mi, że nie tylko ja wolałabym pozostać w swoim łóżku. W oddali, pomiędzy gęsto stojącymi budynkami, zauważam ulubione, małe delikatesy. Gdy idę po swoje łakocie, zawsze mijam tego samego starszego pana w długim, wełnianym, beżowym płaszczu. Jego włosy mienią się w promieniach słońca srebrzystymi nićmi, a grubsze pasma padają na oczy. Mężczyzna nieustannie nerwowo zaczesuje je do tyłu, lecz po chwili nieposłuszne wracają na jego twarz. Widocznie nie tylko ja jestem takim łakomczuchem. Czasami łapię się na podjadaniu słodkości, ale w sumie po to one są. Przepyszne, kruche ciasteczka nie mogą zaszkodzić, a czekoladowe trufle? No cóż, nie potrafię sobie odmówić, chociaż za każdym razem besztam się, gdy sięgam po kolejną pralinkę.

Dzisiejszy dzień jest jednak inny, już dawno nie widziałam takiej mgły. Gęsto rozlane na ulicach mleko ogranicza pole widzenia niemal do minimum. Ciężko rozpoznać twarze ludzi, którzy zapewne tak samo jak ja zmierzają do pracy. W szarości odnajduję mój ulubiony sklep i otwieram ciężkie, metalowe drzwi z drewnianą wywieszką Delikatesy Ali. Mały mosiężny dzwoneczek zawieszony na framudze za każdym razem komunikuje o czyimś nadejściu. Prądu dalej nie ma, ale na szczęście można tutaj zrobić zakupy nawet wtedy, gdy kasy nie działają. Ekspedientka zawsze z uśmiechem pakuje moje ulubione łakocie do małej kartonowej torebeczki z nadrukowanym różowym logo sklepiku.

Biorę swoje zakupy, wychodzę i pospiesznie zmierzam do pracy. Nieprzyjemna pogoda daje mi do zrozumienia, że zakup białego płaszcza nie był najlepszym wyborem na zmienną pogodę. Już za pierwszym razem, gdy wyszłam na spacer wokół jeziora, byłam zmuszona go wyczyścić. Dzisiaj znowu zrobiłam ten sam błąd co poprzednio — w najgorszą chlapę założyłam jasny płaszcz. Nic na to nie poradzę — jest moim ulubionym i w dodatku bardzo ciepłym.

Odwijam i stawiam kołnierz, zakrywając szyję. Wyjmuję włosy na zewnątrz tak, by się nie splątały. Szybki marsz zamieniam w trucht, starając się nie spóźnić. Przyspieszam, szukając w torebce przepustki. Musi być gdzieś w teczce. Nie patrząc, co znajduje się przede mną, wyciągam ją i otwieram. Kilka kartek porywa nagły podmuch wiatru. Zbieram je z ziemi jak najszybciej. Przepustka leży tuż obok nich, w połowie zamoczona w kałuży.

— Uf, zdążyłam. — Przypinam blaszkę identyfikatora do klapy płaszcza i wchodzę do szklanego pomieszczenia spełniającego zadanie skanera.

— Dzień dobry pani Elio, jak zawsze punktualna — mówi tęgi, miły strażnik, po czym wpuszcza do budynku.

— Dzień dobry, staram się. — Posyłam serdeczny uśmiech i idę spokojnie dalej.

Polecenie służbowe

Tkwię w martwym punkcie jak szpilka na tablicy korkowej.


Chwała temu, kto wymyślił windę. Wspinaczka po tylu piętrach byłaby dla mnie męczarnią, a przy tym ogromną stratą czasu. Wciskam przycisk dziewięć spośród dwudziestu pięciu innych na panelu. Drzwi windy zamykają się, nagle czyjaś dłoń je blokuje. Rozwiera metalowe skrzydła. Odsuwam się, obcy mężczyzna staje obok. Nie zerkam, chociaż bardzo mnie kusi. Po parunastu sekundach drzwi rozsuwają się ponownie i wychodzę. Skręcam w lewo, potem w prawo. Wszystkie biura są już pełne ludzi, co parę kroków da się usłyszeć na przemian krzyki i śmiech. Pomieszczenia wyglądają identycznie. Wszystkie oszklone. Na wysokości oczu, na otwierającym się skrzydle, widnieje czarny napis informujący o tym, kto zajmuje dane biuro i do jakiego należy sektora. Mój sektor liczy tylko dwie osoby — mnie oraz moją asystentkę. Na tafli widnieje napis: Elia Madej — sektor C: kontrola. Otwieram szklane drzwi odciskiem wskazującego oraz serdecznego palca lewej dłoni. Wchodzę do swojego biura, w ręce trzymając ostatnie karmelowe ciągutki.

— Hej Elia! — woła do mnie z daleka Daria.

Wyrywa mnie z zamyślenia, jej głos wprawia mnie w osłupienie. Zaskoczona, zaciskam dłoń na torebce, puste papierki po cukierkach szeleszczą pod moimi palcami.

— Czekają nas dziś nadgodziny. Przyjechał nowy transport, jest tego… dość sporo — chrząka wymownie, wskazując na stertę kartonowych pudeł po drugiej stronie biura.

Chyba wiem, co mnie dzisiaj czeka.

— Super… Tak jakbym nie miała co robić w domu — mamroczę pod nosem.

Daria szczerzy się do mnie swoimi równymi białymi ząbkami. Rudawe włosy jak zawsze idealnie zaczesane w kok. Granatowe spodnie z lejącego materiału nienagannie zaprasowane. Żakardowa, łososiowa bluzka z dekoltem w serek doskonale dopasowana do jej smukłych kształtów. Jak ona to robi, że zawsze ma tyle siły? Jedno mnie pociesza — że jest niziutka. Ja nie zaliczam się do wysokich, ale ona przy mnie wygląda jak małe dziecko.

— Weź się w garść, ogarnij się i do dzieła — mówię sobie.

Zdejmuję wierzchnią część garderoby, zawieszając na haczyku razem z torebką tuż obok wejścia. Poprawiam swoją czarną, odrobinę za bardzo opinającą piersi bluzkę. Rozmasowując ręką bolesne miejsce na karku, uruchamiam główny komputer. Otwieram pierwszą z brzegu teczkę opatrzoną czerwoną pieczęcią: Tajne — Pilne, Uprawniona: Elia Madej. Wewnątrz włożono polecenie służbowe zapisane na przenośnym urządzeniu. Odcisk tych samych linii papilarnych co przy wejściu pozwala na odczytanie zaszyfrowanej wiadomości. Co kilka tygodni dostaję od przełożonych wytyczne postępowania, gdy natkniemy się na jakieś potrzebne im przedmioty. Dzisiaj jest podobnie. Krótki list i zdjęcie.


Polecenie służbowe:

W razie odnalezienia dwóch przedmiotów: nośnika oraz adaptera, proszę o niezwłoczny kontakt z przełożonym.


Fotografia przedstawia projekt małego urządzenia starego typu. Nieistotny jest jednak jego wygląd, a widniejące na nim wytłoczone dwie splecione, srebrne nici DNA. Adapter natomiast ma wybite symbole S.M.L.

Zatwierdzam odczytaną wiadomość, ta automatycznie się kasuje.

— Znowu nas męczą tymi poleceniami? — pyta Daria wklepująca dane z kartek do komputera.

— Niestety tak — odpowiadam krótko. Obracam się w jej stronę, zamykając teczkę.

— Dopiero co wypełniłyśmy ostatnie zadanie, a znowu narzucają nam kolejne. Czy to się kiedyś skończy?

— Wątpię. Jutro przekażę ci, czego szukamy. Dzisiaj dokończymy tę wczorajszą dostawę. — Wskazuję palcem na dwa jeszcze nieotwarte kartony.


Większość czasu zajmuje mi przerzucenie stosu papierów w pudłach, a jest ich naprawdę sporo. Po wojnie, która skończyła się pięć lat temu, w miastach jest jeden wielki bałagan, a nasza organizacja zajmuje się właśnie utylizacją tego bałaganu. Mimo że nie odbudowujemy doszczętnie zniszczonych domów i miast — odwalamy tę gorszą robotę. Cały elektroniczny, zneutralizowany syf trzeba pozbierać, opisać i uszeregować. Niezdatne do użytku zutylizować, a to, co się przyda — przekazać do kolejnego działu w celu naprawy.

Codziennie przysyłają do nas dziesiątki pudeł z dokumentacją i elektroniką. Każde urządzenie czy podzespół przechodzi przez moje biuro. Sprawdzam jego legalność i oddaję do analizy. Sprzęt, który się tutaj przewija, mógłby narobić naprawdę ogromnego spustoszenia. Nawet teraz, gdy zostaliśmy wyzwoleni przez impuls elektromagnetyczny, który unieszkodliwił broń, nadal istnieje realne zagrożenie, że nie wszystkie ogniska zapalne powodujące chaos zostały ugaszone. Podobno dlatego mamy problem z dostawami prądu.

Przed wojną jakiś urzędnik niemający wielkiego znaczenia, otwierając drzwi do kancelarii prezydenta, znalazł list. Zawarty w nim manifest najeźdźców miał informować ludność o kłamstwach i obłudach władz rządzących. Otwarcie oświadczyli nieuchronne odcięcie głowy hydrze i największemu uzurpatorowi. Kimkolwiek on był. Oczywiście oficjalnie list nigdy nie został odczytany. Skrawki zdań przemycono i wrzucono w sieć.

Najeźdźcy nazwali się Egidą i święcie przekonani o swej dobrej woli, rozpoczęli wojnę o wolność. Nikt nie wiedział, kim są, kogo reprezentują i czego tak naprawdę chcą. Jakiś uczony znalazł w tym symbolikę mitologii greckiej. Egida była tarczą boga Zeusa i bogini Ateny. Może i trafne spostrzeżenie, ale nadal nie wiedziano, czyją są tarczą.

Prezydent zarządził godzinę policyjną. Coś niszczyło miasta, ale nie wiedzieliśmy co i jak. Nocami mieszkańcy zamykali się w piwnicach i schronach. W dzień ukazywały się skutki natarcia Egidy. Mieli nas ocalić od czegoś, czego nie rozumieliśmy, a tymczasem pogrążali nas, prowadząc naszą technologicznie rozwiniętą cywilizację ku upadkowi. Po kilku latach impuls uwolnił wszystkich. Tak przynajmniej się nam wydaje. Chociaż ja mam swoje teorie… Albo faktycznie ktoś ocalał i nam szkodzi, albo to jakaś wielka korporacyjna ściema. Tak czy siak, problem wciąż istnieje, ale nie w lustrzanym gmachu. Cała instytucja, w której pracuję, jest podpięta do osobnej sieci energetycznej należącej do rządu. Dopóki jesteśmy im potrzebni, niczego nam tu nie zabraknie.


Przerzucam dokumentację już dobre dziewięć godzin. Powieki stają się coraz cięższe. Czasami myślę, czy nie zmienić pracy na inną. Nie żebym się tutaj nudziła, wręcz przeciwnie — każdy dzień przynosi coś nowego. Tak jak dzisiaj, gdy akurat do mnie trafiło pudło z kilkoma nieuszkodzonymi, elektronicznymi zabawkami. Kładąc je na skaner, domyślam się ich niezwykłej wartości. Symbol omegi przewinął się przez moje ręce już na samym początku kariery w korporacji. Szefowie byli bardzo zadowoleni ze znaleziska. Byłam ciekawa, czym jest maleńkie urządzenie w szklanej kapsułce. Niestety skaner już wtedy miał wprowadzoną blokadę systemu. Rozpoznaje, czym jest urządzenie, testuje parametry techniczne i sprawdza, z jakiego pochodzi źródła. Zaszyfrowana dokumentacja wraz z przedmiotem wychodzi z mojego biura, a następnie idzie do kolejnego działu. Niewiele nam mówią, niewiele też wiemy o tym, co tak naprawdę sprawdzamy. Nie jest to praca marzeń, przypomina raczej obsługę na poczcie, która jest pomiędzy dwoma punktami: nadawcy i odbiorcy. Z jedną różnicą — oboje nie są anonimowi. Ja jestem pomiędzy dwoma niewiadomymi.

Skąd się biorą te rzeczy i do czego je wykorzystują? Czy to ważne? Znalezienie białego kruka w stosie bezużyteczności sprawia przyjemność. W takie dni rutyna staje się mniej dokuczliwa. Te perełki mogłyby zaowocować nagrodą, a nawet i awansem… Kto wie? Czasem mam ochotę zająć się czymś innym tylko dlatego, aby nie tkwić całe życie w jednym miejscu. Czy to aż tak wiele? A może powinnam dziękować za to, co mam?

— Daria… Co my zrobimy, gdy wszystko, co należało zrobić, zostanie wykonane? Gdzie my się podziejemy? — pytam, żeby zagadać, by nie usnąć nad tymi papierzyskami.

Daria patrzy na mnie z zainteresowaniem i nagle odpala:

— Znajdziemy sobie jakichś przystojnych, bogatych facetów i nie trzeba będzie się martwić.

Wybucham śmiechem, słysząc te bzdury. Znamy się zaledwie rok, ale już od naszego pierwszego spotkania wiedziałam, że to będzie dobra przyjaciółka. Nie mam wielu znajomych, moje życie wypełnia praca. Daria jest jedyną moją odskocznią od rzeczywistości.

— Czekaj, bo ktoś zwróci uwagę na dwa konusy… Chyba jednak postawię na dobrą butelkę mocnej, przeźroczystej cieczy. — Teraz ja szczerzę zęby. Nie wytrzymuję długo, uśmiech zamienia się stopniowo w rechot. Nie wiem, czy ona śmieje się ze mnie, czy razem ze mną.

— A poza tym — zaczyna — że jest późno i trzeba by już iść do domu, to kto dzisiaj rano z tobą przyszedł? — pyta Daria z uśmieszkiem, zalepiając taśmą kartonowe skrzynki.

— Nie rozumiem. — Zerkam z zainteresowaniem na Darię. — Przecież przyszłam sama. Pewnie jakiś nowy kurier się wałęsał. Ostatnio firma często ich zmienia.

— Z pewnością nie mają do nich zbyt dużego zaufania — rzuca.

— Uff… — wzdycham głęboko ze zmęczenia. — Dobra, koniec tego dobrego. Spadamy do domu, resztę dokończymy jutro — stwierdzam i zabieram swoje rzeczy. — Jak znajdziesz chwilę, to wpadnij do Matta. Dzisiaj nie odpuszczę małego drinka.

— Dzisiaj nie dam rady — uśmiecha się tajemniczo.

— O! Czyżby randka? To my tutaj sobie żartujemy, a ty sobie na randkę idziesz? — mrużę oczy i, śmiejąc się, zakładam płaszcz.

— To nic takiego — zapewnia, wzruszając ramionami.

— Kim jest wybranek? — Ciekawość mnie pożera.

— Dopiero go poznałam. To tylko niezobowiązujące spotkanie.

— Czekaj, bo uwierzę. — Zabieram torebkę i wkładam do niej kilka teczek do opracowania w domu. Patrzę uważnie na Darię.

— No co? — Czerwieni się lekko.

— Opowiesz mi jutro. — Uśmiecham się szeroko. — Jeśli facet okaże się dupkiem, to wiesz, gdzie mnie szukać. Cześć i do zobaczenia. Uciekam, bo zaraz naprawdę padnę na twarz — dodaję przez ramię, zamykając po drodze swój komputer.

Bar

Wychodząc z budynku, zauważam, że mgła na szczęście opadła, a lampy znowu świecą. Świeże, ale jeszcze zimowe powietrze dociera do moich płuc. Napawam się zapachem pogodnego wieczoru. Jak dla mnie dzień mógłby w ogóle nie istnieć. Od razu czuję się lepiej, więc pozwalam sobie na chwilę relaksu w ulubionym barze.

Rozsiadam się przy kominku z „Cosmopolitanem” w ręce.

— Pff… Znaleźć sobie bogatego chłopa? Też wymyśliła! Pewnie by się okazało, że to raczej rozpieszczone dziecko niż samiec z prawdziwego zdarzenia — cedzę przez zęby i upijam czerwonego drinka, oblizując plasterek cytryny.

— Co tam mamroczesz, Elia? — pyta życzliwie barman. — Nie zapominaj, że jedyny prawdziwy mężczyzna, jaki został na tych ziemiach, wciąż o tobie myśli i w dodatku masz go na wyciągnięcie ręki!

Matt jest błyskotliwym i inteligentnym barmanem. Jego rudawe włosy na brodzie są dłuższe niż te na głowie. Przyciąga spojrzenia wszystkich kobiet i nie tylko. Uwielbia nazywać się prawdziwym dżentelmenem. Wprawdzie jest gejem, ale to pomaga mu w kontaktach z ludźmi, przydatnych w jego fachu. Potrafi słuchać, a ludzie aż lgną do niego, opowiadając mu o wszystkich swoich problemach. Słyszy więcej niż niejeden ksiądz w konfesjonale, w dodatku sprzedając przy tym mnóstwo alkoholu. W sumie jest nawet całkiem przystojny. Ktoś, kto go nie zna, widziałby w nim co najwyżej przesadnie zadbanego i pachnącego cytrusami przystojniaka.

— Sorry Matt, niestety nie mam w spodniach czegoś, co mogłoby cię zainteresować.

— Widzę, że dzisiaj nie w sosie? Co jest? Miałaś ciężki dzień? — Jego ogromne męskie dłonie sprawnie wkładają kufle do automatycznej zmywarki.

— Nie… Po prostu… — ciągnę — nie myślałeś czasem, że wszystko, co cię otacza, to jakieś jedno wielkie nieporozumienie? Wiecznie powtarzające się scenariusze, szarzyzna. Potrzebuję kolorów!

— Uwielbiam kolory! — krzyczy radośnie Matt.

Podziwiam jego entuzjazm; mój wygasł i czeka na wskrzeszenie.

— Chcę się w końcu obudzić z tego letargu. Masz na to jakieś lekarstwo? — pytam. W palcach zwijam papierową serwetkę, tworząc z niej cieniutką rurkę.

— Wydaje mi się, że mam — rzuca zadowolony, pstrykając palcami. — Poczekaj, zrobię dla ciebie coś specjalnego!

— Matt, co to za tablica? — pytam, zerkając na małą wywieszkę przytwierdzoną nad butelkami z alkoholem naprzeciwko mnie. — Jutro piwo gratis. Albo coś świętujesz, albo postradałeś zmysły! Nie wiem, czego prędzej zabraknie: miejsca czy piwa?

— Nie bądź taka pewna. To głębsze przesłanie, powiedziałbym nawet: filozoficzne.

Parskam głośnym śmiechem w jego stronę.

— Tak. Piwne przesłanie filozoficzne. Wybacz moją szczerość, ale czy ty przypadkiem nie zaczynasz się zachowywać jak typowy facet? Szczerze, nie poznaję cię…

— Nie piwne, Elia. Życiowe! — burzy się.

— Jasne… — Upijam łyk drinka.

Widzę, jak jego dłonie zwinnie serwują ogniste whisky dla grupki mężczyzn. Typowy napój dla męskiej płci wzajemnie celebrującej swoje życiowe sukcesy i porażki. Ich uśmiechy i przekrzykiwania dają mi do zrozumienia, że to raczej ja świętuję swoją porażkę, siedząc samotnie w barze w towarzystwie słomki i drinka. A jedynym moim przyjacielem jest właśnie barman. Poza Darią, która właśnie uwodzi kolejną ofiarę.

— Zastanów się. — Chowa pieniądze do kasetki. — Natura człowieka może być prosta lub złożona. Siedzisz tu dzisiaj i zastanawiasz się nad przyszłością. Myślisz o jutrze, kiedy tak naprawdę ono nie istnieje.

— Nie wiedziałam, że jesteś za pan brat z filozofią. — Uśmiecham się.

— Rusz głową. — Nachyla się w moją stronę, opierając przedramiona o bar. — Widzisz tę tablicę dzisiaj. Przyjdziesz jutro, bo przeczytałaś, że będzie darmowe piwo, ale co przeczytasz jutro?

— Dobra… Już rozumiem. — Wymachuję dłońmi, składając broń.

— Siedzisz przed tą samą tablicą! Jutro nie istnieje! — wyjaśnia. — Jest tylko dzisiaj, tu i teraz!

— Och Matt, jesteś zbyt dobry w te klocki. Dlaczego nie otworzysz swojej knajpy? Sprzedajesz lekarstwa na ludzkie bolączki szybciej niż piekarz swoje bułki.

Uśmiecha się zadowolony. Dobrze wiem, że ceni sobie komplementy.

— W dodatku całkiem smaczne te twoje lekarstwa — mamroczę jakby do siebie, mieszając w kieliszku resztę słodkiego antidotum.

— Elia, dobrze wiesz, że tutaj to ja jestem tym, który słucha, a ty jesteś tą, która mówi, więc nie odwracaj kota ogonem… kotku. — Patrzy na mnie z udawaną powagą.

Czy to możliwe, abym się już wstawiła? Rozczulam się nad swoją osobą jak stara panna.

— Czy to nie żałosny widok mojej osoby siedzącej samotnie na barowym stołku?

— Pleciesz bzdury. A ja to co jestem, powietrze? — marszczy gniewnie czoło. — Gdzie masz Darię? Ona od razu wybiłaby ci ten czarny humor z głowy.

— Ty wolisz facetów — rzucam mu w twarz — a Daria ma dzisiaj randkę. Więc jak to inaczej podsumować? Albo jestem brzydka, albo nieprzystosowana społecznie.

Matt wyciąga spod lady miskę orzeszków i rzuca we mnie jednym, trafiając w ucho.

— Jeśli zmienię orientację, to będziesz pierwsza, do której przyjdę. — Puszcza oczko w moją stronę.

— Nie wątpię, każdy kocha mój masaż pleców. — Uśmiecham się.

— Czyli twój stan depresyjny to wina Darii? — wierci dziurę głębiej.

Kładę łokieć na ladę i podpieram twarz o dłoń.

— Nie zaprzeczę, że dołożyła oliwy do ognia.

— Kobieto, co ci się stało? Weź się ogarnij, poderwij jakiegoś faceta. Idź z nim do łóżka, na drugi dzień poczujesz się lepiej.

— No sama nie wiem. Seks bez zobowiązań?

— Bez zobowiązań — powtarza, przytakując głową. — Może z małym kacem po alkoholu i moralnym po przespaniu z nieznajomym, ale seks dobrze ci zrobi.

— Może masz rację. Za bardzo się przejmuję.

— Zawsze mam rację, w końcu jestem barmanem. — Uśmiecha się i podchodzi do mężczyzny po drugiej stronie baru.

Chciałabym trochę tej odwagi, którą ma w sobie Matt. Ma rację, nie warto się wszystkim zadręczać. Chyba za dużo ostatnio pracuję. Nie mam czasu dla siebie.

— Elio, to dla ciebie od tajemniczego wielbiciela. — Matt zaciska usta, ukrywając uśmiech. Podchodzi i stawia na barze kieliszek. Wzrokiem wskazuje na stolik wesołych mężczyzn, którzy wcześniej zamawiali ogniste whisky. — Czasem wystarczy poczekać, a los sam uśmiechnie się do ciebie.

— Nie jestem do końca przekonana, czy to los.

— Przesadzasz. To od mężczyzny przy stoliku.

— Ogniste whisky, miło. — Obracam się w stronę stolika mężczyzn, trzymając w dłoni kieliszek. Nie wiedząc, od którego z nich jest podarunek, unoszę go do góry na znak podziękowania i upijam jednocześnie z nimi. Ostry mocny smak przechodzi przez moje gardło, powodując lekkie pieczenie przełyku.

— A to od firmy. — Podaje duży kielich po brzegi wypełniony barwami tęczy.

— Nie wiedziałam, że w drinku może być tyle różnych kolorów i do tego wszystko idealnie się komponuje. Jak ty to robisz?

Matt nie odpowiada, lecz posyła w moją stronę półuśmiech i idzie do siedzącego obok klienta.

Brzegi naczynia zwilżone cytryną i oprószone cukrem zwieńczają całość. Zabieram kieliszek i siadam bliżej kominka. Upijam pierwszy łyk, czuję słodkokwaśną nutę mocnego trunku. Na tyle mocnego, żeby zaszumiało mi w głowie. Po połowie mam już dosyć. Matt miał rację — to coś specjalnego. Poza tym w końcu sama chciałam kolorów, to je dostałam. Wszystkie moje mięśnie nagle się rozluźniają, myśli przestają napierać. Mogę w spokoju odetchnąć. Powoli zaczyna mi się lekko kręcić w głowie, języki palącego się ognia wyglądają, jakby miały ochotę mnie połaskotać. Zniekształcony śmiech klienteli brzmi jak popsuta płyta odtwarzana w kółko.

Na krańcu drewnianej ławki dosiada się jakaś postać, wygląda na zziębniętą. Rozciera energicznie dłonie nad ogniem. Wszystko zaczyna wirować, nie mam zamiaru już z nikim rozmawiać. Wstaję i powoli staram się dojść do drzwi.

— Uważaj na siebie!

Ktoś krzyczy za mną, to ta postać… Ale nie jestem w stanie zobaczyć twarzy tej osoby. Tak bardzo chcę się już położyć.

— Cześć Matt! — Posyłam buziaka w jego stronę i wychodzę.

Zastępstwo

Życie biegnie jednostajnym tempem, czasem załamuje się i dźwiga niczym anomalie twojego serca.


— O matko… Co to był za drink? — Wypompowana z sił budzę się z małym kacem, chwytam za pękającą od bólu głowę i usiłuję pozbierać myśli do kupy. Biorę szybki, orzeźwiający prysznic. Zakładam pierwsze z brzegu czyste ubranie i biegiem wychodzę, żeby tylko jeszcze zdążyć wypić poranną kawę.

W kawiarni jest już gwarno o tej godzinie, wszyscy spieszą do pracy.

— Podwójne espresso na wynos proszę — mówię zziębnięta do kasjerki. Płacę i wychodzę pospiesznie. Co parę kroków upijam gorący łyk napoju. Pędzę ciasnym skrótem, wiedząc, że spóźnienia nie są mile widziane, w szczególności w moim dziale. Zauważam delikatesy i zbaczam z trasy do sklepiku.

— Jeszcze tylko coś słodkiego — mówię do siebie. Wyrzucam do kosza kartonowy kubek i rozcieram dłonie, aby je rozgrzać. Dzisiaj pozwolę sobie na więcej kalorii, po takim drinku trzeba się troszkę pożywić.

Nagle ktoś mnie szturcha na wysokości biodra.

— Oj, przepraszam — mówi starszy mężczyzna, po czym idzie dalej w kierunku stoiska z gazetami. Zabierając swój ulubiony przegląd sportowy, obraca się w moją stronę. To ten staruszek, którego zawsze spotykam. Wygląda na bardzo sympatyczną osobę. Nigdy nie zamieniłam z nim słowa, ale co pewien czas słyszę jego konwersacje z ekspedientką, która uwielbia plotkować z każdym klientem. Nieraz toczą bitwy o to, kto zna bardziej śmieszny kawał.

Delikatnie się do niego uśmiecham, ale speszony ucieka wzrokiem.


W biurowcu przechodzę przez bramki skanujące. Kierując się do swojego stanowiska, zauważam na biurku kartkę.


Pani Daria Bonar jest na zwolnieniu lekarskim. Na najbliższe tygodnie dostanie Pani zastępstwo.

Z poważaniem,

Dyrekcja


— Super! Jeszcze mi tego brakowało, żeby jakiś żółtodziób zawalił mi terminy!

Rzucam skórzaną kurtkę na biurko. Jestem tak zdenerwowana, że nie spostrzegam nowej twarzy naprzeciw mnie. Jej właściciel mierzy mnie wzrokiem na wskroś.

— Cześć! — mówi nieznajomy.

Mężczyzna, podchodząc, wyciąga do mnie dłoń. Nie uśmiecha się, patrzy uważnie. Nie wiem, czy mnie już zaszufladkował, czy zlekceważył moje marudzenie. Jestem mistrzynią reguły pierwszych trzech sekund. Za każdym razem, gdy poznaję kogoś nowego, chlapię jakąś głupotę albo robię jakąś błazenadę. Daria przyzwyczaiła się już do tego, nawet okrzyknęła mnie mianem „pani falstart”.

Odganiam natłok myśli i speszona oddaję uścisk.

— Mam na imię Robert i jestem twoim nowym, jak to powiedziałaś… żółtodziobem. Mam na pewien czas zastąpić Darię. Jestem wtajemniczony w twoje obowiązki, więc możemy zabrać się do roboty. Chyba że chcesz jeszcze pomarudzić na mój temat?

„No super, jeszcze nadętego kolesia mi potrzeba” — myślę. Przewracam oczami, ale nie daję za wygraną.

— No dobra, więc rozumiem, że wiesz, czego szukać, ale czy tłumaczyli ci po co? — pytam. Tylko ja mogę to wiedzieć, a jeżeli góra powierzyła mu również takie zadanie, to oznaczałoby wielkie zmiany w kadrach.

Każda rzecz związana z Egidą zbliża mnie do awansu. Domyśliłam się, że owe omegi widniejące na urządzeniach należały właśnie do tego ugrupowania. Nie pozwolę na to, żeby jakiś nowicjusz odebrał mi awans.

— Nie Elio, jeśli mogę po imieniu?

Przytakuję. Lepiej, aby nie było między nami spięć.

— Dyrekcja zaznaczyła, że mam nie wnikać w temat i robić swoje. Posegregowałem już parę dokumentów, które mogą ci się przydać. — Wskazuje palcem na regał pełen segregatorów. — Rozumiem, że materiały odnoszące się do chipów mają być przypięte do pudła z urządzeniem, a reszcie mam przypisać numer kontrolny?

— Yyy… Tak, masz rację, dobrze cię poinstruowali. Chipy oraz wszelkie moduły pamięci muszą trafić bezpośrednio do mnie, ponieważ one znajdą się w innym miejscu niż reszta urządzeń — informuję, żeby nie myślał, że jest tu najmądrzejszy.

Na moje szczęście dyskusję przerywa dźwięk dzwoniącego telefonu.

— Cześć El, i jak tam? Praca wre?

Jestem zmuszona trzymać telefon z dala od ucha, kaszel Darii brzmi jak u nałogowego palacza tytoniu. Pomimo że jest parę kilometrów ode mnie, mam wrażenie, jakby miała wypluć przez telefon płuca.

— Wybacz mi za dziś, ale mnie rozłożyło. Jak ci się podoba nowe zastępstwo? Niezłe ciacho, prawda? — chichocze.

— Skąd wiesz?

— Spotkałam go raz przed podpisaniem umowy o pracę. Wymieniliśmy kilka zdań i tyle. A dzisiaj, dzwoniąc do kadr, powiedzieli mi, kto mnie zastąpi.

Wzdycham głęboko, siadam na krześle i zbieram strzępki własnych myśli.

— Zrobiłaś mi niespodziankę, pewnie będę musiała cały ten bałagan uporządkować sama. Wiesz, jak to jest z nowymi — marudzę i nerwowo masuję pulsującą od migreny skroń.

— Jejku El, nie bądź taka, no…

— Lepiej powiedz, jak udała się tajemnicza randka. — Staram się ją odciągnąć od tematu świeżego zastępstwa. Zerkam przez ramię na mężczyznę, jak szpieg śledzący swoją ofiarę.

— Nawet przyzwoicie, kolacja była w porządku.

— Tyle masz do powiedzenia, „była w porządku”? A facet? — dopytuję, ciekawość mnie zżera od środka. — Nie rób się zołzą, podziel się pikanterią z najlepszą kumpelą. Powiedz, że chociaż jedna z nas ma życie seksualne — naciskam błagalnie.

— Ale z ciebie natręt. Do niczego nie doszło. Była kolacja, a potem spacer do domu. Już w połowie drogi z restauracji zaczęłam kichać jak opętana. Resztę możesz sobie dopowiedzieć.

— Randka z paczką chusteczek i aspiryną? Idealny duet — stwierdzam.

Zerkam na mojego nowego asystenta. Widzę, jak się niecierpliwi, chociaż stara się ze wszystkich sił nie ukazywać zainteresowania moją rozmową. Z radością gawędziłabym dzisiaj cały dzień, aby nie musieć z nim pracować.

— Dobra, kończę, ale musisz przyznać, że niezłe ciacho. Gdybym tam była, to zjadłabym tego pączka… — przerywa kaszlem Daria.

— Lecz się — rechoczę do słuchawki.

— Pa, Elio.

— Zadzwonię jutro, a teraz marsz do łóżka. Pa.

Odkładam słuchawkę, spoglądając ukradkiem na Roberta. Może Daria ma trochę racji. Jest przystojny, nie mogę zaprzeczyć. Pełne, namiętne usta, których sama mu zazdroszczę. Jego średniej długości, kasztanowe, gęste włosy delikatnie opadają na przenikliwe, onieśmielające, zielone oczy. To właśnie jego oczy najbardziej mnie zaintrygowały, nie potrafię określić dokładnie ich barwy. Na pewno zielone, tęczówki przypominają szmaragdy, a może bliżej im do morskiego turkusu niż do szlachetnego kamienia? Musiałabym zgłębić bardziej jego spojrzenie, co jest raczej niemożliwe i niestosowne. Niewiele zdołaliśmy ze sobą porozmawiać, zresztą, o czym bym mogła z nim pogadać? Bo chyba nie o kolorze lakieru do paznokci? W sumie to Daria zawsze kłapie dziobem, a ja tylko przytakuję. Taki układ bardziej mi pasuje. On się nie odzywa nieproszony, a ja nie muszę odpowiadać na durne pytania.

Zabieram dwa pudła ze stanowiska Darii i przeglądam za nią stertę papierów oraz elektroniczne maleństwa. Trafiam na dokumentację dotyczącą procedur postępowania w razie wybuchu epidemii choroby zakaźnej przenoszonej drogą kropelkową. Przytwierdzam na wieko kartonowego pudła żółtą nalepkę oznaczającą przekazanie do kolejnego, odpowiedniego sektora, w którym będą wiedzieć, co z tym zrobić. Rzadko zdarza mi się dostać w swoje ręce tego typu dokumenty. Najwyraźniej ktoś przez pomyłkę umieścił je w pudłach z elektroniką. W drugiej skrzynce odnajduję tylko dwa sprawne urządzenia — jedno z nich to adapter, którego szukają.

— Cudownie! — Cieszę się ogromnie, na twarz wylewa mi się radość z szybkiego sukcesu. Jeszcze tylko ten nieszczęsny mały dysk i po kłopocie. Wkładam adapter do foliowego woreczka i opisuję, aby laboratorium wiedziało, że po testach musi mi go zwrócić.

Pochłonięta pracą, nie zwracam uwagi, jak wskazówki zegara pędzą po jego tarczy. Dochodzi 17.00. Przecieram zmęczone od długiego czytania oczy. Zbieram swoje rzeczy. Wychodząc, żegnam się z Robertem i wracam prosto do domu. Koniecznie muszę odespać wczorajszy wieczór.

Ucieczka

Czy wszystko, czego dotykamy, jest prawdziwe? Czy wszystko, co widzimy, naprawdę istnieje? Jak mamy wierzyć w coś, czego nie możemy ani dotknąć, ani zobaczyć? Czy to właśnie na tym polega wiara?


Czuję, jak czarny narkotyk rozprowadza się po całym moim krwiobiegu, aż dociera do najbardziej nieprzytomnej części mojego ciała — serca. Jak tak dalej pójdzie, to ta mała pompka odpowiadająca za moje życie może nie wytrzymać takiej ilości kofeiny w połączeniu ze zmęczeniem. Dopijam ostatnie krople kawy, kończąc swój poranny rytuał. Dzisiaj nie zwracam zbytnio uwagi na ludzi, chociaż zauważyłam, że w delikatesach brakuje starszego mężczyzny, którego codziennie spotykam. Pojawiły się za to dwie nowe twarze. Aż jestem z siebie dumna, że pomimo bycia senną, o tej porze dnia jestem taka spostrzegawcza.

— Ej, to chyba ona — szepcze niższy mężczyzna. Pokazuje drugiemu, ubranemu w czarny kaptur, małe zdjęcie.

Nagle łapie mnie mocno za ramię i zaczyna ciągnąć do wyjścia. Ludzie patrzą na tę dziwną sytuację, lecz zupełnie nie reagują.

— Co ty robisz? Puść! To boli! — krzyczę.

Wierzgam, kopię napastnika w goleń. Ten aż jęczy z bólu, a ja uciekam, przewracając stoisko z chrupkami. Drzwi zatrzaskują się za mną, widzę przez szybę, jak mężczyzna z wyrazem bólu na twarzy zaczyna biec w moim kierunku. Nagle ktoś znowu szarpie mnie za ramię i ciągnie za rękaw skórzanej kurtki.

— Co jest z wami, zrobiłam wam coś?! Puszczaj! — wrzeszczę z bólu. Napastnik wbija mi palce w mięsień. Po wczorajszym nie jestem w dobrej formie. Tak to jest, jak się codziennie chodzi na drinka do Matta.

— Chodź ze mną szybko, zaraz cię złapią i nie będą tacy mili! — syczy mężczyzna, ciągnąc mnie dalej.

Patrzę mu w oczy i z przerażeniem się zgadzam. Zadaje mi niezły ból, raczej nie jestem w stanie się wyrwać z jego uścisku.

— Robert? Co ty tu robisz? Puść mnie, to boli! — Staram się wyszarpać z jego rąk, ale na marne. — Nie wiedziałam, że jesteś fanem łakoci, raczej wyglądasz na kogoś, kto wciska w siebie coś zdrowszego niż puste kalorie!

— Zamkniesz się w końcu, czy mam cię uciszyć?! — Szarpie za rękaw. Poganiając, wpycha mnie do samochodu. — Wiesz, czego od ciebie chcieli? — Patrzy na mnie ze złością, zaciska dłonie na kierownicy, a pedał gazu wciska do samego końca.

Gwałtowny start wbija mnie w siedzenie, głowa niefortunnie uderza o twardy zagłówek, powodując na twarzy bolesny grymas.

— Nareszcie! Może teraz przestaniesz nadawać jak radiostacja. Więc?

— Co więc!? Nie mam pojęcia, o co im chodziło i czego chcieli. Dokąd jedziemy? — pytam i rozglądam się na wszystkie strony.

— Jak najdalej stąd — rzuca rozdrażniony.


Wszystko stało się tak szybko. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęliśmy granicę miasta. Patrzę na krajobraz za oknem. Nie poznaję tego otoczenia. Długo już tutaj nie byłam. Stare budynki, jeszcze nieodbudowane po wojnie. Jedynie ulice zostały odnowione. Przecież transport musi jakoś trafiać na miejsce. Serce podchodzi mi do gardła, gdy wjeżdżamy na stary most łączący niegdyś dwa sąsiadujące miasta. Byłam przekonana, że już dawno go rozebrali lub odnowili, ale chyba się myliłam. Widać, że jest zdewastowany. Co kilka metrów pojawia się wyrwa w jezdni. Robert zręcznie je omija. Wbijam palce w siedzenie fotela, mięśnie mam spięte.

Wojna zmieniła wszystko, nie tylko to, co znajduje się dookoła. Ludzie stali się bardziej samolubni i podejrzliwi. Nic już nie wygląda jak kiedyś. Nie odczuwamy radości z życia, tylko idziemy przez nie jakbyśmy byli do tego zmuszeni. Odcinamy się od społeczeństwa, zamykamy w swoim małym otoczeniu, nie dopuszczając do siebie obcych. Tworzymy maleńkie grupki i trzymamy się tego, co dobrze nam znane.

Nagle rozlega się głośny huk i ogromny wstrząs. Zielony, stary samochód z impetem uderza w nasz bok. Dwóch zbirów chce nas zepchnąć z mostu. Wgniecione drzwi wbijają mi się w ramię i przeszywa mnie ogromna fala bólu. Kolejne uderzenie. Staję się jak kukła, bezwładne ręce opadają wzdłuż ciała. Moja głowa, powracając, uderza w ramę drzwi. Nie potrafię się ruszyć. Po chwili uzmysławiam sobie, jakie piękne kolory ma słońce, gdy przymruży się oczy. Promienie tej pięknej kuli muskają moje ciało i szepczą. Mam wrażenie, jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie.

Widzę gęsty las… Robert coś krzyczy, wydziera się ze złością, ale ja nie umiem się ruszyć. Głowa opada na jego ramię.

Nastaje cisza i ciemność.

Chatka

Życie jest darem, kruchym darem. Trzeba o nie dbać i czerpać z niego każdą najmniejszą kroplę życiodajnego soku. Bo gdy jezioro zaczyna wysychać, uświadamiamy sobie, co straciliśmy.


Dopiero teraz dostrzegam kolor jego oczu. Nie jest taki, jak zdawał się na początku. Są zielone, ale mają jakby wylany barwnik. Źrenice otacza brązowa, cienka obwódka przypominająca aureolę. Zapada się w głąb czarnej dziury, tworząc niesamowitą, pociągającą głębię. Niejeden malarz zachwyciłby się ich teksturą. Są tak hipnotyzujące, że przy dłuższym wpatrywaniu sprawiają wrażenie, jakby pływały. Może to ja pływam? Jego ciepłe spojrzenie może oznaczać, że w głębi serca jest dobrym i rozsądnym mężczyzną. Usta takie pełne, idealnie wyrysowane, kąciki lekko zadarte, przyciągają uwagę i kuszą, by dotknąć. Niejedna kobieta chciałaby takie posiadać.

Z marzeń wyrywa mnie okropny, kłujący ból ramienia. Robert zakłada ciasno bandaż, a ja gapię się jak jakaś napalona nastolatka.

— Dobra mała, oszczędzaj tę rękę, bo paskudnie oberwałaś. Opatrunek trzeba będzie zmienić za parę godzin, a głowa może trochę boleć. Dostałaś niezły środek przeciwbólowy, więc lepiej, żebyś nie wstawała — informuje, zbierając z nocnego stolika zakrwawione gazy. Wstaje i odchodzi.

— I że niby to było w mojej ręce? — Spoglądam z rozdziawionymi ustami na spory kawałek zakrwawionego metalu. — Co ty, chirurg jakiś, czy co? — Chichoczę pod nosem.

Przystaje w progu, obraca się w moją stronę z gniewną miną na twarzy. Podchodzi blisko łóżka, zawieszając nade mną głowę.

— Ty w ogóle kojarzysz, co się stało, Elio?! — ciska groźnie.

Dopiero po chwili do mnie dociera, co tak naprawdę się wydarzyło. Uśmiech schodzi z twarzy, pojawia się przerażenie i lęk. Cofam się do końca łóżka, na którym leżę, i ze łzami w oczach spoglądam w jego stronę. Chcę zapytać, ale nie potrafię wykrztusić żadnego słowa. Przypominam sobie ucieczkę samochodem i tych dwóch mężczyzn w sąsiednim pojeździe. Ogromny wstrząs i przeszywający ból. Tak bardzo bolesny, że traciłam powoli świadomość i kontakt z otoczeniem. Pożerał ramię, rozchodząc się na boki i, dźgając coraz to mocniej, przyduszając mnie. Robert krzyczał w moją stronę, ale nie słyszałam go. Jego usta się poruszały, ale słowa nie docierały do mnie. Potrząsał mną. Ostatnie co pamiętam, to blask słonecznych promieni. Musiałam zemdleć.

Biorę się w garść, oblizuję usta.

— Gdzie my w ogóle jesteśmy? — pytam.

Nie odpowiada, przygląda się.

— Kto to był? — nie odpuszczam. Chcę wiedzieć, co się tutaj dzieje. — Jeszcze zwolnią mnie z pracy, a przeze mnie i ty wylecisz.

Robert prostuje się, jego wzrok się zmienia, ale nie wiem, czego mam w nim szukać. Złości czy żalu za to, co się wydarzyło. Przybiera gniewną minę i wychodzi z pokoju.

Zostaję sama, bijąc się z myślami, co mogło się wydarzyć. Czego chcą ci ludzie? Może to był tylko rabunek? Nie, to niemożliwe, jeden z nich miał zdjęcie. Oni szukali konkretnej osoby. Tylko po co?

Po dłuższej chwili Robert wraca, podaje mi szklankę wody. Zerkam na niego niepewnie. Nie jestem do końca przekonana, czy mogę zaufać komuś, kogo ledwie znam. Nic nie mówi, tylko czeka. Zabieram z jego rąk szklankę i piję w milczeniu. Jego spojrzenie mnie peszy, ale nie daję za wygraną. Odkładam puste naczynie na stolik przy łóżku. Robert wychodzi z pokoju.

Jestem senna, czuję obolałe mięśnie przy każdym ruchu, tak jak po treningu. Obracam się na prawy bok i przyciągam do siebie kolana. Miałam już kiedyś zakwasy, chciałam wtedy zrzucić kilka kilogramów przed rozmową o pracę. Dało mi to więcej boleści niż pożytku. Przez tygodniowy jogging nabawiłam się kontuzji kolana. Teraz odzywa się co jakiś czas, gdy za bardzo je przeforsuję. Wtulam głowę w poduszkę i rozluźniam się. Przed zaśnięciem dostrzegam, jak Robert rozpala ogień w kominku. To chyba stary dom. Pachnie tu drewnem.


Biegnę długim korytarzem, z betonowych ścian łuszczy się wyblakła, żółtawa farba. Jarzeniówki w zielonym kolorze migoczą krótkim, natarczywym światłem. Nie wiem, gdzie jest mój cel, słyszę tylko trzaskające drzwi za moimi plecami. Biegnę dalej, zerkając co chwilę za siebie, ale trzaski się nie oddalają. Wzbierają na sile. Są coraz głośniejsze i potężniejsze. Jak długie są korytarze? Przecież nie mogą ciągnąć się w nieskończoność.

— Pomocy! — wołam, ale nikt nie odpowiada. Nagle czuję mocny ucisk na ramieniu, a zaraz potem zniewalający ból. Patrzę napastnikowi w oczy. Przecież to on… Przecież to on…!

— To ty!? — Coraz większy ból dźga uparcie moje ramię i promieniuje w górę, zaciskając gardło. Usiłuję się wyrwać, ale ogromna dłoń mocno mnie przytrzymuje. Długie szpony pokryte czarną mazią wbijają się, przebijając skórę. Zielony rękaw koszulki pokrywa plama krwi, która powiększa się z każdą sekundą. Jestem przerażona. Chcę krzyczeć, ale głos ugrzązł w gardle. Strach pożera moje trzewia, wierci od wewnątrz, przechodząc do krtani. Nie potrafię się ruszyć z miejsca. Przede mną na podłodze widzę smukły, długi cień. Czy to śmierć po mnie przyszła?

— Elia… — słyszę beznamiętny szept. — Elia!

Nagle serce przestaje bić.

— Elia, obudź się!

Robert mną potrząsa. Patrzy mi w oczy, jego twarz nie zdradza żadnych emocji.

Łapię oddech i podnoszę się, by zobaczyć, gdzie jestem. Dwa horrory w jednym śnie? Niestety nie, jeden z nich to rzeczywistość. Spoglądam na Roberta. Przepocona koszulka przykleja mi się do ciała.

— Długo spałam? — Przecieram dłonią zapoconą twarz.

— Jakieś dwie doby — odpowiada i puszcza moje ramię. — Może troszkę dłużej. — Lewy kącik jego ust unosi się.

— Kurde, coś ty mi dosypał do tej wody? — Wpatruję się w niego ze wściekłością, oczekując odpowiedzi.

— Za dużo gadasz, więc dostałaś trochę środka nasennego. — Uśmiecha się.

Widzę, że sprawia mu to ogromną przyjemność. Wstaję, łapię go za nadgarstek i przyciągam do siebie.

— To wcale nie jest zabawne! — krzyczę. Robert zbliża swoją twarz do mojej, dzielą nas zaledwie milimetry. Zaciskam zęby i puszczam jego rękę. Nie powinnam igrać z losem, a tym bardziej z kimś, kogo ledwie znam.

— Mnie to wcale nie bawi. Lepiej doprowadź się do porządku, bo musimy stąd wyjechać i to zaraz!

Jego rozwścieczona twarz sprawia, że mój mózg przytomnieje.

— A nie możemy zostać dłużej? — pytam. — Nie za dobrze się czuję…

— To nie mój dom. — Odsuwa swoją twarz od mojej. — Powiedzmy, że się tu włamałem, więc nie… Nie możemy tu dłużej zostać — dodaje i odchodzi.

Nagły skurcz w podbrzuszu niesie ze sobą fatalne samopoczucie. Proszki wywołują okropny ból żołądka. Fale gorąca powodują zawroty głowy. Błagalnym spojrzeniem pytam o toaletę. Robert chyba dobrze wie, jak działa ten środek, bo od razu wskazuje drogę.

Wchodzę do ciasnej łazienki, na szczęście skurcz ustępuje.

— Dobrze, że jest prysznic. — Spoglądam na opatrunek. — Chyba trzeba umyć tę zaropiałą ranę.

Zdejmuję moją ulubioną bluzkę na ramiączkach. Dostrzegam, że jestem w samych majtkach. Co się stało z moimi spodniami i resztą rzeczy? Na całej prawej stronie zielonej koszulki zauważam ciemna plamę. Wygląda na zaschniętą krew. Nogę również pokrywa w paru miejscach czerwona, zaschnięta maź. Mogę się domyślić, w jakim stanie są moje ubrania. Usiłuję wyszorować plamę, ale nadaremnie. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że krwi nie da się zmyć z ubrań. Odsączam porządnie wodę i rozwieszam ją na rozgrzany grzejnik, aby wyschła.

Pospiesznie biorę gorącą kąpiel. Zaciskając zęby, ostrożnie obmywam ramię. Strużka krwi spływa po skórze, sącząc się na moją stopę. Staram się złapać miarowy oddech i skupić na czymś innym niż na przeszywającym bólu. Gorąca woda nie jest jego sprzymierzeńcem, ale nie znoszę zimnej kąpieli. Przykładam mały ręcznik do rany, delikatnie tamuję krew.

Wychodzę naga, sprawdzając wzrokiem, czy nie ma w pobliżu Roberta. Niezdarnie wkładam na siebie ubrania, które zastaję na łóżku po wyjściu z łazienki. Są męskie, to fakt, ale trudno. Naciągam jeszcze wilgotną bluzkę. Podwijam przydługie nogawki spodni i przewiązuję w pasie koszulę, by nie spadły z bioder. Zaplatam warkocz na mokrych włosach. Robert, nie pytając, wchodzi do pokoju, chwyta moje ramię i zakłada nowy opatrunek.

— Przepraszam za tego żółtodzioba — odpalam pełna skruchy.

Podnoszę spojrzenie i skupiam się na drewnianej komodzie, by odciągnąć myśli krążące wokół krwi. Wtedy mniej boli. Po chwili, gdy zakrywa ranę gazą, wracam spojrzeniem na jego twarz, na której maluje się zdziwienie. Brwi ma uniesione, wykrzywione niczym banany. Po chwili marszczy krzaczaste brwi, które nagle stykają się z krótkimi rzęsami.

— No wiesz, wtedy w biurze… Mam ostatnio niezbyt towarzyski nastrój. Nie chcę między nami nieporozumień — przerywam. — Ile ty w ogóle masz lat? Myślałam, że przydzielą mi kogoś młodego. Nie żebyś był stary, ale…

— Dzięki Elia, nie wiedziałem, że wyglądam tak staro — mówi. — Nie mam czterdziestki na karku, ale dwudziestki też nie, w zasadzie to tak pomiędzy. I nie jestem zły za tego żółtodzioba, to chyba zresztą bardziej pasuje do ciebie.

Teraz on się śmieje, a ja mrużę oczy, ciskając groźne spojrzenie.

— Ja się bardzo dobrze znam na swojej robocie, gdybyś nie wiedział. Wszystko w tej firmie przechodzi przez moje ręce. I nie jestem żółtodziobem, mam tylko trochę mniej lat od ciebie. Aua… To bolało — syczę z bólu, czując kłucie. — I jak wygląda rana? — Bacznie obserwuję ruchy jego dłoni ciasno bandażujących moje ramię.

— Nie za dobrze, ale jest oczyszczona. Potrzeba czasu, żeby się zasklepiła. Masz kilka szwów, to powinno przyspieszyć gojenie.

Bardzo chcę o coś zapytać, ale powstrzymuję się, w końcu niezbyt dobrze się znamy, a ja chyba faktycznie za dużo gadam.

Nagle słyszymy jakiś trzask. Wzdrygam się, zaciskając szczękę. Robert ucisza mnie, przykładając palec do ust. Słyszę powolne kroki przemieszczające się po drewnianym parkiecie. Zmierzają w naszym kierunku. Są w środku, idą po mnie. Wlepiam w niego przerażony wzrok. Chwyta mnie za zdrowe ramię i wpycha do włazu ukrytego w podłodze tuż obok łóżka, pod perskim dywanem. Dom nie jest podpiwniczony, otwór prowadzi pod spód drewnianej konstrukcji. Wąskie, małe schodki skrzypią pod naciskiem moich stóp. Mijam nogą jeden stopień, prawie ląduję na tyłku. Podciągam się cicho dłońmi, zapierając o poręcz. Jest ciemno i mokro, w powietrzu unosi się zapach drzew, a w oddali słychać cykające świerszcze. Jeżeli Robert się tu włamał, to skąd wiedział o ukrytym przejściu? Potrząsam głową, to nie czas na bycie prawym człowiekiem i wytykanie komuś kłamstwa. Opieram się plecami o ogromną drewnianą podporę tuż obok zejścia. Nabieram głęboko powietrza i wypuszczam, moje tętno szaleje. Intruzi podchodzą bliżej. Robert przyciska mnie do wspornika i okrywa nas czarną kurtką, by w mroku nie było nas widać. Szepty nagle cichną. Do uszu dobiegają odgłosy powolnych, ciężkich kroków przemieszczających się ludzi. Nad naszymi głowami rozbrzmiewa dźwięk krótkofalówki. Nie rozumiem, o czym mówią, głos jest zniekształcony przez grubą warstwę drewna. Okruchy pyłu z uginających się desek spadają na moje włosy i twarz, łaskocząc po nosie. Po chwili obcy nie znalazłszy tego, czego szukali, wychodzą i odjeżdżają. Światła reflektorów dosięgają moich stóp. Cofam je gwałtownie.

W końcu mogę swobodnie zaczerpnąć powietrza. Napięte mięśnie rozluźniają się, a zmęczona głowa opada na jego ramię.

— Elia, musimy jechać. Nie możemy tu dłużej zostać, mogą wrócić w każdej chwili.

— Czemu mi pomagasz? — pytam cichym głosem. Chłonę zapach wilgotnego, nocnego powietrza i jego koszulki.

— Bo mnie widzieli, teraz również i mi mogą palnąć w łeb. Chodź — pogania, wskazując kiwnięciem głowy na wyjście spod domu. — W lesie ukryłem samochód.

Podążam jego śladem.

— Tamten by już raczej nigdzie nie zajechał — dodaje.

Jest ciemno i cicho. Nie wiem, czy bardziej mam się bać lasu, czy swojego towarzysza. Maszerujemy jakieś pół godziny wzdłuż udeptanej, grząskiej ścieżki. Jeżeli Robert ukrył tu samochód, to chyba musi dobrze znać te tereny. Chłodne powietrze sprawia, że z moich ust wydobywa się para. Ramię zaczyna doskwierać, tak samo głowa. Ciężka wilgoć powietrza spowalnia mój oddech, nosem wdycham intensywną woń mokrej ściółki i trawy. Dochodzimy do samochodu. Jest stary, ale najważniejsze, by był sprawny.

— I ten gruchot ma nas gdziekolwiek zawieźć? — patrzę na niego, palcem wskazując na kupę srebrnej, starej blachy gdzieniegdzie dotkliwie nadgryzionej odstręczającą rdzą.

— Wsiadaj mała, damy radę, ale błagam, zapnij ten przeklęty pas. Nie chcę cię mieć na sumieniu.

— Maruda — mówię do siebie półszeptem, aby nie usłyszał.

— Nie wiem jak ty, ale ja bym się z chęcią czegoś napił.

— Wyjąłeś mi to z ust, może to uśmierzy ból. — Siadam na miejscu pasażera, zapinam pas, upewniając się, czy klamra utrzyma szarpnięcie.

Robert uważnie przygląda się i czeka, aż będę gotowa. Rusza powoli, przedzierając się przez błotnistą ścieżkę.

— Masz jakiś plan? Może pojedziemy do mojego mieszkania? — W myślach ganię się za zaproszenie prawie nieznajomego do siebie.

— Chyba zwariowałaś, Elia! Te proszki ci zaszkodziły.

— Co w tym złego? — odburkuję w jego stronę.

— Jeśli chcesz dostać kulkę w łeb, to proszę bardzo. Widziałaś, co ukrywali pod płaszczami?

Nie odpowiadam, znoszę jego rozwścieczony wzrok. Od początku patrzy na mnie jak na idiotkę, więcej mi dokładać nie trzeba. To były ciężkie trzy dni. Ciekawe, co nas jeszcze czeka.


Las ciągnie się w nieskończoność. Brzask sączy się do kabiny samochodu. Słońce zaczyna wyłaniać się spomiędzy drzew. Szyby stopniowo parują z powodu różnicy temperatur. Spuszczam do połowy okno i wdycham świeże, poranne powietrze. Mogłabym budzić się tak codziennie. Zapach kwiatów, rześkiego poranka i promieni słońca pobudza umysł do działania. Ten delikatny zapach lawendy chodzi za mną od dzieciństwa. Może to mydło, którym dopiero co myłam się w drewnianej chacie?

Las się kończy, a zaczyna coś w rodzaju pustyni, choć piasek w zasadzie nie jest piaskiem. To czerwona cegła, którą ktoś zmienił w piach. Nie ma tu już budynków. Podobno z tego piasku mają powstać nowe budowle mieszkalne. Wjeżdżamy w strefę nieprzesiedloną. To małe miasteczko zdaje się takie jak centrum, jednak jest w nim coś innego. W przeciwieństwie do kamienic, które znam, te w większości pokrywa bluszcz lub inna zielenina, przez co nie widać w nich szczelin i ubytków. Gdziekolwiek spojrzę, nie ma żywej duszy. Podobają mi się stare uliczki, mają w sobie nieodparty urok. Jedziemy wzdłuż głębokiego pęknięcia w asfalcie. To pewnie te cykliczne, poranne trzęsienia ziemi spowodowały rozejście się powierzchni drogi. Bruzda zdaje się nie być zbyt głęboka, ale samo jej istnienie jest zagrożeniem dla pojazdów lub bawiących się dzieciaków.

Nagle moim oczom ukazuje się ogromny neon przedstawiający tańczącą kobietę, trzymającą w dłoni napis: TINA.

— Czy ty mnie prowadzisz do burdelu? Chcesz sprzedać, wykorzystać, czy w innym celu?

— Chciałabyś… — rzuca krótko. Parkuje samochód tuż przed wejściem do baru. — Jeśli nie idziesz się napić, to poczekaj, tylko nie odchodź daleko.

— Wiesz, chyba wolę zostać tutaj. Takie speluny mnie nie podniecają, w przeciwieństwie do…

— Jak chcesz — przerywa moje tłumaczenie. — W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać — dodaje.

— Cudownie! — Nie chcę wdawać się z nim w dyskusję, już i tak patrzy na mnie jak na kretynkę. Rozsiadam się wygodniej w fotelu i staram się odprężyć ciało.

On

Przeznaczenie. Choćbyś nie wiem, jak się starał, i tak cię dopadnie.


Rozdrażniony zatrzaskuję nerwowo drzwi samochodu i wchodzę do miejscowego, a zarazem jedynego na tym pustkowiu baru. Sam nie jestem fanem takiego typu zbiorowisk pijaczków, ale o tej godzinie nie powinno być tłoku. Miejscowi pracują, jedynie nieszczęśliwi emeryci marnują swój czas na zalewaniu wiecznie spragnionego robaka.

— Co ten babon sobie myśli?! — pytam sam siebie. Popycham nerwowo ciężkie drzwi. — Cześć Tina — rzucam w stronę kobiety za barem i siadam na wysokim stołku. — Polej mi jednego mocnego. Miałem ciężki tydzień. — Wykonuję dwa solidne, okrężne ruchy karku, żeby się rozluźnić. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co zaraz nastąpi. Ciekawość mojej siostry wprowadzi mnie w stan frustracji, gdy zacznie o wszystko wypytywać i wiercić dziurę w mózgu.

— Hej braciszku — uśmiecha się szeroko. — Nie ma problemu. Dla ciebie wszystko. Ćwiczenia ci w głowie?

— To po stłuczce. Naciągnąłem mięsień.

— Znowu motor? — śmieje się kobieta.

— Nie, tym razem samochód. — Unoszę jeden z kącików ust, ukazując małego diabełka czającego się na odpowiednią chwilę, aby odkryć swoje prawdziwe oblicze.

— Jak tam tatuś i jego… sprawy? — pyta zatroskana siostra.

— Wiedziałem — mówię do siebie podenerwowany.

— No co?

— Jeśli cię to tak interesuje, to sama go zapytaj. Mnie nie bardzo obchodzi jego żywot! — odpowiadam oburzony.

— Nie, dzięki, niech sam się bawi w te swoje wojenki. Mnie wystarczy to, co mam. — Tina zatacza ręką łuk, wskazując na bar.

— Tak też myślałem. — Wypijam duszkiem cały trunek, aż uchodzą ze mnie wszelkie złe emocje.

— Widzę, że przyprowadziłeś sobie jakąś panienkę, braciszku? — pyta zaintrygowana, spoglądając przez okno.

— Dowcipna jesteś.

— Jak zawsze. — Uśmiecha się dumnie. — Gdzie ją dorwałeś? Obawiałabym się prostytutki, czy kogoś w tym rodzaju, ale patrząc na jej strój, śmiem w to wątpić.

— Oj, uwierz, że nie. — Wypijam drugiego mocnego szota i całuję Tinę delikatnie w policzek. — Jesteś najlepsza, wiesz?

— Wiem, ale coś mi mówi, że wpakowałeś się w niezłe tarapaty. Mam rację? Czyżby przez panienkę? — Wierci głębiej, stukając palcami o kontuar.

— Może tak, a może nie? Jak tam twój biznes się kręci? — pytam, odwracając uwagę od dziewczyny, chociaż doskonale zdaję sobie sprawę, że zaraz mogę za to oberwać.

— Gdybyś wpadał częściej, to byś wiedział. — Rzuca we mnie ścierką i pokazuje język, zabierając pusty kieliszek.

— Przepraszam, za wiele się ostatnio działo. — Zerkam dyskretnie na stojący za oknem samochód. — Nie miałem czasu.

— Nie tłumacz się, jesteśmy z jednej rodziny. Przecież się nie rozpłaczę. — Wywraca oczami, wachlując dłonią rozpalone policzki. — Spadaj już, bo dziewczyna się niecierpliwi. Chyba właśnie zdecydowała się wejść.

— Idę do… no wiesz, zaraz wracam. Postaraj się ją zagadać, ale nie wystrasz jej — grożę palcem. — Ona też miała dzisiaj ciężki dzień.

— Dobra, dobra.

Przystanek

Czekam już ponad kwadrans, moje mięśnie wołają, by je rozciągnąć. Nie wytrzymam tu ani minuty dłużej, ileż można czekać?

— Co za obrzydliwy neon… Dobra, idę!

Wyjmuję kluczyki ze stacyjki i zatrzaskuję skrzypiące drzwi starego samochodu. Rozglądam się, czy nikt przypadkiem mnie nie obserwuje, ale dookoła nadal nie widać żywej duszy. Opustoszała okolica przyprawia mnie o gęsią skórkę. Wygląda, jakby tutaj nikt nie mieszkał. Wzdłuż głównej drogi stoją rzędem stare budynki oblepione zielonym futrem z liści. Nie podoba mi się tutaj. Podchodzę do drzwi. Na sam dotyk lodowatej stalowej klamki przechodzą mnie dreszcze. Jakoś wolę swój ulubiony bar. Nie przywykłam do innych miejsc niż przytulny zakątek u Matta. Wchodzę do środka, na twarz wpada gęsty papierosowy dym zawieszony w powietrzu, wdziera się do moich płuc niczym drapieżca. Zaczyna mnie łaskotać w gardle, z trudem powstrzymuję odruch kaszlu. Wszyscy patrzą na mnie, jakby w życiu kobiety nie widzieli. Zatłoczone pomieszczenie wskazuje, że interes kręci się całkiem nieźle. Średnia wieku przekracza grubo ponad pięćdziesiątkę. Zimne wnętrze powoduje u człowieka chandrę, co z kolei przekłada się na ilość wlewanego w siebie alkoholu. Ściany pokryte imitacją beżowych cegiełek rozjaśniają je, kontrastując z czarnymi kutymi stolikami i ławami. Wysokie hokery ze skórzanymi siedziskami zapraszają do lady.

— Cześć, był tu może Robert? Czekałam na niego w… — wskazuję dłonią na samochód stojący za oknem.

— Robert? A to dowcip, może być. Poszedł do klopa — oznajmia. — Jestem Tina, jego siostra, a ty? — Przerywa mi barmanka.

— Siostra? — pytam.

Faktycznie, rysy twarzy tej wysokiej, szczupłej brunetki z kolorowymi pasmami włosów i gdzieniegdzie splecionymi cieniutkimi warkoczami są bardzo podobne do mojego towarzysza. Tylko oczy są innego koloru. Jej brązowe ślepia bacznie mnie obserwują.

— Nie chwalił się, że ta Tina z neonu to jego siostra. Szczerze mówiąc, nie znam go długo. Dopiero co przyszedł zastąpić moją koleżankę w pracy.

Wodzę dyskretnie wzrokiem po pomieszczeniu, oczy mężczyzn patrzą w naszym kierunku. Speszona wracam spojrzeniem na kobietę, czuję się nieswojo.

— Mam na imię Elia. — Wyciągam w jej stronę dłoń, aby nie wyjść na osobę niecywilizowaną.

— Elia? Ta Elia? Nie wiedziałam, że to ty! — Tina patrzy na mnie z niedowierzaniem. Nagle nachyla się do mojego ucha, jakby nie chciała, aby inni ją usłyszeli, choć oni z zaciekawieniem patrzą na nasze twarze.

— Sprawdziłaś już paczuszkę? — szepcze.

— Paczuszkę?

— Tak, w kurtce miałaś mieć małą paczuszkę. Poszukaj i sprawdź, a najlepiej teraz wyjdź i schowaj się gdzieś, gdzie będziesz mogła ją odpakować. Pamiętaj! — Grozi palcem. — Nie ufaj nikomu, tutaj każdy potrafi dobrze grać kogoś, kim naprawdę nie jest. — Kiwa głową w stronę grupki mężczyzn siedzących na skórzanej, czarnej kanapie w rogu.

Patrzę na nią zdezorientowana, a zarazem zaciekawiona. Wszystkie oczy cały czas skierowane są na mnie. Czuję, że jeśli zaraz się stąd nie wydostanę, będą kłopoty. Trzeba się ewakuować. Nie daję po sobie poznać zdenerwowania, wychodzę powoli, ale za drzwiami baru zaczynam uciekać. Szybki marsz po chwili przeradza się w trucht. Biegnę w stronę samochodu. Spoglądam przez ramię i widzę, jak Robert wybiega.

— Elia, stój! — woła podminowany.

Zaczyna mnie doganiać. Docieram do samochodu. Wsiadam, siłuję się z drzwiami, żeby je zamknąć. Pospiesznie wciskam pedał gazu, koła zaczynają buksować. Po chwili odjeżdżam zdenerwowana. Nagle przed maskę niespodziewanie wyjeżdża mi samochód. Hamuję gwałtownie. Moja głupota omal nie kończy się katastrofą. Spocone dłonie ślizgają się na kierownicy. Siedzę zszokowana w bezruchu, dopóki nie słyszę za sobą krzyków. Chcę wysiąść, ale Robert mnie uprzedza, otwiera drzwi samochodu, chwyta w pasie i powoli wyciąga.

— Co ty do cholery wyprawiasz!? — krzyczy. Złość wylewa się na twarz. Jego poważna mina powoduje we mnie strach.

— Puszczaj! — warczę, starając się wyszarpać.

— Oszalałaś!?

— Puszczaj, mówię! — Szarpię się.

— Zabijesz się! Co cię opętało?

— Muszę wrócić do tego domku, zostawiłam tam coś ważnego! — Patrzę na drogę za jego plecami.

— Ty chyba nie jesteś zdrowa na umyśle! Chcesz, żeby nas złapali!?

Wypuszcza mnie z uścisku.

— Może i nie jestem, ale coś tam zostawiłam. — Obracam twarz w jego stronę. — Twoja siostra… Zaraz, skąd ona mnie w ogóle zna?

— Wydaje ci się…

— Akurat!

Popycha mnie na drugą stronę samochodu.

— Wsiadaj, zakradniemy się tam, ale później. Jedziemy, jestem diabelsko zmęczony. W przeciwieństwie do ciebie nie spałem od dwóch dni!

— Dobra, nie wrzeszcz, nie musisz jechać ze mną. Sama sobie poradzę!

— Na pewno… Tak jak teraz to pokazałaś? Wsiadaj!

Jego oczy ciemnieją od złości. Nie widziałam go wcześniej tak rozwścieczonego. Widzę, jak nabiera powietrze do płuc i powoli je wypuszcza. Siadam, drzwi samochodu nie chcą się zamknąć. Trzaskam nimi drugi raz, za trzecim zamykają się. Jego zaciśnięta szczęka rozluźnia się tak samo, jak napięte mięśnie na karku. Rusza. Milczy skupiony na jeździe.

Przemierzamy tę samą drogę, którą przyjechaliśmy. Dopiero teraz odnajduję wzrokiem schowane w ziemi po obu stronach drogi betonowe włazy. Przysypane czerwonym piachem nie zwracają na siebie uwagi, może to pozostałości po wyburzonych budynkach?

— Czego szukamy? — jego ton jest łagodniejszy.

— Mojej kurtki — odpowiadam krótko, nie chcąc wdawać się w dyskusję.

Robert nagle hamuje, moja głowa o mało co nie ląduje na desce rozdzielczej. Gdyby nie dłonie, którymi się podparłam, zaliczyłabym kolejnego guza.

— Po pierwsze, mówiłem, żebyś zapinała ten cholerny pas, bo cię nim tak zwiążę, że się już z niego nie oswobodzisz!

Ze złością na twarzy szarpie wściekle mój pas i zapina klamrę, powodując przy tym ponowny ból ramienia.

— Po drugie, chyba postradałaś zmysły. Dobrze słyszałem, że chcesz wrócić po kurtkę?

— Yyy… no tak. — Przełykam ślinę.

— A mogę zapytać, po co ci ta przeklęta, zniszczona kurtka? — drąży niecierpliwie.

Mierzy mnie tymi swoimi zielonymi, wściekłymi ślepiami, jakby miał mnie zaraz udusić. Tina mówiła, że mam nikomu nie ufać, ale w sumie to jej brat.

— Wytłumaczysz, czy będziesz tak siedzieć? — dodaje.

— Twoja siostra pytała, czy znalazłam już jakąś paczkę. Nie wiedziałam, o co jej chodzi. Mówiła, że muszę ją mieć. Pamiętam, jak parę dni temu szturchnął mnie w sklepie jakiś starzec i być może coś mi podrzucił do kurtki. — Nie patrzę na niego, nie chcę widzieć jego złości. — Pewnie tego szukało tych dwóch mężczyzn z delikatesów. Ja naprawdę muszę zobaczyć, co tam jest. Tina mówiła, żebym nikomu nie ufała.

— Tina? No pięknie. A Tina to co, jakiś jasnowidz? Nieważne, mogłaś od razu mówić, kurtka jest w bagażniku razem z resztą twoich rzeczy.

Widzę, jak napięcie odpływa z jego ciała. W jednym momencie wypuszcza skumulowane powietrze z płuc, ciągnie za drążek zmiany biegów i kieruje samochód z powrotem na trasę, wyduszając z niego maksymalną prędkość.

— Przepraszam bardzo — odwracam twarz w jego stronę. — Czy ty mi w ogóle mówiłeś, czym się tak naprawdę zajmujesz? Przyszedłeś tylko na zastępstwo, ale widzę, że opryskliwy z ciebie facet.

— Odezwała się… Dobra. Jedziemy w bezpieczne miejsce, ale inną trasą. O tej porze dnia mogą zaobserwować nagły ruch na drodze. Elia, ja cię proszę tylko o jedno: do celu mamy godzinę jazdy. Z łaski swojej zamknij tę swoją piękną buźkę, bo zakleję ci ją taśmą.

— No dobra marudo, to ja się zdrzemnę, a ty się męcz.

Wiercę się w niewygodnym fotelu, ramię zaczyna dawać się we znaki. Nie chcę tego robić, ale muszę.

— Robert… — zaczynam.

— Znowu będziesz trajkotać?

— Nie. To nie to. Mam małą prośbę. — Patrzę na niego skruszona.

— Jaką?

— Masz może jeszcze to cudowne lekarstwo na ból? Nie wiem, czy najpierw rozerwie mi czaszkę, czy ramię.

— Jest w schowku — wskazuje palcem. — Zielona, papierowa saszetka. Wsyp proszek do butelki z wodą, którą masz pod siedzeniem. Potrząśnij, żeby się rozpuścił i wypij. Na zdrowie. Tylko z tym nie przesadzaj. — Zerka z powagą. — Nie ma czasu na następne kilkudniowe drzemki — warczy, po czym skupia się na jeździe.

Przemierzamy trasę bocznymi ścieżkami, unikając głównych dróg, by nikt nas nie nakrył. Lekarstwo jest na tyle mocne, że droga zdaje się migotać, coś w stylu „pojawiam się i znikam”, ptak leci i na ułamek sekundy znika. Musi być na bazie opium albo innego narkotyku, faktycznie za wiele nie można zażywać. Halucynacje są inspirujące, ale do pewnego momentu — dopóki się ich nie boisz. Na szczęście moje przywidzenia nie trwają długo. Zmęczenie bierze górę, świadomość daje za wygraną i, nie wiedząc w którym momencie, odpływam.

Kryjówka

Sen to najlepsze lekarstwo na moralnego kaca, tylko po przebudzeniu pozostaje gorzki posmak.


Budzi mnie trzask zamykanych drzwi samochodu, ale jestem tak bardzo nieprzytomna, że nie potrafię wstać o własnych siłach. Po ręce spływa strużka krwi, jeden ze szwów musiał puścić. Za szybą samochodu widzę jakieś jasne światła. Szczypię się w udo, aby się ocknąć. Dopiero po paru próbach udaje mi się rozbudzić, chociaż nadal jestem zbyt zamroczona, by trzeźwo myśleć. Słyszę, jak Robert krząta się obok. Otwiera drzwi z mojej strony.

— Chodź, zaniosę cię do łóżka. Ta dawka zdecydowanie jest dla ciebie za mocna. — Nachyla się w moją stronę i odpina pas. Prawą rękę wsuwa pod kolana, a lewą łapie pod pachą i bierze mnie na ręce. — Ale przynajmniej przestaniesz kłapać jęzorem.

Ledwo udaje mi się objąć jego kark dłońmi. Czuję, jak moje ciało wiotczeje.

— Bierz, co chcesz… — szepcę i odlatuję.


Kroki. To te kroki. Biegnę szarym korytarzem. Wokół migoczą zielone światła, a z oddali dobiega szybki stukot obcasów. Czyjeś nagłe krzyki i gwizdy powodują narastającą panikę. Jest ich coraz więcej, zmierzają w moim kierunku. Słyszę głośny trzask zamykanych z impetem drzwi. Na posadzce leży rozbite szkło. Biegnę dalej korytarzem, światła nagle zaczynają gasnąć za moimi plecami, jedno po drugim. Tunel robi się węższy. Nie wiem, jak zdołam się z niego wydostać. Jestem drobna, może się przecisnę. Ktoś chwyta mnie za ramię i szarpie. Odwracam się, by spojrzeć, kim jest, ale nikogo nie widzę. Głosy się zbliżają. Zaczynają mnie otaczać. Zamykam z przerażeniem oczy. Nagle ktoś szarpie mnie za drugie ramię, odwracam głowę, unosząc wzrok.

— To ty? — pytam.

Budzę się zdyszana i mokra, po szyi spływają krople potu.

— To tylko sen, to tylko sen, uspokój serce — mówię. Po chwili dochodzę do siebie, zastanawiając się, gdzie jestem. Wzrokiem badam przestronny pokój w całości osnuty nieskazitelną bielą. To dom Roberta…

Leżę na ogromnym, okrągłym łóżku. Jest na nim tyle miejsca, że z łatwością można się w nim zgubić. Aksamitna, miła w dotyku kremowa pościel otula moje ciało. Jakby ktoś uszczknął dla mnie kawałek pierzastej chmury z nieba. To pewnie tutaj Robert przyprowadza swoje kochanki — na samą myśl uśmiecham się do siebie. Po chwili zachwytu przytomnieję. Zerkam powoli pod pierzynę.

„No ładnie, Elio. Ciekawe, kto ci to założył?” — karcę się w duchu. Moje wcześniejsze ubranie zniknęło. Satynowa, bladoróżowa koszula nocna na delikatnych koronkowych ramiączkach okrywa nagą skórę. W odbiciu lustra stojącego na wprost łóżka dostrzegam wnętrze łazienki. Znajduje się w którymś z sąsiednich pomieszczeń. Łapię pierzynę i zakrywam się nią po same uszy.

— Hej mała! Widzę, że się wyspałaś. Wiesz, jeszcze nie miałem u siebie takiego śpiocha, jak ty. Jesteś z gatunku niedźwiedzi? Zasypiasz na zimę, czy coś w tym rodzaju?

— Powiedzmy, że można tak to nazwać. — Przeciągam się powoli. Nigdy nie leżałam na tak wygodnym materacu. Jego struktura idealnie dopasowuje się do kształtu ciała, odciążając obolałe mięśnie.

— Pozwoliłem sobie ustawić w ten sposób lustro, żeby mieć cię na oku na wypadek kolejnych koszmarów.

Jego głos dochodzi z któregoś z pokoi.

— Koszmarów? To chyba po tym twoim tajemniczym proszku w saszetce. Na mnie mówisz ćpun, a sam masz tego od groma.

— Słyszałaś kiedyś o świadomym śnie?

— Świadomym śnie? Chodzi ci o kontrolę podczas snu?

— Tak.

— Myślałam, że to bujdy. — Rozprostowuję zdrową rękę nad głową i zsuwam nieco niżej na łóżku. Wlepiam spojrzenie w śmietanowy sufit.

— Przeciwnie, można się tego nauczyć.

— Jak?

— Gdy tylko zdasz sobie sprawę z tego, gdzie się znajdujesz, będziesz miała nad nim pełną kontrolę.

— I co niby miałabym robić?

— We śnie możesz nie tylko kreować swoje marzenie senne, ale i odgonić gnębiące cię koszmary. Umysł człowieka jest bezdennym skarbcem nieodgadnionego naczynia. Skrywa ogrom tajemnic. Tylko ty możesz odczytać to, co znajduje się w twoim.

— To by mi wiele pomogło, tylko jak się tego nauczyć?

— Są sprawdzone techniki, ale na sam początek polecam relaks i skupienie się na urzeczywistnieniu w umyśle kolorowych scenerii. Reszta sama przyjdzie z czasem. A gdy twój umysł będzie gotowy, będziesz w stanie rozróżnić podczas snu, że to nie jest rzeczywistość.

Błądząc wzrokiem po pokoju, w lustrze zauważam, że Robert znajduje się w łazience, grzebie w szafce zawieszonej nad umywalką. Wokół pasa ma owinięty biały ręcznik sięgający przed kolana. Jest wysoki, ma dosyć dobrze zarysowane mięśnie, które ukazują swoje atuty przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Mokre i zmierzwione od tarmoszenia ręcznikiem włosy sterczą niesfornie na różne strony. W powietrzu unosi się charakterystyczna woń lawendy. To nią tak pięknie pachniało w jego samochodzie.

— O tak… — wzdycham i zaciągam się tym wspaniałym zapachem jak narkoman. Mogłabym się tak budzić każdego ranka.

— Co jest? Nigdy nie widziałaś nagiego mężczyzny? — śmieje się Robert.

Ze wstydu chowam głowę pod kołdrę i udaję, że chcę jeszcze odpocząć.

— Dobra mała, nie ściemniaj mi, że będziesz dalej spać. Pokaż mi to twoje ramię, bo na głowę to już chyba nikt ci nie pomoże.

Zsuwam kołdrę poniżej nosa. Widzę, jak się uśmiecha, po czym znika w głąb łazienki. Wychodzi ubrany w dżinsowe spodnie z nagim torsem i mokrymi włosami. Rzuca we mnie rulonem bandażu i paczką gazy.

— A tak przy okazji — zaczynam, poprawiając poduszkę pod głową — te ładne łaszki… Pomijając, że są od kochanki… To kto mi je założył? Kompletnie nie pamiętam, co się działo.

Robert otwiera białą saszetkę i odkłada na nocny stolik. Przypatruje się przez chwilę z lekko uniesioną brwią, chrząkając przy tym wymownie.

— To nie ja — zaprzecza z podniesionymi rękami. — Sama się przebrałaś, mnie w to nie mieszaj i wyjdź już z tego łóżka. Ileż można leżeć?!

Wstaję i przechodzę koło niego. Boso jestem jeszcze niższa i muszę zadzierać brodę, by na niego spojrzeć.

— Wiesz co Robert, mam kumpla, który szuka związku. Może was spiknąć? — odpalam.

Chcę iść dalej, ale łapie mnie w pasie i przypiera do ściany, w szoku patrzę na jego rozwścieczoną twarz. Jedną dłonią łapie moją brodę, zadzierając ją do góry i zmuszając, bym patrzyła mu w oczy, drugą obejmuje biodro. Jego napierające ciało przytrzymuje mnie w bezruchu. Gorący dreszcz biegnie od serca w dół, ściska mnie w żołądku. Twarz ma blisko, widzę dokładnie jego czarne źrenice i każdą najmniejszą zmarszczkę na twarzy. Wstrzymuję oddech.

— Elia, nie przeginaj! Nie znasz mnie i nie szukaj struny, której nie powinnaś szarpać, każdy ma jakąś granicę. Nie jestem gejem i albo mi uwierzysz, albo mogę ci to zaraz udowodnić. Więc jak?

Kolejne dreszcze przechodzą przez moje ciało, jeden po drugim. Po chwili gorąc ustaje, a na jego miejsce pojawia się wrażenie chłodu, zaczynające się w palcach stóp, biegnące po łydkach, kolanach, udach i coraz to wyżej. Bosa wspinam się, z trudem utrzymując równowagę. Nagle czuję ostre, przeszywające ukłucie w barku, a po chwili na szyi.

— Boli — syczę i zaciskam oczy.

— Wierzę, przepraszam.

— Co to było, co mi wstrzyknąłeś? — Spoglądam na małą strzykawkę z metalowym ostrzem igły.

Robert nie zdejmując ze mnie wzroku, zaciska zęby, puszcza moje ramię i opiera się o przeciwległą ścianę. Krzyżuje ramiona na piersi i przybiera poważny wyraz twarzy.

— Zastrzyk. Taki, po którym nie będziesz spała jak niemowlę. — Przygląda się uważnie.

— Dlaczego tak patrzysz? — Rozcieram dłonią miejsce ukłucia na karku. Czuję, jak coś pękło we mnie, w środku. Dostałam za swoje.

— Pyskata jesteś, wiesz? Lepiej uważaj, co mówisz, bo ktoś może mieć mniej cierpliwości niż ja i skróci ci ten jęzor — warczy, obserwując uważnie moją twarz. — Teraz pokaż, co chciałaś odzyskać ze swojej kurtki. Im prędzej się tego dowiemy, tym szybciej będziemy mogli się rozejść. Każdy w swoją stronę.

Wkłada dłonie do kieszeni dżinsowych spodni. Schodząc po schodach, rzuca przez ramię, nie patrząc w moją stronę:

— Prysznic jest wolny, na szafce leżą ubrania. — Mrużąc oczy, mierzy wzrokiem moją sylwetkę. — Przypuszczam, że będą pasowały, przynajmniej na jakiś czas. Idę zrobić grzanki, a ty się doprowadź do porządku.

Rozejm

Przestronna łazienka wygląda jak mój największy pokój, takiego luksusu pozazdrościłaby sama Kleopatra. Tutaj również wszystko utrzymane jest w białej tonacji. Ta nieskazitelna czystość zaczyna mnie przerażać. Zdejmuję koszulę nocną i wchodzę do kabiny prysznicowej. Biorę długą, odprężającą kąpiel. Zapach lawendy koi moje zszargane nerwy.

Ubrania są trochę za duże, ale podwinięte rękawy nie przeszkadzają. Uwielbiam koszulę w kratę. Przyjemny, flanelowy materiał nie drapie skóry. Przecierając wiszące na ścianie zaparowane lustro, nie poznaję samej siebie.

— Muszę wziąć się w garść, to wszystko za długo trwa — mówię, patrząc na swoje odbicie.

Cała prawa skroń przybiera różnorakie barwy. W tej palecie można by znaleźć nowe odcienie. Łuk brwiowy powoli się zasklepia. Blizna nie powinna być widoczna, pewnie przykryją ją małe, ciemne włoski. Ramię wygląda paskudnie, tutaj na pewno zostanie ślad. Staram się jakoś opatrzyć ranę, ale niezbyt dobrze mi to wychodzi. Przytrzymuję w zębach koniec bandaża, aby rulonem zawinąć ramię, ale ten zsuwa się co jakiś czas. Jeszcze parę nieudanych prób, a z nerwów cisnę opatrunkiem do kosza. Oczywiście w szkole uczyli nas bandażowania, ale nikt nie pokazał, jak to robić na sobie. Po wielu próbach udaje mi się okiełznać kawałek materiału i zapiąć klipsem, zabezpieczając od zsunięcia się.

W poszukiwaniu kuchni przechodzę przez wiele pomieszczeń, wszystkie są ogromne i przestronne. Jasne barwy czynią to miejsce bardzo spokojnym. Nie jestem przekonana o użyteczności tylu pomieszczeń dla jednej osoby. Jedna sypialnia, kuchnia, łazienka i gabinet w zupełności by wystarczył. Reszta jest zbędna, nie służy niczemu pożytecznemu, raczej zaleganiu warstwy kurzu w każdym zakamarku. Rozpoznaję również dużo elektroniki, także takiej, jaką sama się zajmuję.

— Idziesz? Zaraz wystygnie.

Słyszę głos z dolnego piętra.

— Tak, już… — Schodząc po szklanych stopniach, wyczuwam w powietrzu mój ulubiony narkotyk.

— Rozumiem, że skusisz się na kawę?

— Nie odmówię.

— Co, teraz będziesz niemową? Chyba się nie przestraszyłaś?

Spoglądam na niego, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Zresztą miał rację, po co się wdawać w takie dyskusje, jeżeli mamy rozwiązać problem i zapomnieć o tym, co się stało? Nie warto chyba wchodzić w szczegóły naszego życia, skoro każdy pójdzie w swoją stronę, nie odwracając się za siebie.

— Dobra, posłuchaj. Przepraszam za to, co zdarzyło się na górze, ale jestem zmęczony i nie mam nastroju do żartów. Siadaj, zjedz i napij się, a potem zobaczymy to twoje cacko.

— Nie ma sprawy. Oddam wszystko za kawę i… ja też przepraszam — mruczę cicho. Przygryzam dolną wargę ze spuszczonym wzrokiem, jak dziecko, które przyłapano na psotach.

— Wiesz, takie deklaracje lepiej zachowaj dla siebie, bo istnieją na tym świecie ludzie skłonni wykorzystać twoją słabość. — Przykłada filiżankę do ust.

Rozsiadam się naprzeciw Roberta przy kuchennej wyspie i skruszona posłusznie zjadam parę tostów, popijając je kawą.

— Nie jestem zbytnio towarzyska, gdy już rozmawiam z drugą osobą, to zaczyna mi odbijać. Po prostu nie wiem, jak prowadzić konwersację z kimś innym niż ja. — Staram się wyjaśnić, chociaż wydaje mi się, że zagmatwałam to jeszcze bardziej.

— Chodzi ci o to, że nie potrafisz rozmawiać z facetem?

— Chyba tak. Znaczy się… — Nie wiedząc, jak wytłumaczyć, pochłaniam jeszcze jeden tost, szukając wzrokiem czegoś, co mogłoby posłużyć na zmianę tematu.

— Pewnie jedyny facet, z jakim masz do czynienia to właśnie gej. Mam rację? — drąży głębiej, wiercąc w moim mózgu dziurę. — Stąd ten osąd o mojej orientacji.

— Może — odpowiadam. — Nie licz na triumf, nie przyznam się przecież do swojej porażki.

— Nie o to mi chodziło, zresztą… To nie jest istotne. — Opiera lewy łokieć o blat, nachylając się nad stołem.

— Nigdy nie czułam się swobodnie w kontaktach z mężczyznami. Wychowywała mnie matka. To ona była moim wzorem i najlepszą przyjaciółką — tłumaczę.

— Ciężko jest się przystosować do otoczenia, jeżeli czerpało się wzorce osobowe tylko od jednej płci. To nie ujmuje niczym takiej osobie, nawet staje się bardziej atrakcyjna, inna niż reszta.

— Masz do czynienia z psychologią czy ze mną flirtujesz? — Uśmiecham się.

— Nie lubię psychologii, chociaż moja siostra często poddaje ocenie innych ludzi według ich zachowania.

— Tina?

— Tak. Mam jedną siostrę. Uwierz, że to wystarczy.

— A dziewczyna? Masz jakąś? — Nagle poczułam, jak moje policzki oblewają się czerwienią. I po co mi było takie pytanie?

— Widzisz tutaj jakąś oprócz ciebie?

— Fakt. — Teraz do reszty nie wiem gdzie schować głowę, by nie zdradzić swojego wstydu.

— Przyniosłem twoją kurtkę. Leży w salonie. — Wskazuje kiwnięciem głowy pokój za moimi plecami, po czym wstaje i mija mnie.

Biorę kubek i podążam za nim do ogromnego pomieszczenia. Tutaj jest całkiem inaczej niż w pozostałych pokojach. Ściany są ciemne, grafitowe. Drewnianą, hebanową podłogę w paru miejscach przykrywa futro jakiegoś dzikiego, wielkiego zwierzęcia. Ogromny rozpalony kominek oświetla całe wnętrze. Czarna, skórzana sofa mieni się falującymi cieniami malowanymi przez światło ognia. Siadam na skraju, nie chcę wchodzić mu w paradę. Wystarczająco już mi pomógł, choć wcale nie musiał tego robić. Chwytam kurtkę i przeszukuję po kolei kieszenie.

— Jest! — Rozrywam szary papier, w jego wnętrzu znajduje się mały elektroniczny przedmiot. Oglądam urządzenie z każdej strony. — Interesujące…

— Dlaczego?

— Ten symbol, znam go. — Pokazuję mu palcem. — Dwie srebrne nici splecione ze sobą. Dostałam instrukcje z góry, aby od razu ich zawiadomić, jeśli znajdę takie urządzenie. Wygląda to na jakiś moduł pamięci starej klasy.

— Też tak myślę. Możemy go odpalić?

— Niestety, jedyny czytnik, o jakim wiem, zdolny otworzyć zawartość tego typu urządzenia, znajduje się w naszym biurze. Szczerze wątpię, żeby mnie tam teraz wpuścili, zresztą ciebie tym bardziej. Ja zapewne straciłam już pracę. A z tego, co widzę, to ty wcale jej nie potrzebujesz. — Mierzę go pytającym wzrokiem, ale on nie daje się sprowokować.

— No to się tam zakradniemy. Trzeba się dowiedzieć, za co chcieli cię zabić.

— A może lepiej im to oddać, może nic nam nie zrobią?

— Chyba mama opowiadała ci za dużo bajek na dobranoc. Jeśli się nie mylę, biurowiec zamykają przed północą. Wtedy kręci się tam tylko jeden strażnik. Z łatwością ominiemy blokady. — Patrzy na zegarek na swoim przegubie. — Mamy cztery godziny.

— Ty mówisz poważnie… Ale jak to zrobimy?

— Nie możemy używać żadnych kart dostępu, bo pewnie od razu włączyłby się alarm. — Uśmiecha się tajemniczo. — Jestem dobrej myśli… Bez problemu powinienem włamać się do systemu zabezpieczeń.

— Super. — Udaję, że podskakuję z radości.

— Elia — zaczyna powoli, bacznie obserwując. — Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, w jakiej korporacji pracujesz. Za posiadanie tego urządzenia będą cię ścigać tak długo, aż go nie odzyskają. To nie jest zwykła instytucja sprzątająca po całym tym burdelu — impulsie.

Przypatruje się nadal mojej twarzy, jakby czekał na reakcję.

— Poniekąd jest — protestuję.

— Wiem, że dobra z ciebie osoba, ale to nie wystarczy. Oni mają w dupie to, kim jesteś i co robisz. Nie interesuje ich, czy komuś coś powiesz, czy będziesz siedzieć cicho. To jest główna siedziba korporacji Daniela Lloyda, a jeżeli on coś chce, to zazwyczaj to dostaje, bez względu na cenę.

— Żartujesz sobie ze mnie? — Prostuję się i zamieram w bezruchu, nie wiedząc, czy dobrze usłyszałam.

— Niestety nie. Pracujesz dla niego i o tym nie wiesz? Kto cię zatrudniał? — Kładzie lewą rękę na oparciu sofy i podpiera dłonią głowę.

— Nie pamiętam imienia, ktoś z kadr, mówili, że to spółka…

— Wszystkim to mówią. — Posyła pocieszający uśmiech.

— Nie podpisywałam kontraktu z szefem, tylko z kierownikiem działu.

— Domyślam się.

— A jak ty się tam dostałeś?

— Przez agencję… — urywa, nie kończąc.

Wstaje i zostawia mnie samą. Może jednak coś przede mną ukrywa?

Jestem w szoku. Jak taki człowiek jak Daniel Lloyd jest w stanie wszystkich owinąć wokół palca i sobie podporządkować? Czarna owca tego kraju, przecież to niemożliwe, aby sam mógł tego dokonać. Może to jakiś boss mafijny? Tylko dlaczego szuka jakiejś małej starej kostki? Musi zawierać coś cennego, skoro omal nas nie zabili… Bez wątpienia ktoś jeszcze macza w tym palce. Zerkam na Roberta z niedowierzaniem. Przypominają mi się słowa jego siostry, żebym nikomu nie ufała. Czy dotyczą też jej brata? Trudno mi w to uwierzyć, tak bardzo mi pomógł, ale wyczuwam, że coś przede mną zataił. Kto, posiadając taki dom, przychodzi do pracy w charakterze asystenta? Z tego co widzę, raczej nie potrzebuje tej pracy. Muszę mu zaufać, nie mam innego wyjścia. Przynajmniej na razie.

Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięk piekarnika oznajmiający, że potrawa jest już gotowa. Robert krząta się po kuchni. Do salonu wpada aromat pieczonego kurczaka i wielu przypraw. Na samą myśl o ciepłym, porządnym posiłku burczy mi w brzuchu.

— Nie wyglądasz na kogoś, kto potrafi gotować — zagaduję, gładząc dłonią brzuch, który dopomina się wypełnienia. — Umieram z głodu.

— Więc nie będziesz marudziła, jeżeli okaże się niesmaczne? — Wyjmuje brytfannę z piekarnika i stawia na kuchenny blat.

— Przysięgam, że zjem wszystko i nie pisnę ani słowa.

— Trzymam za słowo. — Celuje palcem w moją twarz.

— Robert… — zaczynam.

— Tak?

— Mam taką małą prośbę: pikniesz mnie? Ramię znowu zaczyna się odzywać — proszę skruszona.

Po leku, który mi wstrzyknął wcześniej, głęboka rana zaczęła się goić i nabrałam więcej siły, choć ból nie ustąpił tak łatwo. Nie chcę przedawkować, już wystarczająco naćpałam się jakiś nieznanych proszków. To pulsujące kłucie jest zbyt uciążliwe, aby normalnie funkcjonować.

— Nad kominkiem leży drewniane pudełko. W środku jest coś, co przypomina długopis, przynieś.

Jak wierny pies podążam w wyznaczonym celu. Kiedy wracam, na kuchennej wyspie stoją już przygotowane talerze z aromatyczną pieczenią i duży dzbanek żurawinowego soku. Szkoda, że to nie coś mocniejszego. Nie potrafię stać bezczynnie, gdy on odwala całą robotę. Widok gotującego mężczyzny wywołuje półuśmiech na mojej twarzy. Zapuszczam się do wnętrza lodówki, wyciągając z niej najświeższe pomidory oraz parę innych składników cennych w witaminy. Robert patrzy z zaciekawieniem.

— To tylko sałatka, chyba nie chcesz jeść samego mięsa? — pytam.

— Nie ma sprawy, z chęcią zjem coś zdrowego… Po prostu większość jedzenia zdążyło się popsuć podczas mojej nieobecności.

— A widzisz, jednak coś się znalazło. — Przekładam wszystkie pokrojone składniki do szklanej misy, doprawiając tylko szczyptą soli i pieprzu.

— Zaczekaj, odłóż to na chwilę. Usiądź i zdejmij koszulkę — nakazuje.

Wyciągam drewniane krzesło spod blatu wyspy i siadam. Zdejmuję ostrożnie koszulkę i opieram się zdrowym ramieniem o szafkę. Podaję mu małe, tajemnicze urządzenie. Jego ogromne, ciepłe, trochę szorstkie dłonie, odwijają niezdarnie zabandażowane przeze mnie ramię. Kątem oka widzę, jak się szczerzy.

— Nie śmiej się, to trudniejsze niż myślisz. Nie jestem typem człowieka, który potrafi się sam opatrzyć.

— Nic nie mówię — odpowiada, ale jego uśmiech powoli się powiększa.

Czuję się niezręcznie, siedząc przed nim w samym staniku. Ruch jego szerokich ramion wprawia mnie w hipnotyczny stan. Rękawy granatowej koszulki lekko opinają się na mięśniach, uwydatniając ich pracę. Widziałam już jego nagi tors, ale obcisły T-shirt sprawia, że moje palce pragną musnąć go i delikatnie powędrować wzdłuż wypukłości. Z marzeń wyrywa mnie delikatne ukłucie. Po chwili wokół prawie już zasklepionej rany czuję drętwienie oraz przyjemny chłód. Robert delikatnie zakłada świeży opatrunek, ostatni ruch ręką i gotowe. Nareszcie mogę założyć koszulkę i się odprężyć.

Każdy zjada swoją porcję pysznej kolacji szybko i w milczeniu. Nie wiem jak jego, ale moje myśli krążą ciągle wokół tajemniczego urządzenia. Gdzieś już widziałam ten znak, tylko gdzie? A może to tylko umysł płata mi figle? Staram się wydobyć z pamięci feralny symbol, ale na marne. Dziury w pamięci nie pozwalają na to.

Lustrzany gmach

Nie wszystko to, co widzisz, jest tym, co ci się wydaje. Ktoś kiedyś powiedział, że kłamstwo powtarzane wiele razy staje się prawdą.

Czy można wmówić sobie coś, co tak naprawdę nie istnieje?


Późna noc jest ciepła i pogodna. Bezchmurne niebo odsłania przed nami jasno świecące gwiazdy. O tej porze roku Księżyc znajduje się najbliżej Ziemi. Patrząc na niego, z łatwością można dostrzec ciemne kratery oraz bruzdy na jego powierzchni. W powietrzu unosi się charakterystyczny zapach nadchodzącej, długo wyczekiwanej wiosny. Zawsze kojarzy mi się on z mamą, w szczególności z momentem rozwieszania prania o poranku. Woń płynu i proszku mieszała się z aromatem olejków eterycznych wypuszczanych przez sosnowe drzewa rosnące tuż za oknem. Kiedy byłam małą dziewczynką, zawsze chciałam schwytać ten zapach i schować do słoiczka, by nigdy go nie zapomnieć. Zamykam oczy i widzę, jak mama stoi na balkonie, nachylając się, aby przewiesić przez sznur świeżo wypraną pościel. I chociaż jestem śpiochem, zawsze wstawałam na ten letni rytuał. Tak bardzo za nią tęsknię.

— Idziesz? — wyrywa mnie z zamyślenia Robert.

Spoglądam na zegarek, jest dziesięć minut po północy. Biurowiec powinien być już pusty. Wysiadam z samochodu i wciągam powietrze do płuc tak głęboko, jakbym robiła to po raz ostatni. Nie wiem, czego się spodziewać. Idziemy wąskimi uliczkami, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Plan jest prosty. Musimy tylko szybko wejść do środka, zabrać co trzeba i wrócić do domu. Jesteśmy już blisko. Kiedy podchodzimy do budynku, gasną wszystkie reflektory osadzone wzdłuż ścian. Na dachu zapalają się szperacze.

Lustrzany gmach jako jedyny nie ucierpiał podczas wojny. Byłoby szkoda takiej konstrukcji — stal połączona ze szkłem. Podobno w całym budynku nie ma dwóch takich samych okien, każdy element jest inny. Każdy wyjątkowy, co sprawia, że cała struktura jest niezwykła. Ogromny romb i tysiące szklanych tafli. Zawsze fascynuje mnie widok przechodzących po drugiej stronie ludzi. Ich odbicia sprawiają wrażenie dwóch sąsiadujących ze sobą światów, ale ich mieszkańcy nie dostrzegają siebie nawzajem. Każdy maszeruje jak zaprogramowany robot. Nieraz zdarza mi się przystanąć przed wejściem. Nie wiem, czego wtedy szukam. Może swojego drugiego oblicza? Może pragnę, żeby odbicie zamieniło się ze mną miejscem? A wtedy stanę się tylko swoim cieniem, który nie musi tutaj tkwić. Wszystkie zmartwienia przejdą na barki tej drugiej. Czasem po prostu patrzę w szkło z tęsknoty za matką. Chcę, aby pojawiła się obok postaci stojącej naprzeciw mnie i złapała ją za rękę, lecz po mrugnięciu okiem jej obraz znika, rozwiewa się w powietrzu, a ja zostaję sama, jak idiotka, wpatrując się w szybę.

Dobiegamy do bocznych drzwi, w pobliżu nie widać nikogo. Robert zaczyna coś grzebać przy skanerze, wyrywa parę kabelków i wciska palce głębiej, ciesząc się przy tym, jak małe dziecko, które właśnie dostało nową zabawkę. Mnie wcale nie jest do śmiechu. Chcę po prostu mieć to za sobą. Stukam niecierpliwie palcami o rozgrzane udo. Czuję, jak narasta we mnie napięcie.

— Pani przodem. — Robert z wyrazem dumy i zadowolenia na twarzy zapraszająco macha ręką, po czym drzwi się rozsuwają i możemy swobodnie wejść do środka.

Uśmiecham się nerwowo i wchodzę pierwsza. Odczuwam gwałtowny wzrost adrenaliny, jakbym podświadomie karciła się za to, co właśnie robię. Wejście do budynku od tyłu oznacza wchodzenie po schodach aż na dziewiąte piętro. Windy towarowe nocą są zablokowane. Zdyszana wspinam się po stopniach, idę za mężczyzną, którego tak w zasadzie nie znam. Dręczy mnie pytanie, dlaczego go ścigają? Czy to faktycznie przeze mnie? Tylko dlatego, że mi pomaga? Przecież to nie on ma coś, czego chcą. W sumie ma mnie. Kim oni są? Za dużo pytań, zbyt mało odpowiedzi. Obawiam się, że ich nie odnajdę, a zagadek tylko przybędzie.

Na ścianie widać już namalowany, duży, czarny numer dziewięć. Docieramy do celu. Teraz tylko wejść do biura, zabrać urządzenie i wiać.

— Jeszcze skaner — mówię, wskazując na pudełeczko obok szklanych drzwi.

— Skaner?

— Jest na odcisk moich palców. Nie wejdę inaczej… Potrafisz go obejść?

— Jasne. Zajmie mi to tylko chwilę. — Zdejmuje panel i wkłada do wnętrza mały chip, który po chwili odblokowuje cały system.

Przechodzimy przez szklane drzwi. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda tak samo, wszystko jest na swoim miejscu, jakby nikogo nie przysłali na moje zastępstwo. A może wróciła Daria? Ona zawsze dba o porządek, to raczej ze mnie jest bałaganiara.

Otwieram pierwszy z brzegu karton, który leży tuż obok mojego stanowiska pracy. Zastanawiam się, jak odciągnąć Roberta od tego pomieszczenia.

— Musimy się rozdzielić. Ktoś tu chyba był i segregował moją ostatnią dostawę. Urządzenia szukaj w dużych pudłach oznaczonych literami PN, są w pokoju na końcu korytarza. Jakbyś czegoś nie wiedział, zawołaj mnie. Chyba pamiętasz, czego szukamy? — Wzrokiem wyganiam go z pokoju. Może uda mi się jeszcze przeczytać raporty o tym znalezisku. Oby tylko nie zdążył odkryć, że wpuściłam go w maliny.

Robert posłusznie maszeruje w swoją stronę, a ja zabieram się do pracy. Trzeba to załatwić szybko, zanim nas nakryją. Otwieram moją szufladę.

— Obyś tutaj był — mówię. Zdejmuję blokadę skrytki odciskiem palca. — Jest! — Wyjmuję moduł ze spodni, podpinam pod znalezione urządzenie. Pasuje jak ulał, zostaje połączyć się z komputerem i sprawdzić zawartość.

ON

Nie miałem pojęcia, że to zabrnie tak daleko i wpakuję się w taką walkę. To nie wojny są najgroźniejsze. Wojna to tylko skutek, a każdy skutek ma swoją przyczynę. Ta najgorsza jest najbliżej mnie. Siedzi w tym po same uszy. Tak łatwo tego nie załatwię.

W pokoju, do którego wysłała mnie Elia, odnajduję sporą ilość pudeł. Podejrzewam, że specjalnie to zrobiła. Dobrze widziała, że materiały nie są jeszcze posegregowane.

Otwieram pierwsze z brzegu pudło oznakowane literami PN.

— „N” to chyba nieposortowane, ale co znaczy litera „P”? — Główkuję nad opisem skrzynek, ale nie zdołam wymyśleć nic sensownego.

Grzebię w zniszczonej, niezdatnej do użytku elektronicznej stercie złomu. Wiele z tych rzeczy z chęcią bym przygarnął. Podzespoły nadal mogą być zdatne do użytku, choć większość jest jednak spalona. Wyczuwam jeszcze swąd opalonych kabli i intensywny zapach metalu. Mój wzrok przykuwa stara płyta, w idealnym stanie. Winyl z muzyką Mozarta.

— Kto by pomyślał, że są tacy, którzy słuchają jeszcze starych płyt — dziwię się.

Odkładam ją na bok z myślą zabrania jej ze sobą do domu. Przeszukuję dalej stertę odpadków. Dobrze wiem, że nie znajdę tutaj tego, czego szukam, ale warto było poszperać. Może wpadnie mi w ręce coś przydatnego?

W odbiciu czarnej powłoki krążka zauważam poruszający się cień.

— Kopę lat Ed… Och… Wybacz Robert. Tak myślałem, że cię tu znajdę.

Słyszę za sobą znajomy głos.

— Coś mi mówi, że niebawem oddasz mi to cacko. Dobrze wiem, że je masz. Nie chciałbym zrobić Elii krzywdy, jest mi jeszcze do czegoś potrzebna — mówi intruz.

— Nie wiedziałem, że angażujesz się w sprawy firmy. Jak tam tatuś, jeszcze cię rozpieszcza? — Nie odwracam się, nie chcę widzieć wrednej miny intruza, ale jestem ciekaw, jak wygląda.

Spoglądam ukradkiem przez ramię, ale przybysza już nie ma. Zrywam się na równe nogi i biegnę do Elii, mając nadzieję, że nadal jest sama.

— Że też zawsze muszę wszystkich niańczyć — warczę do siebie.

Przez szybę sprawia wrażenie zmęczonej. Lekkie, brązowe fale włosów opadają na ramiona. Bez swojego ciętego dowcipu wygląda kobieco i pociągająco. Stoję tak jeszcze chwilę, wpatrując się w największą przyczynę swoich kłopotów. Prostuję się i po chwili wchodzę. Na biurku leży coś, co przypomina adapter, którego szukamy.

Wspomnienia

Przez szybę biura dostrzegam Roberta idącego w przeciwnym kierunku, w jakim go wysłałam. Obraca głowę w moją stronę i uśmiecha się tajemniczo. Wraca spojrzeniem przed siebie i idzie dalej.

Obracam w dłoniach znalezisko, może jeszcze uda mi się dowiedzieć czegoś o jego pochodzeniu. Grafitowe małe urządzenie również ma wybity na spodzie symbol. Niestety w skrytce brakuje raportu, musieli o nim zapomnieć. Nic nowego, nieraz musiałam ponaglać serwis, aby przesłali mi kopię papierów po inspekcji.

— Znalazłaś!

Wzdrygam się na głos Roberta.

— Robert, wystraszyłeś mnie prawie na śmierć! — krzyczę. — Tak, to chyba jest to, czego szukamy. Nie sprawdzę, dopóki nie wrócimy do domu. — Chowam moduł do tylnej kieszeni dżinsowych spodni. Nie wiedząc, co powiedzieć, zaciskam usta. Wstając, przeczesuję nerwowo włosy. — Spadamy?

— Chodźmy, zanim nas nakryją.

Wychodzę za nim. Robert wyciąga chip ze skanera i wkłada wszystko na swoje miejsce.

— Myślałam, że się zgubiłeś. Widziałam, jak w korytarzu pomyliłeś kierunki. — Wskazuję miejsce, w którym go wcześniej ujrzałam. — Wydawało mi się, że ty nigdy się nie uśmiechasz, ale chyba jestem w błędzie. — Chwytam go za dłoń i ciągnę za sobą. — Faktycznie. Chodźmy, zanim strażnik zrobi obchód.

Robert marszczy czoło i wychodzi pierwszy. Chyba nie gustuje w moich żartach. W milczeniu wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy, nie zostawiając po sobie żadnych śladów. W samochodzie również panuje głucha cisza. Droga dłuży się w nieskończoność. A ponury świat za oknem pozwala na zanurzenie się w myślach.

— Wiesz, kiedy byłam małą dziewczynką, mama zabierała mnie czasem na wycieczki pociągiem. Zawsze siadałam obok okna, wyobrażałam sobie, że jestem zagubioną księżniczką natury. Szkoda, że wojna zniszczyła wszystko. Z radością wsiadłabym do pociągu, by poczuć to, co utracone.

— Serio? — Unosi brew i spogląda zdziwiony.

— Nie śmiej się, byłam mała… Gdy pociąg się rozpędzał, wszystkie drzewa zaczynały się kłaniać, jakby doskonale wiedziały, kim jestem, choć ja sama tego do końca nie wiedziałam. Uwielbiałam patrzeć na otaczający nas krajobraz. — Dotykam szyby opuszkami palców i opieram o nią głowę. Tak bardzo pragnę zobaczyć matkę jeszcze raz.

— Wiesz… Albo masz dziwną wyobraźnię, albo naprawdę jesteś stuknięta.

— No ej, miałam tylko kilka lat. Ty pewnie byłeś bardzo poważnym dzieckiem ubranym w malutki, czarny garniturek i lakierki.

— Lakierki?

— No wiesz, takie eleganckie buciki z połyskiem, och — wzdycham. — Ale ty jesteś drętwy.

Nagle milczy jak zaklęty. Nie wiem co go gryzie, typowy samiec. Resztę drogi nie odzywamy się do siebie. Zanurzam się z powrotem w marzeniach i wesołych wspomnieniach. Tylko one pozwalają oderwać się od brutalnej rzeczywistości.


Ogień w kominku jeszcze się pali. W ciemności pokój ma swój tajemniczy urok, skrywa mnóstwo sekretów. Robert zapala światła w całym domu. Czar pryska i już nic nie wygląda tak samo. Wzrokiem chłonę otoczenie, uświadamiając sobie piękno przestronnych pomieszczeń. Ich nieskazitelna czystość oraz biel działają kojąco na wszelkie zmysły, ale czegoś jednak tu brakuje… życia. Rzeczy martwe mają sens dopiero wtedy, gdy możemy się nimi z kimś dzielić. Tutaj panuje pustka. Czy serce Roberta również przepełnia nicość?

Rozpinam koszulę, poprawiam pod nią bluzkę i siadam na sofie. Zapadam się w jej głębokim, skórzanym siedzisku.

— Co my tu mamy? — Wyciągam z kieszeni moduł pamięci oraz adapter w nadziei, że dwie części będą do siebie pasowały, gdy podłączę je do komputera.

— Ciekawa ta kryjówka. Mówiłaś, że masz go w domu, a nie w spodniach — rzuca oburzony w moją stronę.

Nie odpowiadam na zaczepkę, a on zabiera butelkę wina z kuchni oraz dwa kieliszki i rozsiada się przy mnie wygodnie na kanapie.

— O tak. Wiesz, czego mi trzeba. — Posyłam delikatny, wymuszony uśmiech, udając, że nie słyszałam wcześniejszego zarzutu.

— Zdążyłem cię już troszkę przejrzeć. — Wypełnia do połowy naczynia i podaje mi jedno.

— Wydaje ci się — mówię, spoglądając na niego.

Nie potrafię go do końca rozszyfrować. Z jednej strony chce mi pomóc, ale z drugiej od początku naszej znajomości czuję, że coś tutaj nie gra. Tylko co? Może mam urojenia, za wszelką cenę pragnę przypisać sobie czarną łatkę. Co jeżeli życie jest prostsze, niż mi się wydaje i sama je sobie komplikuję? Postaram się spuścić z tonu i czerpać z niego owoce piękna. To nagłe pozytywne myślenie powoduje, jakby ktoś zrzucił z moich ramion kilka ciężkich kamieni.

— Jestem pewien.

Odbieram od niego kieliszek i stawiam na stole.

— Na spodzie adaptera wybite są trzy litery: S.M.L. Znasz ten skrót? — pytam.

Robert kręci przecząco głową i z zaciekawieniem patrzy na urządzenie.

— Dlaczego ktoś miałby posługiwać się wycofanym z produkcji i użytku urządzeniem? Nie sądzisz, że to dosyć dziwne?

— Masz rację — wzdycham. — Wiesz, jacy są ludzie, głodni wszelkich nowinek technologicznych. Kupują nowości, a stare wyrzucają. Pamięć zadziała tylko z adapterem.

Robert przytakuje, nic nie mówiąc.

— Inaczej nie dostaniemy się do jego danych. — Rozmasowuje ręką spięty kark. — Nikt już nie ma takich urządzeń. Dlatego też mało kto potrafi go odczytać.

— Sprytnie, co nie? — Uśmiecham się.

— Połóż go na niebieskim kółku. Zresztą chyba wiesz… — Upija spory łyk wina.

Wpatruję się chwilę, jak Robert przesuwa koniuszkiem serdecznego palca po krawędzi kieliszka, który zaczyna wydawać piękne dźwięki. Kolejny haust i kieliszek zmienia tonację na niższe. Magiczne brzmienia komponują się z widokiem falujących jęzorów płomieni w kominku. Gdybym zamknęła teraz oczy i położyła głowę na oparcie kanapy, z pewnością bym usnęła, kołysana delikatnymi dźwiękami.

Podłączam moduł do adaptera. Kładę w wyznaczone miejsce na specjalnej macie na wierzchu szklanego stolika. Po chwili pojawia się niebieskie, pulsujące światło.

— Hologram… Że też się nie domyśliłam.

Z urządzenia nagle zaczynają wydobywać się dziwne odgłosy. Trzaski i bełkotliwa mowa.

— Pewnie jest uszkodzony, zresetuj go.

Sięgając ręką, przed oczami ukazuje mi się znajoma postać. Zamieram w bezruchu, nie potrafię uwierzyć w to, co widzę. Oczy zalewają się łzami. Ciśnienie gwałtownie podskakuje, powodując drżenie ciała.

— Witaj Elio, wiem, że to dla ciebie szok. Przykro mi, że nie ma mnie obok was. Mam nadzieję, że dajecie sobie radę beze mnie, nie mam zbyt wiele czasu…

Nagle łącze się zrywa. Po policzku spływa mi łza, a obraz wraca.

— Nie mam zbyt wiele czasu, dlatego będę się streszczał. Elio, nie ufaj nikomu z korporacji Daniela Lloyda. Wszystko co robi i do czego dąży, jest jedynie utopią, tak jak cały ten świat. Musisz poznać prawdę. W module znajduje się zabezpieczony plik.

Głośny huk powoduje zniekształcenie obrazu, po czym znika. Gardło się zaciska.

— Nie, proszę, nie teraz! Wróć! — Wyciągam dłoń w miejsce, gdzie widniał hologram, ale jego już nie ma.

— To pewnie był twój ojciec? — Robert nachyla się nad elektroniczną matą. Klepie palcami kilka razy w powłokę, usiłując przywrócić obraz. — Wiesz, o co chodzi? — dodaje zdezorientowany, posyłając krótkie przenikliwe spojrzenie.

— Nieważne! — wrzeszczę zdenerwowana. Czuję, jak żyły tłoczą rozpędzoną krew, rozszerzają się i pulsują. Zaczynam się lekko dusić w swoim ubraniu.

— Elio…

— Nie wiem, o co chodzi! — Uspokajam się. — Przepraszam. Potrafisz wejść w ten plik, mądralo?! — rzucam zdenerwowana, oczy napływają mi łzami. Wstaję i pospiesznie uciekam.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.18
drukowana A5
za 51.15