na złość trotuarom
twoje nieoswojone stopy
z nabożności
przymilają się
do mojego intymnego oddechu
kilka skradzionych haustów
uprzejma buńczuczność
malowniczych zakątków czyśćca
uwiera w węzły
światła
jesteśmy żeby kilka losów
zespoił (bez)bolesny rozum
idee sypiące się spomiędzy
traw o które nikt już nie dba
obolałych od ściskanych
pod powiekami
obojgu zamarzły
wydarte konstelacjom
archipelagi
przystrzyżone i przecięte
na pół
najłagodniejsze jest oczekiwanie
na ten jeden jedyny przedział
przeludniony
po ostatni akord
postradane zmysły
na złość trotuarom
przytłoczonym połaciami
kroków i ich mogił
pigułka wspólnej mowy
obracasz w ustach
pigułkę wspólnej mowy
nie znajdziesz
w almanachu chorób psychicznych
wypluwasz przyglądasz z niedaleka
poszarpanej linii
błąkasz po zagonach
naderwanych
zanim obudzisz we mnie urodę
jakiej się nie wyrzekasz
odnajdziesz przesyt
pozwól zrozumieć kierunek
światła
obcowanie zapożyczone
z niezdrowego snu
dotyk wcale nie boli
wiedziałeś od początku
ktoś porozdzielał progi
martwię się o hojność
w twoim przywidzeniu
półśmierci trudnej od nadmiaru
przemyślanymi narodzinami
pierś
oziębły kubek
po wczorajszej niedopitej kawie
opustoszała wrażliwość
w której nie mieści się
ani nieuchronność
utrapienie
wciąż uprawiam wiarę
pielęgnuję fantazję
co zimę
daje trujące ochłapy owoców
powraca moja otucha
jak skalista zbrukana ziemia
między włoskami brwi
skamle nienakarmiony grzech
jak ból snuje się między jawą
a skołtunieniem
jak powietrze tańczy
ostatni raz
do białego rana
serce wykluło się
z mojej niedopieczonej piersi
kurczaka
bez (do)myślników
Demiurg spóźnił się
na ostatnie namaszczenie
światłość wiekuista obumiera
w kiściach bzów
niepośpieszny pociąg
do rozkojarzonych zmysłów
kończy się dowcipem
rewolucją
zamykam w skorupce języka
odświętne wytworne sylaby
jakich porządku nie zastąpi
w potrzasku ramion
dogorywa ostateczny termin
przybycia wiosny
dźwigasz skojarzenia
niedoszłe rozkazy co kuleją
bez (do)myślników
odpowiedzi bez pytań
jesteś by podnosić
mój byt spowszedniały
kiedy nadaje się do niszczarki
natychmiastowej utylizacji
jesteś by przynieść posuchę
niespodziewanym atakom wykrzyknika
fanaberiom pytajnika
by rozdzielać dorastające melancholie
od idylli co też proszą
o drobny haust
światła
by pobliska nieobecność
oswajała rysy po brutalnym
przypadku losu
by przerwana w połowie
beztroska
stanowiła świadectwo trwania
tego samego świata
by izolacja co stuka
do uchylonych drzwi
zrzuciła z nieba trochę białego chleba
by nieposłuszne ścieżki
wreszcie przyniosły ulgę znoszonym
stopom
drogowskazom od jutra nieaktualnym
by uśmiech co skradły
bezpańskie anioły
wrócił kiedyś na moje
serce
by jutro porzucone jak stara zabawka
czasem przypominało
że nieopodal drepcze sobie Demiurg
by jeszcze jeden zaginiony kosmos
wplątał się między stada
odpowiedzi bez pytań
róża pustyni
pośród miast cienistych
zaplątanych we własne
niezgaszone ulice
zakamarki których nie poznały
jeszcze twoje niezaspokojone stopy
ciasno jest zbyt ciasno
by oddychać świeżym
niebem
zrywać bezimienne kwiaty
odbierać horyzontom
nieznane ptaki
biegnę dusza ucieka mi
spod stóp
nie wiem którędy po łyk
zardzewiałego wydechu
znów obdarzasz mnie
swoim niedościgłym wyznaniem
niewiary
nitką światła urodzaju schwytanego
między pagórki
chwytam w zęby różę pustyni
wydzierganą na sercu
obcą dla świata
nieznaną dla odcisków
na chodniku upstrzonych
plastikowe gwiazdy
dostałeś w prezencie
urodzinowym
swoją własną prywatną śmierć
obudziłeś
o niewłaściwej porze
psy ujadają zachłannie
trawy uwierają w usta
przerośnięte jak rozebrany świt
w którą stronę
kartki
z zeschniętym wierszem
uda się twoje światło gdy odnajdzie cię
bezczas?
gotuje się w tobie
dzieciństwo pożyczone ukradkiem
od matki
wrze bolesne spojrzenie
rzucane przez niebo
po brzegi wypełnione
plastikowymi gwiazdami
obosieczne pióro
cóż po świetle
skoro nadałeś mu kierunek
obosiecznym piórem
stąpającą po dachu fatamorganą?
cóż po gwiazdach
kiedy zrzuciłeś z piedestału
słońce wypożyczone przez noc?
cóż po poranku
gdy kończy nocne popołudnie
a ty wymykasz się półśmierci?
cóż po wędrówce
skoro twoje nieznużone stopy
snują kroki
niechciane jak zeszłoroczny
deszcz?
cóż po mgle
jeśli odbiera rozważaniom
sztukę oddychania
myślobiegu?
cóż po życiu
do jakiego nie pasuje żadne imię
wypada z kontekstu
poza margines?
cóż po śmierci
gdy macha na pożegnanie
częstuje zgorzkniałą czekoladą?
cóż po samotności
skoro wciąż grożą ci cudne manowce
za rogiem czeka cała jaskrawość?
cóż po miłości
skoro odeszła niezauważenie
zanim w twojej duszy
zakwitły jabłonie?
tłusta krew
posklejane inkaustem wargi
są jak brzeg kielicha
naprzykrzanie drogowskazów
w żałobie
po podeszwach
od zarania szczycącym się
nadpobudliwością
wędrujące gęsiego drzewa
uginają pod balastem
słynących z niedojrzałości planet
złuszczających się ze ścian raju
przebrana w szaty
skradzione Chrystusowi
gdy Ten był zapatrzony w człowieka
jestem na Jego podobieństwo
na pobudkę
trzeciego dnia
zanim weźmiesz rozpęd
zaspokój
swoim zaprzeszłym zeschłym ciałem
tłustą krwią
modny kosmos
przytrzymaj mi pogniecione
ciało
muszę zawiązać sznurowadło
stanąć na baczność
przynieś duszę
jak zwykle leży pod ścianą
w korytarzu
obok kosza
na śmierci
przepełnionego
zdejmij z czoła znak
pokoju
przemilczane samogłoski
wypatroszone poematy
rozbierz ze zbyt pochlebnych
przypadków i strat
z języka nowoczesnego
zanim wpełznie kolejny księżyc
lepszy od poprzedniego
osłoń moje światło
przed północą
wtulona w ramiona ściany
w jej otynkowaną pierś
uczę się pomalutku
nowego wszechświata
modnego kosmosu
obraziły się
wszystkie konstelacje
plastelina
zdumiewa mnie
twój brak oszczędności
w maskach
dosięgnął dwuznaczny szyk
którego imienia już nie znam
nie chcę
jestem
żeby twój kat
nie zgadzał się na mój wyrok
nie mów że Bóg jest
dla wybranych
jeszcze się okaże
po czyjej stronie
pozostało mi znamię
po zbyt celnych uściskach
przerysowanych krokach
na chodniku
pod cudzymi obcasami
sumienie
ulepione z plasteliny
dopasowuje się do języka
dusi w gardle
nie pozwala iść bezbłędnie
krętą drogą
prosto
do mety
rozbolał język
rozbolał mnie język
od samogłosek
nieświadomie wypowiedzianych
oszlifowanych
rozbolały zęby
od czekoladowych marzeń
przesłodzonej krwi
chciałabym Stwórco
abyś był
choć trochę do mnie zbliżony
miał moje oczy i kształt nosa
i wargi identyczny krój
lecz Ty o Czcigodny
dusisz się boskością
rozkoszujesz bytem
do którego nie pasuje żadne słowo
obietnica przysięga
czy obojętność
widzę Twoje ślady
na moim porzuconym ciele
woń świętych łez
kadzidła
okazjonalny obłęd
jestem na piedestale
który dobrodusznie wykradłam
w otoczeniu planet
na rzecz nieuregulowanego
rachunku sumienia
wsłuchana w nietutejszą modlitwę
szepty potępionych
zakochanych we mnie
wyznanie
nie do wiary
zwracam się
do tego kto zaproponował
tę drogę krzyżową
bez drogowskazów na rozdrożach
poboczy
niedowidzących uliczek
Drogi Panie Boże
piszę ten list
otwarty
chciałabym urodzić się definitywnie
za stosowną opłatą
płatne przy odbiorze
rozdaj zakazane owoce
i wolną wolę
potrzebującym
mnie wystarczy
okazjonalny obłęd
wypielęgnowane
pomieszanie zmysłów
sześciu
ostatni szyk mody
jest jeszcze w kimś
namiastka pełnokrwistej
ludzkości
bezgrzeszności która nie odmienia się
przez
wszelki przypadek
targam truchło
na bezdrożach rozkwitły
ograbione z cierni
róże
wystrojeni w całun
przeszyci jeszcze jednym zgonem
z czasów przed naszą erą
błąkamy się między
słownikami wyrazów dwuznacznych
almanachami uśmiechów
zanim uda się dogonić
stopy co zgubiły
drogę krzyżową
włóż cierniową koronę
na pewno
będzie ci do twarzy
to ostatni szyk mody
znoszone usta
nie ma miejsca dla bólu
który kwitnie