Rozdział I. Espresso
Zatarte ślady
jesteś moją traumą
mimo ustającego bólu
krążę wokół ciebie
rany nie zabliźniają się
błądzę nawet w snach
dotykają mnie cienie
na granicy z podręcznym bagażem
zostawiam po sobie ślady
jestem samospełniającą się przepowiednią
Duszności
Proste drogi są kręte, drabina się chwieje,
znów jest ślisko, w odbiciu poszukujesz siebie.
Myślisz, że niektóre rzeczy dzieją się same.
Powiązanie szybko rozwiązuje życie.
Wyglądasz obco, zdrapujesz tatuaże.
Mówisz, że wdychasz pustkę. Unoszą się opary.
Smugi rysują pętle na szyi — niebo zachodzi.
W rzece puszki odpływają w wirze, jak ty.
Później wypływasz na drugą stronę,
w sam piach, którego niedługo już nie wyplujesz.
W pryzmacie
rozpędzeni jak burzowe chmury
ciągle czekamy na słoneczną pogodę
na ulicach miast mijamy te same twarze
kiedy śnimy dźwięk budzika
sprowadza nas na ziemię
oślepieni ślubnym blaskiem
wciskamy obrączki na palce
z nadzieją że nic nas nie rozdzieli
nadciągają ciemne obłoki
po przebudzeniu wypadamy z siebie
grzmi pioruny uderzają w drzewa
kolejna zmiana budzi w nas zdziwienie
słońce wychodzi
znowu się kochamy w domu nazywanym
rajem zakazany owoc krąży w naszych głowach
Triada poznawcza
podobno dusza waży dwadzieścia jeden gramów
najlepiej wiedzą o tym psychoterapeuci
komponując diagnozy
sekretarka podaje kawę w gorącym kubku
pyta czym się zajmuję
mówię — wyjściem z sytuacji
wzrokiem opiera się o mnie
uchylone okno przemyciło prześwity
przeczuwam o pacjentach wie tyle co ja
w poczekalni przeklinam guziki w dżinsach
piszę na kolanie erotyk
niełatwo wyleczyć się z toksycznych ludzi
wypieram strome myśli
na kozetce trudno zachować pion
dzielimy się na dziedziczne przypadki
Bez cienia
kiedyś lubiłeś zabawy w chowanego
nocą nagle wyszedłeś obrażony przez ojczyma
coś umknęło ale wszyscy pili dalej
kiedy rano odnaleźli cię w lesie
obudziłeś ich sumienia
w ciszy wystawałeś zza drzewa
jak konary wisząc tuż nad ziemią
Park igieł
Anno twoje ręce coraz bardziej sinieją
znów kłamiesz
z kieszeni wypada igła
żarzy się
ziemia rozzuwa się
jakby chciała cię wchłonąć
w głowie szumią ci liście i grzyby
pamiętasz jak budowaliśmy z gałęzi szałasy
kiedyś zapalę tu znicz
nie pachniesz lasem
drgając jak struna trafiasz w żyłę
i mówisz to już utopia
Domy towarowe
w południe nastolatki zaczynają pracę w galerii
wystawiają biust i odprawiają czarną magię
w toalecie szminką pociągają usta
poprawiają włosy
w banknot zwijają swoje lęki
na pierwszy rzut oka sypie się kokaina
nie zgadłbyś kto zostawia im znaki na ciele
gasną jedna po drugiej jak uliczne latarnie
a czas skacze w przód to w tył
nie zaznały ciepła roznosi się smród dymu
nie wszystkie trafiają tam gdzie spłonęła Gomora
Iluzja
niejeden wielki talent dostał pasem po tyłku
czarodziej wyjął z czarnego kapelusza gołębie
teraz chodzi po drugim dnie
wyjmuje różdżkę wymawia hokus-pokus
po jednej stronie stołu widzimy poetów z salonów
po drugiej poetów wyklętych
którzy mieli odwagę pisać w słusznym gniewie prawdę
a gdyby za życia wydano ich tomy poezji
czyje utwory chętniej wybrałabyś na prezent
pod choinkę
Bez sygnału
Za oknem zgniła jesień. Próbowaliśmy uciec od siebie.
To było jak kaszel po pierwszym papierosie.
W chmurach przed burzą przenikały się kontrasty.
Nad Loarą deszcz pachniał siarką.
Myślałaś, że za karę Bóg zesłał nam oziębienie.
Liście uderzają o szyby, zanim nabiorą koloru palonej umbry.
Przeczuwałem, dotykałaś obcych kręgów.
Obudziło mnie twoje milczenie.
Teraz wiatr spycha mnie gdzieś na bok.
Martwe morze
Pomiędzy odpływającymi żaglami ukryłaś się we mnie.
Nocą, w poszukiwaniach Wielkiej Niedźwiedzicy,
gdy skamieniałości tonęły w morzu,
szkicowałem na piasku nasz dom.
Nad brzegiem mówiłaś, jak pozbyć się szaleństwa.
Śmierć nie nadejdzie — powtarzałaś.
Powoli fale zabierały ślady.
Wodorosty kleją się do rąk. Butelka bez listu odpływa.
Moja skóra blednie jak horyzont.
Pamięć ma słony smak.
Przesypanie
Babka nie pamiętała wnuczki,
kiedy Łucja opatrywała jej zsiniałe nogi
i blizny, nawet te, które ją dusiły.
Teraz może wycinać krzyże.
Alzheimer odszedł na wieki wieków.
Wiem, że była dla ciebie jak matka.
Zmarli są bliżej, niż myślimy.
To jej ostatnie słowa.
Cień śmierci
w gitarze pękły struny
wszystko przestało grać
na tarasie zachód słońca
wieszasz na mnie łańcuch pełen rachunków
jesteśmy sprasowani kredytem i dziećmi
był czas kiedy nie rywalizowaliśmy ze sobą
razem piliśmy herbatę
zaczęłaś znikać bez powodu
nie będę podążać
zgodnie ze wskazówką twojego zegara
terapia nam nie pomogła
nie dotrzemy do Rzymu
drzwi trzasnęły
to nie tylko moja wina
rzucam kostką
wszyscy szukamy szczęścia
i przesuwamy się o tyle oczek ile wypadnie
tak w nieskończoność
Niesmak
Emilia nie jada pieczywa,
odbicie jest jej chlebem powszednim.
Przed snem odmawia litanię,
żeby jeszcze bardziej schudła.
Powoli traci smak.
Na wadze nie spłynęła z niej ulga.
Zawsze chciała wyglądać jak Amy.
Wymienia czynności: zumba, joga.
Nagle skreśla z listy seks.
Kiedy jest pewna, że nikt nie patrzy,
ukrywa posiłki w szufladach.
Zdejmuje z siebie gruby sweter
i przy opuszczonych roletach
ledwo tańczy z cieniem w lustrze.
Matka już przygotowała dla niej trumnę.
Oślepienie
pamiętam surowy klimat
kłótnie z byle powodu
chłód wdzierał się pod kołdrę
teraz nie trzeba przesuwać ścian
całość powraca w czarno-białych zdjęciach
jak zdmuchnięty kurz i bibeloty bez śladów po
powodzi mówią że seks na zgodę działa lepiej niż
terapia
okno podaje obraz pędzących ludzi
komornicy walą w domofony sąsiedzi skaczą
z balkonów do kontenerów na śmieci
jakby to było ostateczne wyjście
w przypływie rzeka nas nie dosięga
w pozamykanych głowach zagnieździły się schematy
i żyją w symbiozie Eviva l’arte!
Kołowrotek
Prowadzę wojnę, płoną wiatraki.Choć nie ma to sensu.
Topnieję jak zegar. Na niebie gasną spadające gwiazdy.
Smugi dymu z porozrzucanych petów układają się w krzyż.
Nie zaznaję stałości. Wskazówki nie dają odpowiedzi
na pytania. Znów ukłułem się wrzecionem
i zapadłem w zimowy sen.
Trafiony niezatopiony
gdy uniosła się mgła
ktoś przepaską zasłonił wzrok
wyrwałem ją resztkami sił
nad morzem przelatują krwawe mewy
dla pustych dusz ważne są tylko złote sztaby
a to co powinno być zabronione
jest jak chleb z pieca
wybuchają race nad okrętami
a oni powoli tracąc siebie z oczu giną
na tym statku sama dzikość zostaje
człowiek ląduje za burtą
ale nie każdy tonie we wzburzonym morzu
Przystanek
w szafie błyska zestaw
scyzoryków świętokrzyskich
takich które ma Anna Józefina
gdy świt nastawał