Zakneblowane uczucie
W mojej matni… —
piszesz tak mocno,
a myślisz tylko o głowie i pokoju.
Tak naprawdę to matnią jest
nieziemska twoja praca.
O włos, a powiedziałbyś — podróż,
w twojej matni jest wyobrażenie
o niej samej,
w twojej matni jest przekonanie
o beznadziejności ucieczki,
w twojej matni jest marzenie
o wyrwaniu się z niej samej,
ulotne.
Dlatego o włos chybiłeś z jej dookreśleniem,
gdyż freudowski błąd i lapsus poselski
zaprowadziłyby cię do własnej głowy,
a tam nie ma głosów-szeptów-miauknięć,
tam jest uczucie,
zakneblowane uczucie, które
wyzwolić w pełni może tylko śmierć.
Nie przystaje moc krat,
moc sarkofagu jestestwa — matni
do jego mocy.
Portret w złotej ramie
Misternie wyrzeźbiona rama obrazu.
Wzory roślinne jak żywe
wrastają w sam obraz,
panoszą się na krawędziach płótna,
naruszają stopniowo integralność kanwy —
akant, winorośl, lilia,
bakłażan, papryka, figa,
niepokonane liście i owoce
śródziemnomorskich stref i krain,
secesyjnie pokrętne, naturalnie rozwijające się
pomimo ciężaru złota,
pokonujące behawioralny komponent podstawy sztuki.
Prawie żywe, prawie kwitnące,
chociaż pokryte płatkami złota
jak stemplami urzędniczej machiny.
Na obrazie moje wyobrażenie o mnie,
o sobie sen własny,
portret niedościgniony autora.
Moja twarz poddana roślinnym zabiegom rozlicznym,
pokrętnie unieśmiertelniona,
przerośnięta pędami drewnianej winorośli matecznej,
powoli oddaje ostatnie drgnienia policzków i powiek
ramie złotej i lśniącej,
martwej dla efektu galerii
wystawy cieszącej się ogromną popularnością
w Narodowym Muzeum Ramowym.
Mała Mi
Jest noc otchłanna bezdennie,
słychać gdzieś jakieś odrzutowce
przelatujące nisko nad osiedlem.
Huk, detonacje i wystrzały.
Może to odrzutowce, albo i nie,
może ktoś po prostu użył broni palnej.
Jak się wsłuchać lepiej,
to może to są drapieżników pohukiwania i jęki
albo nieprzejednane ujadanie psa
udomowionego jak ja.
Jeżeli to jednak odrzutowce, to bezsenne jak ja.
Osiedle Muminków śpi, nie ja,
chociaż jest jeszcze ktoś lub coś więcej,
co burzy padołu letarg.
Ktoś trzepie dywan za rogiem
o drugiej po północy na trzepaku z księżyca
i choć jest noc,
słychać grzmiące jak dzwon
jakiegoś Husajna zapamiętałe uderzenia.
Przy śmietniku echo samotności, ości, kości, koty,
wściekłość, niemoc, niemoc nieoznaczoności.
Wiem, że dalej nie da się tak w półlotosie trwać —
czas wstać i z domu wyjść
na ulicę opętaną mrokiem niewymiernego istnienia,
czas wykrzyczeć boleść swoją jak pies do odrzutowca,
jak desperat z dywanem wyładować się,
poszybować jak nocny jastrząb —
baśniowy Salomon światowiec,
któremu niestraszna tortura tysiąca i jednej nocy
dla pokazania swojego ja.
A może dla tej jedynej bezsennej nocy
odlecieć stąd z pilotką
indywidualistką, Małą Mi,
bombowca kierowcą?
Kamień
Kamień to usta twojego przyjaciela
cichsze — ciężar i szarość smutku zapomnienia.
Katedra to usta twojej przyjaciółki
zrezygnowane — modlitwa jak echo przebrzmiała,
ale będzie wysłuchana, to pewnik.
Kolejowy semafor to usta twojej matki
niecierpliwe — semafor przestawiany jest,
żebyś mógł żyć — przeżyć i dożyć do świtu.
Kwadratowy samochód to usta twojego ojca
konsekwentne — głoszą uniwersalne kierunki
w najbardziej nierealnym świecie.
Sam chciałbyś raz otworzyć usta,
które masz, na pożarcie świata.
One są jak śpieszący zegarek miniaturowy,
co zmienia się w przystrojonego słonia
narowiście biegnącego po pustych ulicach
molocha-miasta jak lawina pojazdów,
by zdążyć na czas
przed zamianą światów.
Czas żniw intymnych
Będę zbierał malwy,
będę siał śmiechu skowronki,
dmuchał jak dmuchawce na latawce
i pił sok jak pinia,
pobrzękiwał, podśpiewywał, podskakiwał.
Ledwo pszczoły zaanektowały mój sen,
lata nektar prawdziwy,
a ja w ciszy bezlitosnej zimy
już kwiecę kwieciem kosmicznie nieregionalnym,
słowno-obyczajowym,
słonecznie wszędobylskim
i ku tobie rozedrgany
polatuję nieskazitelnie powietrzem
nadętym jak strach,
w śnieżynkach jak w róży płatkach,
wesoły, rozdzwoniony.
Zima w pełni, a ja w kwietniu.
Jest grudzień — czas żniw
intymnych dla mnie,
to moja pora, pora maja
mojego nieporanionego jeszcze
uczuciami i wspomnieniami,
co z duszy wyleciały na mróz.
Intymny czas żniw dla nas obojga,
stojących bez ubrań w malwach miłości
jak zapomniane strachy na wróble albo chochoły.
— Będziesz zbierać malwy ze mną, prawda?
— Tak, bardzo?
— Bardzo? Jak?
Czy można płonąć stale?
Powiedzże, substancjo ludzka —
czy można płonąć stale?
Z mojej ręki został opalony gnat,
a energii wyemitowałaś tyle, co kot napłakał
i zwiał,
raczej kwant,
jeżeli mierzyć ją kategoriami
ontologicznymi.
Daj mi spokój, wolności,
nie zapłonę już dla ciebie
tak estetycznie jak raz.
Ta kaźń zbyt długo trwa,
a efekt przemiany termicznej
koci.
Oto ja już bez ręki i kot bez łez,
a siła bólu i smutku
w wolność się nie zmieniła
ani na krztę.
Siła energii wewnętrznej,
która pochodzi z substancji łatwopalnej rąk,
może poruszyć cały skuty świat.
To już wolę tobą pisać
nanosłowa o mrugnięciach oczu
swobodnych dusz,
niż się napalać na ich niewoli czas,
co w parsekach trwa.
Kwiat Dolorosa
Jak kwiat Dolorosa,
krwawy kwiat męki we własnym pąsie,
tak świat cały w kwiatach męki.
Jeden z nich kwitnie na stokach Czomolungmy,
a łan cały pokrywa Mariański rów.
Zlany potem budzisz się ze snu,
westchnąłeś, uff!
A tu krew na poduszce,
a tam znów kobiety lico blade,
przez środek pokoju ktoś przeciągnął szarfę błękitną —
przedziela go na pół.
Pończochy zwisają z żyrandola — lawendowe,
ściany pokoju — oliwkowe,
na nich obrazy i gdzieniegdzie freski — wielobarwne,
są też szlaczki u góry pod sufitem — fioletowe,
dźwięk słyszysz — przeciągły tusz — uuu!
To drewniane trombity Górali,
to Hebrajczyków blaszane fanfary,
potężne podwójne kakofoniczne dźwięki,
jakby wydobywane z naturalnych żlebów i przełęczy górskich,
z jaskiń nad Morzem Martwym.
Oczywiście wieje wiatr, wiatr, wiatr,
na tej obcej planecie wiatr,
na hipnotycznej powierzchni serca wiatr,
na rozkołysanej grani, co wyrosła w pokoju, wiatr,
na całej połaci uciekającego życia wiatr.
Ty stoisz na jej krawędzi nad przepaścią,
pośrodku nieuniknionego rozstania,
ze złamanym sercem.
Wychylasz się, by zerwać
z policzka śpiącej nimfy
jak żywy romantyczny kwiat Dolorosa
wytatuowany ręką bezwzględnego mordercy uczuć.
Na pościeli zaschnięte tęczowe łzy.
Zrywasz go — wywołujesz jej
uśmiech przez sen.
Zamiast symboli memoriał
Zawsze będzie istniał zew życia
i krzyczał w śmiałych kolorach świata
fizycznie dźwigających ułudę kształtów i form
jak niezmordowany atlant
aż po klęski grzmot,
a dusza, a idea, a tęsknota —
zawsze będą nieme?
Oto zew świata otwiera drzwi teraźniejszości
i ręka wysuwa się z czerni,
pisze na ścianie jak w pałacu Baltazara.
Przez drzwi wewnętrzne ręka w świetle pochodni
kreśli matematyczne równania,
wzory rozwijają się i rozwiązują,
odrywają się od powierzchni ściany i falują w powietrzu,
działania algebry pokrywają przestrzeń jak szybę.
Obok cyfr pojawiają się najstarsze znaki — litery,
wszystko rozedrgane nabrzmiewa i pęcznieje,
zbliża się do krańca abstrakcji,
a potem zapada w dziurze śmieszności.
Z wzorów wynika zagłada, ale to są tylko słowa,
w które zmieniły się rzędy i kolumny cyfr.
Matematyka porzuciła kształty wieszczby
niezrozumiałej dla nikogo,
śmierć w oczy zaglądnęła kształtom i formom,
a tam — zamiast symboli — memoriał barw
niezważonych, niepoliczonych, niepodzielonych,
z ciemności jednako krzyczących,
a dusza, a idea, a tęsknota —
zawsze będą nieme?
Ta pisząca ręka to ręka demiurga czy poety?
Vlad Palownik z Wall Street
Jesteśmy zastawiani przez tabelki i arkusze,
wyglądamy przez okna, okienka,
ikony, paszcze wielorybów, konta,
kolorowo żyć nie znaczy mądrze.
Niecnie? Niecennie?
Bardziej jak utylitarnie i zwierzchnie
jesteśmy nabijani na słupki
przez Vlada Palownika z Wall Street
i jak ratunkowe wieści chowani do butelek,
a butelki trafiają do trumien.
Przeraźliwy dźwięk jest gestem, gdy jest nieciekawie
krzywda znaczy alarm w ukrytych raportach,
pojawiają się gdzieniegdzie splątane strofy alertów
o nierozwiązywalnych równaniach z niewiadomymi potęg.
Algebra ciągnie się wszędzie jak spaghetti na widelcu świata,
jak kolumny niepokonane Aleksandra lub SPQR na traktach pamięci.
Kolumny? Cyfry? Ludzie? Słupy? Pale? Smród?
Tak, to nie oznacza tylko pochodu cywilizacji,
przychodów obojętnego dobra.
Może być storno liczb?
Nie, tu bywa storno idei i słów!
Jesteśmy eliminowani z własnych mieszkań
przez zdziczałe kwoty,
jesteśmy eliminowani z własnych serc
przez zdziczałe alikwoty,
fakultatywne do chmur wyniesienia rozrachunków z ludźmi.
Szaro? Mało zwierzęco, cicho wręcz? Zabójczo?
A witraż Excel w oknie werandy wciąż świeci,
zaprasza na zewnątrz i więzi jednocześnie.
To prawdziwie żywotny program komputerowy —
zechciej mieć przewagi, rozlicz się z dąsów, służ.
Dalej krwawią pulsary bogactw w bankach wszelakich —
ale ile ich jest, ile? Kto je opisze do cna?
Można wymieniać nazwy — zastawiają je fasady,
zakrywają oblicza teraźniejszości ludzkich gwiazd.
Kto? Co? Ile? Ile?
Tabelki, arkusze, bilanse nut,
mniejsze zło, gdy bilans cnót,
większe zło, gdy niedobór ust.
Zastawiają kościoły i przedszkola,
autostrady w spiżarniach i szlaki piesze w stołowych.
Kto? Co? Ile? Ile?
Matrix finansowy wampir — ktoś powie?
Vlad Palownik z Wall Street — może?
Na bosaka ciągłe bieganie wokół osi sprzedaży,
zeskakiwanie z chudych żeber niedokończonej arki
dla umierających z głodu,
konstrukcja wieloryba i od razu
Jonasz w garniturze przemawiający w Niniwie,
a tam Bank Światowy rozkłada waluty na rynku,
molestowanie ławek banknotami, bitcoinami,
molestowanie przyłbic kupców zakutych na amen.
Jakiś słup zasłania giełdę —
czy to aby nie osinowy kołek?
Cyfry wyswobodzone biegają na placach mistyfikacji,
ukazując ociekające krwią kły
skazanym na chłosty pokrzywami sum.
Prosty, zwykły dzień mnożenia bogactw
chyli się pod ciężarem wieka zysków i strat.
Skróćmy jego męki, zatrzaśnijmy wieko wieku.
Taka lekka siła
Zmierzch,
taki lekki zmierzch,
w rytm krakowskich tramwajów ostatniej zmiany
zjeżdżających do zajezdni.
Taka lekka jazda,
dym zasnuł wszystko,
a może to noc niezauważalna.
Taka lekka noc,
znowu stoję na przęśle mostu Piłsudskiego.
Coś mnie tu popycha i przyciąga
do tego miejsca zamurowanego w pamięci
jak Brama Wschodnia dla księcia,
do tych jak żagiel wybrzuszonych
struktur stalowych gna
jakaś siła, może nie od razu tajemna i zła.
Może to wiatr od rzeki
albo raczej wewnętrzna potrzeba,
taka lekka siła.
Lubię z tego miejsca oglądać
śmierć słońca i zmartwychwstanie gwiazd
zamiast rzeki, zamiast miasta.
Można wszystko dostrzec stąd,
nawet Ostateczny Sąd,
można nawet oceniać minione godziny
bezpowrotnie stracone dla samego siebie
i choć obok mnie staje tutaj zawsze
Ezra, poeta ze szpitala wariatów,
a nie Albert, brat z ogrzewalni dla takich jak ja,
to wizje zmieniają się tu w proroctwa eschatologiczne,
ot, taki most!
Takie przęsło łączące
Wielki Wschód z Wielkim Zachodem.
Łuk żalu i Łuk miłosierdzia stopione w jedność,
Jego Wysokość Skok
w mrok,
w tajemnicę lekkości,
ma tu wstęp wzbroniony surowo.
Bazylika odzyskała sacrum
Kłótnie nad spalanym igliwiem,
nie mirrą kadzielną,
lecz pachnącym podobnie.
Miała być miła woń, a nie jest,
jest tylko nieznośny zapach ludzi lasu.
Ich wielka kadzielnica uszkodziła ściany bazyliki —
oto cały ambaras.
Są mocne słowa słabych mężczyzn
odurzonych organicznym dymem,
kwilenie zaszczutych piszczałek,
podzwonne dla zmanierowanych sygnaturek
kompletne już zamieszanie pośrodku głównej nawy.
Pielgrzymów i żebraków nie ma w jej wnętrzu,
emocjonalnych młodzieńców i starszych pań też,
usunięto szopkę, żłóbek i grób.
Ołtarz z tabernakulum przesunięto do nawy bocznej,
by zrobić więcej miejsca dla wymiany poglądów,
w istocie kadzenia totalnego i pełnowymiarowego.
Oto wchodzi orszak — prawie jak procesja —
całkiem bizantyjski, aczkolwiek republikański,
kroczy przez środek kościoła,
baldachim na czele.
Prawie procesja rozdziela kłócących się zaciekle,
zapach z kadzielnicy nie zabił nawet obcej muchy,
zapach nie zabił fetoru z przybyłych podsądnych i sędziów,
gdyż rozbujano emocje bardziej niż kadzielnicę,
więcej mężczyzn do niej potrzeba
pod feretronami politycy,
na feretronach też.
Pod baldachimem fałszywy biskup bez monstrancji
i cesarz racjonalnej Europy kroczą ramię w ramię.
Zażenowane witraże stopiły się jak wosk,
nawet dzieci w komeżkach uciekły za mur,
jest dzień świętych wyborów.
Beznodzy żebracy powstali i kręcą somnambuliczne filmy
przed frontonem kościoła,
maszkarony i chimery gotyckie, a jakże, ożyły,
wyjęły smartfony z uśmiechem
i tweetują dla sprawy narodu oświecenia.
Jak flesz grom spadł z jasnego nieba,
ogłoszono, że spory i wybory w Polsce
decyzją mistrza kolegium
przeniesiono do pobliskiego centrum dialogu.
Zadymiona bazylika wreszcie odzyskała sacrum.
Bez sumienia
Nie ma śladu
po skrzywdzonych ptakach miłości,
które w sumieniu wiły gniazda.
Spalono je.
Widzowie misterium ognia w kajdanach
klaskali i bawili się dobrze
przy tym,
a gniazda z mirry uwite były nieziemskie,
pachnące i nieskazitelne.
Jakkolwiek sumienia pozostały,
ptaki spalono z gniazdami.
Nad wszystkim świeci słońce jaźni
i zamienia się w bóstwo,
personifikuje się samotność geniuszu,
dzioborożce, niby pelikany łask,
usiadły wyżej, pohukując i złorzecząc.
Nie wiesz, że słowa skruchy
nie dotrwają do letargu, nie dotrwają do snu,
nie dotrwają do przemiany słońca w bóstwo.
Ostatni władco ptaków,
poderwij służby, poderwij samoloty gaśnicze,
niech nabiorą wody w kary słonych jeziorach,
niech na słońce zrzucą te bomby wodne,
zanim się w nie zmienisz bez sumienia,
gasnąc nieodwracalnie.
Spektrum
Są słońca i są polaroidy.
Wyjmij swoją twarz
z jednego i drugiego.
I co? Zrobiłeś to?
Czarna plama? — A jednak!
Są kwiaty uśmiechające się na oknie w donicy
i kolorowe twarze zadumanego bukietu
na stoliku, w dzbanie.
Wyjmij swoją z jednego i drugiego.
I co? Zrobiłeś to?
Biała plama? — A jednak!
Są twarze jak plamy i są kolory jak twarze.
Wyjmij czerń i biel ze wszystkich.
I co? Zrobiłeś to?
No widzisz — tak wygląda twoja osoba!
Zbyt tęczowo niestety!
Utrwal to spektrum,
zachowaj ten wynik do analizy
rozszczepialności twojej fotograficznej wolności.
Bóg, słowo… wszystko
Można być notariuszem w Hrubieszowie jak Leśmian
albo jak Antoniewicz Jezuitą przez wszystkich najbliższych odumarłym.
To nie ma znaczenia dla Boga,
to nie ma znaczenia dla słowa.
Można być majętnym albo nędzarzem,
sekretarzem potężnego króla na Wawelu jak Kochanowski
albo jak Norwid głodować w podparyskim przytułku,
tęskniąc za krwawiącą Ojczyzną w niewoli.
To nie ma znaczenia dla Boga,
to nie ma znaczenia dla słowa.
Można ucieleśniać się w morderczej walce o naród i państwo jak Baczyński,
można jak ksiądz Twardowski zrezygnować z całego świata plugawej materii.
To nie ma znaczenia dla Boga,
to nie ma znaczenia dla słowa.
Można też być prymasem-masonem i opuścić zdradzoną Polskę,
wyjeżdżając z kochanką do Marsylii,
albo powstańcem z kosą w sukmanie ginącym przy rosyjskiej armacie,
można być konfidentem zewnętrznych sił dławiących i wyniszczających kraj,
można, będąc ostatnim niezłomnym żołnierzem wolnej Polski,
jeszcze w 1963 roku z bronią w ręku
ukrywać się przed komunistyczną bezpieką w chlewie.
Można zrezygnować z idei,
narażając się wyłącznie na śmieszność i pogardliwe zaśpiewy,
które są ledwie cienkim głosikiem w chóralnym chichocie historii,
co nie ma znaczenia dla wielkiego świata na dłużej.
Tylko tyle?
Nie, nie tylko!
Albo Bóg, słowo… wszystko.
Szampan przemilczeń
Razem otwórzmy szampana
napęczniałą deltę przemilczeń wspólnych,
jakże ludzkich przecież.
Chociaż raz uwolnijmy eksplozywnie
przemilczenia jak gaz
zamiast ciągłego komentowania zła
zaklętego w obmowach
i zlewniach fałszywych świadectw.
Niech nastąpi eksplozja radości,
smak zmian w szczerości,
lubość konsternacji uśmiechniętych ludzi,
na twarzach na zawsze
niech pozostanie wyrafinowana
smaku prawda.
Prestidigitator
W salce przedszkolnej dzieci trzymają na podołkach
ziemskie kule zrobione
z samych włókien rzadkiego niebieskiego słonecznika,
takie planety jak awatary.
Ta ich rozrywka, pasja i posag w rękach albo na kolanach,
siedzą w krąg w przedszkolu pierwszej natury
słodkie maluchy cywilizacji dronów i iPhone’ów.
Kule ziemskie powiększają się w czasie zajęć
z uczuciologii i ociepleń klimatu.
Kule są posklejane i pokolorowane czym się da,
jak trzeba,
włókna pachną leczniczymi endemitami chronionymi.
Dzieci zraszają śliną małe Ziemie z góry,
dmuchają na nie i chuchają od czasu do czasu,
niebieskie kule narażone są na polizania i ugryzienia.
W tym pomieszczeniu brak jest ptaków,
ale są dla nich krzewy cierniste wokół jak zasieki
napomnień, pouczeń i zakazów.
Dzieci będą pewnie w przyszłości inżynierami bezwiednej śmierci —
nie płaczą, gdy ziemskie kule rozpadają się i kruszą.
Niespodzianie do salki wchodzi gość — słońce,
prestidigitator zaproszony przez panią.
Zamienia okruchy w całości
jednym zwinnym ruchem.
Dzieci zachwycone gościem i jego sztuką
jedną po drugiej miażdżą swoje kule.
To może ja krótko o sobie
To może ja krótko o sobie.
No więc
pochodzę z Majdanu
zwanego w Warszawie dworzy-skiem,
a w Krakowie o-polem,
szczycę się muralami anty — to moje matury,
od czasów Solidarności jestem sprzymierzeńcem ptaków,
generalnie zawsze byłem po stronie biedniejszych.
Jestem obywatelem światła,
mam obligacje kilku państw środkowosyberyjskich.
Co — nie ma takich? Fakt — one dopiero powstaną!
Skończyłem z nałogami nie tylko u siebie.
To może tyle o mnie —
czy macie państwo jakieś pytania?
Aha, zakochałem się jakiś czas temu,
tuż przed urodzeniem.
Przebiegunowanie
Krajobraz podbiegunowy,
mniej syberyjski, a bardziej skandynawski,
a może nawet svalbardzko-islandzki,
w każdym razie fioletowy, kompletnie fioletowy,
albo więcej, powiem to dosadnie — ultrafioletowy,
odpowiadający człowiekowi z uwagi głównie na
estetykę sterylnych ciał jaśniejących pokorą w ciemnościach
i ciemniejących butą w jaskrawościach tundry.
Piękno gamy kolorowych porostów i malutkich słońc
wydobyte fluorescencją z wnętrza śnieżnej burzy fatamorgany —
oto mój sen.
Jakże kontrastowy i dobrze widoczny, świecący w nocy
albo więcej, powiem jednak, co to naprawdę jest —
oto moje życie obecne krańcowo i nagle sięgające po
przebiegunowanie chłodnych mniemań
na tle wczesnego, atomowego dzieciństwa,
które minęło w ponaduczuciowej podczerwieni.
I tak odzyskawszy tę utraconą zdolność poruszania się w nadfiolecie
zdobyłem pełnię życia osy i renifera
w bryłach lodu i kroplach bursztynu zastygłych mistycznie
dla nocnego w naturze trwania bez oka mrugnięć i skrzydeł drgnień —
do rana.
Palma pierwszeństwa
Nazwa towaru —
wierszyki krupnicze damskie.
Etykieta zastępcza —
pomadki akceptacji wyborne.
— O, o tam stoją, psze pani,
to poproszę jeden egzemplarz, ten z przodu.
Ale zaraz, co mi tu pani daje?
— Jak to co?
To sprzedaż wiązana, jeszcze grzebień i smalec,
jak każdy wziąć pan musi —
wie pan, bijemy się o proletariacką palmę,
a może N-palmę w przyszłości.
Katalonia maszeruje
Zamykam oczy na ławce u wylotu Las Ramblas, myśląc o śmierci
obok drzemiącego kibica Barçy pamiętającego czasy Kubali.
Wokół niego wielu takich kibiców porozumiewających się szorstko
urywanymi katalońskimi wyrazami i półzdaniami z bogactwem dwudźwięków.
Na tle Placu Katalońskiego miejscowi policjanci i stróże prawa
z Guardia Civil i Mossos d’Esquadra uzbrojeni po zęby,
w kamizelkach kuloodpornych,
w czapkach z daszkami i jaskrawożółtych koszulach.
Obok wejścia do metra czyśćca otchłani,
przy wejściu do Rambli śmiertelnej pułapki,
kiedyś z arabska zwanej piaszczystą rzeką,
dzisiaj promenady zmienionej w nowoczesny europejski Hades,
co za paradoks, znów przez przybyszów z Afryki.
Zmasowane siły bezpieczeństwa chcą stworzyć żywą barykadę strachu,
jednak rozmywa się on w urzędników płochych uśmiechach.
Ruch na Rambli przeogromny, jak róża wiatrów na Placu,
fontanna w dali — daje radę na wietrze,
rozbryzgami aż przesłania wylot Pasażu Dziękczynienia
i wielki napis na publicznych budynkach.
Na banerze widnieje hasło: Si! Hola Democracia!
Dziękczynienie zapomniane, wyparte przez demokracji gorączkę.
Przybywające wciąż furgonetki i osobówki policji blokują wjazd na deptak
falujący jak historyczna rzeka, która płynęła tędy ku nowym światom.
Czy popłynie znowu? Czy zatrzymają ją stosy ludzkich ciał?
Autobusy paradują jak słonie na uroczystości w Indiach,
motocykliści i skutermaniacy śmigają jak świerszcze,
właśnie przemknęli za nimi dwaj kolejni policjanci,
włączając sygnały dźwiękowe.
Starcy stojący wokół ukoronowanego lampą ulicznego zdroju Canaleta
pokazują coś palcami.
Turyści nagabują mundurowych, wyciągając z plecaków mapy i plany,
machają rękami jak wiatraki w La Manchy,
grożące niepodległości wiatrom wiejącym ze wschodu.
Gęsty pochód Ziemian z Rambli jest nie do zatrzymania,
pęczniejący i krzepnący tłum do końca nie do rozpoznania,
można wyłowić z niego najwyżej dwóch zakonników w niebieskich habitach
z różańcami przy boku i rudego Wikinga z Danii,
można zszokować się widokiem marokańskiej kobiety
przemykającej chyłkiem ze spuszczoną głową w hidżabie,
można zauważyć na balkonie wygibasy klona Marilyn Monroe
podwiewanego podmuchami z wentylatora
dla pokazania ogłupiałym facetom majtek i pończoch.
Gołębie jak wszędzie obchodzące stragany i siedzących,
zaglądające pod ławki i drzewa,
czułe na każde sięgnięcie do torby, plecaka, kieszeni,
na każdy szelest papierka.
Nikt z ludzi nie jest tutaj tak czujny jak one,
nawet po rzezi urządzonej przez rajdowca z Mekki.
Śniadzi uchodźcy biedy dźwigający w białych płachtach
tandetne podróbki wszystkiego z całego świata
jak dzikie kojoty i lisy reagujący uniesieniem głowy i skręcaniem uszu
na dźwięk słowa policja.
Zwijający i rozwijający te płachty co rusz w różnych miejscach,
nie bacząc na miejsca śmierci i jeziora posoki pozostałe po niedawnym zamachu,
żywe roboty ubrudzone kurzem i smutkiem egzystencji niechcianej
ustawiają i przestawiają magnesy, torebki, selfie sticki.
Nikt tu nie baczy na kratery śmierci po upadłych, którym przetrącono serca i kości,
nikt nie zamyśla się nawet przez chwilę nad okropnością terroru,
jaka niedawno popłynęła obficie wezbraną falą w tej kosmopolitycznej rzece
zmierzającej nieuchronnie do nacjonalistycznego połyskującego morza.
Katalonia maszeruje, Katalonia wyrywa się do przodu,
przeskakuje zastoiska dziecięcej krwi i depcze zakrzepy bólu matek,
podążając za mirażem wolności i dobrobytu,
fatamorganą szczęścia w sztuce i awangardzie codziennego chleba.
Krew i śmierć nie jest obca ludziom nowoczesnym,
doświadczyli jej w historii narodu i wyrazili w pieśniach
bojownicy Daesh i rewolucyjne socjalistyczne sotnie nieznające litości dla księży —
dla tutejszych katolików z Sagrada Família — to już było,
to już jak weszło, tak wyszło z osocza pokoleń i ich łez.
Dziś zasługuje na wzruszenie ramion bez zatrzymywania się,
dzisiaj nic nie dziwi — ani Miró, ani Picasso, ani Klee —
dzisiaj anarchizm nie dziwny w znakach i publicznych zawołaniach.
Islamski morderca to tylko szaleniec,
pobratymcy zbrodniczego Che Guevary to też tylko brawurowi buntownicy,
a skrajny katolicyzm Gaudíego to przejaw skonfundowanej wyobraźni dziwaka,
jego symboliczne dzieła to lekcje sztuki, nie moralności.
Katalonia narodowa kryje w zanadrzu tajemnice.
Oby tą tajemnicą była z Montserrat Czarnulka,
co przetrwała panowanie obcych Saracenów,
świętokradcze zapędy napoleońskich zagonów,
lewicowe i frankistowskie eksterminacje,
nędzę i prosperitę tej krainy.
Katalonia wyrusza w nieznane
dobrze obeznana z Bogiem i śmiercią.
Czy zmartwychwstanie?
Znowu otwieram oczy, próbuję to wyczytać z lotu ptaków.
Mamy problem
Wszyscy mają problem —
i Houston, i Episkopat,
nawet pastuszek, bo
już się nie wypasa niczego,
i bioenergoterapeuta,
bo nie ma pola.
Houston ma problem, bo tajfuny grożą ziemskie
i burze słoneczne,
Episkopat, bo zagrożony jest
trójpodział władzy i ostateczny sąd.
A kartofle jaki mają problem?
A kartofliska?
A filozofowie?
A filozofowiska?
A dzieci w przedszkolach?
Ich rodzice narzekają na złodziei i drożyznę,
a złodzieje na PiS-owców,
ci z kolei na kolędników ze Wschodu
przychodzących nie w porę.
Kolędnicy na turonia,
turoń na Mistrza Marionetek.
A kłopoty mają problem?
Jak śpiewał Dylan —
kłopoty na farmie i kłopoty w mieście,
chór grecki na to — ech, problemy, kłopoty,
opuśćcie wy niebo i ziemię.
A ja śpiewam sobie tak —
bania i czas do spania,
a tu panna Mania się rozdzwania,
lala,
kosmonauci i kosmici,
powróćcie wy już wszyscy na ziemię,
zdrowi na umyśle i ciele,
la la.
Ziemia jest cudem,
a nie kłopotem-problemem!
I dziwne jest to
Brakuje dziś odwróceń i wypunktowań.
Eksterminacja, kropka,
ludobójstwo, kropka,
bestialstwo, kropka.
Deszcz jak deszcz w Londynie i dziwne jest to,
że przecież ideologia to nie wszystko.
Odwrócone twarze, synkopowe wypunktowania,
krzyże, kropka,
ukrzyżowani na stodołach, kropka,
zagazowani pestycydami, kropka.
Lenin z chusteczką do nosa
zawiązaną na głowie spacerujący po Krakowie
uśmiecha się jak Joker,
wykrzyknik.
Upał jak upał w Azji i Afryce,
ale nawet w Europie po latach zlodowaceń i dziwne jest to,
że od tylu lat wciąż człowiekiem gardzi człowiek.
Dwudziesty wiek to usankcjonował,
dwudziesty pierwszy upowszechnia.
Osama z czarną brodą na puszce po napoju energetycznym
uśmiecha się jak Sauron,
wykrzyknik.
Jest bestialsko dziś na Twitterze, Facebooku i nawet w Wikipedii,
wciąż nie ma kompletnych wypunktowań i odwróceń,
kropka.
Wydarzenia grudniowe
Jest dziewiąty grudnia roku fosforycznego rozstania.
Klaudia przyjechała właśnie z Nowego Sącza.
Późny wieczór, pada śnieg wszędzie, niebo się otwiera,
jem pomarańczę w korytarzu, patrzę, jak się przede mną rozbiera.
Za oknem czołgi w parku centralnym jak pomniki wspomnień,
w mieszkaniu kanonada i pożoga powitania.
Eksplodują pierwsze pociski uśmiechów,
artyleria nastroju strzela w miasto z pobliskiego wzgórza,
czołgi walą na wprost słowami-pocałunkami
we mnie jak kiedyś Napoleon w kościoły.
Moje miasta ucieczki: Paryż, Lwów, Dubrownik, Warszawa
umierają na moich rękach filmowo po raz wtóry,
jej idole: Gavroche, Antoś, Mały Powstaniec —
milkną wszyscy mityczni bohaterowie lektur i powieści,
umiera cały chłód i zamróz wspólnych szkolnych lat
przyniesiony przez Klaudię w komórce pamięci.
Umiera, drżąc, nawet gęsia skórka,
granaty jej spojrzeń wybuchają wszędzie w mieszkaniu.
Jest początek grudnia, w sumie nie ma co narzekać,
przecież Klaudia przyjechała w końcu z Nowego Sącza
i mówi, że dobrze jej tutaj było, i wraca.
Gaśnie światło w całej dzielnicy, wyją syreny nadziei,
umiera Klaudii percepcja, umiera moja obawa.
Nagle pojawia się fosforyczna gwiazda pozostania,
rodzi się dziecina cieplutkiego, przytulnego kochania.