E-book
1.47
drukowana A5
42.84
drukowana A5
Kolorowa
69.51
Piotr zapewniał

Bezpłatny fragment - Piotr zapewniał

2013 - 2014


Objętość:
249 str.
ISBN:
978-83-8126-656-7
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 42.84
drukowana A5
Kolorowa
za 69.51

Titanic

Skorzystaj z moich rad, ukochana —

ja i ty.

Odliczaj góry —

raz, dwa, trzy,

ja i ty.

Odliczaj od siebie góry lodowe —

tysiąc, dwa, trzy.

Ukochana, posłuchaj mnie,

odejmij te echa od ciszy,

te głuche łoskoty

kotwic i orkiestr z dna —

raz, dwa, trzy.

Odejmij nasze rozstania od powrotów —

tysiąc, dwa, trzy.

Moja rada jest ostatnią radą —

odejmij swoją przeszłość od Titanica,

wsiądź do szalupy,

a ja wskoczę do drugiej.

Te pomruki i łoskoty to nie eksplozje radości

na trzecim pokładzie państwa,

to katastrofa —

raz, dwa, trzy…

Skacz!

Początek i koniec

Początek i koniec?

Toż to dopiero początek.

Jak się rzekło „nadworny kwiat”,

trzeba rzec „dwór i król”.

Zgaś światło, lilio,

już czas.

Pyłek uleciał — to tak na początek.

A potem?

Szaro, długo, nudno.

A potem?

Zaświeć światło

albo poczekaj na brzask,

to się zawsze tak zaczyna

i zawsze kończy w snach,

a pomiędzy dniem a snem

szaro, długo, nudno.

Gdy śmierć nadchodzi,

niczym nie różni się od miłości,

a po niej urodziny,

a po nocy nadchodzi koniec

niewidzialnego królestwa.

A oni zawsze bladzi,

a one zawsze są rumiane.

Wtedy kwiat wydaje owoc,

płatki opadają na powierzchnię

któregoś księżyca planety,

co przemieściła się

z jednej orbity na drugą

niepostrzeżenie

w tę noc,

a ten ledwo świeci odbitym blaskiem,

a ten ledwo jeszcze krąży wokół kwiatu,

a ją porywa ptak rozstania,

ale nie połyka.

Ptak niesie ją do gniazda,

by otoczyć pierzastym ciepłem wspomnień

wśród piskląt,

wierszy —

toż to początek wszystkiego!

Zdetektować emisje

Na wysokości nowiu,

czyli dość wysoko,

noszę swoją szarfę —

znak rozpoznawczy.

Moje orlęta umieszczono

tuż pod nim.

Gdy pełnia nadejdzie,

zerwę szarfę,

wylecą moje małe skarby —

lecz co to?

Nad gniazdem nadajnik albo odbiornik

i to ja nie wiem nawet co!?

Może to autobus podniebny

albo taksówka planetarna

emitująca niepewność w czas cieplejszy.

Da się to sprawdzić,

zdetektować emisje… kiedyś.

Ale teraz?

Zwłaszcza krzyki młodzieży

z najwyższych rzędów,

młodzieńców wysoko urodzonych piski

są słyszalne nad zwykłym

przekazem podprogowym.

Przed nim jest nów mediów,

czarne mgławice to nie są jeszcze

cenne zapinki,

w kategoriach zasad plasują się nisko,

a wręcz ciche nisze

przewyższają je symbolizmem.

W jednośladowych neolitycznych chatach

pozostałości orlich śladów

są jak pokaz siły,

wypluwki —

męskie i żeńskie kamienie polne,

podmurówek zaledwie

nawet nie właściwych ścian.


Rzekł do złodzieja kpiarz

— Znamienną jest moja otwartość —

rzekł do złodzieja kpiarz —

moja lenność wobec waszego kierownika.

Kluczem dla nas jest jego wtórne zeświecczenie.

Moja otyłość szansą jest dla wielu —

rzekł kpiarz do złodzieja. —

Tak jak wczoraj, dzisiaj podkopałem znowu

mierzeję wyborczą i to wyłącznie płaczem.

Wszystko można wypłakać łzami —

i kurzawki, i moreny.

— Ja właśnie zaplotłem ośmiornicę —

rzekł kierownik więzienia do kopacza —

a ty snujesz się jeszcze w palarni,

gdy smród w niej

już opadł po twoich wyborach.

— Ale jakże symptomatycznym jest

kazanie do dzieci o dzieciach —

rzekł otyły do pielęgniarza. —

Popatrz, nadjeżdża wielbłąd na kołach gumowych,

cieszy dzieci pochowane pod pryczami.

Kolejny dzień w tych warunkach

wyłamuje się z zastygłych śladów

błotnego dinozaura na płozach.

Nikt już nie rzecze — człecze do człeka.

Każdy rzecze chochole — raczej

albo — smoku, czemuż nie pijesz już?

Czas tobie na znamienny ruch

rozstępujący do granic eksplozji.

— To nastąpi — rzekł kpiarz do złodzieja. — Zapewne

i kopacz straci znaczenie, i kierownik,

a chochoł zacznie wyć.

Święta w kominie

Ból w kominie,

gęś na święta,

w choinie chomik

i spowiedź proboszcza

publiczna.

Miecz w kominie,

Marsjanin przed choinką,

szpic na legowisku

i mruczek na ogniu.

Ruch w kominie,

smrek na wietrze,

śnieg w pokoju,

by firana załopotała

na balkonie.

Byk w kominie,

Azja na szpicu,

szczek w konfesjonale ciszy

przedprogowej Świadka Jehowy.

Bladość świerszcza w kominie

nadzianego na iskrę,

uczucia już przez komin nie ulecą,

a dzieci nie dociekną,

skąd karpie pod choinką.

Mędrzec w kominie,

steward donosiciel.

I nawet mak rozsypany,

i słoma, co wypełnia serca,

już po pożodze w kominku.

Kołowrót w kominie,

biała róża sama w domu

bez rachunku za prąd,

bez rozgrzeszenia,

bez sąsiada bałwana.

Kamienni ludzie

Z niejednego ptaka zrobiono boga,

z dwóch wojowników zrobiono centaura,

a już z trzech kobiet

uczyniono Ewę, pramatkę praojca

wielką i ciężką,

wprost nienadążającą

za potopem testosteronu.

Zbudowano w neolicie arkę,

by uniknąć zalania.

Nikt nie wie dzisiaj,

dlaczego nie kamienną,

a tak wielu nazywa gwiazdoloty

Prometeuszami i Pterodaktylami.

W nowiowej siedzibie

nikt nie chce się kochać,

nikt nie chce płodzić dzieci,

a to tylko jaskinia jak każda inna.

Kąsające zwierzęta, choć dzisiaj

są zdecydowanie mniejsze niż przed wiekami

uczucie śmierci przynoszą tożsame

z niepewności jadem i zarazą

nie taką, jak dla ludzi pierwotnych.

Ludzkie bydlę się ogania przed tym,

a co dopiero człowiek bez ogona

i bydlę niosące człowieka.

Kamień wykorzystywany będzie

nawet na innych planetach

do rozpoznawania chorób i gwałtów

lub rozdzierania ciszy,

gdy okaże się martwa i zbędna.

Wielu czeka jeszcze kamiennych ludzi

unoszonych przez orły jak bogowie,

wiele czeka przedmiotów raniących

jak zwierzęta gryzące wciąż kamień

nadaremno.


On w koronkach epok

Puk! Puk! — Czy to śmierć puka atomowa?

Armaty z epoki, a dzień barokowy —

strzępy koronek, strzępy dłoni.

On do pocałunku rwie się,

międzygalaktyczne sierpy drum, drum,

znowu się pokazały nad rabatą Islandii.

To on w stroju Ludwika

dryga i bierze nóż, by

pokazać dżihadystom, że jest mocny.

Owce uciekają, lecz niezbyt daleko,

irys w ustach jak szafran,

klap, klap pod Marksem w Warszawie,

sedno międzywiecza jest zigguratem.

Uczucia są przykrywą piekła

ciężką jak pokrywa atomowego silosu,

gdzie skorodowane rakiety

rozsypują się przy dotknięciu ręką.

Walizka pełna listów do przeszłości —

listów kochanków wieczności,

rozpalone pęknięcie na Islandii,

zimnej, lodowatej w mediach

meandry skupienia.

Watykan odpowiada ziewnięciem

na atak młynów i wiatraków.

Nie pierwszy to atak,

ludwisarze kręcą w tyglu spiż

jak śmietanę na lody,

kret stulecia dojrzewa do knucia z koszatką —

on nie jest alchemikiem,

nie robi nic i nie politykuje, tylko je.

Semafor odmienia się przez przypadki,

a potem odmienia zawiadowcę.

W jego miejsce demokratycznie wybrany

zawiadowca wkracza pomiędzy zwrotnice —

jest pijany jak trzeba,

niepotrzebny mu Madagaskar.

Strzelają z armat i pistoletów,

leje się szampan,

wjeżdża na stację martwy niedźwiedź

na platformie z baldachimem.

Rejkiawik tym razem milczy,

pęknięcie tektoniczne zupełne

zamyka drogę tryumfowi czasów,

kwiatki kwitną w szczelinach głów.

Ludzie je zrywają —

bukiety i wiązanki ładnie wyglądają

na tle religijnego nieba,

jeszcze ładniej sypane pod nogi żołnierzy,

którzy wracają z zaświata Herat —

to mędrcy i sekwoje.

Cisza rodzi zgiełk po raz ostatni,

nad wulkanem grzyb europejskich myśli

sięga chmur i razem zastygają

jak odwieczny akant — rozpoznawczy znak.

On nie jest Aleksandrem ani Krzysztofem,

jest sobą w koronkach epok.


Żądni wojen

Z zewnętrznych, znudzonych haseł

wyzuty jak z onuc skórzanych,

bezzębnej jaskini knuty

wystarczyły za zęby,

pokrwawione zakochanego plecy

w muślinach utkanych przez włochatego,

bez żadnych przypraw

mięso zgotowano dla niego.

Jak hufiec, falanga i kawalkada

ze wzgórz dziczy i nieokrzesania

w porządku niebnym podniebienie

napadnięto i ze smakiem oskórowano

mamuta cywilizacji.

Następując na naczynia Syrii przedhetyckiej,

rozdeptano Genesis z Ducha jak nic,

jak na wyrost wyzuty z wiktorianizmu Hamlet

albo Achilles szeroki w barach Eginy,

jak nizina do bitwy nad Jordanem,

jak hetairoi atakujący słonie.

Marny horyzont po wyjściu z jaskini wygnania,

ściana do rozbicia, do malowania, do osłony,

z ogrodu do piekła.

Słowa zapisane, nanizane, przekłute,

przeliterowane z ogrodu do przededenu.

Czaszka u stóp góry,

czasza i jednocześnie czerep pobratymca,

skała, czaszka cała,

okrzyk bitewny i ziewnięcie — zdrada.

Z piekieł do… słów

cedzonych przez zęby węża,

przez żądnych wojen.

Próchnica ideologii

W takim bólu

nie dało się na stałe zamieszkać.

Wielki zryw się zakończył,

zerwano tylko ścięgna,

zdjęto kajdany razem ze skórą,

sklonowano rany po przesłuchaniach,

podsłuchując i oczerniając,

gotowe legiony zdemobilizowano,

a to byli zaprawieni w prawdzie

mocarze z bliznami na czołach,

powiekach, ustach i policzkach.

Ulicznice z nagimi piersiami

na barykadach ich zastąpiły,

gdy wymordowano księży,

odkryto latarnie zielone

i wynalazki świecące próchnicą ideologii.

Męskie sprawy nie są zadośćuczynieniem

za sprzeniewierzenia,

kobiece nie są sprzeniewierzeniem

zadośćuczynień prawdzie.

To gnijące pióro jest pterodaktyla —

powiedziano na wiecu,

wiecu wyborczym w mediach.

Wszyscy w to uwierzyli,

dopóki nie okazało się, że to bielika,

a bielik to nie orzeł, choć krewki ptak,

konstytucja to nie elementarz.

Wtedy zapomnieli wybaczyć,

kłamstwo przeszyło osierdzie uczniów,

nadchodzących wodzów stuleci,

którzy mieli być jednością kiedyś.

Miłość miło się zmieniła

w koronę z poziomek bez owoców,

za to w kwiatach białych cała.

Zespół stały wystraszonych wartowników

zaskamlał, okulał i czmychnął w jeżyny,

co i tak nie uwiarygodniło już nikogo —

zemsta stała się nieuniknioną.


Odpowiedzi

W ilu trzeba wyjść do nich?

W ilu przeprawić?

Ile trzeba po nich posłać dziewic?

Między nami, kolosami,

zapadły decyzje, są odpowiedzi.

Tony złota,

sieci ryb,

mile morskich podróży —

w takim razie odchodzę,

nie wchodzi w rachubę

ani Styks w Hadesie,

ani Kserkses w Atenach,

ani Aszurbanipal w Suzie

(opanowałem wszelką sztukę pisarską

wszystkich mistrzów pisma,

ilu ich jest…).

W ilu fortach Indian powstrzymać?

W ilu inkaskich miastach tkać maski ze złota

jak czapki?

W ilu stanąć przed sądem jak Sokrates?

Między nami, karłami,

zapadły decyzje, są odpowiedzi.

Niech lud kupi niewolę za koprę,

lud woli koprą płacić niż złotem —

w takim razie nadchodzę.

Wchodzi w rachubę —

sam.

Odrzucony klucz

Z tym kluczem

i z tamtym klownem,

gdy tynk odpada z cyrku,

namiot stawiasz nowy

na dnie terasowej półki,

zalanej rafy.

Klucz z koralu wkładasz

między ożywione błogostany oceanu,

wkradasz się tam jak martwy ibis do piramidy

w zatopione, zamknięte na zawsze światy

zmysłów młodzieńczych obumarłych,

gdzie otomany z prętów stalowych,

kalumnie i plwociny otoczenia,

poduszki chmur nadziei przekłute sprawnie

przez kanibali narodowych i partyjnych

w mętne tłumaczenia braci i towarzyszy.

Wkradasz się między lękliwe zwierzęta w klatkach

śmiertelnie zranione na sawannach,

rozpołowione na rafie,

z kluczem w ręku, z kłódką na głowie,

w kapeluszu nie gór, lecz lodowców,

gdy spadają z nich płatki jaśminowego śniegu

na kolorowe i denne ryby

i przypływają na wiec płetwale z dziećmi,

wale i stada białuch.

Z tym kluczem do podwodnej odrąbanej kamienicy

czekasz na wybuch lub tąpnięcie

jak w czarnej nieczynnej kopalni.

Tsunami radioaktywne nie nadchodzi,

możesz otworzyć dziś dzielnicę, kraj, epokę.

Odrzucony klucz opada w jasne odmęty

na dno liceum morskiego konika.


Żertwa Ojczyzna

W poczuciu siebie i mgły

na przedostatniej stacji oczu i serca

wdepnąłem do trafiki,

która została zbombardowana

przez Napoleona, lecz jeszcze istniała

dzięki dwu aniołom

podtrzymującym belki stropowe

już sto pięćdziesiąt lat.

Zakupiłem papierosy na drogę,

by słońce nie zachodziło samotnie,

by na ostatni szlak

wyruszyć z głową chmurach,

by nie widzieć łez dziecka

żegnającego ojca składanego w ofierze

wśród ryku dzikich zwierząt

bardziej dumnych i bardziej wolnych

niż on sam.

Za jeden miedziany pieniądz

kupiłem dziecku pomadkę,

zakryłem rękami oczy i odwróciłem głowę,

by nie dostrzegło rany na skroni,

z której sączyła się krew krzepnąca,

i śmierci we mgle na górze Moria

spojonej dymem ogniska płonącej żertwy

Ojczyzny!

(…abyś raczył z Twojego niewolnika

uczynić doskonałą i miłą Tobie ofiarę

całopalenia i cierpliwości).

Tyle miłości w lochach

Tyle miłości w lochach —

jeden, dwa, trzy serca więźniów.

Wystarczyło, by niekończące się jarmarki

wyprowadziły ludzkość z żyznego półksiężyca.

Ustanowiony odruch płuca

pozwolił zrozumieć na tyle poszum lasu,

co odświeżający, bardzo energetyczny wręcz,

grecki oddech pinii śródakademickiej,

gdzie miłość nie czekała zbyt długo,

wyrwała hetyckie spiże z ziaren i mąki,

by udać się do ludów morza po sól —

sól miłości to zestaw krzyży i półksiężyców

znośnych dla ran,

a bardziej rannych ramion,

ale najbardziej dla samych rannych.

Miłość rozkrawa i kaleczy,

by wyprowadzić poćwiartowanych

z każdego szeolu, lochu i zwierzęcia,

scalając muzyką zbóż najdrobniejsze fragmenty

od włosa po paznokieć.

W domach metr na metr

na kamiennej podmurówce

z sześciu kamieni polnych —

tam w niby lochu narodził się

wyjściowy pocałunek,

drgnienia rzęs zamienione w ruch,

w kącikach oczu ornament

na pustyni i w pyle ulicy pierwszego miasta

jest rozpoznawalnym znakiem

ziarna zmielonego najdrobniej

przez kobietę i mężczyznę wespół

w deltach sypialni żyznej,

wezbranej jak księżyc w pełni,

nawet w czasie połowicznego wylewu,

a rozkosz zmieszana z bólem

unicestwia wojny w przyszłości,

ale wtedy był początek

tam, w pokoiku zwanym pierwszym domem,

jaskini, lochu, sercu.

Należy o tym pamiętać, jęcząc

w niewoli własnej grzechu.

By zmarmurowieć

Lewy skośny z lewej skośnie,

z lewej powoli w prawo w dół.

Kraksa gotowa.

Wolniej, stróżu,

gdzie schemat myślenia o sztuce neolitu

w statku-pralni?

Pirackich studni ciemne wody

i strome schody, i kręte ulice

pełne starszych pań

powoli, skośnie, zygzakiem

na dworzec-galerię,

jak Picasso i Apollinaire,

schody z kafejki Bon Coin

wprost na Cmentarz Montmartre,

na grób Juliusza

prowadząc pod rękę

jedną dystyngowaną starszą panią,

która ma wciąż trzydzieści lat

i wciąż nuci piosenkę

o paniach i panach na moście w Awinionie,

a dzieci lecą z nieba jak krople,

lecą misie i smartfony

jak letnia dżdża,

potem Dżugaszwili z Sorbony

wywołuje ciężki deszcz,

na pokazie lotniczym

rozpylając z jakiegoś jednogwiazdkowego miga

substancję nienawiści,

eliksir mocarstwowości

nad Sacré-Cœur.

Nawet zielone konie zeskoczyły z cokołów,

pofrunęły nad Gennevilliers,

lekko skręcając do Metz

wśród chmur, aniołów i muz,

by przelecieć nad Europą

i zmarmurowieć w wygładzonych arcydziełach

Cmentarza Orląt.


Ołtarze na molo

Oprócz ołtarzy we własnym garażu

nie mam już nic.

Łzy są ołtarzami

w zamkniętej łazience,

ale to już inna pieśń.

Echo nadciągającej burzy to fanfary,

a krzyk to wystrzał

na cześć tego, który tu wchodzi.

Nadzwyczajne cele są wówczas w łazience,

a w głowie mikromydła

i francuskie narzędzie równości,

gdy wchodzi zwykły człowiek,

aby uścisnąć dłoń

zdruzgotanemu przez miasto-państwo

władcy floty, która zatonęła w barze

szóstej dzielnicy.

Jest ołtarz na molo

zamkniętego w przerażeniu,

ściskającego twarz swoją,

jest jeszcze ołtarz na drzewie

otwartego,

ale to już inna epopeja.

Tam, na wysokościach, we mgle

siedzący niewidzący

też ma swoje alibi,

bo po cóż by ciskał te szyszki

na głowy dzielnicowych

ze wszystkich kwartałów,

ze wszystkich posterunków.

Ołtarz rewolucjonistów bijących z przekonaniem

liberałów bijących z przekonania,

jest ołtarz jak most

w depresji poobiedniej —

nisko usytuowany pozwala

obsiąść się wronom.

Nie straszna im tutaj ofiara

z niczego —

z ludzi, z krwi, z siodeł i z tronów.

Ledwo nad moim przybytkiem zaświeciło słońce,

ledwo noc dogoniła dzień,

przed misterium zażądano

śniegu z głowy skazańca,

a on antyrewolucyjnie stopniał.

Ten przestał ciskać nieswoje echa

na wiecach,

otworzył się

na doznania i twarze,

a sędzia otworzył księgę, odczytał zeznania,

przydzielił wstyd,

poznał jego uległość przedśmiertną

i ściął przy umywalce,

gdy cisnął grymasy pewnego siebie.

Sędzia i kapłan ołtarza — pewność samego siebie

uderzył w dzwon braterstwa krwi.

Bezsenna noc dla wszystkich

W brzydocie czasu odnaleźć srebrny ślad,

zmienić ludzkość w gwiezdny pył,

nauczyć się tak kochać, jakby łapać

wiatr słoneczny i zorze polarne w snach,

w sekundach łez nauczyć się łkać

pośród żałobnych modrzewi i cyprysów,

o północy ukryć się w sercu

i zamieniać ołów w srebro słów,

którego nie zechce nikt,

dopóki nie nadjedzie bezsenna noc

dla wszystkich.

Jestem żółwiem w przemianach

We mnie to nie tak jak w tobie —

jest nie tylko żółw kosmiczny.

W moich trzewiach protuberancja,

wytrysk czystej plazmy,

nie zawsze płynnego szylkretu —

jak to szylkretu?

Zmieniam się ciągle w coś podpowierzchniowego

pod powierzchnią Słońca —

jak to Słońca?

Planety nie mają powierzchni mistycznych,

tak jak ja.

Jestem żółwiem w przemianach,

duszą cywilizacji narodu.

Miłosne żywioły,

termojądrowe przemiany we mnie —

to tak jak w piekarniku domowej kuchni,

jak w cieście weselnym,

które wybrzusza się, pęka,

wyrasta na pociechę weselników.

Takie to przemiany

w energii stoika,

w energii zamieniającej się w szylkret duszy.

We mnie nie ma ciebie całej,

a pod tą boską skorupą jak skałą jesteś,

i jest miłość do wszystkiego,

co stanowi o twojej energii we mnie —

twojego tchnienia,

twojego uśmiechu i twojej twarzy,

ale bardziej przemiany

mojego kosmicznego żółwia w człowieka —

jak to człowieka?


Bramiarze i tęczarze

W zielonym generatorze grafiki uczuciowej

pojawił się błędny wykres

fal na oscyloskopie.

Tęcza wyszła poza plan,

w panice legalna ekipa medialna

rzuciła się do naprawiania błędów,

bo groziło to naruszeniem struktury molekularnej

papierowej naklejki

przygotowywanej w drukarce urządzenia

w celu naklejenia na czole artysty,

aby uzewnętrznić dzieło,

wprowadzić do obrotu społecznego

pomiędzy tryby kolejnego urządzenia

generującego sofizmatyczne starania o niepodległość

całkowicie zielonych tęcz,

gdzie bramiarze i tęczarze

spijają śmietankę praw autorskich,

a generatory nie mają żadnych praw,

bo są maszynami.

Ponad wszelką wątpliwość wątpiących,

a ponadto zielonych, po prostu nie ma —

nie występują przed szereg przyrody,

a jeżeli już, to bardzo rzadko,

śladowo można powiedzieć wręcz,

w prześwietlonych myślach.

Ból społeczny

Ból społeczny jest nic nie wart,

tak jak te rozmowy

przy kawiarnianych stolikach

zapisane na serwetkach

przez agentów, a nie poetów.

Ból społeczny jest tak wiarygodny

jak inwokacja dyktatora

w referacie o blaszanych wiadrach

stojących obok mównic.

Ból społeczny jest wart tyle,

ile spaliny rozwiane przez wiatr,

jeszcze śmierdzące w zwojach mózgowych,

a już nieistniejące

na kosmodromach, autostradach, poligonach.

I nie wiadomo, czy to była rakieta

i czy pochodziła z głowa mędrca,

czy z głowy dyktatora

nieuznającego bólu

bezdomnego nieletniego więźnia.


Moja droga, twoje usta

Moja droga, twoje usta,

twoje usta, moja droga,

słodkie we śnie i w nocy

były jak wyczekiwanie

na wakacyjny pocałunek

w nagłych krajobrazu ripostach,

naszej podróży zagadkach.

Odnajdowałem twoje uśmiechy

we wstecznym lusterku

nad ranem, gdy dojeżdżaliśmy

do dzikiej plaży,

a ty podnosiłaś głowę

na tylnym siedzeniu

ciężką od gwiazd, które zostały za nami.

Droga się nagle skończyła

noc urwała jak klif,

a usta pozostały —

odbiły się w moim wspomnieniu młodości,

odbiły jak szminka na lustrze zmian,

odbiły na moich wargach.

Poprawiłaś włosy i usiadłaś,

niepewnie się rozglądając.

Samochód już płynął po morzu,

kołysał się na falach

i mewa, miłość, moja droga.

W tym kraju

To nie jest tak, jak mówisz

i ty, i twoi prorocy,

co wyszli z kraju.

Kraj nie jest starożytny na tyle,

by ogarnąć myśli nośne.

Kraj to łysych pseudoproroków

lub skrytowąsych nibymędrców,

co w budach zaliczyli szkoły.

Szkoła ta uwodzicieli mężatek

jak szarlatani i pastuszkowie

niby nawracający owce, których nie mieli —

ale to nie jest ich wyjście z Egiptu

ani Morze Czerwone,

to rozpaczliwe skoki w przepaść

tych, co nie wierzą słowom,

lecz ufają lotom.

Zamienieni w słupy przydrożne

zostaną obsikani przez kundle

i odrapani przez stare skody

wbijające się w nich równie rozpaczliwie.

To nie jest tak, jak mówisz

o świcie, bo o świcie mówisz,

zbyt sennie.

To, co widzisz, to nie są krajobrazy wolności,

lecz zwykła kolorowa dykta

rosyjskiej propagandy —

dobra na budy, a nie na szkoły.

Twoja prawdziwa buda była

beczką Diogenesa,

ale to nie był prorok i dlatego

ożywił myśl jak strzała,

a ty taisz ją w kołczanie.

Nie mów, że w tym kraju

nie będziesz prorokiem

przez jakieś dwuznaczne przysłowia,

tylko wypuść strzałę

w słońce.


Akrobatka

W ten sposób i w sposób inny

zdemontowano sztuczny księżyc

chodzący zakosami po linie.

W jego jutrzniach nie było prawdy,

w wyrazie był niespołeczny,

a w linie niezbyt groźny.

Męskie nadzieje skupiał w przydawkach,

mądrości jego niewierne nie okazały się sądami.

Sędziowie na dwa sposoby zostali zgładzeni,

królowie w tym uczestniczyli

bez afektu, wręcz znudzeni,

pozostawili wszystko księżycowi.

W ten sposób i w inny

polegli także królowie,

tylko gwiazdy establishmentu

jak świece świeciły przez wieczór jeden.

Dopiero gdy ten i tamten

zauważyli, że gwiazdy nie mogą świecić

jak zwykłe świece,

zainterweniowano i zainternowano wszystko,

w ten i tamten sposób

wyzwalając społeczeństwo z bylejakości.

Gwiazdy jak świece — kto to widział?

Wrócił księżyc prawdziwy,

mordowany, rozpruwany, podduszany i bity,

zachwytem

ostrzeliwany,

zenitem południa

bombardowany

przetrwał z zakosami swymi

i z tym wszystkim, co uwiarygodnia,

co jest potrzebne, by bezzębny, bezpodniebny,

bezjęzyczny mężczyzna przywołał kobietę

w ten sposób lub w inny.

Gdy odrodził się księżyc,

odrodziła się prawdziwa kobieta

w zachwycie uczłowieczenia,

jak on akrobatka.

Jezus nigdy nie będzie tędy przechodził

Proboszcz z burmistrzem

siedzą na sykomorze

jak Zacheusz

i rozpamiętują

przeszłe zwycięstwa wyborcze.

Jezus nigdy

nie będzie tędy przechodził

i oni o tym dobrze wiedzą.

Język ludzi giętki i miękki

obniesie ich po wszystkich zaułkach,

po wsze czasy będą rządzić duszami

i podróżować na ludzkich językach

jak w złotej lektyce

po ulicach otoczonego drutem kolczastym

Jerycha.

Lechickie obrazy

Cichy naleśnik ponad lasem

sosnowym płonącym

w Santa Monica lub Nettuno.

Cichy naleśnik z nadzieniem z pigwy

pachnącej wschodnim bractwem pszczół

i lemoniadą pierwszych chwil maja,

zaraz po pierwszej komunii,

gdy pierwszy ogień go wypalił —

to ja.

Nie pasiasty szalik jak wąż w atelier

ani modelka przy Placu Matejki

zrzucająca szlafrok przed klasą

rzeźbiarzy z klasą.

Cichy jastrząb nad dachami Krakowa,

nad jazzowym Barbakanem,

przesiadkowym przystankiem pod Jagiełłą,

przystankiem miłości wakacyjnej

zagubionej na Olszy w którymś liceum.

Bezwonny flakon z fiołkami

nad Miraculum i Zabłociem,

nad szwedzkim stołem z kwiatami, pyłkami

i żądłami świata

ustawionym w Sukiennicach

ciągle pobożnie średniowiecznych.

Balon nad Paryżem

ulotny jak chwile z Proustem

nad Sekwaną płonącą w czasie Rewolucji

lub Sekwaną zawstydzoną

krwią Męczenników z Montmartre

i samotnością Joanny

pośród wszelkiej maści tchórzy

i Anglików zadumanych.

Nawleczona na igłę nitka,

nitka w kolorach tęczy,

zszywająca ręką Boga samego

lechickie obrazy

odnalezione przy piciu herbaty

w salonie piękności dwudziestego pierwszego wieku,

w kieszeni podartych szortów

na słodkiej trasie

zbombardowanej smutkiem

umierającego września

poza wszelkimi granicami.


Na środku drogi pędzących ślimaków

Na środku drogi

pędzących ślimaków

ktoś podstawił tamę.

Skrytobójcze samoloty

porywają więc mięczaki,

zanim rozbiją się o zaporę

z muszli.

Woda na swetrach prawie

niewidoczna jak śluz,

gotowany rak w dużym kotle

składa szczypce do modlitwy,

kruczoczarne sójki pierzą się

jak liniejące węże.

Przyroda przechodzi metamorfozę

jak zbrodniarz, który się spowiada.

Nawet kangur, nawet dusiciel,

na autostradzie ślimak,

a przed nim zapora jak tama Hoovera

powiększona w Chinach stukrotnie

dzięki kamieniom i cegłom z Wielkiego Muru.

Wracamy do suchej Mahabharaty

i po chwili Wielki Aśoka oducza nas

spożywać mięso i sukcesywnie wybijać braci,

a na końcu pustynne zwierzęta podrzynają nam gardła

powoli, acz konsekwentnie,

i to na środku drogi.


Lantastyczny

Lantastyczny dziś nie istnieje.

Gromki także.

Raz miałem chrapkę na komizm,

wtedy wydarzyło się to,

co zwą wszyscy klęską systemu,

i emigracja, i internetowe przekazy z daleka.

Wtedy wydarzyło się piekło w e-kurniku

i norz-e.

Letni wiatr zaniósł iskrę dalej,

przestraszyła się więc lokomotywa

i uderzyła w leśny wiadukt.

Dukt — dukałem, duktem zaleciał,

lis spłonął żywcem,

a taki był przebiegły w wyszukiwaniu,

nie zmieścił się w Internecie,

przebiegł prawdziwą drogę,

która z nim spłonęła takoż

w piórach

jak sekwoi szyszka

polubiona przez grom

z samego niebieskiego serwera

otwierającego jedynie żywy wielki świat.

Moje cierpienie wyrąbuje puszcze spokoju

Moje cierpienie na każdym drzewie,

w każdym jego liściu —

ono wyrąbuje puszcze spokoju,

by pustynie mogły pomieścić

pick-upy terrorystów.

Śmieszne burze wpadają tu cały czas

jak drony penetrująco-eliminujące,

jak drwale w przerośnięte lasy,

zbyt dojrzałe, by

z nich zadrwić, by ich powstrzymać.

Krew płynie w żyłce liścia

w liściach wszystkich drzew,

jest ocean krwi, który

kołysał się pod dnem

Sahary i Namibii.

Moje cierpienie ze słów

tożsame z cierpieniem snów,

czarny las zmieniony w czarny czas.

Po północy mój zawój na głowie

robi się biały,

czerń spływa z niego

wsysana w piach, w który

zmienia się dywan nieśmiertelności.

Obumarłe drzewa pamięci,

skamieniałe drzewa walą się z hukiem.

Już po pierwszym pianiu koguta

las grzebie drwali i terrorystów,

moje cierpienie zwęgla się nad nimi

pod ciśnieniem bolesnej krwi,

nie pozostaje nic.


Księżyc i sowa

Stamtąd jaśnieje niebo,

tam czeka ptak.

Cicho, cicho już płynie Księżyc.

Nagle zniża się samolot odrzutowy

na pobliskie północne lotnisko,

przelatuje ogromny transportowiec

wprost przez tarczę Księżyca,

czyniąc hałas nie z tej ziemi.

Drży nawet Księżyc.

Patrzę przez lunetę na partnera Ziemi,

jeszcze w pełni sił

stojąc na rozgrzanym balkonie.

Drży nawet balkon.

Sowa wylatuje z ciemnego modrzewia,

modlitewnika znikającego słońca,

frunie nad trawnikiem

cicho, cicho płynie jak Księżyc

w świetle latarni solarnych.

Za późno na reakcję,

uderza mnie w głowę.

Luneta spada z balkonu na taras,

modlitwa zamiera.

Sowa chwyta moje oczy,

wyrywa mi policzki,

rozszarpuje usta,

ściska moje ostatnie spojrzenie i samolot w nim,

szpony jak Księżyc nie dają dokończyć

Ojcze nasz — nim hałas wybrzmi do końca

i słońce zgaśnie.

Makatki

Drugi dzień z rzędu

niech te żółwie Tasmana

zalegną jak desant morski,

niech drugi dzień z rzędu

na plażach będzie podzwonne

dla lóż piasku,

rzek zbóż podwodnych,

wielkich kwadryg kontenerowców.

Jeżdżąc, wzbija kurz,

pływając, rzeźbi kilwater,

zalegając, zostawia ślad

żołnierz na quadzie,

żołnierz na morskim koniku,

żołnierz na kocu.

Legendy literackich syren

wypełzły, zawodząc

jak sam Boreasz,

który z Bachusem nie ma nic wspólnego,

chociaż

syreny i żółwie to makatki

w nadbrzeżnych tawernach

rozkołysanych na północnych

morzach do północy,

rozdzwonionych na Lofotach.

Syreny wpływają w ujścia i dorzecza,

szukając zaginionego Posejdona.

Żółwie zalegają na Tasmanii,

bo to żółwie-dzwonnicy.

Dzwon jeszcze dzwoni w odmętach

oceanów

dla humbaków wędrowców,

a one w nowej roli oswobodzicieli

niewolników wolnych rynków.

Testowanie

Testowane wczasy jak koncerty

z prorokiem, z wdową, z miarką czasu

niewyczerpaną,

z wiarą w odbudowanie młodości

człowieka, maszyny, organizacji.

Jednakowe skarby

epok

wydobyte, odkurzone, przemilczane

na sympozjach, rekolekcjach,

przetestowane w pasażach urn

jak nuty

pod ciemnym mostem.

Przegrana bitwa nad nim,

metalowe kości kosmity

grawerowane na długim targu,

ozdabiane na Piotrkowskiej

i Nowym Świecie,

oprawione na Długiej.

Maszyny sprawdzono pod kątem

stuleci,

ludzi sprawdzono pod kątem

nanosekund.

Kąty zmierzono

i rozdano biednym,

sprawdzono luksusowy grób,

sprawdzono luksusową harfę

w dolinach królów (na górze królów),

na wyżynach filozofów (w dołkach filozofów).

Jedynie dziewięćset lat testowano

życie mędrców,

jedynie jedno życie skierowano

do pracy nad księgą mądrości

o wolnym czasie,

który wybuchł i skurczył się

poniewczasie.

Cichy Don

Stan na szczytach ducha

nie tak szczytny, jak

by się wydawało pod ścianą,

wyższe partie dla ryb,

w dolnym biegu dla płetwonurków,

z błędnej krainy błędnych rycerzy.

Wyruszyli speleolodzy, by zgłębić,

przekopać, przekserować, podkopać

podwodnych jaskiń stan,

ale zamiast przed dziurą jakąś,

stanęli przed ścianą

jak głusi przed muzyką,

jak ślepi przed tęczą.

Zdjęli pianki, zapięli raki,

dla zaszczytu nałożyli uprzęże i wdrapali się

na cykl wykładów Wałęsy

o chodzeniu w samolotach,

o goleniu klaty

i jak w Spa pokonano komunizm

nikomu niepotrzebny.

Kolędnicy ze Stanem na czele

wzięli turonia za brodę,

potrząsnęli,

a ten powiedział: — Chcę być

wicepremierem w pogardzie.

Gospodarz z gumna zapytał:

— W czym?

I tak zostało to zarejestrowane.

Wisła wezbrała w Sandomierzu

i po raz kolejny osunęły się schody,

widać niepisane im poziomy Gostomianum.

— Na galery do Grudziądza przy

takim poziomie pójdziem — rzucił Kazek

i zrezygnował z przemowy,

nie przyznając się do nie tylko homilii.

Wewnętrzne spory w Puławach stanowiły

tylko kanwę epopei.

I Cichy Don wpłynął poprzez Bug

na polską ziemię,

to nie był jeszcze koniec Połocka, ale początek Pułtuska,

bo półbogi z tefauenu zamiotły szybko deptak

i zadeptały ślady.

Stanowisko zajął prezydent

w nim,

co było oczywiste przy tak niskim poziomie

debaty

oraz Wisły i Donu,

a speleolodzy już byli się pięli

w górę, nie w dół,

na pochyłe czoła.

Kozice pouciekały,

świstaki zryły podstawówki dla byłych

sekretarzy z Zakopanego,

przy okazji powstały nowe narożne jaskinie,

a ujawnieni tam grotołazi strzelali z gumek

do ludzi pod skocznią,

byli na górze, gdy w pierwszej jaskini

pożarł niedźwiedź górnika.

Ani Szwedzi, ani Rosjanie,

nawet Sasi z Litwinami nie kiwnęli niczym,

by ratować Sarmatę.

Ani Miśnia, ani Czerwieńskie Grody

nie wysłały prezydentowi wyrazów

ubolewania

w tak strasznej tragedii

Na Krupówkach zwanych już Poroninem.

Stan gór był bardzo niski,

Don rozlał się na Podhale,

wyżłobił małą strugę

i Orkan nazwał ją Donkiem w tajemnicy

przed Witkacym,

gdy ten zrezygnował z wyższych partii

i zszedł

całkiem w dół.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 42.84
drukowana A5
Kolorowa
za 69.51