Napić się cieni w klasycznej Grecji
Czy mamy dzielić się codziennym chlebem
ze poszarzałymi stworzeniami kłamstw?
czyż nie lepiej napić się prawdziwych cieni
w klasycznej Grecji?
nawet pobitej Grecji
czyż nie lepiej polec w Termopilach
uczyć się przecież trzeba jak ginąć w walce
na redutach Warszawy i szańcach Lwowa
a nie siedzieć przy jednym stole z mordercami
cóż, czy sczezniemy w sortowniach głów
lub na kopalnianych hałdach szukając sensu?
czy zmiażdżeni zostaniemy przez czołgi w bramach stoczni i hut?
czy padniemy jak rybitwy na wiślanej łasze w Sandomierzu
zatrute słowem Podstolego?
czyż nie lepiej
z Lacedemończykiem Nowosielskim na Ochocie lec?
Pominąć schody
Pominął schody w kwestii wygody
jaśmin za załomem przepadł
na wylot tchnęło kwieciem
w akademiku jak w jamie brzusznej
trolejbus za załomem przepadł
spadał samobójca godny ze schodów
Ledwo żywy wyszedł z opresji
prędzej go obniosły windy na językach
przekupki na mostach plotek wyszydziły
prędzej go wykształcił prezydent
z memorandum i wodą pitną
Pokrewieństwo z diabłem
jest na językach jego
a w Palestynie nie był dawno
nie zgubił paszportu
nie najadł się do syta tam
Po czym zapachniało pomarańczami
i dał — temu na miseczkę miodu
a temu łyżeczkę dziegciu dorzucił
załopotały wielkie liście łopianu
wyrastające z jego ziemi zafajdanej
Zetknął się z jaśminem w końcu
buszmeni z uczelni przyszli do tego wielkiego domu
krzyczeli grozili rzucali dzidami ocen
serce się rozwarło za kolejnymi drzwiami
których jednak nie było i zdecydowanie przepadł
niepamiętliwy łkał w kotłowni sobie
kurczące się węgle wychodziły mu na płótno dni
jednak się wykaraskał z siebie
choć pominął schody przeżył
Domagam się powrotu zewnętrznych oznak burzy
Zwróć mi moje plany moje zamieszki, o pani
zapalczywością znaczone domysły i wybiegi
popatrzyłem na tę kruchą blondynkę
zdecydowałem się w sekundzie zostać jej premierem
i poświęcić się dla społeczeństwa w domu
oddaj mi demolujące spojrzenia demolujące ruchy, o pani
goście w kaskach z tarczami pod wpływem narkotyku smutni znowu
a ona jak na paradzie prowadzi siebie jak rumaka
prowadzi swoje długie nogi dokąd chce
stocznia staje Kędzierzyn Koźle wyłania się ze strajku
obcy przekazują sobie kluczyki od polskich drzwi
ja szemrzę jak strumień uderzając o brzeg smutku
przepaście zamieniają się w klify oporu i wodospady
błędne ptaki kołują nad spienioną demonstracją
telewizja nakręca wszystko ze strychu
tam gdzie serce toczy pianę mówię, o pani
— chcę mieć na powrót ucieczki z flagami na taśmach
jakie lapidarne uśmiechy pomieszają się znowu
z byle jakimi bliznami na policzkach blondynek
Zwróć mi moje cierpienie na dojściu do wejścia o pani
bez pieniędzy bez oscypek bez myślenia o niemożnościach
powróciły w furtce skojarzenia ze statuami
powiększył się sezonowy upływ krwi w dziąsłach gości
nasze zaprzepaszczone modlitwy stały się wyzwoleniem dziś
to dziś skakało na widok okutych jak scytyjscy rycerze zomowców
dziś domaga się poszanowania wolności miłości i zeznań
bałagan w kolanach pewność krążenia pewność tętna
jakieś biurko przed stocznią na plaży jakieś pudła przykopalniane
domagam się powrotu zewnętrznych oznak burzy o pani
na zamkniętych koncertach przed halami montażowymi
na zdjęciach beznagich beznowych oficjeli na bezgałęziach partii
zabrano odtwarzane portrety telewizyjne
skurczyły się komórki gwiezdne muzyczne patriarchalne
po co więc zaczynano — żeby nie kończyć?
i to, kto? MY — spowiednicy blondynek kruchych jak pierniczek
samych wolności smak
Śmierć złudzeń
Żeby krwawy sen zamienić w krwawienie
nie wystarczy potrzeć różą skroń
Żeby zdecydować o śmierci złudzeń
nie wystarczy pomacać bałwana kijem
Kurczą się moje pola hasania i płakania
modlitwa je zastępuje i ukojenie
jak mam cierpieć w walce teraz, gdy wolno mi
tylko cichnąć cichnąć lub błogosławić ludziom
Mam małą drewnianą kołyskę
układam w niej instrumenty muzyczne przeważnie drewniane
serce, oczy, usta i dłuta do rzeźbienia w nich
to wszystko raczej staroświeckie i raczej ludowe
gdy krew wciąż wylewa się z kołyski jak San pod Sanokiem
do kurnej chaty gdzie stoi kołyska
wpuszczam zabytkowe kury by przyglądały się
temu, co nazywa się pieczeniem chleba z piania
po polsku dla maluczkich dla pokoleń
Żeby tak raz zdecydować o śmierci złudzeń
i bogacić się bogacić w nieskończoność tlenem dusz
nieskończenie kochać wszystkich kołysanych
i zapominać o bożym świecie
na planecie bez krwi
tak, żal umierać bez ukołysania złudzeń
Jutro
Jutro nadejdzie jutro, prawda?
potem spory kawał kosmosu uczyni zadość
wczorajszym wolnym ziemskim kamieniom
pomodlić się można wtedy do mieczy i toporów
spadających z nieba
czyżbyś słuchał mnie, słuchasz, prawda?
omdlewa nasza księżniczka pomorska
jak miałem na celu zniszczenie wrażych okrętów
to stałeś przed ich tarczą
jutrzejsze młyny w tobie drzemią, nie mielą
koryta rzek porastają mchem
mogłeś zabić koniki morskie w zatoce
a jednak nie zrobiłeś tego
potem ona rzekła — z kolei ty omdlewaj
meandry rzek porastają łąką
pod prąd płyną zimorodki jak łososie
nawet krzyżodzioby nie śpiewają
przed bitwami z komisjami kosmitów
są bezśpiewne schrypnięte niebojowe
potężne grejpfruty i słodki uśmiech ze śmietaną
szałowe gofry na dworze księżniczki
wiatru harce obok turzycy jak las
jakież te kobyły morskie były sprytne na grani!
rzucając do kosza raz trafiały zawsze dwa razy
polepszony barszcz ukraiński bez czapki w telewizji
denne ryb zapytania na wizji
on wiedział, że marnotrawi czas księżniczki
to mydlenie jaskini zbędne jest podczas zamieci
mewy tam nie zamieszkają — rzekła
wywiad przeprowadzony z kustoszem państwa
jak małpa na łańcuchu na monitorze wyszedł
śpiące drewniane lalki w Dwerniczku poruszyły się
rozpoczęły spływ Sanem do morza jutra
czyżbyś wysłuchała mnie, o pani?
Koniec epoki karłów
Skoligacony z kołtuństwem władzy
patrzący nań mam od wczoraj torsje
zapadam się w gniew chwytam się żeber
wystających z brzegu rzeki krwi
wichry porywają wszy do miast
karaczany polują na koczkodany
ktoś zapomniał o metodach
jakiś bohater miał dość na dziś
wystawiam bociany na strzał
pradawne zamiary dziewic
tonę w zawiści chwytam się warkoczy
rosnących na brzegu stawu łez
popadam w osłupienie osuwam się w gnuśność
skrzykniętych na pokaz rac ludzkich
zerwij totemy — woła Pradawny
ja skomląc pukam do drzwi Baranka
ich wejrzenia nie przerażają mnie
na mnie nie pada cień
na mnie padają ich spojrzenia pełne oczekiwania
zdecyduj sam jak prowadzić dalej
lute spory na korzyść kamienicy
pełnej wzbierających ciał
zamiast pęczniejących mózgów
kamienicy wezwanej do nieba
wyrywającej swoje fundamenty z ziemi
i udającej się tam w całej pełni
biorę odwet na kołtunach
przewiduję zamianę szaleństw na świętość
i koniec epoki domniemanych karłów
nie rozstrzelamy kołtunów
nigdy takiej mody nie było i nie zanosi się
na to, lecz coś z nimi zrobić będzie trzeba
i z ich partiami przy władzy
jak zmienić ich w gigantów tablic
depczących karaczany koczkodanów?
Powiedzieć kocham to zbyt mało
Powiedzieć kocham to zbyt mało
najważniejsze jest sklepienie nieba nad morzem
lekkie nuty z serc płynące jak życzenia po falach
poprzez popołudnia ciekawości oczu
powiedzieć pocałuj mnie
to jeszcze tak niewiele
zewsząd znudzone damy w samych tylko kapeluszach
krajobrazy w doniczkach przedokiennych wyglądające
— popatrz przez okno na tę łanię jak czuwa
zrównałeś z ziemią księżyce pobożności
potrzask uczucia okazał się
całkiem przytulny dla chcącego kochania
marzenie ziściło się jak kolory
na rynkach i forach
jak kolory na wzgórzach
jak wzniesienia na tęczach
jak palec w oku cyklonu
popatrzeć na pewność małych zwierząt
goniących się nawzajem po pustyni
pod brzegiem rzeki powiatowej
lub wielkomiejskiego Nilu jakiegoś
mędrcy kochają popołudniami
czekają na drabiniaste bankowozy pieniędzy
i drzemią spokojnie
popołudnia przechodzące w wieczory
jak słowa w sen
to miłości
Wyjąć strzały z sumień
Zapadły się przestrzelone genetyczne sumienia
ludu mój ludu po cóż ci te strzały, po co łuk?
jakieś drzewce proporców i tarcze wbite w ziemię
czaję się jak druh na dębie wśród gąszcza
będę napadał mimikrą z ukrycia
po bitwie upodabniam się do otoczenia
wymierzyłem kolejny raz wyszczerzyłem zęby
okiść na jeziorach dumnych z obrazami olch
leci ten mój prom na księżyc pływający w wodzie
ślizga się jak strzała jego odbicie startowe
gorące palce u nóg i serce wielkie chłodne
w marnym, ale to marnym ciele
ciemność dostępna dla sumień
po pewnym czasie na jeziorach łysi
i niewykształceni w śnieżkach ślubować poczęli
meble się przesuwały same
gdy orędowali w sprawie pokoju —
zęby w ścianę zęby w ścianę weszły
zapaść gęgniętych perkozów mutantów
na takich wyspach jak to molo
przed stromizną pojezierza
siedziałem chwilę z nimi w gnieździe poety
zapadły się historyczne tezy w chłopach z miast
przestrzelone tępymi spojrzeniami namiestników
ale jeżeli będziecie przezywać chłopów bezrolnych
to ja wyjdę z tego miejsca, czyli z Sejmu
wprost na Wiejską — rzekł Weles
pogoniłem kota na wschód
odbił się od częstokołu uderzył o bramę zębem potrójnym
poczwarki mumii wychyliły się
z organizacji wiecznie żywych
plwają na nie zebry po przejściach
plwają na słusznych skautów przeprowadzaczy
obydwużerca jeździ autem a nie czołgiem
— powiedzmy sobie to wreszcie
powiedzmy sobie to —
czas wyjąć strzały z sumień, ukryć łuki
dobić rannych i pochować dobitych
druhów po bitwie
Na moście w Awinion
Ostatnia wybiła godzina
na moście w Awinion
ostatni przejechał pociąg baletowy
z Biskupina do Budziszyna
czy ktoś tańczy?
wedle stawu posypały się razy
przeszedł wykopany majster
po pewnym czasie spopielone szczątki primadonn
przemówiły, bracie, oj przemówiły
ostatnią wole wyraziły
na zebry weszły wbrew kwiatom
oprócz koneserów ciężkich przestworzy
zmuszony byłem zapraszać
niewybredne sprzątaczki lewych patronów
spójrzcie chociaż na ciemięzców
oni biegają po klatkach zachwalają rady
odezwij się do takiego, to ci zapłaci
i wykona przysługę skrzacią
ostatnie szelki nad oceanem trzasnęły jak z bicza
wtedy, gdy był to moment najbardziej nieodpowiedni
zgromadzenia guru podeszły do sprawy
nader siermiężnie i siarczyście
podejdźże no tylko — wykrakali Polanie
podejdźcie no tylko — wykrakali Polacy
z nami jest Niemiec, z nami brat Wandal i Got
wielkie smutki i oczywiście nie nadworne sumienia
z nami za nimi znikąd krew
ostatni Moskwianin tarmosi Europę za poły
wy mnie jeszcze poznacie towarzysze
Kujbyszew nie zawierał w sobie
nic a nic wulgarności szkoląc prosto katów
zaprzepaścił grzebień kogut strachów
nie mało było strąceń za to
ostatni raz podaję ci raphacholin — rzekł Kujbyszew
ale komuś trzeba skraść komżę
zakończyć razem z gawronami
jesteś dudek jak trzeba nie kogut — pal
umiesz się stroszyć w trawach i czekać
jak Basajew jak Yehudi jak Gupta
i jak wszyscy na moście
z Pięcioksięgiem po aktualizacji
Among
Ameba
Armstrong
Among
ludwisarz klawikord
Antoine
Amerigo
Apostrophe
piszczałka strzelista
Andegawenki
Asztarot
Amur
szczęk łańcuszków i zameczków
Anno
Aprecjacja
Aszu
ciągle dzwonią brodaci naciągacze
Moje Ja
Wdał się w pyskówkę i przekonywał
jak długa jest rola pewnego tułacza
a tego mi nie żal, co nie czuwa w drodze
zmień teraz serce błądzące
po którym spotkaniu wystąpisz z roli
nawet nie wiesz jeszcze
jak wielkie są oczekiwania Teresy
wypaplała, co wie i nie wie zarówno
sowicie nagrodzony i popularny,
z którym porównasz się,
z którym wygrasz tę bitwę
moje jawne kontakty są skończone
dumne tłuste ryby we wnętrzu ucha
pokaż mi drogę
a nie mówiłem
a nie mówiłem, że z tego nic nie będzie
po twym mleku można się spodziewać
już dokładnie wszystkiego
spójrz na dziewczę i piorun, porównaj
no i skończył zawodówkę i pod wieczór
zerwał z niej odzienie na zawsze
powiedzmy też o wierzbach
jak na złość jej wierzbach
podjechać czy nie podjechać pod nie?
ludowe skamlenie w Zawichoście
tam dają nagrody ludzie prawdziwi
moje skomlenie się nie liczy
według Wisły kolejarze rządzą transportem
czerwonak płynie do nurtu głównego
piasek przestano wydobywać z rzek
czerwonak stoi na czatach
jesiotry wykończone turlaniem stanęły okoniem
czarownym na czatach
po kolejnym krachu ocknięta giełda
tam sądy leżą w rozkładzie po niewczasie
zaiste spadły z drabiny
nagle ocknął się i sędzia i rzekł —
a moje ja to już się nie liczy
— świadomy całkiem
W mezozoiku
Spróchniałe rzeźby dewocjonalia małe
zaprzestałem ich nazywać
są i bliscy i pukają do drzwi nieba bez nich
w zielonych płaszczach i kapeluszach na
łaciatych głowach nie obraźliwi wcale
przede mną drżą w świetle ołtarze zaprzestania
naprzeciw zgubne wymodelowane czupryny i zegarki
mam świadomość, że nie żartują z tym
gazety prawdy weszły tylnym wejściem
czuwam nad ich uczłowieczeniem ostatecznym
wierzby zaskrzypiały w dewonie dawno
poświeciło poskrzypiało puściło
kartki papieru z drewna na podłodze z drewna
deski zostawiają ślady
zmożona chorobą sieć
zmrożona śniegiem Ulena
potwarze na zebraniach gdaczących
zaokrąglone twierdzenia biednych robotników
wezwany karnista struchlał na wiecu
po pewnym czasie zatrzymała się kolumna zomowców
za załomem zaczęli się myć i pienić
on wytonował wypowiedzi a ona
zaczęła go naśladować
poprawnie skrzeczące łapserdaki
na plaży w lutym na plaży bez psa
jak odludnie jakby organy przestały grać
jakby harfy zatonęły przed klifem
w mezozoiku
Z peronu na Marsie
Z peronu na Marsie wyruszył pociąg
to nie była stacja to był peron
po pewnym czasie zastopowany
przez wieszających kiełbasy — stanął
W tunelu śmierci zakłamani politycy
zaczęli budować drezynę na prąd
wyszedł z tego wieloryb stalowy
na rolkach żelaznych i dało się nim jechać
ruszał płetwami jak anioł
Śmiało podnieśli szlabany
ludzie zapłakali nad rzeką, gdy
wjechało to to na przedmieścia ich wodnej wioski
Z oazy na Marsie wyruszyła karawana
sen morzył po drodze dźwigających
łzy nie dawały spokoju jak purpura
otaczająca chytrze krajobraz
dostrzegli spadające ze skał nagie dzieci
Pod górą zaczęto wyrąb przedświąteczny
kobiety zerwały się do życzeń
mężczyźni nie byli tacy zadufani — spali
o potem to ich już wcale nie było
Uderzyła na alarm Wenus
dosłyszały to inne planety
pogalopowały telegramy i kondolencje
Pierwotna śmiałość dzieci w tunelach
zmieniła się w zakłopotanie nastolatek
tunel świecił pustką, gdy świece zgasły
Pokaleczone warkocze skręconych rakiet
spocone karki stojących w oczekiwaniu
na wędrowców
banalne chwile skupione w kulach uczuć
pożądanie Słońca na szczytach wulkanów
omdlewające dziewczęta w ramionach chłopców
wielbłądy w ramionach kobiet z Marsa
Planeta do budowania kościołów
Zerwałem mosty na Sanie
panie przeszły wcześniej zostałem sam
pod drugiej stronie ja łowca łopianów
Dziękowałem za deszcz dziękowałem za pamięć
podszedłem do brzegu by się zachwycić kobietami
Nie dane mi było poprawić się w siodle
siodło odpięło się i spadło
zostałem bez konia, który pierzchł
Mój szkielet spadł z konia jeszcze w stepie
na własnych kurhanach płakałem i patrzyłem
na dziurawiec smętny w rowie
Po kolejnym wyroku Kozaków
poszedłem z procesją pod sztandary
Sobieskiego po to by się napatrzeć na dzikość
po to by się ze wstydu do cna nie spalić
Mała moja z włoska się zwoływała na wycieczki
wszystka pieliła sałatę i karczochy zanim przyszedł Attyla
a on zabrał do haremu trzysta pielących
Podpaliłem Grody Czerwieńskie zanim
zniknęły w bagnie jak Biskupin
zaopatrzyłem dobrze mumie Słowian jak jakiś profesor
pograłem im na gitarze zaraz po tym jak
spadł śnieg i zamarzły pierwsze kawki
zanim jeszcze i je zamieniono w mumie
Nasz niesforny brat Abimelek poszedł
obrażony nad rzekę Moskwę i odgrażał się
ja stałem i patrzyłem jak odchodzi
z zielonych moich wzgórz wytęsknionych
grając na gitarze bogaty patrzyłem na samolot
ostatni polski samolot września
jak Broniewski na Broniuszyca pod Grunwaldem przed bitwą
Za mną drgające kogucie grzebienie
pode mną łamie się powierzchnia jeziora
po którym zacząłem iść swobodnie
włóczędzy wołają mnie nad Bajkał
kobiety częstują ogniem na odległość
poczekajcie jeszcze muszę pokochać dzikusów
nie pozwala mi sumienie zwiedzać
planety bez miłości wrogów
z dziesięciu przykazań któreś obróciło się
przeciw mnie i jestem biedny tak samo
jak Chińczyk obecnej doby
nierobotniczy, ale jakże wschodni
choćby księżyc był jak kobieta
mnie planeta się marzy do budowania kościołów
stamtąd wyruszyć można bez płaczu
w zaświaty mniej dzikie dla wędrownych orłów
Tam tamy słów
Żeby mówić skromnie nie tylko się trzeba urodzić
ale także trzeba umieć się uśmiercać w sekundach
ponadto, co wystaje z trawy nigdy nie dostrzeżesz
jak zbędnych myszy mających ślinotok
Jak każde dziecko skorzystasz z lotów jastrzębi
a po niewczasie skumulujesz zawartości chmur
i powiesz — oni nie są małostkowi oni nie mówią nic
Jednakże krew w żyłach rytmem daje znaki
całując usta gorzkie nachylając się nad grzybami
czujesz tam tamy słów i ucieczki uczuć jak krowy
po co wędrują cienie do gór srebrzystych?
po co może ty to wiesz, może, lecz czy powiesz?
Pewien mleczny starzec tarmosił kolana gładkie
nie, nie mówił oczywiście nic, robił to w milczeniu
i zasłużył na miano strajkującego prezydenta
Fajnie to opowiedział jeden zjadacz kapuśniaków
w jakimś sklepie z wannami i masłami w kącie
ucz się dziecino, ucz skromnie pracuj na jutro
po jakimś czasie jastrzębie się zatrzymają na niebie
może usiądą na brzegu wanny, może na parapecie
Grzebalne wiatraki na wzgórzu majaczą w oczach Pansy
ostatnie podrygi wiatru i przemiana kontynentu
po każdym lecie w lesie po każdym lesie w świetle
Nie kop w dekadenckich miastach szukając rur z ołowiu
nie wgryzaj się w ziemię przed księgarniami
naprzeciw restauracji najlepszej w jabłoni kraju
zamiast poematów i ciszy — ślina ślina ślimak
w skorupie mówienia zamkniętej
Zaanektuj pierworodne skamlenie
Zaanektuj pierwotne skomlenie o miłosierdzie
z Kitajcem przysiądź się do stolika nad brzegiem rzeki Amur
oj, brzegiem, brzegiem — jak Grudziądz cały
mewy skośnookie będą siadać ci na wytatuowanym ramieniu
brawo decydent, brawo — tak zawołają
dziecko tonie w bieliźnie — otrzaskany w pianach
tym razem zaniemógł z miłości — uratował swe dziecko
ponownie można istnieć, ponownie można zjeżdżać
przerzucając się z tematu na temat
po jakimś czasie wsiąkną wrogowie w woalki knuć
jakiś król napoczął tort w kręgu betonowym
przykucnął jak błazen nad szeroką rzeką
oj, szeroką, szeroką — jak lotnisko w Królewie
poprawione zeszyty poprawione przemówienie
to jego twórczość to jego nie odejście w cień — na szczęście
tylu było patriotów, tylu było utyskiwaczy
na litość Hitlera, na litość Tantala
powąchać różę skorzystać z zamieci trafić w ten czas
rzeka jeszcze płynie mróz krzepi ją jak nas
oj, mróz — jak skomlenie węglarek
o węgiel parowoźnika
W Niedzicy
Kaptur zerwałem mnisi
stanąłem w Niedzicy
pomarszczyłem flagę na pewno
W kiosku pod zamkiem grali w zechcyka
kusił by wejść do kamaza gliniarz
Berło ci dam — rzekł diabeł
wejdź ze mną tylko na górę
ja zeskoczyłem z tamy
wprost w słowacką dziurę
Zaczepiony na brzegach tęczy
rozwiodłem się ze Słowaczką
nie ze swej woli, gdzieżby tam
z woli samego Otręby
Pobladła matka
dziad puścił laskę
ciupaga pod ladę się schowała
dyszel wybił dwa prawe zęby
woda zalała odcinek
Pomarszczyć da się policzki i nic więcej
pokątnie sprzedawać włóczkę
bladzi tartacznicy spijają denaturat w Rzepedzi
pokurcze dymią jak mielerze
orły zawzięły się na eskulapy
i pofrunęły za miedzę
biedne skręcone latarnie Bojków
wiszą ponad tym samym lasem
Mam małą składaną kózkę
i granatów coś ze trzydzieści
powiem jej — tak przyszedłem k`tobie
moja dziewico z Otrytu
k’ tobie moja Niedzico sucha
Jak amen w Beskidzie
tak skończę pianie
Martwe oczy Buddy
O Panie!
Miłosierdzia wzywam
potem skaczę w otmęt skalny
jak desperat czarnych róż
Boga wzywam z ekstazy
pewien nastrój może zabić
konieczność zbratanych róż
jak eskulap na rozgrzanym kamieniu
potęgom urągam zasilony spokojem łez
spokojem cudów
mam w kącikach oczu świątynie
odeszła kolumna SPQR i popiersie cesarza
jestem jak studnia rozpaczy
bez dna wypełniona Jezusem
niechaj Cyklady i fiordy wespół
niechaj cedry Libanu zbudują dom dla mnie
tylko raz jeszcze popatrzę
w oczy Buddy martwe
potem Bóg mój spotka mnie
umorusanego pijącego wodę
na zakręcie historii
zabierze leżącego jak łania
wprost z łąkowego ruczaju
i zaniesie w meandry mórz śródziemnych
poczynam sobie żwawo
bo wiem, że jestem nieśmiertelny
a po tym jak skupiłem swoje myśli na tym
ufam westchnieniom
białe karty żółte place boju o prawdy
wzywam siebie do powrotu z idei
pomiędzy stworzenia głodne
Miłosierdzia, Miłosierdzia
dla stworzeń nieidealnych
Od głowy zaczyna się wszystko