Jak Jaksy brakteat
Jestem skromnym
świętym ptakiem
unoszącym się ponad Polską
od tysiąclecia z górą,
a teraz już nawet
hieroglifem odkrytym
na berlińskim murze.
Powtórzę —
jestem skromnym
świętym ptakiem,
polskim znakiem,
odwzorowaniem wolności
na berlińskim murze
jak Jaksy brakteat.
Rzut beretem
Rzuciłem przed siebie beret — wrócił,
rzuciłem myśl — wróciła,
rzuciłem swoją głowę — wróciła,
rzuciłem swoje serce — nie wróciło.
Nie wróciło,
bo nie jest bumerangiem.
Nie wróciło,
bo nie było komu go odrzucić
albo
może stał za daleko.
Anioł industrialny
Industrialny anioł miłości
mechaniczno-elektroniczny,
zaprogramowany informatycznie
na sfery erotyczne
kłania się, siada, całuje na C++,
mówi — piękny, piękna, och,
zdalnie sterowany, bezprzewodowy,
industrialny anioł androidalny
potrafi nawet odlecieć
i nie powrócić —
jak duch naszej cywilizacji,
jak kobieta i mężczyzna.
Łzy to skarb
Powiedz, że to prawda, że łzy to skarb.
Nie skarż się, powiedz niełamiącym się głosem,
otrzyj łzy, powiedz —
łzy są okupem odzyskanej wolności.
To twoja eksterioryzacja,
ja nie stoję nad tobą
jak kat nad dobrą duszą,
nie czyham na nie.
Mróz zamieni je w całe kontynenty,
a może nawet w galaktyki i ciała niebieskie —
takie jak kiedyś, gdy bawiliśmy się
w wojnę światów, a ty nie chciałaś być
Afryką ani Merkurym, tylko Neptunem,
a ja gwiazdozbiorem Wielkiego Psa, tylko Ameryką.
Był środek lata,
twoja sukienka stała się całkiem mokra.
Sami na planecie tortury
trzymaliśmy wspólnie patyk wbity w ziemię
jak dźwignię akceleratora.
Oparci o siebie, przytuleni w Dolinie Śmierci
nie wiedzieliśmy jeszcze, czy wystartujemy.
Szeptałaś — powiedz, że jest jakaś nadzieja
na zestalenie, na zjednoczenie, na wielki mróz,
a ona była w tęgiej minie kapitana,
gdy pociągnął dźwignię i ruszyliśmy.
Płakałaś ciągle w moich ramionach,
niech Bóg nas prowadzi na Trytona —
tam łzy zamarzną, uleczysz duszę i oczy,
dostrzeżesz mnie wyraźniej, stojącego obok.
Nie jestem kosmicznym fatum,
chociaż wyglądam jak asteroida,
jestem elegią gwiezdnej wolności zaledwie
przeżytych dni, przeczutych sposępnień,
przegranych gier w te wojny światów.
Ty jesteś moim okupem, a ja odwiecznym ukojeniem,
choć nie mam już dla ciebie łez
tak cudnych jak rosa widzialnych bytów,
odpadły jak sople z powiek, gdy patrzyłem,
jak odlatywałaś z kapitanem wieczność.
Odpadły od oczu, od twarzy, od życia,
które zapadło się w moją jaskinię
miłości pangalaktycznej, ponadcielesnej.
W całym Uniwersum nie ma już nikt
takich jak twoje diamentowych łez.
Piękny sen nad Modrym Dunajem
Piękny sen nad Modrym Dunajem,
smyczkiem posługujemy się jak rybą,
zbliżamy się do Park Prater
z zegarkiem za dolara.
Piękny sen nad Modrym Dunajem,
kopią już się nie posługujemy,
kręcimy największą karuzelą dziejów,
Turek wciska nam kolejne podróbki
na Mexikoplatz,
karnawał oszustw trwa.
Piękny sen nad Modrym Dunajem,
do Mohacza odpływamy, by ratować Belgrad,
ani przechodzonych aut, ani śladu Turka
w Strigonium Szczepana, strażnika rzeki,
Kingi i Jolenty różańce wymieniamy.
Piękny sen nad Modrym Dunajem,
kamienie spławiamy spod katedr
Batavis, Vindobony i Aquincum
z Carnuntum przez Gerulatę
do Seksaginta Prista,
potem same toczą się
przez Razgrad do Warny,
a tam razem z nimi
Król Władysław rzuca się w wir spraw,
nie chcąc być na dnie historii,
i wstrzymuje jej bieg.
Przez to Morze Czarne wylewa
i mamy potop turecki, zupełnie obcy.
Piękny sen nad Modrym Dunajem,
zanim Kozacy zakołaczą do bram Stambułu,
złupią i Warnę.
Nie zechcą im otworzyć —
to wielki błąd strachu,
czajka staje się jaskółką.
Piękny sen nad Modrym Dunajem,
chociaż cesarz zbyt światły
zlikwidował niektóre klasztory
i przywileje imperium,
wpływamy na losy marzeń,
gdy Janczarzy z kapeli Ivanoviciego
zawodzą po przegranej potyczce.
Zdobywamy za pierwszym podejściem
i Wiedeń, i Stambuł.
Morze Czarne jest modre,
krew osiadła na kamieniach,
dusze kupców i rolników tańczą walca na falach,
zwycięstwo lud północy
wydobywa z piersi i pieśni,
a my pierwszy raz oglądamy
perfekcyjny bazar owocowy —
ryba i smyczek Turków niewolą.
Śnieg jak ewokacja
Ten śnieg jak ewokacja
i niegdysiejsze odejście przyjaciela
na bezpieczną odległość,
poza zimy poprzednie.
Bezpieczniej w zaświatach?
Bezpieczniej pod całunem?
— Czekam w bieli — usłyszałem.
— Śpiesz się.
Co szepczesz, wietrze wigilijny?
— Co szepczesz?
Śpiesz się, dziecino narodzona,
śpieszcie się, pasterzu i królu,
śpiesz się, mój uczniu —
usłyszałem
przyśpieszone bicie serca,
mojego własnego serca bez krwi
pod śniegiem,
a głos przyjaciela był
wiatrem świszczącym w tarninie,
gdy w kominie odezwało się echo.
— Czekam.
Strzepnąłem z siebie śnieg —
patynę życia,
narodziłem się na nowo.
Trójca ubogich
Czas oderwać się od Trójcy ubogich.
Modernizm — oto wyzwanie światłych
zbrojnych w otwartości imperialne trójzęby
nieznoszące sprzeciwu.
Czas poderwać się ze stadem brodzącym bez celu
w sejmach, studiach, uczelniach,
polecieć jak szarańcza pocisków granicznych
do kraju pobliskiego
na pierwszy kongres międzynarodówki bogaczy.
A potem?
Potem rozbić się o okrwawioną skałę trójjedni —
wolność, równość, braterstwo.
W przebraniu sędziego trójpodziału
jak Piłat skazać kogoś porządnego
dla możnych świętego spokoju.
Trójnóg jego symbolem — rzymski,
cyniczny.
Zatarg z komputerem
Zatarg z komputerem —
takie tam,
małe poprztykanie.
I nawet ani głupich bajek, ani dziecięcych gier
mu nie wypomniałem.
Może niepotrzebnie wypaliłem mu płytę
i sfajczyłem zasilacz —
uznał to za zamach,
za wyłupienie oczu.
Ani wpisów, ani komentarzy — tak?
Dobrze! Zwiewam, pa!
Zatarg z komputerem jednakowoż
rozchmurzył moje czoło,
rozwiał mi włos,
rozszwendał mnie na wstecznym.
Wpadłem do Baru na Stawach
na jednego studenckiego,
gdy wyszedłem bez Hnatowicza i papierosa,
postanowiłem, że już nigdy
nikt moich popiołów myśli
po jakimkolwiek blamażu
nie rozsypie byle podmuchem dąsu,
nawet niepoetycka maszyna.
Eurydyki wojny w Wietnamie
Gdy słońce Róbta, co chceta
wzejdzie znowu w Kostrzynie,
Brahmaputra z MO do tłumu tako rzecze —
czas zacząć letnie sporty potakiwania,
udawania dyscyplinę rozwijać
i przywdziać perukę ptaka głuptaka,
sowę zmienić na dudka,
pelikana zamienić na flaminga,
gdy ciemne harce jeszcze nie dominują
minut poobiednich sensu,
można skorzystać z przebrania
i ukryć się na tle nieba w chmurach wylewnie pustych.
Czas zacząć chodzić w butach zamszowych
w Rogera z Byrdsów nieco letnich okularach
chociażby przez jedną bezgwiezdną noc,
a dla flamingów wystarać się o sadzawkę.
Dla nich czas tortury już minął, bo wszystko przemija.
Mogą głowy wysunąć spod kuprów,
ostatnie ich twórcze jęki zagłuszone zostaną przez
nowej ery tuptające dzieci ptaki bulgocząco-brodzące,
prawie tańczące jak Eurydyki wojny w Wietnamie
nieistniejące.
Przenicowanie ducha
Spróbuj zanurkować w wazonie
pełnym wody i ściętych kwiatów
albo w kominie pełnym dymu
coś odnaleźć dla siebie lub siebie,
coś jak przenicowane zakrztuszenie się
sobą.
Pomyślałeś o tym — już wiesz,
oddech wewnętrzny — tego ci potrzeba,
twoim sprzętom też,
twoim książkom i zwierzętom,
nawet twoim oczom i wargom.
Przenicowane zakasłanie
na dnie dzbana
albo w kominie pełnym dymu,
wykrztuszenie zachłyśnięcia sobą,
wchłonięcie onych spazmów w próżni.
Jak bibelot prawda o tobie w twoim domu
i ty lekko zgarbiony w fotelu
z unoszącą się pod sufit piersią
i opadającą jak wodospad kwiatów,
wystraszony myślami
o ostatnim oddechu w sobie samym.
Przenicowanie ducha, tak,
raczej tego ci potrzeba.
Tęskniąc za niebytem
Tęskniąc za niebytem
w chwili załamania koniunktury,
dochodzisz do konkluzji —
posłużenie się antymaterią nic nie da,
to nic nie zmieni.
Przeorałeś już niebo swoim duchem i ciałem.
Ogromna koleina wyżłobiona w hadronach zachwytu,
wyrwa w chmurach jak elegia bólu,
nic tego już nie zabliźni.
Niebyt po fakcie bytu
tylko przyciągnie żyjących innych desperatów
depresjami zmienionymi w fajerwerki astralne
atrakcją kosmicznej katastrofy twoich łez
i ta ostatnia kładka krwi zostanie zerwana
pod ciężarem obserwantów najlichszych,
przebogatych w doznania.
Tęskniąc za ucieczką do gwiazd
w chwili załamania dekoniunktury,
nie wypełnisz mojry odwiecznego trwania
w boskich koleinach ludzkiego bytu,
które przystoi właśnie herosom czasów,
humanocentrycznym zmianom materii i energii
w kolejnych odsłonach ekspansji.
Rana na niebie to jednak
nie rana twojego całego życia —
tamta nigdy się nie zabliźni jak ta
po pęknięciu serca w uniesieniu.
Pulsar twojego cierpienia
zachwyci jak byt odwieczny,
a tęsknota za nim
stanie się energetycznym tłem uniwersalnym,
światłem z Faros
dla rozpaczliwie szukających drogi powrotu.
To bolesne czekanie nie daje nic
To bolesne czekanie nie daje nic,
tylko złudzenie celu.
Widzisz ciemną gwiazdę strachu
tam, gdzie nie ma nic.
Widzisz kasandryczną przepaść czasu
tam, gdzie nie ma nic.
Widzisz epizodyczne śmierci
golemów swojej przeszłości
tam, gdzie nie ma nic.
Podejdź do krawędzi czekania
i skocz w jego gargantuiczną czeluść,
przekonaj się wreszcie,
że ty sam jesteś w nim
bez celu i aureoli
i więcej nic.
Posłuchaj swojej Galatei —
nie czekaj, skocz.
System
Ten system nie jest jeszcze
stworzony,
ależ tak, wymyślony jest oczywiście.
To nie są jakieś mrzonki —
pochyl się tutaj,
spójrz na te notatki i szkice,
na tę kilkuwymiarową wielobarwną mapę.
Ten system jest kompleksowy,
całościowy — rzec można —
ostateczny.
Ty pewnie powiesz —
nic nie jest doskonałe,
ale ja ci odpowiem —
mylisz się, zebro,
system jest wymyślony
i jako taki jest,
no, no — oczywiście:
doskonały.
Popłyń ze mną jego nurtem —
to nurt prawdziwej filozofii, która
zawsze wymywa z błota, oczyszcza,
unosi człowieka.
To system nieskończonej poezji, który
patrzącego ledwo nigdy nie zawiedzie.
Stwórzmy go razem wreszcie,
teraz.
Gdzie jesteś, wolności nasza?
Gdzie jesteś, wolności nasza?
Za nocy parowem?
Za słońca płotem?
Za samolubnym murem?
Za grobem, celą, agencją?
Za szmatławą gazetą?
Za pustym konfesjonałem?
Za telewizyjnym obłudnym studiem?
Za splugawionym biurem?
Za sądem sprzedajnym?
Za naukowym plagiatem?
Za zmanipulowanym głosowaniem?
Za zdradzieckim triumwiratem?
Za burzy nadciągającej echem —
grzechem, grzechem, grzechem?
Tak, kochani, jestem za waszym grzechem!
Zamilknę dla nich
Skrzą się gwiazdy,
Księżyc puchnie skostniały,
mgławice przenikają zero bezwzględne,
niepodważalne,
pędzą w nieznane milczące miliardy.
Ukryty w łopianach z lodu i szkła teleskop,
mój teleskop oczu, myśli i wyobraźni,
wyłapuje ślady nielicznych kosmitów
śmigających skośnym lotem ku Ziemi,
świecących jak robaczki świętojańskie,
jak aerolity płonące,
jak iskry z lokomotywy pędzącej
przez centralną magistralę Mlecznej Drogi.
Giną w mojej dłoni,
pochwyceni tuż nad ziemią.
Zamilknę i ja —
z miliardem wizji w łopianach,
z garścią neutronowej dziwnej świetlistej materii.
Kosmici to rozpoznawalna energia serc,
żywych ludzkich serc,
które samotnie przemierzają Wszechświat.
Czasem wydają się malutcy
jak iskierki, robaczki i kwarki.
Zamilknę dla nich.
Z bukietem w butonierce
Gdy przemierzałem rajski ogród,
zrozumiałem w zachwyceniu,
że wszystkie jego kwiaty są moje.
Gdy zawróciłem do wejścia
i szedłem po swoich śladach,
rzeczywiście te boskie kwiaty
łasiły się do mnie jak koty —
biegły za mną, podskakiwały, nawoływały
jak za przewodnikiem z sezamu piękna.
Obok mnie i za mną truchtały,
wskakiwały mi same na ręce,
przytulały do policzków i lgnęły do piersi.
W bramie wschodniej
odsunąłem je delikatnie od siebie,
ułożyłem do snu jak dziatwę,
zasypiające uniosłem do warg.
Pomyślałem nawet,
aby skomponować artystyczną ikebanę
z nich i z drobnych zwierzątek rajskich
na wypadek niezbyt człowieczej śmierci,
jednak wyszedł mi tylko przeobfity breughlowski bukiet
pasujący idealnie do drewnianego wazonu serca.
Uwierzyłem w ich przywiązanie do końca
i oddanie moim salonom mód,
wróciłem z raju wprost do przymierzalni smokingów
zbyt wielkich na jeden kwiat
z bukietem w butonierce.
Dedyskryminacja
Niekantowskie dyskryminacje podległych rabat
powszechniejsze na ziemi publicznej jak niebo —
oto paradygmat z Królewca
wzięty żywcem, niezbędny.
Pytają — co sądzisz o czerwonej drodze kwiatów?
Odpowiedz, póki nie jest za późno,
póki nie zakażą ci w ogóle mówić
o kwiatach,
choć wiesz, że są zbyt poprawne i naprawcze,
nie tak jak kantowskie zeschłe liście,
co natenczas już znaczą niewiele,
oczy w nich ukryte o wiele więcej,
jak paradygmat dogmatu publiczności
odnogi prywatnej drogi.
Wędrowiec wie, jak się idzie,
kwiat wie, co ma począć w lecie,
droga nie wie.
Pytają — ale czy ty wiesz, co sądzić
o drodze kwiatów?
Jeżeli wiesz, to powiedz,
aby nie było za późno.
W miłości i nienawiści do siebie
znów rodzi się kantowska myśl,
powstaje nieludzkie pojęcie.
Zabiegaj o dedyskryminację
podległych szans w zapachach lata,
które ściga cię w każdej alejce
szkicowanej uczuciem.
Potem nie pozwolą mówić o niebie,
potem nie pozwolą mówić o kwiatach,
potem zapomnisz o tym, kim jesteś,
potem nie pozwolą ci pamiętać.
Chociaż kwiaty z nieba spadać będą zawsze,
to może być rzeczywiście dogmatyczną przeszkodą
dla nich, zdeterminowanych, którzy mówią —
z deszczu wzięli się ludzie i ze snów,
a ty skąd — z samego nieba?
Nie rozśmieszaj ludzi
tą swoją świetlistą pewnością lilii.
Rachunki sumienia
Mogę wiele powiedzieć
o tych rękach, które
ściskały mnie za szyję.
Ledwo uszedłem z życiem,
ledwo złapałem oddech,
odtrącając te kleszcze stalowe.
Mogę powiedzieć, do kogo te ręce należały,
mogę długie opowieści snuć
o tym, jak umierałem w spazmie,
o wizjach, jakie się pojawiły
w mojej głowie pozbawionej tlenu.
Żyję jednak,
żyję i oddycham,
rozmasowuję posiniaczoną szyję i kark,
piecze jeszcze,
jeszcze policzek drga,
jeszcze oczy rozbiegane
szukają punktu podparcia
jak myśl — piedestału
dla człowieka z błota.
Mogę już myśleć — to najważniejsze,
mogę określić cechy istoty,
która chciała mnie pozbawić życia.
Oddycham wreszcie swobodnie pełną piersią,
jakbym był w raju sam.
Zaraz po zwolnieniu ucisku,
po wyszarpaniu swego ledwo tlącego się jestestwa
z rąk bestii
zrozumiałem, że to były ręce
zwyczajne, delikatne, blade,
pokryte taką skórą jak moja,
z tymi samymi bliznami z dzieciństwa,
a jednak
zaciśnięte na mojej krtani i grdyce.
Były jak szczęki rekina
i były to ręce martwe.
To własna wewnętrzna śmierć
dusiła mnie przez chwilę.
Wyrwałem się jej
i odepchnąłem ją od siebie.
Dzisiaj mogę wreszcie opowiedzieć o tym,
bo język i oczy posłuszne są woli,
a wola tkwi we mnie głęboko —
wola przetrwania.
Mogę wiele powiedzieć
o tych rękach, które
znałem od urodzenia,
lecz nie pouczył mnie nikt,
jak złowieszcza siła czai się w nich,
nie domyślałem się, nie przewidziałem,
że mogą być użyte przeciw mnie —
jak wszystko, co człowiecze,
jak moja wolna wola nawet.
Strzeżcie się własnych rąk,
bacznie je obserwujcie.
Niespodziewana śmierć w nich czyha jak wąż
gotowy na jadowy atak.
Spisujcie swoje spostrzeżenia —
rachunki sumienia.
Roztrzęsiona władza
Roztrzęsiony obywatel Juncker,
roztrzęsiony sędzia —
strzelają do siebie
niecelnie.
Roztrzęsiony obywatel Trump,
roztrzęsiona piosenkarka —
strzelają do siebie
niecelnie.
Roztrzęsiony obywatel Putin,
roztrzęsiony dziennikarz —
strzelają do siebie
niecelnie.
Komuż, komuż, komuż
władzy
roztrzęsionej przysługa?
Ludziom świata?
Ludziom strachu?
Boskość muzyki
Lawina boskich dźwięków
runęła na mnie
z wyżyn harmonii samej
jak Karłowicz.
Uśmiechałem się nawet,
widząc symfonii poemat w słońcu
nad sobą jak burzę.
W prostocie zasłuchania
zawahałem się przewrotnie,
więc osłoniłem głowę i uszy —
tak zginąłem w tej lawinie,
nie byłem przygotowany
na ciężar górnego nieba.
Boskość i nieśmiertelność muzyki
wyraża się wyłącznie w dźwiękach,
a nie w lękach.
To fakt
jak śmierć sama.
Wzruszenia świetlistość
Moja nocna zjawo zaspana
w uchylonych drzwiach telewizora,
osobowa i kobieca,
przytruchtałaś po moich powiekach
w nocnej koszuli z pajęczyn.
Księżyc-pająk mi cię objawił
w stołowym sadzie elizejskim.
Bosa, stąpająca na palcach,
westchnieniem przeniosłaś się
na łąkę posłania ukwieconą satynowymi snami,
wyszeptałaś moje imię do księżyca jak modlitwę
i załkał nagle tuż po północy.
Przebudzony wyciągnąłem rękę,
pogłaskałem go delikatnie po ciepłym policzku.
On zniknął za chmurą w utuleniu,
a na mojej dłoni pozostała
cała jego wzruszenia świetlistość.
Kasta społeczna
Kasta społeczna jest jak narośl na drzewie —
obca jemioła lub huba
ubogacająca drzewo aż do
upadku z wysokości.
Jego miazga przerośnięta korzeniem bestii,
kora oblepiona miąższem kosmity
wygląda świetnie przedśmiertnie.
Kasta społeczna jest jak muślin —
zawsze przyodziewa strojnie
do kompromitacji papieża
lub jak szorstki wór zwisa
kompromitacją z butnego króla.
Kasta społeczna jest plastikowym wielorybem
płynącym przez podwórza familoków,
strzelającym kolorowymi fajerwerkami
do głodnych dzieci pod ścianami
siedzących na pierzynach,
z garnkami na głowach.
Wieloryb kiedyś bogaty w tran,
dziś sztuczny, zgniata dzieci niezbyt chybkie,
nawet goni je uciekające w paskowych dresach
zdezelowanymi zardzewiałymi bmw.
Kasta społeczna mierzy się z katedrą państwa,
stając na palcach, by dorównać
gangsterom i hochsztaplerom wszelkiej maści.
Zbudowana tylko z drewna przedmieść
udaje bogato zdobiony, wiekopomny zabytek
i zostaje przeniesiona do centrum miasta na dłużej,
by ubogacić krajobraz jałowy.
Kasta społeczna potrzebna dwojako,
by pokazać końcową nędzę ludowładztwa
i wolność zabijającą wszystkich jednakowo.
Kasta społeczna rodząca się w każdym mieście
to mafia jak każda inna, wcale nie ekskluzywna.
Wytłumaczenie jej pożytków jest na stronach Kapitału
namacalne, lecz pożytki nieosiągalne,
i jak jemioła nie przynosi szczęścia nikomu,
nawet sobie, obsychając u żyrandoli.
Cud techniki
Taka klapka i przycisk,
bolec i guzik,
miniurządzenie z zakuwką,
ultrakroplomierz automatyczny,
procesor z diodą wibrującą,
ikonka i enter,
peryferyjny dyskretny interfejs,
ratowniczy robot z dźwignią,
spolegliwy humanoid z tytanu reagujący na bodźce,
troll jak prąd z państwowej elektrowni,
internetowy robak biegle znęcający się nad
publicznym pochwaleniem dobra,
taki zmysłowy manipulator podręczny
społecznego inżyniera,
taki cud techniki
umożliwiający publiczne polubienie najpodlejszego zła.
Radośnie akceptowalne przez większość
razy 100 K.
Pajęczyna dźwiękoszczelna
Znakiem mego wyzwolenia jest
pajęczyna dźwiękoszczelna.
Ja wierzę w pająki,
a jakżeby inaczej,
skoro sam nim jestem.
Spięty, ale szczęśliwy,
niezależny już poza siecią,
to właśnie ja przędę teraz dziejowe sny,
by złowić wszechburzę wolności.
O, już chyba szamocze się pochwycona i szaleje jak ćma,
posłuchajcie tego jej hałasu —
nie słychać nic? No cóż!
Skoro się rzekło — pajęczyna dźwiękoszczelna,
no cóż!
To już nie nasłuchujcie,
snem żyjcie.
Żertwa
Za stołem ofiarnym nowoczesna kraina żyzna,
rozciągnięta jak okiem sięgnąć po horyzont.
Pasą się tu tłuste byki na pastwiskach,
dzikie konie i roboty biegają stadami,
łany zbóż, winnice i kominy elektrowni złocą się w słońcu,
leniwe rzeki płyną mlekiem, miodem i ambrozją
do delt megapolis drapaczy chmur na mocnej depresji.
Stół ofiarny ustawiony na wyniesieniu,
na odkopanych kamiennych stelach
Nimroda dwudziestego pierwszego wieku,
zbudowany przez mędrców
nie dla maluczkich i prostaczków,
ale dla władców świata.
Obfitość natarczywych, nieznoszących sprzeciwu myśli
nakrywa go jak obrus
i skrapia jak hyzop poznania
absolutu ciała.
Na rozkaz gromadzą się nad nim chmury białe.
stopniowo ciemniejąc, kłębią się coraz bardziej,
jakby burzyła się krew wykluczonych grzeszników
rozlana w przestworzach intelektu sięgającego po boskość.
Wysokie trawy falują jak morza
dotknięte wiatrem niezaspokojenia w trwaniu,
gromadzą się wokół półludzie i półzwierzęta z arki Ziemia,
jak wieść niesie, ofiara się dokona.
Z najśmielszych myśli człowieka
przylatują duchy z twarzami piorunów
sprawdzić, co się dzieje na deszczowym padole łez.
Surmy zwołują, heroldowie głoszą, ofiara się dokona
z najśmielszych myśli człowieka.
Przy ołtarzu ofiarnym są już burze i zorze,
są słońca zaćmienia i księżyca pełnie,
są mórz przypływy i wybuchy wulkanów,
powoli drga ziemia w dolinach wiarą niezasypanych,
schodzą lawiny kamienne z gór wybaczeniem niezrównanych,
tsunami doskonałości wylewa i pędzi przez płaskowyż,
lawa czasu z rozerwanej ziemi wychodzi mu naprzeciw,
dotykają ofiarnego stołu bestie harmonii i zrozumienia,
strażnicy cywilizacji żywiołu ego
patrzą z napięciem w otwartą księgę zagłady,
w ogłoszeniowy plakat dobrobytu.
Z niego też się dowiemy, że
ofiara z najśmielszych myśli człowieka się dokona
żertwy z owocu żyznej krainy wiedzy,
człowieczej wolnej woli bez bojaźni pierwotnej
dla bytu i jednego wiekuistego słowa — pełnia doskonałości
z myśli zwykłego człowieka? Nie!
Cezara, szacha, cara, króla świata,
niekwestionowanego przywódcy i mędrca
najzuchwalszego i już uznanego w pełni za Boga!
Gdy wybuchnie i spłonie ta żertwa,
tak wolność tu ostatecznie dokona żywota.
Za zakrętem hoteli w Hebronie
Najpierw lekkie obrazy pustyni
i piękne zapachy skał,
potem osad warownych oszałamiające miraże,
mieszkalne nadzieje dąbrów,
drzemki jak słodkie owoce dębu,
zapraszający byt Nieba,
czarnego kosmosu wątła nić.
Ty znikąd,
ja znikąd.
Dążyliśmy jak komety z Babilonu i Petry,
sprzeczne paradygmaty,
jak kozły pustyni
wśród spragnionych owiec
i wielbłądów w oazie.
Moja laska i czapka pasterska
zwiodły te stada.
Spotkaliśmy się przy źródle
jak dwa konsensualne paradygmaty,
gdy idee zurbanizowały wodopoje,
a bezbłędne pisma z niebios
uporządkowały delty.
Oto my, zaledwie kilkuletni wędrowcy,
już zatrwożeni o los narodu,
sięgnęliśmy po owoc poznania
w pocałunkach życia,
tego, co nienazwane,
przez aniołów podane
słodkie owoce dębu,
dogmat nowych ludzi
w Mamre.
Zanim atomowe słońce frontów powszednich,
globalne wizje wioski zagłady
poznaliśmy za zakrętem hoteli
w Hebronie.
Przemiana
To nie może być pożar,
to może być głód.
To nie może być powódź,
to może być ból.
To nie może być eksplozja wulkanu,
to może być śmierć.
To nie może być apokalipsa w domu i w kraju,
to może być sąsiad z twarzą w płocie
albo żółw w partii,
coś powolnego
jak proces dojrzewania
do przemiany
w rodu robaka.
Chimera miłości
Jasny dzień był na szlaku,
gdy szlak prowadził na szczyt.
Tam przepiórka zachwyceń uwiła gniazdo,