E-book
1.58
drukowana A5
44.4
drukowana A5
Kolorowa
71.15
Piotr zawierzył

Bezpłatny fragment - Piotr zawierzył

2015


Objętość:
260 str.
ISBN:
978-83-8126-657-4
E-book
za 1.58
drukowana A5
za 44.4
drukowana A5
Kolorowa
za 71.15

W wigilijną noc

Akwamaryn wykrystalizował

na policzku,

słońce zrodziło pokój.

Lekki dreszcz muśniętego stolika,

szum wytrąconych fal,

blask zalał akwarium.

Duszą się ryby.

Policzek przy szkle,

dusza morska

wydobyta z wodorostów,

duża ryba biblijna

wypuszczona z uwięzienia

ze słowami

„płyń po morzach i oceanach”

potoczyła się

przez pokój wprost w otwarte

balkonowe drzwi.

Promień uniósł niespodziewany dar,

cienki pisk sopli za oknem,

marynistyczna pieśń podróżna.

Akwamaryn rozbłysnął,

tęcza pod choinką przed oknem,

usta na szybie

zaśpiewały jak ryba

w wigilijną noc.

Policzek przy policzku,

lekki dreszcz cudu,

intaglio wyzwolonej,

kamea wyzwoleńca.

My

Węgiel, drzewo, liść,

ptak, przestworza, wolność,

ja.

Bądź ze mną,

leć ze mną,

skacz ze mną

do szybu kopalni

w ciemność własnej duszy,

która zapłonie

jak węgiel,

zapewne

diament prehistorii,

zajaśnieje jutrem.

Ogień, płomień, dym,

przestworza, Bóg,

my.

Bez strachu nie istnieję

Ledwo nastał dzień,

a człowiek, otwierając oczy, rzekł:

— To jest dzień ostatni.

— Dlaczego ostatni? — odrzekł człowiek drugi.

— Albo to ja wiem?

Jak tak czuję, jestem

prze-ra-żo-ny.

Przerażeniem moim jest materialne światło,

zobacz — tam wstaje słońce,

tam świeci jeszcze księżyc

i nad horyzontem wciąż

moja betlejemska gwiazda

oblewa mnie łuną.

A ja ani pasterz, ani król,

ani polityk, zdobny animator szopek

ustawiony w okienku sławy

ledwo gipsowa figura w stajence.

Z kredensu zielony wyświetlacz komórki

i jeszcze czerwone światełko

uśpionego na ścianie telewizora

świecą na mnie.

Boję się, że są to duchy świata materialnego,

który nie istnieje,

więc — to jest dzień ostatni —

rzekł człowiek —

dla istoty niebędącej aniołem.

— Tylko dzień się zaczął —

odrzekł człowiek drugi —

ale mój strach się nie skończył,

noc tylko go skryła

jak w bajce w bezkształtnym płaszczu.

Teraz wybuchnął jak płonący modrzew

w krainie kości i krwi

człowieka prze-ra-żo-nego

po skurczu oka

i płonie solarnie, wodorowo grzeszny,

geotermicznie, nieokrzesanie śmiertelny,

podpalony przez świat pierwotny.

Oto ja, człowiek wilczego strachu

pozbawiony wiary,

bez wytchnienia dla snu,

czekający, nasłuchujący, rozedrgany,

prze-ra-żo-ny brakiem brzasku

poświaty i rozbłysków poza słońcem i księżycem.

Stale spodziewam się dnia ostatniego.

Ja tak czuję

w galaktycznej perspektywie pozawymiarowości,

bez końca i początku,

bez strachu nie istnieję —

rzekł człowiek.

— Ale dlaczego? — odrzekł

nieczuły człowiek.


Pierwsze słowo w Nowy Rok

Ze stopu magnezu i manganu

wykonany w komórce

z dodatkiem węgla i krzemu

siny amulet,

artefakt jak gadżet,

znak nowego wieku, nowej ery.

Figurka jak figurka,

interfejs raczej,

coś bardziej nieokreślonego,

wyjątkowej piękności,

innowacyjnie kształtne

w wymiarach,

aczkolwiek abstrakcyjnie ulotne

w zaokrągleniach.

Coś wyraziste w połyskach,

lekkie, twarde, oddające

modlitwę, aurę wyznań.

Miękkie, niegrube, jak to ikona.

Znak nowej kultury —

materialnej, lecz zrodzonej z idei,

wykluwającej się uprzednio

w gniazdach doświadczeń bolesnych.

Coś skupione na wyrzutach sumienia

nieudanych osobniczych zamyśleń.

Piktogram

jak nowe okno,

zupełnie nowe słowo,

początek języka nowoludzi.

Pierwsze słowo

wypowiedziane w nowy rok

zaledwie,

nowy rok

niewiniątek.


Przepowiednie

Odludek wizjoner —

mówili na niego.

Natchniony dziwak —

szeptali.

Taki jakiś niedzisiejszy, nieżyciowy,

wciąż oskarżający obecne dni.

Będzie w przyszłości

samotnym żeglarzem albo wróżbitą.

Obserwował ptaki i niebo,

nieustannie zadzierał nosa,

nawet miał zamiar zostać kapłanem astrologów.

Fakt — od ludzi stronił pysznych.

Fakt — sam się nie pysznił.

Gdy władzę zdobył absolutną,

otoczył się prostaczkami

z ptasimi móżdżkami.

Pozostałych poddanych został sędzią i katem,

z wyroku gwiazd

wyczytywał im przepowiednie,

jak wyroki śmierci

wszystkie się sprawdzały.

W jaźni

Bo boli ząb

bądź gdzie,

bo boli krtań

we śnie,

bo boli pierś

na jego dnie,

bo boli jaźń

we mgle.

Gdzie ząb — w jaźni?

Gdzie jaźń — na dnie?

A gdzie ty, moja mgło —

w boleści?

Ust otwartych nocą

bez tchnienia,

moja mgło śmierci.


Odpowiedź

Twój pełny skan

za wszelką cenę,

ultrasonografia, prześwietlenie,

cokolwiek,

jakieś remedium na sfinksa

niezbędne od zaraz.

W prasie tebańskiej już piszą

o czymś,

co ukryte trwa w tobie,

przyczajone, nieodgadnione.

Koledzy zawsze powtarzali —

on coś ma w sobie,

policjanci i sędziowie systemu

kiwali głowami —

coś w nim podejrzanego jest.

Tomografia w maszynie kosmicznej

i wiwisekcja potrzebne

w stanie nieważkości,

rozpytywanie, rozeznanie,

analiza złości i kości,

wejrzenie w psyche, soma i polis,

we wszystko —

niezbędne od zaraz.

Rodzice z lubością patrzyli

w twoje oczy w kolebce —

cóż one kryją?

Potakiwali sąsiadom mówiącym coś o Hydrze

i biały jastrząb wyfrunął z nich

przed bitwą z moskiewskimi pacyfistami

po zakończeniu misji w Mezopotamii,

machał skrzydłami intensywnie

zawieszony nad jednym miejscem,

potem zerwał się i poleciał w bok,

gwałtownie uderzył o mur,

na ścianie zakończywszy żywot.

Co oznaczał tak dziwny ptak?

Przed czym uciekał?

Nad twoją trumną pochyliły się plemiona

i znowu

ktoś wyrzekł te słowa —

popatrzcie na tę twarz,

coś w niej jest zaklętego

niesamowitego.

Czy to tylko oblicze człowieka

wyrazistego?

Czy sfinks rzucił się w przepaść?

Teraz sekcja,

oby nie było za późno.

Czy sfinks przeraził się człowieka

będącego odpowiedzią na wszystko?

Oby!

Dramat to dziś muzealny eksponat

Można wyręczyć się onomatopeją,

można chrząkać,

schodząc po schodach popularności.

Pamiętacie też te slogany

skręcone ze śmieci

lub wygrzebane na wysypiskach słów,

konglomeraty zasupłanych przemówień nicieni.

Można próbować za dzieła uznać

pochrząkiwania teoretycznie pomnikowych

odlewów, które nocą w centrach miast

w okropnej męce ust

usiłują przypomnieć światu swoje schorzenia

i upodlenia w psychicznych niszach,

można słuchać tych brązowych niemot,

to jest udawać, że słyszy się jakieś idee

w śpiewie tłumu zerkającego,

mijającego ich wybujałości.

Jest też inny sposób na oddolne rozsuwanie wierszy

w kreśleniu z przygodami szkiców

dzieł beletrystycznie zwanych rymowankami,

natchnionych,

omijających śmietnik duszy bełkoczącej manifestacje

zaprzeczeń dobra.

To czasem jest dramatem,

a najczęściej tragikomedią.

Wideodomofony na budynkach przy głównej ulicy —

toż to amfiteatr.

Albo arabskie targowiska różności,

to może być tam samodzielnym przekazem,

jako że mruczenie gwiazd na wizji

jest zachwycające dla tamtejszej publiczności,

poza treścią sformowane dla amfiteatrów Kartaginy,

dla ludzi w maskach,

na widowni, a nie proscenium.

Oborana Kartagina czołówek wszystkiego

przyjmie każdą formę jak kot,

którego się nie wyżyma w Zalipiu.

Na scenie w świeckim Krakowie zwanym Zakopanem,

na razie jeszcze góralskim,

można na fortepianie schodzić nad Wisłę

i na trąbce piąć się na Wawel —

ale po co?

Dramat to jest dziś muzealny eksponat,

w wierze w finałową tragedię nie ma formy

ekspresji i eksperymentu,

tak jak i w ekskrementach ekspertów,

byłych sekretarzy, dziś prezydentów,

co walają się w publikacjach

ich eksżon.

Obudź się pod cokołem

Niech się znów obudzi pierwsze słowo

w tobie, w nas,

siostro, bracie, swacie, primadonno.

Popatrz, pomnikowy wieszczu,

na ten obecny, wspólnotowy tłum,

tłum czysto polityczny, panegiryczny.

To totem miasta-państwa,

nie ma w nim twarzy ani słów,

tylko chaotyczne rozbryzgi-jęki z luster,

tylko obrazy-wrzaski z plakatów,

więc zawołaj z attyk i wież:

ej, hej, kumoszki, bankierzy, jadownicy, dyrygenci,

stop karierom!

Stop klakierom!

Stop kelnerom!

Stop tancerzom i cyklistom

na urzędach wyższych!

Stop oracjom i laudacjom

ze słów prawd wdów,

ze słów prawd sierot,

ze słów prawd samobójców!

A gdzie słowa, idee pierwszych Piastów Sumeru?

A gdzie słowa, piramidy bogobojne

znaków wymyślonych w łużyckiej Hattuszy?

W zigguratach ledwie z mułu, acz

do gwiazd wyniesionych aż,

lecz myśli — a nie muł — sięgną po ich blask.

Słowo wzniosłe jest prawdziwe,

bo nie ma ważnych nieprawdziwych słów,

mierniku, czujniku, ścierwniku

plemienny, gazetowy, ulotkowy, bilbordowy,

więc obudź się pod cokołem,

kiedy spadają gwiazdy

na ostatni napis etnosa,

wejdź na ten cokół i wykrzycz do gwiazd

cokolwiek, człowieku cokolny,

Gąsko Stasiu nasz.


Nad brzegiem morza

Był sobie raz

nad brzegiem morza

niebieski głaz.

Ledwo zdążyłem

dookoła obejść go,

gdy fale dziewcząt

wdarły się na ląd.

Głaz błękitny

otoczyły zewsząd,

wskoczyłem nań

raz, dwa, trzy,

niespodziewane tsunami sięgnęło

tylko moich stóp.

Głaz oderwany

od rzeczywistości

uratował mi życie

i sakwę

z sympatycznym

atramentem do serc

oraz rylcem

do diamentów.

Wyryłem nim

w policzkach swojej twarzy

obraz kamienia

na cześć piany

fal i błękitu

mitycznego zaledwie

bytu.

Zaniemówiłem, siostro

Zaniemówiłem, siostro!

Ot tak, z wrażenia.

Och! Ach!

Jakżeż ty wyglądasz cudnie,

siostro w wierze

w naszą miłość.

Twoje skołatane serce

ponoć odwrócone już na drugą stronę

jak moje,

przenicowane latoś.

Ponoć twoje włosy rozwiane na zawsze

jak moje myśli

przed tobą.

Już nie mam nic do powiedzenia,

siostro w wierze

w nasze życie,

bądź ze mną niemową

w drodze

do wieków, fal, raf, zórz,

światów i zaświatów,

w ciszy, bez słów, westchnień —

och! Ach!

Jakżeż ty wyglądasz cudnie

wciąż.

Ab ovo ad mala

Według mnie

kręci się ten świat jeszcze

wyłącznie poruszany

mniemaniami i domniemaniami

na sworzniach, rolkach i piastach

wystruganych z gęgorośla szorstkiego.

Rzadki to materiał w przyrodzie

ożywionej wcześniej.

Dla mnie, władcy stworzeń nierealnych,

kręcenie wciąż jest bezprzykładne,

ale przecież świat już nie ten,

jak mniemam,

roślin zamiennych brak,

gęg za gładki,

sworznie stworzeń marne,

to i obrót marny.

Gdy świat wyjdzie z założenia,

że nic się już nie da skręcić lepiej,

wtedy to ja zacznę — o dziwo —

w przyrodzie i nie tylko,

przykładnie — na nowo

poruszę wszystko ab ovo

przez siebie stworzonymi,

zupełnie nieznanymi, ulepszonymi

mniemaniami osobistymi

szorstkimi jak moja chrypa

gdybiącego ojca chrzestnego

i kręcić będę ad mala.

Na barykadach wolności

W bitewnej wrzawie wyrwane

z piersi serca

i słowa z gardeł

milionów solidarnych

na barykadach wolności.

Wszystkich poetów marzenia

są jak ręce wystawione z mogił,

których nie ma na cmentarzach,

ale są za to w chmurach na wieki

ręce, które pochwycą i podźwigną

każdego osuwającego się w przepaść

ludobójczych wykluczeń.

Słowotok

W słowotoku oczy

otwierają się i zamykają,

usta szepczą, mówią, krzyczą

niemo,

brwi się marszczą, ręce gestykulują.

W słowotoku gdacze kura, gęga gęś

niemo,

skwierczy bekon i pohukuje lotna maszyna.

Nic nie przerwie słowotoku,

żaden liść historii i mistyki

spadający samotnie na łan gryki

z szelestem,

bo ani gryka nie jest rzeczywista, ani liść.

Jest pierwotnia samotni,

słowotok dookreśli elokwentnego

muchomora, krasnala, piewcę

bez interlokutora mchowego.

Las, samotnia, Baba Jaga

i mały bohater pozytywny,

w słowotoku zadrapane policzki i broda

bohatera bajdurzącego nad śpiącą królewną.

Przestał gadać, gadać, gadać,

pocałował ją wreszcie,

zobaczył całą we łzach

oczu otwartych,

powrócił do prawdziwie męskiej postaci,

zamilkł na zawsze

pod przyłbicą, kapturem, kaskiem.

Jak był zaczął niemą krucjatą,

tak skończył dźwięcznie modlitwą, zaklęciem

w przepaść małostkowości

strącając Jagę.

Żeby było bezkarnie i pusto

Żeby było bezkarnie i pusto,

absolutnie przestrzenniej i krańcowo wolnościowo,

wcześniej ktoś musi zadbać o kolory

i wyprać z nich rojne jak mrowiska centra miast,

pełne reklam skwery i ulice,

wielkie defiladowe i wiecowe place.

Żeby na wydmowych, kompletnie szarych

krajobrazach posturbii ginącej w pustynnym pyle

można było dojrzeć nomadę wędrującego samotnie

w spiekocie dnia jak juczne zwierzę odłączone

z karawany izmaelskich kupców —

wcześniej ktoś musi wyciąć puszcze i dżungle,

spychaczem zepchnąć do wąwozów oazy,

przeorać buldożerem ogrody botaniczne i rezerwaty,

zbezcześcić sady i centralne parki.

Żeby było bezkarnie i pusto,

absolutnie przestrzenniej i krańcowo wolnościowo,

zanim zostanie uruchomiona kamera,

a reżyser da znak i ktoś powie:

— Klaps, scena sto ósma, film o samotności:

egzystencjalisty w kościele bez Boga,

bezrobotnego licealisty bez matury,

wypranego z innowacyjności ludzkiego łachmanu,

innowiercy mieszkającego w beczce obfitości,

uzależnioną od szukania muz śmierci

i usprawiedliwień upadku człowieczą zjawę,

dyrygenta wyłącznie pogrzebowych marszy,

podmiot zaniechania protestowania aż do

niszczenia wewnętrznych światów,

wreszcie człowieka bez ducha i poetyckiej wiary w siebie.

Żeby było bezkarnie i pusto,

krańcowo wolnościowo i absolutnie przestrzenniej

wokół takiego miejskiego troglodyty posturbii

z tulipanem w oberwanej butonierce,

w cylindrze bez denka

przemierzającego puste ulice na szkielecie technicznego wielbłąda.

Żeby esteci filmowi zachłysnęli się do końca

Bezosobowym Absolutem —

ktoś musi usunąć ostatnią przeszkodę —

wciąż widoczny w tłumie szarego miasta

kolorowy pomnik Boga.

Waga problemu

Waga problemu

twojego jest jaka?

Jest noc, niby nie widać problemu,

nie widać wymiaru, obiektywu i kliszy,

lecz oczy to nie wszystko —

bywają natchnienia nieświetlne

i oto nowy problem jest,

skrajnie odpowiedzialna troska

lub niebotyczne góry wyostrzonych zmysłów,

nie do przebycia dla fal.

I gdzie twoja oczekiwana spójność jaźni

w krwawej serca łaźni?

Nie ma czekana, butów i raków

dla zmysłów i serc,

nie zdefiniujesz problemu.

To tak, jakbyś oczekiwał

porażki społeczeństwa

po śmierci Zbawiciela,

chociaż w głębi zwykłego myślenia

wiesz, że inaczej jest,

bo zmysły pryskają jak meteory

przy pierwszym widnokręgu apokaliptycznego dźwięku

i drugiej linii obrony kosmicznej fatamorgany,

a rozum stoi na tej samej wadze, co ból bytu.

Test wygrywa neurastenia,

ale egzamin zdaje z ciała ciężaru

sokratejska cierpliwość torturowanego Boga.

Czekanie na śmierć jest twoim żłóbkiem,

wpatrzony w widny kres nocy

bezkresnej

nie dożywiasz świtu i ulgi poznania.

Odetchnąłbyś, schodząc z wagi świata,

ale rozum na niej pozostał

i stąd twoje problemy.

Ile trzeba mieć lat?

Ile trzeba mieć lat,

aby wszystkie kobiety

noszone od młodości w egzaltowanym męskim wnętrzu

jak medaliony gwiazd powracające

z przeszłości emocjonalnej burzy postnuklearnej

stały się tylko porcelanowymi figurkami

japońskich gejsz

pomalowanymi w żywe kolory,

co wprowadziły się na górną półkę kredensu?

Ile trzeba lat mieć,

aby wszystkie kobiety

ukryte we wnętrzu spełnionego mężczyzny

stały się zaledwie jedną białą figurką Wenus z Milo

ustawioną na okapie kominka?

Ile lat trzeba mieć,

aby wszystkie kobiety

w męskim sercu chłodnym już jak kometa

zatrzymane miłością na łut czasu w gramie materii

stały się zaledwie jedną

Nefretete, Giocondą, Primaverą,

Primabaleriną absolutną, Dianą,

Afrodytą, Florą, Mają nagą

i Ewą przechadzającą się wśród paproci raju

lub z fal wyłaniającą w macicy perłowej,

depczącą owoce lub muszle

niezapomnianych wspólnych chwil,

ozdobą sentymentalnego bezzmysłowego salonu pamięci

i jego wzniosłym znakiem rozpoznawczym?

Ile trzeba mieć lat, by boskie piękno wszystkich kobiet

stąpających przed mężczyzną zmieniło się w jednego

czarownego motyla szacunku?

Zapewne trzeba mieć — nie mniej niż osiemdziesiąt osiem, a najlepiej sto osiem,

a może dokładnie tylko tyle, co umierający Platon i Deotyma!

Samosiejka

Mam przed sobą własną samosiejkę

nawet i to, co jest w jądrze komórki,

gen ludzkiej godności i chwały.

Mam siejkę siebie,

własnego przekazu,

co zahacza o wieczność,

jestem w niej cały,

w płynach ustrojowych i cytoplazmie neuronów.

Jestem zaczynem kosmicznej ludzkości,

nie marzeń jej, nie,

nie myśli i nie uczuć, nie.

Jestem w samobycie nowej

istoty niewymyślonej,

ziarnem, lotnym nasieniem,

mam przed sobą okruch samobłękitu i samonocy

i już w wizjach kiełkuję wokół,

opadając, obumierając, zmartwychwstając.

To samosiejka wigoru,

co jak samba, taniec żywiołu,

jest ruchem dłoni, rzęs i oczu,

rytmem woli pulsującej w trzewiach

w skondensowanej formie,

w kropli energii ducha.

Nie, nie kropli, tylko zaczynie ruchu,

drgnieniem mechanizmu startowego też nie,

nie rotor to, napęd, sprężyna czy potencjał,

to siejka sama we mnie nabrzmiała ciszą i głosem,

strachem tłumionego ja,

porywana przez wodę i wiatr,

odpadająca w glebę, gdy już czas,

wdeptywana w nią przez niecierpliwych ludzi

i wręcz dzikie zwierzęta.

Jak wykiełkuje i wzejdzie cała z ciała,

to w blasku pioruna zobaczysz, co to za jedna.

Wzejdzie z niej początek mnie,

poza cywilizacją tkanek walczących

człowiek nowy z nilowego zaczynu,

wznoszący się w chmury galaktyk,

zastępując ginącego staroczłowieka

przekazu bezznakowego.

Za późno niestety

Wśród bydląt urodzony,

w nędzne szmaty przyodziany

wyruszyłeś z zapomnianej mieściny

bez trzosa i zapasowych sandałów,

tylko z laską i w jednej sukni

Ziemię przemierzyłeś.

Idziesz przez wieki i tysiąclecia,

potem zatrzymujesz się

i pozostajesz tak za bramą,

pasterz końca czasów.

Wszystko zatrzymuje się razem z tobą,

wszechświat wstrzymuje oddech

i zamiera przed ścianą,

ale nasze wielbłądy idą dalej

i przechodzą przez ucho igielne.

Widząc je już po drugiej stronie,

zrzucamy swoje bogate stroje,

kapelusze zdobne w pióra ptasie,

zsuwamy buty z krokodylej skóry,

strząsamy płaszcze aksamitne z pleców,

błyszczące kamizelki,

odwijamy słuckie pasy,

zdejmujemy spodnie cekinami haftowane,

odpinamy diademy i obroże z diamentami,

rozpinamy bluzki Armaniego i Diora,

odkładamy torebki Prady i Vuittona,

ściągamy z nadgarstków drogie zegarki,

a z palców pierścienie,

zrywamy z piersi odznaczenia i medale,

ale,

ale,

ale

za późno

niestety

już jest.

Najbardziej błądzisz

Fabryka składuje, a nie produkuje.

Zadajesz sobie pytanie —

czy to jest fabryka?

Mózg gromadzi, a nie wymyśla.

Zadajesz sobie pytanie —

czy to jest mózg?

Refren: pytasz, błądzisz,

pytasz siebie,

najbardziej błądzisz.

Ciemna istota nie jest istotą lub nie jest ciemną.

Zadajesz sobie pytanie —

czy ona jest mną?

Świetlisty punkt nie jest otoczony ciemnością

lub wydaje się, że widzisz go mimo to.

Zadajesz sobie pytanie —

czy jestem przed sobą, czy już za sobą?

Refren: pytasz, błądzisz,

pytasz siebie,

najbardziej błądzisz.

Karty i szklana kula pokazują, że

ludzie ziemscy są bez przyszłości.

Zadajesz sobie pytania —

kim jest Cyganka, co to wszystko znaczy?

Organizacje międzynarodowe i ich przywódcy

wyznaczają cele i wytyczają drogi.

Zadajesz sobie pytania —

co ja tu robię, w tym ich złudnym świecie?

Refren: pytasz, błądzisz,

pytasz ludzi,

najbardziej błądzisz.

Przejrzystość serca

W kierunku przejrzystości

przejrzyści, lecz nie do końca,

czołgamy się w sztolniach,

przeciskamy w ciasnych korytarzach grzechu,

na zakrętach życia ochlapywani błotem.

Idziemy, zatrzymując się nad urwiskami kłamstw,

chwiejąc się, potykając przed upiornymi

górskimi rozpadlinami występków.

Ta grań pod nogami to nasza ostatnia szansa,

grań, co przełomem jest epok

kolejnych naszych nieprzejrzystych.

Pełzniemy nią po omacku

jak aniołowie uduchowieni,

jak aniołowie świetliści,

jak ludzie przezroczyści,

lecz jakby nie do końca.

Chwiejąc się, potykając, idziemy

w kierunku przejrzystości,

co jest jak cel walki z samym sobą.

Jest w nas coś, co nie daje się prześwietlić

żadnymi promieniami gamma supernowych

nad horyzontem rozbłyskujących

w gwiazdozbiorze Psa

lub gromadzie Plejad umiejscowionych.

Nawet na planecie dojrzewającej miłością

nie jesteśmy w stanie przeniknąć jednego elementu,

jedynego własnego przełomu nieosiągalnego,

jedynego buntu do końca niepowstrzymanego.

Na kliszy czarnej naszego duchowego życia

nie pozostaje ślad indywidualnego serca,

które zatrzymałoby obraz tortury wspinaczki.

Całą przejrzystość serca przeczołgani do końca

okazać tylko Bogu możemy.

Nie bądź tylko opadającym liściem

Nie bądź tylko opadającym, umęczonym liściem,

ale idź z radością w park.

Czas nastaje na ciebie nieludzko, samotnie,

jak wiatr jesienny niezbędny,

jak katar sienny nieleczony,

jak deszcz zamętu niezielony,

jak błyski lęku niezszarzałe.

Lecz ty nie bądź tylko opadającym, umęczonym liściem,

zmierz się z łkaniem dnia,

wieczorów bądź tytanem,

brnij w nich w czymkolwiek po pas,

rozgarnij coś jak czas lub pragnień szok,

nabierz pełne wiadro zapomnień słot,

popatrz ostatni raz w te czeluście

wciąż płynnych, niescalonych łez

i zwróć się do świetnej, mroźnej pogody z weselem,

na świat z każdej czerni wyglądaj nudnej,

strzelaj w pustkę krajobrazu

gałęziami wyciągniętych, bezlistnych rąk,

z ćmą kurzawą ku nowemu poleć tak samo

jak z szarańczą upałów

na krańce świata,

aż śmiechu tren zbieleje

i zaperli się od niego wzrok.

Upadły liść zbrata się ze śniegiem,

co odnowi oblicze ziemi.

W świątyniach elit

W świątyniach słońca elit

nie ma żadnego autorytetu prócz wiedzy.

Ludzie sami nie są tu autorytetami,

ludzie są głównie zabójcami idei,

hakerami myśli i podpalaczami bibliotek

w świetle jedynej latarni wiedzy

widać i to dobrze,

że na gruzach transcendencji

spolegliwe kamienie, usłużne piargi,

namiętny piach i zwykły uczuć kurz

nie szokuje już wyniesieniem

do godności, podniosłości, doniosłości

mimik, gestów, języków ciał.

Nic, co ludzkie, nie jest jasne

i już.

To, co ludzkie, nie jest autorytetem

dla dusz.

Nie ma ścianek do wspinania dla serc,

kamienna ścianka piramidy też się przewróciła,

na jej gruzach leżą Ra i Ozyrys

z miękkiego gipsu,

ranne zwierzęta umierają obok

jak żertwy bez potrzeby.

Poćwiartowani ludzie wznoszący ręce

szukają swych głów.

Znajdują tylko martwego sfinksa.

Krew spływa z ołtarzy jak olej z frytek,

kapłani mediów to głównie zabójcy dzieci,

kult Molocha w każdej ich publicznej spowiedzi

wznosi się jak wieczny ogień spalanych marionetek.

Na gruzach ich wyżyn gnijące systemy

rozsiewają woń oczekiwanego końca ludzkości.

Agora, forum, cardo, promenady,

wszystko pełne krwi.

Zburzone Efez, Pergamon, Berlin i Drezno,

zaorane Kartagina i Moskwa,

oborane ich cmentarzyska i trony.

To cel upragniony i efekt

ludzkiego władztwa ministrów i elit.

Dziś najpotężniejszy na Ziemi człowiek

jest zaledwie zabójcą dzieci.

Ołtarze Gehinnom płoną wszędzie

i świecą w noc jak cud z Faros,

wyżyny dzieł ludzkich trzęsą się w posadach,

daleko od zapadłych mórz skaczą pagórki,

figury, posągi, stele same przechodzą przez ogień,

kamienne pociski lecą i płoną jak komety,

kamienne pojazdy zmieniają się w zwierzęta juczne.

Twarze ludzkie nie są autorytetami dla spojrzeń —

one nie są autorytetami nawet

dla zranionych orłów i lękliwych lwów.

Na szczycie piramidy lub góry królów,

w świetle jedynej latarni wiedzy

po zburzeniu gontyny transcendencji

nie stoi już człowiek godny.

Na ruinach, wśród potrzaskanych dusz,

widać zawsze zabójcę dzieci i piekieł ruszt.

Pusta klata

Grzmot

nad sceną,

nad lasem.

Potem błysk,

z nieba spada

martwy wół piżmowy.

Huk

nad sceną,

nad jeziorem.

Potem błysk,

z nieba spada

martwa mrówka faraona.

Trzask

nad sceną,

nad bagnem.

Potem błysk,

ze szkieletora spada

na krakowską operę

martwy spadochroniarz.

Wrzask,

ludzki krzyk

nad sceną,

nad rynkiem.

Z Wieży Mariackiej

zamiast hejnału Polaków

spada na ludzi

wielka klata

pusta —

kurtyna

światła.

Ostatni raz

Ledwo podświetlony łzami słońca,

jakby na jakiejś gumeczce zawieszony,

obłoczek dyndający nad polem bitwy

jak małpka przy lusterku w samochodzie

po absolucji zbiorowej od grzechów i ciał.

Duszyczki obok niego wznoszą się jak mydlane bańki,

jak pęcherzyki gotującego się pokawałkowanego powietrza,

jak krople krwawej mgły niepasującej do pory dnia.

Słońce zachodzi po całodniowej bitewnej rzezi

i dobijaniu rannych mizerykordią,

po zdejmowaniu skalpów i obcinaniu głów,

po podrzynaniu gardeł jeńcom,

ledwo lśnienie nad wzgórzem górującym nad doliną,

obłoczek podrygujący w spazmie słońca.

Ciężka praca bojowników o przestrzeń, wolność, niepodległość i demokrację

zastyga powoli w sześcianie czystej śmierci.

Trwała równo sześć tysięcy lat, sześć miesięcy i sześć dni.

Złotoczerwone powietrze wypełnione kurzem,

parą z ust i zmaterializowanym rzężeniem konających

wznosi się nad doliną wdeptaną głębiej

pomiędzy pagórki jak trawa w piasek,

tą plastyczną mapą z odciskami stóp

ludzi, koni, wielbłądów i słoni.

Drży samo słońce wciskające się w formę zachodu

za ciasną dla ludzkości

upychanej w czeluściach bez wyjścia,

w chmurnej studni miłosierdzia, do której wpadają

zasysane dusze zabitych nie zmieści się cywilizacja,

ledwo obłoczek pozostanie.

Mijamy Megiddo autostradą, pędząc na złamanie karku

w bolidzie rodzinnym ucieczki,

rozmywamy się w ogromnej kuli ostatni raz

zachodzącego słońca.

Ojciec i matka

Ojciec mój jest patriarchą

bez siwej brody,

bez wyniosłej postawy.

Zgięty w bolesnych, mnisich przyklękach

niesie pochodnię rodziny,

drżącą ręką trzyma ją nad głową

jak papieros.

Jest żywą skamieliną

dumy i wiary.

Ojciec mój nawołuje wciąż

z Horebu:

— Zgromadźcie się, dzieci,

podejdźcie — coś wam pokażę.

I wskazuje źródło życia

tryskające w olszynowym lasku,

wskazuje ziemię obiecaną za rzędem tui,

nie jest odkrywczy w wizjach bitewnych

telewizyjno-gazetowych dzisiejszych dni,

lecz jakby pod dębami Mamre

siedząc w kwitnącym sadzie zasadzonym własną ręką,

trzyma w górze, wśród kwiatów i pszczół,

różaniec przeszłości —

zakrwawiony, wytarty, potargany —

a na piersiach pektorał dwudziestu wnuków.

Te kamienie szlachetne umocowane na nim

to dzieje rodu,

który rozbłyska jego przemowami i łzami

żywymi wciąż

i rozświetla się jego śmiechem

coraz rzadszym.

***

Matka moja, która zrodziła

wszystkich stu proroków,

przekracza dziś rzeki czasu.

Jest duchem ponad dachami

i dachem każdej kapliczki

postawionej w zaciszu serc

wnuków i prawnuków.

Moja matka, którą czcimy

w tych kapliczkach, jest obarczona

lękami wojny,

lękami krzywd i poniżeń socjalizmu.

Niesie je, idąc z kuchni do łazienki,

wracając z piwnicy ze słoikiem

sałatki z zielonych pomidorów.

Matka moja, która kiedyś

nosiła na swoich rękach

wszystkie dzieci i tornistry,

maluchy i dyplomy ich, i napomnienia

młodzieńców, dziewczęta

i ich ślubne buty,

wciąż kołysze kołyski z niemowlętami

ustawione we wszystkich pokojach,

dogląda piekarnika z karpiem,

wygląda gwiazdy i powrotu syna.

Matka, której syn

prowadzi pośpiesznie karawanę z Harranu,

by zdążyć na czas

do Betlejem.

Terra apsyda ad cynodont

Pytanie — czy szczęście ci dopisze?

Ty mój mastodoncie, płetwojaszczurze.

I czy szczęście dopisze coś

do zakończenia ludzi?

Pytasz mnie, co ci dam?

Mój ty trąbolubny,

płaszczoluźny szczelinowy schematycie —

ja?

Przebiegam przed kamerą er

w twoim jurajskim świecie z niczem,

a ty płaczesz jak gąbka.

— Skarby den nie są moje — mówisz.

— Plan nie jest mój — mówisz.

Pytanie — czyj w takim razie?

Labiryntodoncie zamierzchły,

rogaty mój wrogu amonita.

Allozaur cię już namierzył,

nie omieszkam być może zajrzeć,

gdy szczęście ci dopisze,

do twojej chaty w brzuchu,

ale gdy szylkret nie zdradzi

mych skłonności w słońcu,

postawię ci pasjans z podwodnych mchów.

Mój ty terraidalny punktowcze oceaniczny,

jest kraj na dnach

i wnętrze na ich krańcach,

sanie składają się z raf i płóz

Mariańskich Rowów,

twoje ortodontyczne sklepienie ust

wynika z płaszcza wód

i stwory, i byty, i wydobyte z otworów mity

suną po plażach jak pierwsze okrzyki.

Pytasz słupów bazaltowych w wodzie

i okrętów ludzkich nad nimi —

co mi da

uśmiechnięte poszukiwanie i zachwyt,

to zapatrzenie w tonie i dna?

Ja szukam duszy, a nie szkieletów,

nie artefaktów z wapieni i pereł,

raczej szmaragdów i skał półpłynnych.

Mam chęć na odkrycie skarbu er —

przyczyny,

a ty przebiegasz przed kamerą triasu

jak obcy trylobit —

zahukany, nieobmyty lawą zmian.

Próbujesz dogonić erę grą,

próbujesz zadać mi pytanie,

konsternujesz mnie, ssakolubnego,

gdy tak się wpatruję w orbitę mant

wokół platformy wiertniczej

ustawionej na zrębach krzemowego mózgu

zrośniętego z koralowcem,

terra apsyda ad cynodont.

Szalony diament nagle gaśnie

Świeci na ciebie szalony diament.

Splecione nogi,

kolana między udami,

biodro przy gorącym biodrze,

brzuch dotyka falującego brzucha.

Świeci na ciebie szalony diament.

Stykają się głowy,

wargi penetrują zaplecione ucho,

przesuwają się po spoconym czole,

wargi szczypią kłujące brwi,

muskają zamszową powiekę,

dotykają gładkich rzęs.

Świeci na ciebie szalony diament,

wargi obejmują nos,

pieszczą ciepłe policzki,

rozpaczliwie szukają ust,

przesuwają się po okrągłej brodzie,

wargi nie znajdują warg.

Świeci na ciebie szalony diament.

Ręce przesuwają się w dół

wzdłuż pleców z jedwabiu,

gładzą emanujące pożądaniem ramiona,

ręce dotykają szyi,

powoli obejmują piersi.

Świeci na ciebie szalony diament.

Palce uciskają i wnikają w ciało

pomiędzy tkanki,

pomiędzy kości,

palce się wydłużają,

rozpaczliwie szukają serca,

przebierają krwinki w arteriach

jak paciorki różańca,

palce nie znajdują serca.

Szalony diament nagle gaśnie.

Brak uczuć,

brak słów.


Już nie mnie

Idę, idę, ciężko jest iść niestrudzenie,

ale idę w kierunku słońca —

to to świetliste miejsce tam u góry,

po prawej stronie.

Ona macha do mnie ręką,

ona z obnażoną piersią stoi jak posąg

na podwyższeniu,

ona jest sama, a ja niosę

dziecko na ręku.

Dzieckiem jest nasza młodość

i marzona, tęskniona ona.

Idę drogą wymalowaną pędzlem

mistrza renesansu

na płótnie ostatniego pejzażu.

Letni to krajobraz, a serce gorące,

droga polna rozjeżdżona

przez powozy i bryki sześciokonne.

Podąża nią pięknie ubrany mężczyzna

na rączym wierzchowcu,

skrajem jej idą w dali

kobiety w długich sukniach

z białymi kapturami na głowach.

Ja w pełnym słońcu, zapłakany, bosonogi

idę, idę krokiem pielgrzymim,

trzymając mojego Ikara

kwilącego, gaworzącego, pytającego,

ufnego, zapatrzonego w moje skrzydła

i otwarte przestrzenie.

On — dziecię pierwszej miłości,

ona — biała, marmurowa, zreplikowana,

z uniesioną ręką,

na drugim, trzecim i czwartym planie

gestem zaprasza do tanecznego korowodu

wszystkich, ale już nie mnie.

Moja Tratwa Meduzy

Tam i z powrotem

jak Odys i Eneasz,

w przeciwne strony wraz

po myśl złotą, odwieczną,

z żelazem, garnkami, zbożem i solą,

na falach średniowiecznej, renesansowej, barokowej

doskonałości, wielkości i prosperity.

Wisłą i inszymi rzekami

przypadającymi do niej wiernie

spuszczano do Gdańska

dzieła rolników, górników, hutników.

Tam i z powrotem

płynęły tratwy wolności,

tratwy zbawienia od złego,

kozy, komięgi, dubasy, szkuty

z szyprami, z flisami, z orylami, z włóczkami,

polskie prace i dni.

I zjawiały się dymarki, fryzernie, kuźnice

w portach, przystaniach, spichrzach, targach,

otwierały się podziemne komnaty kopalń

jak wołyńskie łany złotej pszenicy

w Kazimierzach, Zakroczymiach, Czerwińskach,

Płockach, Toruniach i Gniewach,

Grudziądzach, Elblągach i Gdańskach.

Tam i z powrotem

płynęły haftowane tradycje i nieskazitelne racje,

płynęły wytarte talary i nowością lśniące idee,

bogactwo delt i mórz,

by popatrzeć na nie z wiślanego brzegu słońca,

by zaczerpnąć horyzontów, światów i oceanów,

przybiegły tu miasta, zgromadziły wioski.

Jak inwentarz wszelaki schodzący do grząskich brodów,

tak moja dusza żądna przemiany, spragniona wolności,

jeszcze żeglowna, jeszcze nieprzehandlowana,

odcisnęła ślady wśród oczeretów.

Tam i z powrotem

dla Krakowiaków i Górali,

Sieradzan i Mazowszan,

Kujawian i Pomorzan

moja dusza wypłynęła na odwieczny

lechicki szlak.

Jakżeż miałbym się nie podzielić

z wytwórcami dóbr wieczystych

i ich sługami wśród pobożnych kupców

słowem czerstwym jak pajda chleba.

Ja — niebieski flis —

coś więcej wiozę jeszcze

niż tylko

dorobek, urobek i zarobek,

więcej niż tylko

zbytek, zachowek i zastaw.

Ja wiozę nadzieję dla przyszłości tego dobrego bytu,

trwania w bezgrzesznym szlachectwie i pokoju.

Wracam z bogactwem złotowiecznym,

tradycją, co nie zwietrzeje,

oliwą na rany narodu

tą rzeką miodem i mlekiem płynącą

przez kraj pięknym czynem stojący.

Od aniołów wynajętym galarem

wiozę relikwie wieszczów i wodzów,

których dzieła zaklęte na zawsze

w falach Wisły,

bogactwo miarodajne.

Ten galar to kres tułaczki Eneasza,

moja Tratwa Meduzy.

Tej nocy nadir

Ta noc do innych,

ten dzień do innych,

ja w konaniu zórz

jak w liściach kapusty

zwinięty, zgnieciony,

w samo południe zaćmiony,

przebity myślą piorunem

zenitu podwójną belką spojony

z powałą siebie,

sobą będąc w podwalinie

niechcący swoich potrąceń o lśnienia.

Ten zegar stary niby czas

nasłuchuje mojego chrapania,

które się nie wzbudza.

Bezsenność

w nocy innej,

w dnia bezcennych den

szmaragdowych,

somnambulicznych.

Ta noc do innych

odeszła

beze mnie,

ten dzień do innych

potoczył się

z wnętrza mnie,

a tam wahadło,

wskazówki,

tam bim, bam, księżyc

i moja waga równikowa

jak niebo całe

czarno-białe.

Ono jest już inne dla mnie,

a ja

w zmartwychwstaniu,

płód z Aquariusa,

Orfeusz z Liry,

tej nocy nadir.


Pełzająca śmierć

Tuż nad zroszoną potem,

spracowaną, umęczoną ziemią

pokrytą pajęczyną tysięcy lat wyzysku i rewolucji,

porośniętą poplonem odwiecznych rabacji i wojen

snują się widma nie z hekatomb ludycznych waśni,

ale z aktów fanatycznego terroru,

ślepego i nieprzejednanego w imię Boga samego

jak smugi ofiarnego dymu odrzuconego przez niego,

pełzną nocne zjawy — dziady wiosenne,

strachy jak cienie morderców

z filmów Hitchcocka, książek Agaty Christie —

chociaż te były mniej przerażające.

Gdybyż ich było parę lub sto?

Gdybyż pojawiały się nagle?

Zapowiadane muzyką, emocją, napięciem —

i gdybyż nagle znikały, wyłącznie

szokując wstrząśnięte serca?

Ale one jak mieszanie zaczynu,

ugniatanie dłońmi ciasta z mąki i wody,

jak codzienne formowanie powszedniego chleba,

jak wykuwanie z marmuru posągu Afrodyty,

jak mozolne usypywanie kurhanu i spajanie piramidy —

powoli, powoli, powoli, stopniowo, wciąż i bezustannie

pokazują się na ekranach kalendarzy i dni

przechodzących w koszmarne sny

niekończące się pobudką i jawą.

To postępująca entropia milionów serc i dusz

kawałkowanych i unicestwianych

dla odwiecznych kananejskich bóstw,

to spektakle rozrywania dziecięcych ciał,

odcinania palców, ramion i nóg

dla zbawiennych, choć urojonych cnót

i krążące helikoptery niewinnych głów

nad lasem pięści wygrażających im

spadające plejady kul przebijających z suchym trzaskiem

czaszki opróżnione z myśli szlachetnych

w nieustających kinowych maratonach.

Terkot wojennych projektorów Belzebuba

nazywanego jedynym mistrzem planu

projektorów pracujących dla niemych filmów-horrorów,

subiektywnych arcydzieł niewoli obiektywnego zła

inspirowanych kultem bezpłodnych i wyuzdanych

władców much,

sceny ataków zwierząt kosmicznych w pałacach dominacji

zapowietrzonych sfinksów totalitaryzmu,

opłaconych doraźnie dla naiwnych przechodniów i gapiów.

Koncerty młotów, gwoździ i halabard zawodowych katów,

brodatych bohaterów potężnych tylko w znoju zabijania,

apoteoza apokalipsy miażdżenia siłą bezbronnych.

Powoli, powoli, powoli z centralnego Egiptu

jak fioletowa mgła płynie dziesięcioma nurtami plag

wprost nad centralną Europę

pełzająca śmierć, która nie jest tylko karą za wiarę

bez nadziei.

Symfonia

Maleją szanse

na spokojne wysłuchanie tej symfonii

bez oznak zdenerwowania.

Jedni z pasją poruszają smyczkami z łozy

i dmuchają w piszczałki z łyka,

palta pozostawili w szatni za kulisami.

Drudzy szarpią kartki z kalendarza powiek

i targają siwą brodę partytury.

Ty nie wiesz, jak wiele czasu

pozostało do finału,

i te jesienne szczury biegające

wokół dyrygenta nawiedzone nie wiedzą,

nie znają stanu depresji i załamania w orkiestronie.

Ty znasz apogeum emocji,

nawet na balkonach i w jaskółkach

cisza, co kwili w obojach,

światło, co wibruje w waltorniach,

w mózg przez oko wbija się fagot drewniany ostrzem ustnika,

szczur jak kawałek pizzy niesie batutę do dziury pod chórem,

a dyrygent aż przykucnął i płacze zraniony wewnętrznie.

Deszcze rozszalały się na zewnątrz,

sieką w gzymsy i w kariatydy primadonn

uwznioślone — uściślone —

po kraniec materii za okapem wzruszenia.

Wewnątrz łzy demolują już widzów, ich loże i fotele,

na kanapach zasypiają tchórzofretki roztargnione,

pęka szklany sufit,

gałęzie platanów wbijają się ze śpiewem, chóralnie,

w środek sali koncertowej.

Jakżeż żywe i żwawe żagwie samotności

uosobione w zacięciu żniwiarza nut,

snopy światła padają pod ciosami kontrabasistów,

grzmi kurtyna malowana antycznie w kubistyczne mazy,

jak bitewne pole ćwierćnut, alikwot i wielotonów

tremola ześlizgują się w kakofonię dysonansów.

Symfonia sera wykrzyczeń rozlicznych giermków kota,

apel do historii powozów konnych błędnych kompozytorów,

piłka różowa toczy się po schodach.

Tik nerwowy,

tik konesera zmienia się w eksplozję jesieni.

W mieście drapaczy i piszczałek,

pa, pa, pa, pi, pi, pi,

wchodzi do opery szkocka orkiestra gryzoni

za piłką nocna zmiana maszeruje z góry do proscenium

na finał erupcji symfonii.

Flażolet braw nieosiągalny,

euforia na wyjście palt i futer.

Nakłoń swe ucho i oko do snu o modlitwie

Nakłoń swe ucho i oko do snu o modlitwie,

nakłoń niebo i ziemię do konsumpcji twojego ciała —

czy potrafisz?

Twoje wielbłądy były obecne w karawanie Abrahama,

a słonie solne w wędrówce wulkanu za Lotem,

twoje sny były najpierw zwierzętami jucznymi,

dopiero później stały się bolidami wyścigowymi.

Napisz ręką uzbrojoną wyłącznie w pochodnię —

przyszedłem, zobaczyłem,

pod tym znakiem zwyciężymy smoka ośmiorękiego

ręką uzbrojoną w wyrocznię i ręką skonsumowanego ciała —

modlitwą.

I pojawi się węgiel z Polski na ścianie pałacu

Baltazara, Kserksesa, Nimroda.

Nakłoń nogi i ręce, by szły, szły, szły,

przesuwały paciorki, paciorki, ziarna kłokoczki — źrenice,

nakłoń ptaki, by odleciały nad beskidzkimi przełęczami

wzdłuż rzek na pastwiska niebieskie nad górnym Nilem.

Kiedy na wolność wyszedł twój pies Snofru,

sąsiad w turbanie upierał się, że to wielbłąd pościgowy.

— A dokąd to? — powiedział.

Zdjąłeś go z czereśni i zawiesiłeś na płocie jak garnek.

Bezzębni gitarzyści robili swoje przed koncertem w Mekce,

to była Mekka krakowska.

Strój imigranta — tors Planta,

pieśń Skrzeka — mycka Niemena,

fraza Zawinula w Rotundzie — rozbiegane oczy Kopacz-Dody na telebimach.

To wymagało samozaparcia takiego jak w patrzeniach bilbordowych,

głosowania w zawołaniach śródleśnych ostępowych,

gdy powiedziałeś — kolor jest ważny dla mas.

Nikt już nie zliczył kart do głosowania,

było ich tyle, ile potrzeba do tarota.

Głosowanie na koncercie zastąpiły solówki i uderzenia,

potem piorun z kolaski rozbił bolid turystyczny.

Nakłoniłeś ucho porannym szczytem,

ale oko zaginęło we mgle,

ręce i nogi poszły na zamek,

a kopiec sturlał się do przedpokoju.

Postanowiłeś wyrwać myśli,

wyrwać szybkie quady z szuwarów i oczeretów,

by te mogły zostać nazwane charapuciami rocka na zlocie.

Uczucia zabębniły, gdy wielbłądy zrezygnowały z jesieni

na rzecz oaz.

Gdy w końcu ucho i oko nakłoniłeś do snu,

ciało zniknęło w ustach aniołów.

Młode pędy

Ja nie wiem nic o słodkich

jak mandarynkowe ciastko

dziewczętach z Bullerbyn

i ich planach małżeńskich

ze mną w roli głównej,

to są tylko dzieci przecież.

Nie wiem nic o pięknych

jak skórka oliwki

chłopcach z Placu Broni

własne życie przedkładających

ponad panowanie Czerwonych Koszul,

to są tylko dzieci przecież.

Sam jestem tylko orangutanem opowieści

i przesiaduję od lat na czubku drzewa

w polskim lesie deszczowym.

Nie jest to zaiste drzewo pomarańczowe ani oliwkowe,

tylko takie, co uchodzi za symboliczny wawrzyn.

Pogryzam na wysokościach cytrusy zielone,

obgryzam pędy młode jawnopączkowe,

nazbyt młode — ktoś powie —

ale ja jestem takim naturszczykiem lasu mglistego.

Gdybym był przyrodniczym celebrytą dziecięcym,

musiałbym się wytłumaczyć z tego,

ale nie mam nawet własnego

porannego programu ani teleranka,

nie mam strony na Fejsie,

nie występuję w serialach dla młodzieży,

tak naprawdę nikt mnie nie polubił w naszej klasie,

chociaż jestem autorytetem moralnym dla oślich ław,

to i niewielu mnie widziało

kołyszącego się tam pod chmurami na baldachimie życia.

Będę więc nadal beznamiętnie obgryzał pędy i listki

na czubkach drzew w lesie deszczowym,

podziwiał z wysoka dzieciństwo beztroskie, acz bohaterskie,

wspominał i wypominał,

opowiadał i ostrzegał,

Tomkowi i Winnetou przedkładał przed oczy

niebezpieczne przygody pedofili propagandy

i smutne skutki nieletniego wyuzdania

Pana Samochodzika.

Winnica życia

Świeże powietrze

jest absolut-nie

jak woda krystaliczna

w lód zaklęta,

to jest środek na przedłużenie

na Ziemi życia.

Atlantyk, Grenlandia i ja, a, ach,

to jest jak mleko absolut-nie

czystej świętej krowy.

Pacyfik, Aleuty i ty, y, ychm,

to jest jak stado białuch

absolut-nie fantastyczne.

Przy brzegu nad łanem alg

łąki Grantchesteru,

gzy i motyle, zy, le, e, ech,

tyle ciszy ptasiej czystej.

Haust,

zapach,

to jest jej

El al, El Al Al-hambra,

świeżość cienia, wody i ogrodów,

wandalska, arabska, hiszpańska, a, ach,

niedaleko od Aleppo, Damaszku

zamkniętego w europejskiej konstelacji.

Czyste pole egipskiej, żydowskiej kontemplacji

i droga do Megiddo wśród zbóż,

bum, um, buch,

czyste wody El ja tu, u, uch

i el-Szejk szarm, arm, arm,

czysty absolut-nie świeżopuch

i miękkodotykowy

porunny, pogrecki jogurt

na Olimpie, ie, e, ech,

logiczny śnieg wśród chmur

zamiast absolut-nie

głupich eks-plozywnych bomb

niedopuszczalnych wszędzie

i upadnie absolut-nie

despota z Aszur,

Nabuchodonozor zglinny,

świata król,

i wyłącznie po zażyciu

świeżego powietrza w kapsułce,

bo to wino z winnicy życia

jest absolut-nie mocniejsze niż bomby,

tak jak północnych mnichów napój,

whisky z lodem.


Dokąd zmierzacie?

Niech żyją te skały opoki,

niech żyją błogosławieństw wzgórza

i lasy krzyży niezłomnych,

groty i kolumny objawień,

ikony, symbole Europy

od Fatimy zielonej po szare i zamglone La Salette,

od szarego Montserrat po zielone i płaskie Siauliai.

Proszę państwa —

spójrzmy za okno,

poruszamy się wyłącznie po Drodze Jakubowej

od Estonii, Kijowa i Smoleńska

po Lizbonę, Oviedo i Compostelę.

Oto symbole Europy rzymskiej i świętej — zapomnianej,

połączone znów drogą królewską.

Jadąc, mijamy stolice państw narodowych i językowych regionów,

co już wniebowstąpiły, chociaż

jeszcze do końca nie zmartwychwstały

mijamy milowe kamienie odwiecznych szlaków

zagubionych, zarosłych trawą i lasem,

mijamy pomniki, kurhany, kopce i groby

świętych, półświętych i nieświętych, co czekali na wyzwolenie

w mrocznych okowach Peruna-Thora

wykutych w przepastnych kazamatach Asgardu,

i pielgrzymów z najdalszych krain i czasów.

Proszę spojrzeć na lewo —

oto legiony Hadriana z Alba Iulii

i Marka Aureliusza z Vindobony

do Romy maszerują chwacko,

a Konstantyna przynoszą symbole wiecznego zwycięstwa,

a teraz popatrzmy na prawo —

do Romy z Suomi i Auksztoty

podążają Karelowie, Kurowie, Litwini, Rusini.

Przed szybą przednią widzimy grupy

pielgrzymujących do Composteli Franków i Galów,

tak jak książęta niemieccy, angielscy, hiszpańscy i szwedzcy,

a z tyłu jeszcze dojrzeć można mijanych Polaków

z orężem wiedzy z ziemi włoskiej maszerujących

dla ratowania Ojczyzny.

Królewskimi drogami ciągną długie kolumny

dźwigające dumnie rozpoznawcze godła SPQR i INRI.

Europa wciąż w ruchu od trzech tysiącleci,

Europa to niekończąca się wędrówka do prawdy

objawianej prostaczkom i cesarzom,

ludom niezłomnym i prawym.

Niech żyje ten znój, ten trud, ta krew,

ta uparta wiara,

a wy, ekwici, pretorianie, rycerze, książęta,

pątnicy dwudziestego pierwszego wieku —

dokąd zmierzacie?

Sagrada Família i Nationale Nederlanden

Jest czas na błękit

i wtedy mamy okres błękitny,

jest też czas na czerwień

i wtedy pamięć nie wystarcza.

Nie jest tak, że coś krwawi

Zachodem, a inne coś umiera

lub gaśnie —

wtedy nie mamy okresu czerwonego,

jest czas na niszczenie,

na oślep cięcie mieczem,

jest czas na zabliźnienie

i chusty z oczu zdejmowanie

zawiązanej przez epokę i erę,

wtedy mamy okres idealistyczny.

Jest czas na wstawanie

rano do pracy w bieli śniegu

i poranka jak martwy sen,

wtedy mamy stulecie

Sagrada Família

i Nationale Nederlanden.

Przyszłość grobów Polski

Zmurszałe pnie, zwalone mury,

mech na twarzach ochrony

w końcu przebitej osinowymi kołkami,

emu biegnie przez dziedziniec

lechickiego zamku.

To nie dziedziniec, to nie zamek —

więc co?

Świecące próchno wskazuje na

opuszczoną wyrzutnię rakiet,

silosy betonowe, ceglane schrony,

wszystko porastają trawa i krzaki dzikiej róży,

błędne ognie na blankach zamku.

Nie, to nie blanki —

więc co?

To bagna pod lasem w gwieździstą noc

z księżycem pędzącym po powierzchni wody

jak rakieta.

Nie, to nie księżyc,

to nie rakieta —

więc co?

To emu,

ten ptak to rozedrgana

przyszłość grobów Polski,

najszybszy, największy na świecie

nielot,

jak bezdrożna machina leśno-bagienna

z antypodów służalczości

kompilacji słowiańskiej.

Improwizowana,

niestrudzona,

skuteczna nad ranem.

Grota

Jest takie miejsce w głębinie serca,

gdzie nikt z nikogo nie żartuje,

gdzie wyłączane są dźwięki ulubionych melodii

i ścinane riffy gitarowe

jednym ruchem ręki na gałce odtwarzacza samochodowego,

gdzie nie strzela się do wzlatujących z krzykiem

jastrzębi, nietoperzy i paralotniarzy.

Jest taka nisza w sercu, ledwo dostrzegalna

w poświacie cudu na tafli ciemnej wody

w promieniach zachodzącego słońca,

blisko jego krańca,

tylnej ściany ciemnego bytu.

To praktycznie jest grota nad stawem

cała porośnięta bluszczem i dzikim winem,

grota wyżłobiona mieczem ułudy

w skale wypiętrzonej w poobiednim ogrodzie,

który w sercu się rozrasta i kwitnie jak sielanka,

dojrzewając od dzieciństwa owocami szaleństwa.

Tu, u wejścia, cichną głosy ptaków,

przemówień polityków i naukowych rozpraw profesorów,

milkną karabiny maszynowe,

glissanda i sprzężenia elektrycznych gitar,

huk startujących bombowców i rakiet

staje się zupełnie niesłyszalny.

Jeżeli powstaje jakaś jasność,

to zapewne nie z eksplozji nuklearnej

tak subtelnej jak neutronowa detonacja,

tylko ta lekka poświata przypomina

promienie słońca wschodzącego nad atolem Mururoa,

maleńką wyspą Hereheretue o świcie umierającą.

W miejscu tym tajemniczym,

w tej grocie zapomnianej, czasem nieuświadamianej,

kryje się tajemnica samego siebie —

tak nieodgadnione są schody prowadzące do groty,

że nawet aniołowie stąpają tam w zupełnej ciszy.

Zaglądający tu ludzie, wiatr i zwierzęta cichną na zawsze,

tu osobnicza wolność objawia się światu,

właśnie tu,

i wstydliwa miłość bez słów.

Tyka gwiezdna bomba gotowa do termojądrowej syntezy.

Wybawienia? Zagłady?

Agonie dyktatorów

Ślad jest, zapiski są,

krewki dyktator dzisiaj

odrzuca wersję wydarzeń —

i cóż?

Jednak walec przemijania przejechał po stopach świadków.

Jest jesień przecież,

takie jej prawo — puryfikować życie.

Stopy zmiażdżone pokrył mech, a potem śnieg.

Wiosną odtają i odrosną,

i owszem, ale powoli,

jest nagranie, jest nawet świadek incognito.

Krewki dyktator jak mechaniczna synogarlica

wzlatuje nad nim i krąży, wydając dźwięk

ni to dzięcioli, ni to smoczy,

nieudolnie naśladując drona pokoju —

i cóż?

Tymczasem liście spadają ogonkami na dół

jak zegary Dalego z żyrafy na mrowisko,

liście pokrywają tych, co nie przeżyli,

więdną w oczach babcie ze skweru malarzy,

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.58
drukowana A5
za 44.4
drukowana A5
Kolorowa
za 71.15