W wigilijną noc
Akwamaryn wykrystalizował
na policzku,
słońce zrodziło pokój.
Lekki dreszcz muśniętego stolika,
szum wytrąconych fal,
blask zalał akwarium.
Duszą się ryby.
Policzek przy szkle,
dusza morska
wydobyta z wodorostów,
duża ryba biblijna
wypuszczona z uwięzienia
ze słowami
„płyń po morzach i oceanach”
potoczyła się
przez pokój wprost w otwarte
balkonowe drzwi.
Promień uniósł niespodziewany dar,
cienki pisk sopli za oknem,
marynistyczna pieśń podróżna.
Akwamaryn rozbłysnął,
tęcza pod choinką przed oknem,
usta na szybie
zaśpiewały jak ryba
w wigilijną noc.
Policzek przy policzku,
lekki dreszcz cudu,
intaglio wyzwolonej,
kamea wyzwoleńca.
My
Węgiel, drzewo, liść,
ptak, przestworza, wolność,
ja.
Bądź ze mną,
leć ze mną,
skacz ze mną
do szybu kopalni
w ciemność własnej duszy,
która zapłonie
jak węgiel,
zapewne
diament prehistorii,
zajaśnieje jutrem.
Ogień, płomień, dym,
przestworza, Bóg,
my.
Bez strachu nie istnieję
Ledwo nastał dzień,
a człowiek, otwierając oczy, rzekł:
— To jest dzień ostatni.
— Dlaczego ostatni? — odrzekł człowiek drugi.
— Albo to ja wiem?
Jak tak czuję, jestem
prze-ra-żo-ny.
Przerażeniem moim jest materialne światło,
zobacz — tam wstaje słońce,
tam świeci jeszcze księżyc
i nad horyzontem wciąż
moja betlejemska gwiazda
oblewa mnie łuną.
A ja ani pasterz, ani król,
ani polityk, zdobny animator szopek
ustawiony w okienku sławy
ledwo gipsowa figura w stajence.
Z kredensu zielony wyświetlacz komórki
i jeszcze czerwone światełko
uśpionego na ścianie telewizora
świecą na mnie.
Boję się, że są to duchy świata materialnego,
który nie istnieje,
więc — to jest dzień ostatni —
rzekł człowiek —
dla istoty niebędącej aniołem.
— Tylko dzień się zaczął —
odrzekł człowiek drugi —
ale mój strach się nie skończył,
noc tylko go skryła
jak w bajce w bezkształtnym płaszczu.
Teraz wybuchnął jak płonący modrzew
w krainie kości i krwi
człowieka prze-ra-żo-nego
po skurczu oka
i płonie solarnie, wodorowo grzeszny,
geotermicznie, nieokrzesanie śmiertelny,
podpalony przez świat pierwotny.
Oto ja, człowiek wilczego strachu
pozbawiony wiary,
bez wytchnienia dla snu,
czekający, nasłuchujący, rozedrgany,
prze-ra-żo-ny brakiem brzasku
poświaty i rozbłysków poza słońcem i księżycem.
Stale spodziewam się dnia ostatniego.
Ja tak czuję
w galaktycznej perspektywie pozawymiarowości,
bez końca i początku,
bez strachu nie istnieję —
rzekł człowiek.
— Ale dlaczego? — odrzekł
nieczuły człowiek.
Pierwsze słowo w Nowy Rok
Ze stopu magnezu i manganu
wykonany w komórce
z dodatkiem węgla i krzemu
siny amulet,
artefakt jak gadżet,
znak nowego wieku, nowej ery.
Figurka jak figurka,
interfejs raczej,
coś bardziej nieokreślonego,
wyjątkowej piękności,
innowacyjnie kształtne
w wymiarach,
aczkolwiek abstrakcyjnie ulotne
w zaokrągleniach.
Coś wyraziste w połyskach,
lekkie, twarde, oddające
modlitwę, aurę wyznań.
Miękkie, niegrube, jak to ikona.
Znak nowej kultury —
materialnej, lecz zrodzonej z idei,
wykluwającej się uprzednio
w gniazdach doświadczeń bolesnych.
Coś skupione na wyrzutach sumienia
nieudanych osobniczych zamyśleń.
Piktogram
jak nowe okno,
zupełnie nowe słowo,
początek języka nowoludzi.
Pierwsze słowo
wypowiedziane w nowy rok
zaledwie,
nowy rok
niewiniątek.
Przepowiednie
Odludek wizjoner —
mówili na niego.
Natchniony dziwak —
szeptali.
Taki jakiś niedzisiejszy, nieżyciowy,
wciąż oskarżający obecne dni.
Będzie w przyszłości
samotnym żeglarzem albo wróżbitą.
Obserwował ptaki i niebo,
nieustannie zadzierał nosa,
nawet miał zamiar zostać kapłanem astrologów.
Fakt — od ludzi stronił pysznych.
Fakt — sam się nie pysznił.
Gdy władzę zdobył absolutną,
otoczył się prostaczkami
z ptasimi móżdżkami.
Pozostałych poddanych został sędzią i katem,
z wyroku gwiazd
wyczytywał im przepowiednie,
jak wyroki śmierci
wszystkie się sprawdzały.
W jaźni
Bo boli ząb
bądź gdzie,
bo boli krtań
we śnie,
bo boli pierś
na jego dnie,
bo boli jaźń
we mgle.
Gdzie ząb — w jaźni?
Gdzie jaźń — na dnie?
A gdzie ty, moja mgło —
w boleści?
Ust otwartych nocą
bez tchnienia,
moja mgło śmierci.
Odpowiedź
Twój pełny skan
za wszelką cenę,
ultrasonografia, prześwietlenie,
cokolwiek,
jakieś remedium na sfinksa
niezbędne od zaraz.
W prasie tebańskiej już piszą
o czymś,
co ukryte trwa w tobie,
przyczajone, nieodgadnione.
Koledzy zawsze powtarzali —
on coś ma w sobie,
policjanci i sędziowie systemu
kiwali głowami —
coś w nim podejrzanego jest.
Tomografia w maszynie kosmicznej
i wiwisekcja potrzebne
w stanie nieważkości,
rozpytywanie, rozeznanie,
analiza złości i kości,
wejrzenie w psyche, soma i polis,
we wszystko —
niezbędne od zaraz.
Rodzice z lubością patrzyli
w twoje oczy w kolebce —
cóż one kryją?
Potakiwali sąsiadom mówiącym coś o Hydrze
i biały jastrząb wyfrunął z nich
przed bitwą z moskiewskimi pacyfistami
po zakończeniu misji w Mezopotamii,
machał skrzydłami intensywnie
zawieszony nad jednym miejscem,
potem zerwał się i poleciał w bok,
gwałtownie uderzył o mur,
na ścianie zakończywszy żywot.
Co oznaczał tak dziwny ptak?
Przed czym uciekał?
Nad twoją trumną pochyliły się plemiona
i znowu
ktoś wyrzekł te słowa —
popatrzcie na tę twarz,
coś w niej jest zaklętego
niesamowitego.
Czy to tylko oblicze człowieka
wyrazistego?
Czy sfinks rzucił się w przepaść?
Teraz sekcja,
oby nie było za późno.
Czy sfinks przeraził się człowieka
będącego odpowiedzią na wszystko?
Oby!
Dramat to dziś muzealny eksponat
Można wyręczyć się onomatopeją,
można chrząkać,
schodząc po schodach popularności.
Pamiętacie też te slogany
skręcone ze śmieci
lub wygrzebane na wysypiskach słów,
konglomeraty zasupłanych przemówień nicieni.
Można próbować za dzieła uznać
pochrząkiwania teoretycznie pomnikowych
odlewów, które nocą w centrach miast
w okropnej męce ust
usiłują przypomnieć światu swoje schorzenia
i upodlenia w psychicznych niszach,
można słuchać tych brązowych niemot,
to jest udawać, że słyszy się jakieś idee
w śpiewie tłumu zerkającego,
mijającego ich wybujałości.
Jest też inny sposób na oddolne rozsuwanie wierszy
w kreśleniu z przygodami szkiców
dzieł beletrystycznie zwanych rymowankami,
natchnionych,
omijających śmietnik duszy bełkoczącej manifestacje
zaprzeczeń dobra.
To czasem jest dramatem,
a najczęściej tragikomedią.
Wideodomofony na budynkach przy głównej ulicy —
toż to amfiteatr.
Albo arabskie targowiska różności,
to może być tam samodzielnym przekazem,
jako że mruczenie gwiazd na wizji
jest zachwycające dla tamtejszej publiczności,
poza treścią sformowane dla amfiteatrów Kartaginy,
dla ludzi w maskach,
na widowni, a nie proscenium.
Oborana Kartagina czołówek wszystkiego
przyjmie każdą formę jak kot,
którego się nie wyżyma w Zalipiu.
Na scenie w świeckim Krakowie zwanym Zakopanem,
na razie jeszcze góralskim,
można na fortepianie schodzić nad Wisłę
i na trąbce piąć się na Wawel —
ale po co?
Dramat to jest dziś muzealny eksponat,
w wierze w finałową tragedię nie ma formy
ekspresji i eksperymentu,
tak jak i w ekskrementach ekspertów,
byłych sekretarzy, dziś prezydentów,
co walają się w publikacjach
ich eksżon.
Obudź się pod cokołem
Niech się znów obudzi pierwsze słowo
w tobie, w nas,
siostro, bracie, swacie, primadonno.
Popatrz, pomnikowy wieszczu,
na ten obecny, wspólnotowy tłum,
tłum czysto polityczny, panegiryczny.
To totem miasta-państwa,
nie ma w nim twarzy ani słów,
tylko chaotyczne rozbryzgi-jęki z luster,
tylko obrazy-wrzaski z plakatów,
więc zawołaj z attyk i wież:
ej, hej, kumoszki, bankierzy, jadownicy, dyrygenci,
stop karierom!
Stop klakierom!
Stop kelnerom!
Stop tancerzom i cyklistom
na urzędach wyższych!
Stop oracjom i laudacjom
ze słów prawd wdów,
ze słów prawd sierot,
ze słów prawd samobójców!
A gdzie słowa, idee pierwszych Piastów Sumeru?
A gdzie słowa, piramidy bogobojne
znaków wymyślonych w łużyckiej Hattuszy?
W zigguratach ledwie z mułu, acz
do gwiazd wyniesionych aż,
lecz myśli — a nie muł — sięgną po ich blask.
Słowo wzniosłe jest prawdziwe,
bo nie ma ważnych nieprawdziwych słów,
mierniku, czujniku, ścierwniku
plemienny, gazetowy, ulotkowy, bilbordowy,
więc obudź się pod cokołem,
kiedy spadają gwiazdy
na ostatni napis etnosa,
wejdź na ten cokół i wykrzycz do gwiazd
cokolwiek, człowieku cokolny,
Gąsko Stasiu nasz.
Nad brzegiem morza
Był sobie raz
nad brzegiem morza
niebieski głaz.
Ledwo zdążyłem
dookoła obejść go,
gdy fale dziewcząt
wdarły się na ląd.
Głaz błękitny
otoczyły zewsząd,
wskoczyłem nań
raz, dwa, trzy,
niespodziewane tsunami sięgnęło
tylko moich stóp.
Głaz oderwany
od rzeczywistości
uratował mi życie
i sakwę
z sympatycznym
atramentem do serc
oraz rylcem
do diamentów.
Wyryłem nim
w policzkach swojej twarzy
obraz kamienia
na cześć piany
fal i błękitu
mitycznego zaledwie
bytu.
Zaniemówiłem, siostro
Zaniemówiłem, siostro!
Ot tak, z wrażenia.
Och! Ach!
Jakżeż ty wyglądasz cudnie,
siostro w wierze
w naszą miłość.
Twoje skołatane serce
ponoć odwrócone już na drugą stronę
jak moje,
przenicowane latoś.
Ponoć twoje włosy rozwiane na zawsze
jak moje myśli
przed tobą.
Już nie mam nic do powiedzenia,
siostro w wierze
w nasze życie,
bądź ze mną niemową
w drodze
do wieków, fal, raf, zórz,
światów i zaświatów,
w ciszy, bez słów, westchnień —
och! Ach!
Jakżeż ty wyglądasz cudnie
wciąż.
Ab ovo ad mala
Według mnie
kręci się ten świat jeszcze
wyłącznie poruszany
mniemaniami i domniemaniami
na sworzniach, rolkach i piastach
wystruganych z gęgorośla szorstkiego.
Rzadki to materiał w przyrodzie
ożywionej wcześniej.
Dla mnie, władcy stworzeń nierealnych,
kręcenie wciąż jest bezprzykładne,
ale przecież świat już nie ten,
jak mniemam,
roślin zamiennych brak,
gęg za gładki,
sworznie stworzeń marne,
to i obrót marny.
Gdy świat wyjdzie z założenia,
że nic się już nie da skręcić lepiej,
wtedy to ja zacznę — o dziwo —
w przyrodzie i nie tylko,
przykładnie — na nowo
poruszę wszystko ab ovo
przez siebie stworzonymi,
zupełnie nieznanymi, ulepszonymi
mniemaniami osobistymi
szorstkimi jak moja chrypa
gdybiącego ojca chrzestnego
i kręcić będę ad mala.
Na barykadach wolności
W bitewnej wrzawie wyrwane
z piersi serca
i słowa z gardeł
milionów solidarnych
na barykadach wolności.
Wszystkich poetów marzenia
są jak ręce wystawione z mogił,
których nie ma na cmentarzach,
ale są za to w chmurach na wieki
ręce, które pochwycą i podźwigną
każdego osuwającego się w przepaść
ludobójczych wykluczeń.
Słowotok
W słowotoku oczy
otwierają się i zamykają,
usta szepczą, mówią, krzyczą
niemo,
brwi się marszczą, ręce gestykulują.
W słowotoku gdacze kura, gęga gęś
niemo,
skwierczy bekon i pohukuje lotna maszyna.
Nic nie przerwie słowotoku,
żaden liść historii i mistyki
spadający samotnie na łan gryki
z szelestem,
bo ani gryka nie jest rzeczywista, ani liść.
Jest pierwotnia samotni,
słowotok dookreśli elokwentnego
muchomora, krasnala, piewcę
bez interlokutora mchowego.
Las, samotnia, Baba Jaga
i mały bohater pozytywny,
w słowotoku zadrapane policzki i broda
bohatera bajdurzącego nad śpiącą królewną.
Przestał gadać, gadać, gadać,
pocałował ją wreszcie,
zobaczył całą we łzach
oczu otwartych,
powrócił do prawdziwie męskiej postaci,
zamilkł na zawsze
pod przyłbicą, kapturem, kaskiem.
Jak był zaczął niemą krucjatą,
tak skończył dźwięcznie modlitwą, zaklęciem
w przepaść małostkowości
strącając Jagę.
Żeby było bezkarnie i pusto
Żeby było bezkarnie i pusto,
absolutnie przestrzenniej i krańcowo wolnościowo,
wcześniej ktoś musi zadbać o kolory
i wyprać z nich rojne jak mrowiska centra miast,
pełne reklam skwery i ulice,
wielkie defiladowe i wiecowe place.
Żeby na wydmowych, kompletnie szarych
krajobrazach posturbii ginącej w pustynnym pyle
można było dojrzeć nomadę wędrującego samotnie
w spiekocie dnia jak juczne zwierzę odłączone
z karawany izmaelskich kupców —
wcześniej ktoś musi wyciąć puszcze i dżungle,
spychaczem zepchnąć do wąwozów oazy,
przeorać buldożerem ogrody botaniczne i rezerwaty,
zbezcześcić sady i centralne parki.
Żeby było bezkarnie i pusto,
absolutnie przestrzenniej i krańcowo wolnościowo,
zanim zostanie uruchomiona kamera,
a reżyser da znak i ktoś powie:
— Klaps, scena sto ósma, film o samotności:
egzystencjalisty w kościele bez Boga,
bezrobotnego licealisty bez matury,
wypranego z innowacyjności ludzkiego łachmanu,
innowiercy mieszkającego w beczce obfitości,
uzależnioną od szukania muz śmierci
i usprawiedliwień upadku człowieczą zjawę,
dyrygenta wyłącznie pogrzebowych marszy,
podmiot zaniechania protestowania aż do
niszczenia wewnętrznych światów,
wreszcie człowieka bez ducha i poetyckiej wiary w siebie.
Żeby było bezkarnie i pusto,
krańcowo wolnościowo i absolutnie przestrzenniej
wokół takiego miejskiego troglodyty posturbii
z tulipanem w oberwanej butonierce,
w cylindrze bez denka
przemierzającego puste ulice na szkielecie technicznego wielbłąda.
Żeby esteci filmowi zachłysnęli się do końca
Bezosobowym Absolutem —
ktoś musi usunąć ostatnią przeszkodę —
wciąż widoczny w tłumie szarego miasta
kolorowy pomnik Boga.
Waga problemu
Waga problemu
twojego jest jaka?
Jest noc, niby nie widać problemu,
nie widać wymiaru, obiektywu i kliszy,
lecz oczy to nie wszystko —
bywają natchnienia nieświetlne
i oto nowy problem jest,
skrajnie odpowiedzialna troska
lub niebotyczne góry wyostrzonych zmysłów,
nie do przebycia dla fal.
I gdzie twoja oczekiwana spójność jaźni
w krwawej serca łaźni?
Nie ma czekana, butów i raków
dla zmysłów i serc,
nie zdefiniujesz problemu.
To tak, jakbyś oczekiwał
porażki społeczeństwa
po śmierci Zbawiciela,
chociaż w głębi zwykłego myślenia
wiesz, że inaczej jest,
bo zmysły pryskają jak meteory
przy pierwszym widnokręgu apokaliptycznego dźwięku
i drugiej linii obrony kosmicznej fatamorgany,
a rozum stoi na tej samej wadze, co ból bytu.
Test wygrywa neurastenia,
ale egzamin zdaje z ciała ciężaru
sokratejska cierpliwość torturowanego Boga.
Czekanie na śmierć jest twoim żłóbkiem,
wpatrzony w widny kres nocy
bezkresnej
nie dożywiasz świtu i ulgi poznania.
Odetchnąłbyś, schodząc z wagi świata,
ale rozum na niej pozostał
i stąd twoje problemy.
Ile trzeba mieć lat?
Ile trzeba mieć lat,
aby wszystkie kobiety
noszone od młodości w egzaltowanym męskim wnętrzu
jak medaliony gwiazd powracające
z przeszłości emocjonalnej burzy postnuklearnej
stały się tylko porcelanowymi figurkami
japońskich gejsz
pomalowanymi w żywe kolory,
co wprowadziły się na górną półkę kredensu?
Ile trzeba lat mieć,
aby wszystkie kobiety
ukryte we wnętrzu spełnionego mężczyzny
stały się zaledwie jedną białą figurką Wenus z Milo
ustawioną na okapie kominka?
Ile lat trzeba mieć,
aby wszystkie kobiety
w męskim sercu chłodnym już jak kometa
zatrzymane miłością na łut czasu w gramie materii
stały się zaledwie jedną
Nefretete, Giocondą, Primaverą,
Primabaleriną absolutną, Dianą,
Afrodytą, Florą, Mają nagą
i Ewą przechadzającą się wśród paproci raju
lub z fal wyłaniającą w macicy perłowej,
depczącą owoce lub muszle
niezapomnianych wspólnych chwil,
ozdobą sentymentalnego bezzmysłowego salonu pamięci
i jego wzniosłym znakiem rozpoznawczym?
Ile trzeba mieć lat, by boskie piękno wszystkich kobiet
stąpających przed mężczyzną zmieniło się w jednego
czarownego motyla szacunku?
Zapewne trzeba mieć — nie mniej niż osiemdziesiąt osiem, a najlepiej sto osiem,
a może dokładnie tylko tyle, co umierający Platon i Deotyma!
Samosiejka
Mam przed sobą własną samosiejkę
nawet i to, co jest w jądrze komórki,
gen ludzkiej godności i chwały.
Mam siejkę siebie,
własnego przekazu,
co zahacza o wieczność,
jestem w niej cały,
w płynach ustrojowych i cytoplazmie neuronów.
Jestem zaczynem kosmicznej ludzkości,
nie marzeń jej, nie,
nie myśli i nie uczuć, nie.
Jestem w samobycie nowej
istoty niewymyślonej,
ziarnem, lotnym nasieniem,
mam przed sobą okruch samobłękitu i samonocy
i już w wizjach kiełkuję wokół,
opadając, obumierając, zmartwychwstając.
To samosiejka wigoru,
co jak samba, taniec żywiołu,
jest ruchem dłoni, rzęs i oczu,
rytmem woli pulsującej w trzewiach
w skondensowanej formie,
w kropli energii ducha.
Nie, nie kropli, tylko zaczynie ruchu,
drgnieniem mechanizmu startowego też nie,
nie rotor to, napęd, sprężyna czy potencjał,
to siejka sama we mnie nabrzmiała ciszą i głosem,
strachem tłumionego ja,
porywana przez wodę i wiatr,
odpadająca w glebę, gdy już czas,
wdeptywana w nią przez niecierpliwych ludzi
i wręcz dzikie zwierzęta.
Jak wykiełkuje i wzejdzie cała z ciała,
to w blasku pioruna zobaczysz, co to za jedna.
Wzejdzie z niej początek mnie,
poza cywilizacją tkanek walczących
człowiek nowy z nilowego zaczynu,
wznoszący się w chmury galaktyk,
zastępując ginącego staroczłowieka
przekazu bezznakowego.
Za późno niestety
Wśród bydląt urodzony,
w nędzne szmaty przyodziany
wyruszyłeś z zapomnianej mieściny
bez trzosa i zapasowych sandałów,
tylko z laską i w jednej sukni
Ziemię przemierzyłeś.
Idziesz przez wieki i tysiąclecia,
potem zatrzymujesz się
i pozostajesz tak za bramą,
pasterz końca czasów.
Wszystko zatrzymuje się razem z tobą,
wszechświat wstrzymuje oddech
i zamiera przed ścianą,
ale nasze wielbłądy idą dalej
i przechodzą przez ucho igielne.
Widząc je już po drugiej stronie,
zrzucamy swoje bogate stroje,
kapelusze zdobne w pióra ptasie,
zsuwamy buty z krokodylej skóry,
strząsamy płaszcze aksamitne z pleców,
błyszczące kamizelki,
odwijamy słuckie pasy,
zdejmujemy spodnie cekinami haftowane,
odpinamy diademy i obroże z diamentami,
rozpinamy bluzki Armaniego i Diora,
odkładamy torebki Prady i Vuittona,
ściągamy z nadgarstków drogie zegarki,
a z palców pierścienie,
zrywamy z piersi odznaczenia i medale,
ale,
ale,
ale
za późno
niestety
już jest.
Najbardziej błądzisz
Fabryka składuje, a nie produkuje.
Zadajesz sobie pytanie —
czy to jest fabryka?
Mózg gromadzi, a nie wymyśla.
Zadajesz sobie pytanie —
czy to jest mózg?
Refren: pytasz, błądzisz,
pytasz siebie,
najbardziej błądzisz.
Ciemna istota nie jest istotą lub nie jest ciemną.
Zadajesz sobie pytanie —
czy ona jest mną?
Świetlisty punkt nie jest otoczony ciemnością
lub wydaje się, że widzisz go mimo to.
Zadajesz sobie pytanie —
czy jestem przed sobą, czy już za sobą?
Refren: pytasz, błądzisz,
pytasz siebie,
najbardziej błądzisz.
Karty i szklana kula pokazują, że
ludzie ziemscy są bez przyszłości.
Zadajesz sobie pytania —
kim jest Cyganka, co to wszystko znaczy?
Organizacje międzynarodowe i ich przywódcy
wyznaczają cele i wytyczają drogi.
Zadajesz sobie pytania —
co ja tu robię, w tym ich złudnym świecie?
Refren: pytasz, błądzisz,
pytasz ludzi,
najbardziej błądzisz.
Przejrzystość serca
W kierunku przejrzystości
przejrzyści, lecz nie do końca,
czołgamy się w sztolniach,
przeciskamy w ciasnych korytarzach grzechu,
na zakrętach życia ochlapywani błotem.
Idziemy, zatrzymując się nad urwiskami kłamstw,
chwiejąc się, potykając przed upiornymi
górskimi rozpadlinami występków.
Ta grań pod nogami to nasza ostatnia szansa,
grań, co przełomem jest epok
kolejnych naszych nieprzejrzystych.
Pełzniemy nią po omacku
jak aniołowie uduchowieni,
jak aniołowie świetliści,
jak ludzie przezroczyści,
lecz jakby nie do końca.
Chwiejąc się, potykając, idziemy
w kierunku przejrzystości,
co jest jak cel walki z samym sobą.
Jest w nas coś, co nie daje się prześwietlić
żadnymi promieniami gamma supernowych
nad horyzontem rozbłyskujących
w gwiazdozbiorze Psa
lub gromadzie Plejad umiejscowionych.
Nawet na planecie dojrzewającej miłością
nie jesteśmy w stanie przeniknąć jednego elementu,
jedynego własnego przełomu nieosiągalnego,
jedynego buntu do końca niepowstrzymanego.
Na kliszy czarnej naszego duchowego życia
nie pozostaje ślad indywidualnego serca,
które zatrzymałoby obraz tortury wspinaczki.
Całą przejrzystość serca przeczołgani do końca
okazać tylko Bogu możemy.
Nie bądź tylko opadającym liściem
Nie bądź tylko opadającym, umęczonym liściem,
ale idź z radością w park.
Czas nastaje na ciebie nieludzko, samotnie,
jak wiatr jesienny niezbędny,
jak katar sienny nieleczony,
jak deszcz zamętu niezielony,
jak błyski lęku niezszarzałe.
Lecz ty nie bądź tylko opadającym, umęczonym liściem,
zmierz się z łkaniem dnia,
wieczorów bądź tytanem,
brnij w nich w czymkolwiek po pas,
rozgarnij coś jak czas lub pragnień szok,
nabierz pełne wiadro zapomnień słot,
popatrz ostatni raz w te czeluście
wciąż płynnych, niescalonych łez
i zwróć się do świetnej, mroźnej pogody z weselem,
na świat z każdej czerni wyglądaj nudnej,
strzelaj w pustkę krajobrazu
gałęziami wyciągniętych, bezlistnych rąk,
z ćmą kurzawą ku nowemu poleć tak samo
jak z szarańczą upałów
na krańce świata,
aż śmiechu tren zbieleje
i zaperli się od niego wzrok.
Upadły liść zbrata się ze śniegiem,
co odnowi oblicze ziemi.
W świątyniach elit
W świątyniach słońca elit
nie ma żadnego autorytetu prócz wiedzy.
Ludzie sami nie są tu autorytetami,
ludzie są głównie zabójcami idei,
hakerami myśli i podpalaczami bibliotek
w świetle jedynej latarni wiedzy
widać i to dobrze,
że na gruzach transcendencji
spolegliwe kamienie, usłużne piargi,
namiętny piach i zwykły uczuć kurz
nie szokuje już wyniesieniem
do godności, podniosłości, doniosłości
mimik, gestów, języków ciał.
Nic, co ludzkie, nie jest jasne
i już.
To, co ludzkie, nie jest autorytetem
dla dusz.
Nie ma ścianek do wspinania dla serc,
kamienna ścianka piramidy też się przewróciła,
na jej gruzach leżą Ra i Ozyrys
z miękkiego gipsu,
ranne zwierzęta umierają obok
jak żertwy bez potrzeby.
Poćwiartowani ludzie wznoszący ręce
szukają swych głów.
Znajdują tylko martwego sfinksa.
Krew spływa z ołtarzy jak olej z frytek,
kapłani mediów to głównie zabójcy dzieci,
kult Molocha w każdej ich publicznej spowiedzi
wznosi się jak wieczny ogień spalanych marionetek.
Na gruzach ich wyżyn gnijące systemy
rozsiewają woń oczekiwanego końca ludzkości.
Agora, forum, cardo, promenady,
wszystko pełne krwi.
Zburzone Efez, Pergamon, Berlin i Drezno,
zaorane Kartagina i Moskwa,
oborane ich cmentarzyska i trony.
To cel upragniony i efekt
ludzkiego władztwa ministrów i elit.
Dziś najpotężniejszy na Ziemi człowiek
jest zaledwie zabójcą dzieci.
Ołtarze Gehinnom płoną wszędzie
i świecą w noc jak cud z Faros,
wyżyny dzieł ludzkich trzęsą się w posadach,
daleko od zapadłych mórz skaczą pagórki,
figury, posągi, stele same przechodzą przez ogień,
kamienne pociski lecą i płoną jak komety,
kamienne pojazdy zmieniają się w zwierzęta juczne.
Twarze ludzkie nie są autorytetami dla spojrzeń —
one nie są autorytetami nawet
dla zranionych orłów i lękliwych lwów.
Na szczycie piramidy lub góry królów,
w świetle jedynej latarni wiedzy
po zburzeniu gontyny transcendencji
nie stoi już człowiek godny.
Na ruinach, wśród potrzaskanych dusz,
widać zawsze zabójcę dzieci i piekieł ruszt.
Pusta klata
Grzmot
nad sceną,
nad lasem.
Potem błysk,
z nieba spada
martwy wół piżmowy.
Huk
nad sceną,
nad jeziorem.
Potem błysk,
z nieba spada
martwa mrówka faraona.
Trzask
nad sceną,
nad bagnem.
Potem błysk,
ze szkieletora spada
na krakowską operę
martwy spadochroniarz.
Wrzask,
ludzki krzyk
nad sceną,
nad rynkiem.
Z Wieży Mariackiej
zamiast hejnału Polaków
spada na ludzi
wielka klata
pusta —
kurtyna
światła.
Ostatni raz
Ledwo podświetlony łzami słońca,
jakby na jakiejś gumeczce zawieszony,
obłoczek dyndający nad polem bitwy
jak małpka przy lusterku w samochodzie
po absolucji zbiorowej od grzechów i ciał.
Duszyczki obok niego wznoszą się jak mydlane bańki,
jak pęcherzyki gotującego się pokawałkowanego powietrza,
jak krople krwawej mgły niepasującej do pory dnia.
Słońce zachodzi po całodniowej bitewnej rzezi
i dobijaniu rannych mizerykordią,
po zdejmowaniu skalpów i obcinaniu głów,
po podrzynaniu gardeł jeńcom,
ledwo lśnienie nad wzgórzem górującym nad doliną,
obłoczek podrygujący w spazmie słońca.
Ciężka praca bojowników o przestrzeń, wolność, niepodległość i demokrację
zastyga powoli w sześcianie czystej śmierci.
Trwała równo sześć tysięcy lat, sześć miesięcy i sześć dni.
Złotoczerwone powietrze wypełnione kurzem,
parą z ust i zmaterializowanym rzężeniem konających
wznosi się nad doliną wdeptaną głębiej
pomiędzy pagórki jak trawa w piasek,
tą plastyczną mapą z odciskami stóp
ludzi, koni, wielbłądów i słoni.
Drży samo słońce wciskające się w formę zachodu
za ciasną dla ludzkości
upychanej w czeluściach bez wyjścia,
w chmurnej studni miłosierdzia, do której wpadają
zasysane dusze zabitych nie zmieści się cywilizacja,
ledwo obłoczek pozostanie.
Mijamy Megiddo autostradą, pędząc na złamanie karku
w bolidzie rodzinnym ucieczki,
rozmywamy się w ogromnej kuli ostatni raz
zachodzącego słońca.
Ojciec i matka
Ojciec mój jest patriarchą
bez siwej brody,
bez wyniosłej postawy.
Zgięty w bolesnych, mnisich przyklękach
niesie pochodnię rodziny,
drżącą ręką trzyma ją nad głową
jak papieros.
Jest żywą skamieliną
dumy i wiary.
Ojciec mój nawołuje wciąż
z Horebu:
— Zgromadźcie się, dzieci,
podejdźcie — coś wam pokażę.
I wskazuje źródło życia
tryskające w olszynowym lasku,
wskazuje ziemię obiecaną za rzędem tui,
nie jest odkrywczy w wizjach bitewnych
telewizyjno-gazetowych dzisiejszych dni,
lecz jakby pod dębami Mamre
siedząc w kwitnącym sadzie zasadzonym własną ręką,
trzyma w górze, wśród kwiatów i pszczół,
różaniec przeszłości —
zakrwawiony, wytarty, potargany —
a na piersiach pektorał dwudziestu wnuków.
Te kamienie szlachetne umocowane na nim
to dzieje rodu,
który rozbłyska jego przemowami i łzami
żywymi wciąż
i rozświetla się jego śmiechem
coraz rzadszym.
***
Matka moja, która zrodziła
wszystkich stu proroków,
przekracza dziś rzeki czasu.
Jest duchem ponad dachami
i dachem każdej kapliczki
postawionej w zaciszu serc
wnuków i prawnuków.
Moja matka, którą czcimy
w tych kapliczkach, jest obarczona
lękami wojny,
lękami krzywd i poniżeń socjalizmu.
Niesie je, idąc z kuchni do łazienki,
wracając z piwnicy ze słoikiem
sałatki z zielonych pomidorów.
Matka moja, która kiedyś
nosiła na swoich rękach
wszystkie dzieci i tornistry,
maluchy i dyplomy ich, i napomnienia
młodzieńców, dziewczęta
i ich ślubne buty,
wciąż kołysze kołyski z niemowlętami
ustawione we wszystkich pokojach,
dogląda piekarnika z karpiem,
wygląda gwiazdy i powrotu syna.
Matka, której syn
prowadzi pośpiesznie karawanę z Harranu,
by zdążyć na czas
do Betlejem.
Terra apsyda ad cynodont
Pytanie — czy szczęście ci dopisze?
Ty mój mastodoncie, płetwojaszczurze.
I czy szczęście dopisze coś
do zakończenia ludzi?
Pytasz mnie, co ci dam?
Mój ty trąbolubny,
płaszczoluźny szczelinowy schematycie —
ja?
Przebiegam przed kamerą er
w twoim jurajskim świecie z niczem,
a ty płaczesz jak gąbka.
— Skarby den nie są moje — mówisz.
— Plan nie jest mój — mówisz.
Pytanie — czyj w takim razie?
Labiryntodoncie zamierzchły,
rogaty mój wrogu amonita.
Allozaur cię już namierzył,
nie omieszkam być może zajrzeć,
gdy szczęście ci dopisze,
do twojej chaty w brzuchu,
ale gdy szylkret nie zdradzi
mych skłonności w słońcu,
postawię ci pasjans z podwodnych mchów.
Mój ty terraidalny punktowcze oceaniczny,
jest kraj na dnach
i wnętrze na ich krańcach,
sanie składają się z raf i płóz
Mariańskich Rowów,
twoje ortodontyczne sklepienie ust
wynika z płaszcza wód
i stwory, i byty, i wydobyte z otworów mity
suną po plażach jak pierwsze okrzyki.
Pytasz słupów bazaltowych w wodzie
i okrętów ludzkich nad nimi —
co mi da
uśmiechnięte poszukiwanie i zachwyt,
to zapatrzenie w tonie i dna?
Ja szukam duszy, a nie szkieletów,
nie artefaktów z wapieni i pereł,
raczej szmaragdów i skał półpłynnych.
Mam chęć na odkrycie skarbu er —
przyczyny,
a ty przebiegasz przed kamerą triasu
jak obcy trylobit —
zahukany, nieobmyty lawą zmian.
Próbujesz dogonić erę grą,
próbujesz zadać mi pytanie,
konsternujesz mnie, ssakolubnego,
gdy tak się wpatruję w orbitę mant
wokół platformy wiertniczej
ustawionej na zrębach krzemowego mózgu
zrośniętego z koralowcem,
terra apsyda ad cynodont.
Szalony diament nagle gaśnie
Świeci na ciebie szalony diament.
Splecione nogi,
kolana między udami,
biodro przy gorącym biodrze,
brzuch dotyka falującego brzucha.
Świeci na ciebie szalony diament.
Stykają się głowy,
wargi penetrują zaplecione ucho,
przesuwają się po spoconym czole,
wargi szczypią kłujące brwi,
muskają zamszową powiekę,
dotykają gładkich rzęs.
Świeci na ciebie szalony diament,
wargi obejmują nos,
pieszczą ciepłe policzki,
rozpaczliwie szukają ust,
przesuwają się po okrągłej brodzie,
wargi nie znajdują warg.
Świeci na ciebie szalony diament.
Ręce przesuwają się w dół
wzdłuż pleców z jedwabiu,
gładzą emanujące pożądaniem ramiona,
ręce dotykają szyi,
powoli obejmują piersi.
Świeci na ciebie szalony diament.
Palce uciskają i wnikają w ciało
pomiędzy tkanki,
pomiędzy kości,
palce się wydłużają,
rozpaczliwie szukają serca,
przebierają krwinki w arteriach
jak paciorki różańca,
palce nie znajdują serca.
Szalony diament nagle gaśnie.
Brak uczuć,
brak słów.
Już nie mnie
Idę, idę, ciężko jest iść niestrudzenie,
ale idę w kierunku słońca —
to to świetliste miejsce tam u góry,
po prawej stronie.
Ona macha do mnie ręką,
ona z obnażoną piersią stoi jak posąg
na podwyższeniu,
ona jest sama, a ja niosę
dziecko na ręku.
Dzieckiem jest nasza młodość
i marzona, tęskniona ona.
Idę drogą wymalowaną pędzlem
mistrza renesansu
na płótnie ostatniego pejzażu.
Letni to krajobraz, a serce gorące,
droga polna rozjeżdżona
przez powozy i bryki sześciokonne.
Podąża nią pięknie ubrany mężczyzna
na rączym wierzchowcu,
skrajem jej idą w dali
kobiety w długich sukniach
z białymi kapturami na głowach.
Ja w pełnym słońcu, zapłakany, bosonogi
idę, idę krokiem pielgrzymim,
trzymając mojego Ikara
kwilącego, gaworzącego, pytającego,
ufnego, zapatrzonego w moje skrzydła
i otwarte przestrzenie.
On — dziecię pierwszej miłości,
ona — biała, marmurowa, zreplikowana,
z uniesioną ręką,
na drugim, trzecim i czwartym planie
gestem zaprasza do tanecznego korowodu
wszystkich, ale już nie mnie.
Moja Tratwa Meduzy
Tam i z powrotem
jak Odys i Eneasz,
w przeciwne strony wraz
po myśl złotą, odwieczną,
z żelazem, garnkami, zbożem i solą,
na falach średniowiecznej, renesansowej, barokowej
doskonałości, wielkości i prosperity.
Wisłą i inszymi rzekami
przypadającymi do niej wiernie
spuszczano do Gdańska
dzieła rolników, górników, hutników.
Tam i z powrotem
płynęły tratwy wolności,
tratwy zbawienia od złego,
kozy, komięgi, dubasy, szkuty
z szyprami, z flisami, z orylami, z włóczkami,
polskie prace i dni.
I zjawiały się dymarki, fryzernie, kuźnice
w portach, przystaniach, spichrzach, targach,
otwierały się podziemne komnaty kopalń
jak wołyńskie łany złotej pszenicy
w Kazimierzach, Zakroczymiach, Czerwińskach,
Płockach, Toruniach i Gniewach,
Grudziądzach, Elblągach i Gdańskach.
Tam i z powrotem
płynęły haftowane tradycje i nieskazitelne racje,
płynęły wytarte talary i nowością lśniące idee,
bogactwo delt i mórz,
by popatrzeć na nie z wiślanego brzegu słońca,
by zaczerpnąć horyzontów, światów i oceanów,
przybiegły tu miasta, zgromadziły wioski.
Jak inwentarz wszelaki schodzący do grząskich brodów,
tak moja dusza żądna przemiany, spragniona wolności,
jeszcze żeglowna, jeszcze nieprzehandlowana,
odcisnęła ślady wśród oczeretów.
Tam i z powrotem
dla Krakowiaków i Górali,
Sieradzan i Mazowszan,
Kujawian i Pomorzan
moja dusza wypłynęła na odwieczny
lechicki szlak.
Jakżeż miałbym się nie podzielić
z wytwórcami dóbr wieczystych
i ich sługami wśród pobożnych kupców
słowem czerstwym jak pajda chleba.
Ja — niebieski flis —
coś więcej wiozę jeszcze
niż tylko
dorobek, urobek i zarobek,
więcej niż tylko
zbytek, zachowek i zastaw.
Ja wiozę nadzieję dla przyszłości tego dobrego bytu,
trwania w bezgrzesznym szlachectwie i pokoju.
Wracam z bogactwem złotowiecznym,
tradycją, co nie zwietrzeje,
oliwą na rany narodu
tą rzeką miodem i mlekiem płynącą
przez kraj pięknym czynem stojący.
Od aniołów wynajętym galarem
wiozę relikwie wieszczów i wodzów,
których dzieła zaklęte na zawsze
w falach Wisły,
bogactwo miarodajne.
Ten galar to kres tułaczki Eneasza,
moja Tratwa Meduzy.
Tej nocy nadir
Ta noc do innych,
ten dzień do innych,
ja w konaniu zórz
jak w liściach kapusty
zwinięty, zgnieciony,
w samo południe zaćmiony,
przebity myślą piorunem
zenitu podwójną belką spojony
z powałą siebie,
sobą będąc w podwalinie
niechcący swoich potrąceń o lśnienia.
Ten zegar stary niby czas
nasłuchuje mojego chrapania,
które się nie wzbudza.
Bezsenność
w nocy innej,
w dnia bezcennych den
szmaragdowych,
somnambulicznych.
Ta noc do innych
odeszła
beze mnie,
ten dzień do innych
potoczył się
z wnętrza mnie,
a tam wahadło,
wskazówki,
tam bim, bam, księżyc
i moja waga równikowa
jak niebo całe
czarno-białe.
Ono jest już inne dla mnie,
a ja
w zmartwychwstaniu,
płód z Aquariusa,
Orfeusz z Liry,
tej nocy nadir.
Pełzająca śmierć
Tuż nad zroszoną potem,
spracowaną, umęczoną ziemią
pokrytą pajęczyną tysięcy lat wyzysku i rewolucji,
porośniętą poplonem odwiecznych rabacji i wojen
snują się widma nie z hekatomb ludycznych waśni,
ale z aktów fanatycznego terroru,
ślepego i nieprzejednanego w imię Boga samego
jak smugi ofiarnego dymu odrzuconego przez niego,
pełzną nocne zjawy — dziady wiosenne,
strachy jak cienie morderców
z filmów Hitchcocka, książek Agaty Christie —
chociaż te były mniej przerażające.
Gdybyż ich było parę lub sto?
Gdybyż pojawiały się nagle?
Zapowiadane muzyką, emocją, napięciem —
i gdybyż nagle znikały, wyłącznie
szokując wstrząśnięte serca?
Ale one jak mieszanie zaczynu,
ugniatanie dłońmi ciasta z mąki i wody,
jak codzienne formowanie powszedniego chleba,
jak wykuwanie z marmuru posągu Afrodyty,
jak mozolne usypywanie kurhanu i spajanie piramidy —
powoli, powoli, powoli, stopniowo, wciąż i bezustannie
pokazują się na ekranach kalendarzy i dni
przechodzących w koszmarne sny
niekończące się pobudką i jawą.
To postępująca entropia milionów serc i dusz
kawałkowanych i unicestwianych
dla odwiecznych kananejskich bóstw,
to spektakle rozrywania dziecięcych ciał,
odcinania palców, ramion i nóg
dla zbawiennych, choć urojonych cnót
i krążące helikoptery niewinnych głów
nad lasem pięści wygrażających im
spadające plejady kul przebijających z suchym trzaskiem
czaszki opróżnione z myśli szlachetnych
w nieustających kinowych maratonach.
Terkot wojennych projektorów Belzebuba
nazywanego jedynym mistrzem planu
projektorów pracujących dla niemych filmów-horrorów,
subiektywnych arcydzieł niewoli obiektywnego zła
inspirowanych kultem bezpłodnych i wyuzdanych
władców much,
sceny ataków zwierząt kosmicznych w pałacach dominacji
zapowietrzonych sfinksów totalitaryzmu,
opłaconych doraźnie dla naiwnych przechodniów i gapiów.
Koncerty młotów, gwoździ i halabard zawodowych katów,
brodatych bohaterów potężnych tylko w znoju zabijania,
apoteoza apokalipsy miażdżenia siłą bezbronnych.
Powoli, powoli, powoli z centralnego Egiptu
jak fioletowa mgła płynie dziesięcioma nurtami plag
wprost nad centralną Europę
pełzająca śmierć, która nie jest tylko karą za wiarę
bez nadziei.
Symfonia
Maleją szanse
na spokojne wysłuchanie tej symfonii
bez oznak zdenerwowania.
Jedni z pasją poruszają smyczkami z łozy
i dmuchają w piszczałki z łyka,
palta pozostawili w szatni za kulisami.
Drudzy szarpią kartki z kalendarza powiek
i targają siwą brodę partytury.
Ty nie wiesz, jak wiele czasu
pozostało do finału,
i te jesienne szczury biegające
wokół dyrygenta nawiedzone nie wiedzą,
nie znają stanu depresji i załamania w orkiestronie.
Ty znasz apogeum emocji,
nawet na balkonach i w jaskółkach
cisza, co kwili w obojach,
światło, co wibruje w waltorniach,
w mózg przez oko wbija się fagot drewniany ostrzem ustnika,
szczur jak kawałek pizzy niesie batutę do dziury pod chórem,
a dyrygent aż przykucnął i płacze zraniony wewnętrznie.
Deszcze rozszalały się na zewnątrz,
sieką w gzymsy i w kariatydy primadonn
uwznioślone — uściślone —
po kraniec materii za okapem wzruszenia.
Wewnątrz łzy demolują już widzów, ich loże i fotele,
na kanapach zasypiają tchórzofretki roztargnione,
pęka szklany sufit,
gałęzie platanów wbijają się ze śpiewem, chóralnie,
w środek sali koncertowej.
Jakżeż żywe i żwawe żagwie samotności
uosobione w zacięciu żniwiarza nut,
snopy światła padają pod ciosami kontrabasistów,
grzmi kurtyna malowana antycznie w kubistyczne mazy,
jak bitewne pole ćwierćnut, alikwot i wielotonów
tremola ześlizgują się w kakofonię dysonansów.
Symfonia sera wykrzyczeń rozlicznych giermków kota,
apel do historii powozów konnych błędnych kompozytorów,
piłka różowa toczy się po schodach.
Tik nerwowy,
tik konesera zmienia się w eksplozję jesieni.
W mieście drapaczy i piszczałek,
pa, pa, pa, pi, pi, pi,
wchodzi do opery szkocka orkiestra gryzoni
za piłką nocna zmiana maszeruje z góry do proscenium
na finał erupcji symfonii.
Flażolet braw nieosiągalny,
euforia na wyjście palt i futer.
Nakłoń swe ucho i oko do snu o modlitwie
Nakłoń swe ucho i oko do snu o modlitwie,
nakłoń niebo i ziemię do konsumpcji twojego ciała —
czy potrafisz?
Twoje wielbłądy były obecne w karawanie Abrahama,
a słonie solne w wędrówce wulkanu za Lotem,
twoje sny były najpierw zwierzętami jucznymi,
dopiero później stały się bolidami wyścigowymi.
Napisz ręką uzbrojoną wyłącznie w pochodnię —
przyszedłem, zobaczyłem,
pod tym znakiem zwyciężymy smoka ośmiorękiego
ręką uzbrojoną w wyrocznię i ręką skonsumowanego ciała —
modlitwą.
I pojawi się węgiel z Polski na ścianie pałacu
Baltazara, Kserksesa, Nimroda.
Nakłoń nogi i ręce, by szły, szły, szły,
przesuwały paciorki, paciorki, ziarna kłokoczki — źrenice,
nakłoń ptaki, by odleciały nad beskidzkimi przełęczami
wzdłuż rzek na pastwiska niebieskie nad górnym Nilem.
Kiedy na wolność wyszedł twój pies Snofru,
sąsiad w turbanie upierał się, że to wielbłąd pościgowy.
— A dokąd to? — powiedział.
Zdjąłeś go z czereśni i zawiesiłeś na płocie jak garnek.
Bezzębni gitarzyści robili swoje przed koncertem w Mekce,
to była Mekka krakowska.
Strój imigranta — tors Planta,
pieśń Skrzeka — mycka Niemena,
fraza Zawinula w Rotundzie — rozbiegane oczy Kopacz-Dody na telebimach.
To wymagało samozaparcia takiego jak w patrzeniach bilbordowych,
głosowania w zawołaniach śródleśnych ostępowych,
gdy powiedziałeś — kolor jest ważny dla mas.
Nikt już nie zliczył kart do głosowania,
było ich tyle, ile potrzeba do tarota.
Głosowanie na koncercie zastąpiły solówki i uderzenia,
potem piorun z kolaski rozbił bolid turystyczny.
Nakłoniłeś ucho porannym szczytem,
ale oko zaginęło we mgle,
ręce i nogi poszły na zamek,
a kopiec sturlał się do przedpokoju.
Postanowiłeś wyrwać myśli,
wyrwać szybkie quady z szuwarów i oczeretów,
by te mogły zostać nazwane charapuciami rocka na zlocie.
Uczucia zabębniły, gdy wielbłądy zrezygnowały z jesieni
na rzecz oaz.
Gdy w końcu ucho i oko nakłoniłeś do snu,
ciało zniknęło w ustach aniołów.
Młode pędy
Ja nie wiem nic o słodkich
jak mandarynkowe ciastko
dziewczętach z Bullerbyn
i ich planach małżeńskich
ze mną w roli głównej,
to są tylko dzieci przecież.
Nie wiem nic o pięknych
jak skórka oliwki
chłopcach z Placu Broni
własne życie przedkładających
ponad panowanie Czerwonych Koszul,
to są tylko dzieci przecież.
Sam jestem tylko orangutanem opowieści
i przesiaduję od lat na czubku drzewa
w polskim lesie deszczowym.
Nie jest to zaiste drzewo pomarańczowe ani oliwkowe,
tylko takie, co uchodzi za symboliczny wawrzyn.
Pogryzam na wysokościach cytrusy zielone,
obgryzam pędy młode jawnopączkowe,
nazbyt młode — ktoś powie —
ale ja jestem takim naturszczykiem lasu mglistego.
Gdybym był przyrodniczym celebrytą dziecięcym,
musiałbym się wytłumaczyć z tego,
ale nie mam nawet własnego
porannego programu ani teleranka,
nie mam strony na Fejsie,
nie występuję w serialach dla młodzieży,
tak naprawdę nikt mnie nie polubił w naszej klasie,
chociaż jestem autorytetem moralnym dla oślich ław,
to i niewielu mnie widziało
kołyszącego się tam pod chmurami na baldachimie życia.
Będę więc nadal beznamiętnie obgryzał pędy i listki
na czubkach drzew w lesie deszczowym,
podziwiał z wysoka dzieciństwo beztroskie, acz bohaterskie,
wspominał i wypominał,
opowiadał i ostrzegał,
Tomkowi i Winnetou przedkładał przed oczy
niebezpieczne przygody pedofili propagandy
i smutne skutki nieletniego wyuzdania
Pana Samochodzika.
Winnica życia
Świeże powietrze
jest absolut-nie
jak woda krystaliczna
w lód zaklęta,
to jest środek na przedłużenie
na Ziemi życia.
Atlantyk, Grenlandia i ja, a, ach,
to jest jak mleko absolut-nie
czystej świętej krowy.
Pacyfik, Aleuty i ty, y, ychm,
to jest jak stado białuch
absolut-nie fantastyczne.
Przy brzegu nad łanem alg
łąki Grantchesteru,
gzy i motyle, zy, le, e, ech,
tyle ciszy ptasiej czystej.
Haust,
zapach,
to jest jej
El al, El Al Al-hambra,
świeżość cienia, wody i ogrodów,
wandalska, arabska, hiszpańska, a, ach,
niedaleko od Aleppo, Damaszku
zamkniętego w europejskiej konstelacji.
Czyste pole egipskiej, żydowskiej kontemplacji
i droga do Megiddo wśród zbóż,
bum, um, buch,
czyste wody El ja tu, u, uch
i el-Szejk szarm, arm, arm,
czysty absolut-nie świeżopuch
i miękkodotykowy
porunny, pogrecki jogurt
na Olimpie, ie, e, ech,
logiczny śnieg wśród chmur
zamiast absolut-nie
głupich eks-plozywnych bomb
niedopuszczalnych wszędzie
i upadnie absolut-nie
despota z Aszur,
Nabuchodonozor zglinny,
świata król,
i wyłącznie po zażyciu
świeżego powietrza w kapsułce,
bo to wino z winnicy życia
jest absolut-nie mocniejsze niż bomby,
tak jak północnych mnichów napój,
whisky z lodem.
Dokąd zmierzacie?
Niech żyją te skały opoki,
niech żyją błogosławieństw wzgórza
i lasy krzyży niezłomnych,
groty i kolumny objawień,
ikony, symbole Europy
od Fatimy zielonej po szare i zamglone La Salette,
od szarego Montserrat po zielone i płaskie Siauliai.
Proszę państwa —
spójrzmy za okno,
poruszamy się wyłącznie po Drodze Jakubowej
od Estonii, Kijowa i Smoleńska
po Lizbonę, Oviedo i Compostelę.
Oto symbole Europy rzymskiej i świętej — zapomnianej,
połączone znów drogą królewską.
Jadąc, mijamy stolice państw narodowych i językowych regionów,
co już wniebowstąpiły, chociaż
jeszcze do końca nie zmartwychwstały
mijamy milowe kamienie odwiecznych szlaków
zagubionych, zarosłych trawą i lasem,
mijamy pomniki, kurhany, kopce i groby
świętych, półświętych i nieświętych, co czekali na wyzwolenie
w mrocznych okowach Peruna-Thora
wykutych w przepastnych kazamatach Asgardu,
i pielgrzymów z najdalszych krain i czasów.
Proszę spojrzeć na lewo —
oto legiony Hadriana z Alba Iulii
i Marka Aureliusza z Vindobony
do Romy maszerują chwacko,
a Konstantyna przynoszą symbole wiecznego zwycięstwa,
a teraz popatrzmy na prawo —
do Romy z Suomi i Auksztoty
podążają Karelowie, Kurowie, Litwini, Rusini.
Przed szybą przednią widzimy grupy
pielgrzymujących do Composteli Franków i Galów,
tak jak książęta niemieccy, angielscy, hiszpańscy i szwedzcy,
a z tyłu jeszcze dojrzeć można mijanych Polaków
z orężem wiedzy z ziemi włoskiej maszerujących
dla ratowania Ojczyzny.
Królewskimi drogami ciągną długie kolumny
dźwigające dumnie rozpoznawcze godła SPQR i INRI.
Europa wciąż w ruchu od trzech tysiącleci,
Europa to niekończąca się wędrówka do prawdy
objawianej prostaczkom i cesarzom,
ludom niezłomnym i prawym.
Niech żyje ten znój, ten trud, ta krew,
ta uparta wiara,
a wy, ekwici, pretorianie, rycerze, książęta,
pątnicy dwudziestego pierwszego wieku —
dokąd zmierzacie?
Sagrada Família i Nationale Nederlanden
Jest czas na błękit
i wtedy mamy okres błękitny,
jest też czas na czerwień
i wtedy pamięć nie wystarcza.
Nie jest tak, że coś krwawi
Zachodem, a inne coś umiera
lub gaśnie —
wtedy nie mamy okresu czerwonego,
jest czas na niszczenie,
na oślep cięcie mieczem,
jest czas na zabliźnienie
i chusty z oczu zdejmowanie
zawiązanej przez epokę i erę,
wtedy mamy okres idealistyczny.
Jest czas na wstawanie
rano do pracy w bieli śniegu
i poranka jak martwy sen,
wtedy mamy stulecie
Sagrada Família
i Nationale Nederlanden.
Przyszłość grobów Polski
Zmurszałe pnie, zwalone mury,
mech na twarzach ochrony
w końcu przebitej osinowymi kołkami,
emu biegnie przez dziedziniec
lechickiego zamku.
To nie dziedziniec, to nie zamek —
więc co?
Świecące próchno wskazuje na
opuszczoną wyrzutnię rakiet,
silosy betonowe, ceglane schrony,
wszystko porastają trawa i krzaki dzikiej róży,
błędne ognie na blankach zamku.
Nie, to nie blanki —
więc co?
To bagna pod lasem w gwieździstą noc
z księżycem pędzącym po powierzchni wody
jak rakieta.
Nie, to nie księżyc,
to nie rakieta —
więc co?
To emu,
ten ptak to rozedrgana
przyszłość grobów Polski,
najszybszy, największy na świecie
nielot,
jak bezdrożna machina leśno-bagienna
z antypodów służalczości
kompilacji słowiańskiej.
Improwizowana,
niestrudzona,
skuteczna nad ranem.
Grota
Jest takie miejsce w głębinie serca,
gdzie nikt z nikogo nie żartuje,
gdzie wyłączane są dźwięki ulubionych melodii
i ścinane riffy gitarowe
jednym ruchem ręki na gałce odtwarzacza samochodowego,
gdzie nie strzela się do wzlatujących z krzykiem
jastrzębi, nietoperzy i paralotniarzy.
Jest taka nisza w sercu, ledwo dostrzegalna
w poświacie cudu na tafli ciemnej wody
w promieniach zachodzącego słońca,
blisko jego krańca,
tylnej ściany ciemnego bytu.
To praktycznie jest grota nad stawem
cała porośnięta bluszczem i dzikim winem,
grota wyżłobiona mieczem ułudy
w skale wypiętrzonej w poobiednim ogrodzie,
który w sercu się rozrasta i kwitnie jak sielanka,
dojrzewając od dzieciństwa owocami szaleństwa.
Tu, u wejścia, cichną głosy ptaków,
przemówień polityków i naukowych rozpraw profesorów,
milkną karabiny maszynowe,
glissanda i sprzężenia elektrycznych gitar,
huk startujących bombowców i rakiet
staje się zupełnie niesłyszalny.
Jeżeli powstaje jakaś jasność,
to zapewne nie z eksplozji nuklearnej
tak subtelnej jak neutronowa detonacja,
tylko ta lekka poświata przypomina
promienie słońca wschodzącego nad atolem Mururoa,
maleńką wyspą Hereheretue o świcie umierającą.
W miejscu tym tajemniczym,
w tej grocie zapomnianej, czasem nieuświadamianej,
kryje się tajemnica samego siebie —
tak nieodgadnione są schody prowadzące do groty,
że nawet aniołowie stąpają tam w zupełnej ciszy.
Zaglądający tu ludzie, wiatr i zwierzęta cichną na zawsze,
tu osobnicza wolność objawia się światu,
właśnie tu,
i wstydliwa miłość bez słów.
Tyka gwiezdna bomba gotowa do termojądrowej syntezy.
Wybawienia? Zagłady?
Agonie dyktatorów
Ślad jest, zapiski są,
krewki dyktator dzisiaj
odrzuca wersję wydarzeń —
i cóż?
Jednak walec przemijania przejechał po stopach świadków.
Jest jesień przecież,
takie jej prawo — puryfikować życie.
Stopy zmiażdżone pokrył mech, a potem śnieg.
Wiosną odtają i odrosną,
i owszem, ale powoli,
jest nagranie, jest nawet świadek incognito.
Krewki dyktator jak mechaniczna synogarlica
wzlatuje nad nim i krąży, wydając dźwięk
ni to dzięcioli, ni to smoczy,
nieudolnie naśladując drona pokoju —
i cóż?
Tymczasem liście spadają ogonkami na dół
jak zegary Dalego z żyrafy na mrowisko,
liście pokrywają tych, co nie przeżyli,
więdną w oczach babcie ze skweru malarzy,