Chwytaj piołun
Otwórz ramiona i chwytaj
piołun spadający na ziemię
z nieokrzesanych chmur
ordynarnie rozmazgajonych
w niedzielne popołudnie.
Chwytaj łodygi i liście,
związuj je w snopki,
wysusz, zmiel na proch.
Załaduj go do armaty sylwestrowej
i rozstrzelaj wszelkie przesłodzenia
minionych chwil
rozpamiętywania, roztkliwiania i rozczulania
jednym salutem,
fajerwerkiem efektownego uśmiechu — 2019!
Znaczna septymalna okołonaczyniowa dokładność delikatności
Ze znaczną septymalną
okołonaczyniową dokładnością delikatności
opiłem się łzami w dzień powstania
zamierzchłych powinności serca,
które nie dotrzymało obietnicy słońc
zmieniających się błyskawicznie w księżyce
jak za dotknięciem różdżki
mniej czarodziejskiej a totalnie opozycyjnie
boskiej
w stosunku do zakamuflowanych sygnalnie
wielkotygodniowych tchnień
płuc tak blisko serca
leżących, płuc martwych przez lat czterdzieści i cztery,
ale zmartwychwstałych dla sygnału powstania symetrii duszy
i wyszeptania słów niezbędnych miłości
w krzyżowych ogniach diagonalnie utrwalonej
na płaskowyżu pochylonym nieśmiertelności
sygnowanych ustami półotwartymi
pocałunkiem, zachwytem, wyznania bólem
na wieczność.
Belzebub ty Pio
Belfegor ty Mona —
analiza piktogramu Braque`a,
Belladonna ty Caravaggio —
analiza muzogramu Lee Hookera,
Belzebub ty Pio —
analiza monogramu Izajasza,
Baltazar ty Gąbka —
analiza eprogramu Tramiela.
W wynajętym pokoju tajemniczej kamienicy
w Krakowie przy Rakowickiej,
gdzie gołębie wokół zrobiły swoje,
a okna i podwórza są Rauschenberga i DeCaravy,
popijasz spokojnie wino białe
zakupione w pobliskiej Żabce.
Gdy kończysz, dopalasz krokieta na patelni,
zrywasz zamarznięte firany,
podkręcasz piecyk na max,
sprzęgasz wszystko z wszystkim,
zmieniasz się znów w Belfegora czasów
i z Moną wychodzisz szczelinami na Lubicz,
kierując się w stronę Rynku.
Pod nosem śpiewasz: „A Hard Rain`s a-Gonna Fall”,
mijając „Biały domek” komunistycznych tortur.
Na placu dworcowym pęknięty atomowy łuk
przebija ci serce złowieszcze.
Dziecinniejesz na szczęście,
twarz odwracasz po wielokroć,
obserwując w żłóbku uratowanego siebie.
Rogi we wnykach
Mój las zszyty śniegu ściegiem
drobnym, ale wyraziście haftowanym
jakby na tamburynie łaski natury,
spięty pośrodku zamkiem błyskawicznym zimy
rozsuwam.
Powoli, powoli z szelestem
wyskakują z niego łanie, łanie
z młodymi,
a na końcu rogacz przepiękny
dumny, majestatyczny, idylliczny,
symbolizujący moje nowe życie.
Na rogach władczych ma splątaną stalową linkę,
to pozostałości wnyków zerwanych w szale
wyniesionych z muzeum pamięci mojej.
Rogi ogromne połamane, pokiereszowane,
brak tchu, tchu,
błysk w załzawionym oku,
a potem, a potem
przeciągły, rozpaczliwy ryk
z cyfrowego playbacku.
Ani jabłko, ani wąż
Kiedy bezsenne przymioty boskich
zwierząt egipskich
opanują twoje wnętrze jak hieroglify
grobowca ściany,
powstań nagle
i zakrzyknij — nic nie trwa wiecznie:
ani mumie, ani kapłani, ani wylewy,
ani szakal, ani mrok, ani dzień,
ani kot, ani ibis, ani czas,
ani kamień, ani Nil, ani len,
ani sokół, ani papirus, ani wiersz,
ani byk, ani jabłko, ani wąż.
Podnieś rękę nad głowę
i powiedz — skończyłem
ze słowem w sobie
jak nadchodzący nieśmiertelny sen.
Wszystko, co przelatuje przeze mnie
Ja kocham orle ptaki,
pterodaktyle i samoloty
hipersoniczne (lecz elektryczne),
to, co jest niesamowite,
bezspalinowe obiekty lotne,
wszystko, co przelatuje przez mnie
jak mgnieniooka strzała
i trafia w czyste sedno
lądowania na cztery, a najczęściej
mniej, zmysłowych łap
i mówi, złap
mnie,
jeśli potrafisz — jestem
całe zbudowane z elektronów
— dodajmy z elektronów ruchu w duchu (tzw. ran) —
a po wylądowaniu wygląda dla mnie
na obiekt
godny pokochania,
jeżeli jestem
jeszcze w drgającym powietrzu.
Zamki, zapadki
Wnikam w stłumioną cząstkę
jakichś drzwi w sobie,
w jakieś klamki, zamki, zapadki.
Wnikam głęboko,
a ty je nagle otwierasz
i czuję się rozdarty
twoją obecnością w czasie
nie swoim.
Tąpnięcia
Chciałbyś powiedzieć jak wielu
przed tobą: — To nic.
Wtedy mógłbyś nawet beznadziejnie,
nierealne tąpnięcie nagiej
świadomości skonfundować
i opatrzyć bandażem po zranieniu
emocjonalnym.
Niebanalne „To nic”.
Niech to zmieszanie
nie nadużywa twojej gościnności,
niech będzie na sklepieniu dumy
ponętną kometą gawiedzi,
ale nic nie warte zapewnienia
krasnali z zakamarków poniżenia
rozlecą się po kątach,
żeby strzelić focha: — To nic.
Trzeba przekłuć balon nicości własnej
i depresji z krasnalami w roli głównej
na kubkach na mleko i szczoteczkę do zębów.
Trach: — To nic,
to tylko pycha
lecz tak wielu…
nie, nie tak wielu.
Fides quaerens intellectum
Kręta droga w środku rozgwiazdy nocy,
noczy yczo oczy uhh.
Kręte śmierci prakosmosu to po prostu jedno życie —
ono najczęściej toczy się pod osłoną ciemności.
W niej tak rzadko jesteśmy szczęśliwi
wi i wi utihmę.
W centrum czerni powolnej śmierci tu,
gwałtownego życia tam, tato, tato,
nocny ync ihm tatoo.
Kręte ścieżki życia widzialnego bez światła
jak wielobarwne szaliko-węże materii bez koloru
wijące się u stóp, nad i w głowie.
Najczęściej siedzisz na biurka blacie,
majtając pomalowanymi gołymi nogami,
tak jakbyś czynił to na krawędzi krateru
na jakiejś zagubionej planecie
zagubionej gwiazdy w nieuchronnie znikającej galaktyce,
mający przed sobą katastrofę w gwiazdozbiorze
mgławicowych myśli stwórczych, predestynowanych.
Co je wyróżnia — to ich próżnia.
Pęka bańka zmysłów,
gaśnie obraz planety.
Siedzisz rzeczywiście na krawędzi biurka
i kaszlesz.
Czy jasny dzień kosmosu nigdy nie nadejdzie?
Tato, tato ukh toat tao teo.
Jakiś Polak Numer 5
Podsumowanie zdrad rodaków
to praca nad obrazem
hiperabstrakcyjnej hiperemocjonalności,
chlapanie pędzlem po płótnie w zapamiętaniu,
z wściekłością, żalem, miłości spazmem.
Ziuch ziuch pac pac,
ja, ty, on, oni, POPIS, PISPO, OPPIS.
Palikot, PIES Nowoczesny,
Zielony Burak, Arkebuz, Patron SZLAM,
hlap, hlap, kleks, plum, plask,
hipernonszalancja, hipergłupota ekspresyjna,
plucie krwią na płótno Mazowsza i Pomorza,
obsmarkiwanie kanwy Wielkopolski i Lubusza,
wymiotowanie na papier Śląska i Małopolski.
Kto jeszcze, jaki książę nadąsany
bez dzielnicy władzy
rzuci się Polsce do gardła z watahą obcojęzycznych?
Jaki ogłupiony andrus z KOD-u
i libertyńskiej stajni francusko-belgijskiej,
niemieckiej twierdzy hitleryzmu pruskiego,
ruskiego bunkra narodowego orthodoxsocjalizmu
czy zatoki upadłego luteranizmu wazowskiego,
rozświetlając motywy i ożywiając kolory,
dokończy paraboliczny bohomaz: „Jakiś Polak Numer 5”
za jakieś marne miliony?
Opera
Nawet zbyt pośpiesznie nadany list ostanie się
we framudze drzwi
rozkołatanych jak niejedno serce opuszczone.
Zgotuj ciszę ptakom.
Uwertura,
w miedzi podróż,
libretto.
Za późno na libretto,
nawet zbyt pośpieszne motto
może być w ciszy oazą dla ptaków.
Chronologicznie rzecz ujmując
— najpierw przeleci coś jak cień,
ktoś powie — szatan…
A potem zatrzyma się w powietrzu ktoś,
ktoś powie — ktoś, ktoś ważny…
Nawet pośpieszne gołębie pocztowe
nie zdążą przed zmierzchem.
I oto umierasz sam
z listem w ręce,
ten, co do nieba nie zdążył dojść, bo i jak?
Ewolucja cofnięta raptem została,
to człowiek znów jest ptakiem czy pterodaktylem?
Ale to nie finał, nie koniec opery.
Koniec jest w słowie MIŁOŚĆ,
co pędzi za cieniem jak promień
i dopada go w uchylonych drzwiach.
Potencjał skromności
Potencjał skromności jest nieprawdopodobny.
Tak, twoje marzenia powinny być skromne,
okiełznane w ramach, granicach i kształtach
nie nieskończoności, tylko Wszechświata niewidzialnego.
To wystarczy.
Przedzierzgnij się nocą w szerszenia, robotnicę, dzierzbę
i na świecy ziggurat znoś swój wosk jak pierzgę,
by w końcu zażec móc
coś, co ludzie nazywają światłem,
aniołowie duszą, a Bóg sam drogą ku…
Pokora ostatniego ogrodu,
a ogród w ciszy
(nieznany fakt),
potencjał mózgu
nie zmusi świata do eksplozji,
ale świat i tak eksploduje fajerwerkiem,
gdy zaśniesz,
milcząc jak Bóg,
nagle zwaśniony z ciałem, świecą, zigguratem,
dnia hardego rozgardiaszem.
Laureat
Numer jeden na świecie…
Mam zacząć wyliczać?
Chcesz się znaleźć w gronie laureatów?
Muzyka, literatura, nauka, polityka —
mam podawać nazwiska i profesje?
Numer jeden w świecie…
Mam zacząć wyliczać?
Chcesz się znaleźć w gronie noblistów?
Chcesz otrzymać Oskara od świata
za całokształt… smutku?
Za postawę, dzieło, rolę czy życie?
tak, oczywiście —
w kategorii: NN
Niczemu Niewinni/Niewinne.
Jasny i gotowy
Nawet, gdy słońce kruszeje
jak zając na balkonie,
to ty, jak gdyby od niechcenia, tężejesz
w przepowiedniach spojrzeń,
co każdy kontrapunkt przestrzeni
postrzegają w długowieczności
planet niebanalnych, zdumiewająco szlachetnych,
w wytryskach
niegodziwości pozostałych sublokatorów
kosmicznego szaleństwa
zwanego życiem powszednim
dla kanarków i dzierzb za dnia
o dziobach ibisa w słonecznych splotach
ubóstwianego żertwa.
Wtedy słońce nadaje się na pasztet —
wystarczy zdjąć je z haka,
a zawiesić tam kapelusz
pełen myśli zatęchłych, rozmiękłych,
by przewietrzyć myślenie.
By przewietrzyć myślenie,
by przetrzymać myślenie tchórzliwe,
by przewietrzyć układ powierniczy kul i ofiar.
Tam będzie wolność,
gdzie pasztet zajęczy czerwony,
a ty w pokorze jasny i gotowy.
Eulogio wierna
Ja jestem piedestałem,
okruch na nim postawię —
okruch twojego serca
w pięknym adoracyjnym relikwiarzu
(refektarz już lśni),
na tabernakulum mojego zachwytu
(w prezbiterium półcieni),
prospekcji naszej kwietni i płonięć —
eulogio wierna.
Sekcja ósma
Sekcja ósma, szósta, czwarta,
sekstans — jedźmy nikt nie woła.
Woły czas wyprowadzić,
burza na morzu, a statek pirania.
Wół by się zdał tu:
nie na drodze, nie na ornym polu.
Sekcja karambol, sekcja
Boks, ósmy boks, szósty boks, czwarty,
okrutny koń skrzydlaty, drr pin dżar żar.
Jest już flauta, cisza, spokój,
amok fal przeminął, piana zaschła
na wantach i rejach.
Woły grają na flecie.
A żyrafy? a nosorożce? a pelikany?
Jak syreny śpiewają?
Jesiotr, węgorz, troć to trr trawers, bo to
już góry.
Wół pnie się po skałach
słynną drogą Długosza,
wbija zęby w szczeliny.
A półka, a bułka, a buty, a but, butt errr.
Pójdź ity, dzin ze hen, wola, modlitwa,
modlitwa woli ity.
Pójdź, pójdź, kiki ki ki, siwa twa mewa na
skraju przepaści, grań, uskok, żłób, żleb.
Skrup, skrup, w przepaść mewa spada,
rozbija się o skały,
a wół odfruwa kle kle.
Sekcja ósma, sekcja szósta, sekcja czwarta,
mewy burzy ka.
Okrutne zdziwienie
Skorzystałem na tej poobiedniej drzemce
wtedy, gdy ona jak pająk
wisiała na żyrandolu
i wachlowała mnie z góry,
żebym nie odczuwał
upału,
kiedy to somnambulizm opanował mnie raz jeszcze
i wniknął w moje poglądy,
na raz zacytowany szlagier świata zmysłów.
Ona nie wiedziała, że to ja właśnie jestem
pająkiem pająków przemian paramaterialnych.
Myślała, że nie ja, a ona,
dlatego tak okrutnie zdziwiła się,
gdy przeciąłem nić jej szansy jawy
i złapałem ją w swoją sieć snu.
Miała mi za złe,
gdy zbliżałem się czule po jej strach
z błyskiem w oku odwróconym.
Potem wyzbyła się go
i została moją branką omdlałą
do zakończenia dnia tak dziwnego
jak jej szczery uśmiech.
Teraz nie ockniemy się już nigdy
w splotach wiecznych okrutnie nierealni?
Oby!
Łap dech
Koń ponosi strażnika gwiazd —
stłumiony popęd unieruchomionego
alternatywnie jegomościa, co spadł
z jakiejś ksylofonicznej nuty,
by znów pożreć batutę jak książeczkę prawd.
Słodko-gorzki świat,
Ksylofony, trąby, trąbity.
Zagłady nie będzie,
dzisiaj zadzwoni dzwon archanioła
zwołujący na pożywny, ratujący posiłek:
kolację na trawie przed Białym Domem
policyjnym, wszechschronem tutaj,
na dworze króla bieli.
Koń ponosi powóz strażnika gwiazd,
łap dech i w czas stań.
Kata dekapitacja
Dekapitacja w dellarte
— sok kolorowy kapie na ciało w scenicznej agonii —
uciec z wydmuszki, którą uchwycił sokół,
myśląc, że to jajo świata.
To było jajo Dalego,
w nim skamlenie świata, tak tylko
skamlenie, chemia nie,
wystarczyła, aby rozbujać dzwon
namiętności narodowej. Chemia wystarczyła, by
wejść na dzwonnicę. Tak, tylko
kto pociągnął za sznury na tej starej wieży?
Kto przestraszył sokoła?
Gniazdo świata w dellarte rozdarte,
dekapitacja chęci —
wtedy nozdrza wydymają się,
gdy chęci brak.
Modlitwa zamiast huku dzwonu,
modlitwa zamiast huku zmysłów i ciał,
modlitwa zamiast huku armat,
modlitwa, sokół z dellarte.
Błazeńska dekapitacja masek myśli
to dobra myśl.
Kata dekapitacja własna.
Szklane pelikany
Metalowe szpilki sosny miotają się w górze,
gałęziami jej targa wicher,
dziwny szalony wiatr wspomnień dnia
wymachuje biczami nade mną.
Nagle szklane pelikany
kołujące nad moją głową
tworzą świetlną aureolę,
zderzają się ze sobą gwałtownie,
stymulując szklany dźwięk destrukcji zła,
powtarzające się jak u Reicha takty i frazy.
Wciąż szpilki, pelikany, wciąż szpilki,
by w końcu uderzyć o metalową rurę po środku,
wywołując apokaliptyczny grzmot.
To ja sam jestem dźwiękiem
dzwonów rurowych w finale,
tej symfonii wiatru zbuntowanych myśli,
burzy niemilknącej we mnie.
Uderzają dzwony rurowe,
uderza wielokrotnie gong.
Pelikany szklane rozpadają się.
Patrzę w dal —
na pobliskim rondzie karkołomnie prowadzona,
przewracając się, koziołkuje wielka ciężarówka Biedronki,
rozgniata drogowskazy i bratki.
Moja burza uchodzi z miasta razem z duszą kierowcy
przy akompaniamencie dzwonów rurowych,
do których dołącza się solówka Hendrixa
jak piorun uderzający w środku nocy.
Potem zalega cisza,
w końcu w kołysce zasypiam.
Kropla miasta
Kropla miasta, miasta strach
czerwonoczarny, kropla mm miasto w
kroplach, kropkach.
Zełgany nawet nie musnął dnia,
zełgany gany gany weź sobie, ech,
do serca domy, bloki, wieżowce,
drapacze chmur. Prawda, hę,
prawda, kropla miasta, kropla,
światła, refleksy dusz, deszcz, wiatr.
Zełgany kapelusz, neon, on wiatr,
liść, smutek, samotny liść,
kropla, miasto, miasta miast,
z krop woda, świat, świat gazet,
mąż, żona, taksówka, księżyc, neon, kolekcja.
Znajdź siebie w kolekcji znaczków —
miasto jest pocztą, ślij się, ślij się,
nie śliń, śiń.
Ślij — kropka — ciebie — krop — krop — tele — gram.
Krop, kap, kap, łza, fontanna, gra
gwiazd, fontanna grzechów.
Miasto miast będzie znów spać
w pustyni kosmosu twojego, nie ja.
Znajdź źd się sam as.
Trzeba umierać, stojąc
Połączenie aż tak niezwykłe w sobie?
Źródłem tych wszystkich natchnień
jest Duch, to oczywiste.
Wespazjan miał na takie pytania odpowiedź gotową:
— Trzeba umierać, stojąc.
Są skrótowe opisy dokonań
w przestrzeniach materii,
która wygląda jak Duch na pierwszy rzut oka,
są idee wykołysane w wierzbowych witek,
kolebkach natchnień,
przewrotne jak życia, pokręcone, skłonne.
Połączyć to, co powyżej, z tym, co poniżej
i wykorzystać Izajasza na zmianę z Webernem
przy lepieniu glinianych latawców, lampionów.
A to się kłóci z przesłaniem
dzikich dzieci — proca, tylko proca abstrakcji.
Perswaduj dobro zaskoczeniem radosnym
— wierzącym, co posiedli skalę akupunkturalną,
dodekafoniczną w głowie najeżonej gwiazdami,
swojej, dołączonej, na własność danej
jak gdyby nigdy nic.
Odkapryszone istoty
Jak rozedrgany, nasunięty na zegar księżyc
zdecydowałem się zmierzchać,
by w swój nie do odczarowania dzień
ukorzyć jego odwzorowanie w mitach nut.
Taka zmienność, by potem paść na twarz
przed słońcem skupionym,
na moich ułomnościach brwi rzęs i grzywki
jazzowej (notabene ukośnej)
i septymowej w wolności wiatru,
potem znosić cudze mgławice,
wyprężone na piedestałach ciszy
nie do odratowania w kontraktowanej
bezczelności białych nocy,
co wędrują za mną po świecie
nawet podczas przekraczania równika,
nierówności dusznych,
by posiąść to, co najcenniejsze
we mgle stwarzanych przeze mnie istot —
mnie podobnych jednakowoż,
ale odkapryszonych nieco w bezcennych myślach,
bezksiężycowo jak dzisiaj nie do odnowienia.
Kredyt Picabii dla Xenakisa
Kredyt Picabii dla Xenakisa
to jadło chłopskie dla Ludwika XIV.
Jadło to ja, Kowno, Troki, Kłajpeda,
Saloniki, 7 Kościołów i dzban whisky,
kreteński labirynt, Knossos,
kredyt Miro dla Varese,
Reicha dla Kandinsky`ego,
La Monte Younga dla de Kooninga,
deszcz monet pędzlem uszkodzonych.
A ja mówiłem kiedyś, że padł silnik Moskwy kretyński.
Szary Wilk zjadł kebab z psa i konia,
potem wyskoczył na mur świata,
odleciał na lotni Ikara w tatuażach,
wylądował przed Bankiem na Cyprze.
Tu, wśród wielu Mongołów Syberii,
rozmienił Scytów tetradrachmy na drobne.
Jest taki kraj, gdzie malina dojrzewa jak kokos —
dojrzewa, dojrzewa, zasypia, oczy się kleją.
Mgła litewska zmienia się w cholerę
w Konstantynopolu, a ten w Stambuł I, II i III.
Kredytu nie udziela się konkretnym biznesmenom —
tako rzecze siedzący nad stawem
bankier wygnany ze świętymi sztuki z City,
ale to tylko słowa, słowa, słowa.
Nic nie kupisz za nie od Scyty
(nie to, co kropki, plamy i kreski zmieniające się w nuty).
Drohobycz
Banderowcy za kontuarami w cynamonowych sklepach?
Czy są większe zagadki świata kainowego?
Kalafonia z Malabaru i wódka (na pohybel Lachom)
— obok siebie?
Na rynku wypalonym morderstwami idei słońc
zamiast wszystkiego, co kryją
wnętrza sklepów cynamonowych,
jeden transparent na ratuszowej wieży
osmalonej dymem z płonących kościołów i gett
— chwała bohaterom UPA!
Z uliczek schodzących się do rynku jak Chasydzi na modły
słychać wciąż tylko świąteczne „tra ta ta ta bum bum”,
ludzie wychodzą z cerkwi nędzą zmęczeni,
malutki konik ciągnie wielki wóz na gumowych kołach
z wiązką słomy na drewnianej platformie.
Konik krwawi wciąż, a słoma płonie jak polska strzecha.
Sklepy cynamonowe fruwają nad miastem
nie jak iskry, ale jak bociany.
Czy to bociany na pewno?
Czy to nie kochankowie z obrazów Chagalla?
A może to anioły, które zgubiły ludzi…
Tylko w mojej głowie
Na litość, co to?
Jastrzębie polują w mojej głowie?
Czy to jakieś zamieszki uliczne w mózgu?
Coś się rozpada, jakieś przepowiednie
się sprawdzają fatalistyczne.
Tak, tak, i to w mojej głowie tylko
na ulicy rząd z narodowcami maszeruje Poniatowskim!
Niesamowite czasy ostateczne
widzę przez ciasną szparę —
to marzenie Dmowskiego i Piłsudskiego.
Paderewski gra na syrenach,
Prymas Kakowski błogosławi fajerwerkami
w opłotkach Marszałkowskiej,
faszyści gonią bolszewików do Brukseli
Kruczą i Alejami
czy jakoś tak
na odwrót.
Za tym oknem oka coś się kończy,
jakiś strach,
kończy się pogoń za wolnością,
kończy się denuncjacja brata
i donoszenie do Moskwy,
bo Moskwy już nie ma —
w Donbasie pagibła.
Jeszcze w mojej głowie mieszka tylko,
strach tylko pozostał gasnący.
Nad drzemiącymi pomrukującymi fokami
kołują jastrzębie z Etopiryny,
ułuda bladej niewoli bolesnej
umiera ostatnia w mojej głowie.
Mnóstwo
Szumów, pisków, poruczeń, płomieni,
najazdów na gniazdo,
szurnięć, skomleń, abdykacji,
splunięć, kiksów, podwieszań,
kleksów, mrugnięć, koronacji,
podpatrywań gniazda,
osunięć, gestów, zamarć,
zaniechań, lotów z gniazda,
odkryć, achów, bluzgów,
odepchnięć, targnięć,
ześlizgów z gniazda,
obtarć, nawrotów, odskoków,
gdaknięć, memłań w ciszy nocy i z rana,
lotni, rezygnacji, abnegacji,
podskoków w koturnach obiektywu,
narodu
świętującego niepodległość
bez ograniczeń —
mnóstwo.
W dolinie rozbitych witraży
Gniewni pozostają w cieplarniach,
a zagubieni wprost naśmiewają się z nich
i ich niedoinwestowania w cel.
W zakamarkach ciszy panieńskich cnót,
w takich zamierzchłych miastach,
co z uliczek nadwątlonych poniewierkami koni
wyruszają w deszczu przed kościoły,
by rozstrzelanymi zostać przez gołębie
niewarte słów i straszenia strachem nielotnym,
na gołębie spieczone warte śpiewu z rana.
Jak fiakier w zakrzykach czarny i zełgany artysta,
będący w nauczycielskim zrywie,
taneczne bary, pouczając, namawiają,
wychowując zapijaczonych braci,
włóczykijów, mostowych spaczy —
taki obraz malują poniewierki w dolinie rozbitych witraży
schrystianizowanej dzielnicy horroru,
mitów paryskich, legend krakowskich —
ich, ich, ich.
I zaniesie się do kolegium gołębnika
giełdy, co porzuciła partię lumpenproletariatu,
by wyzbyć się na zawsze
biednienia zbuntowanych żebraków pod kościołami
dla bogaczy lotnych strachem, mimem,
zagubionym chochołem.
Ingrediencje
Ingrediencje w Watykanie,
a tort w Polsce sanktuaryjnej —
jest święty czas przemian pór,
są okazje dla miast oddanych,
są Dzierżykraje na krańcach świata
i ludożercy w orbicie Watykanu.
Trzeba iść z żywymi, którzy pozostali,
i zasieki historii burzyć,
podzielić się tortem z pobratymcami
Kainami, co zbudowali wieże bałamutne.
Oblężenie języków, tak, tak.
Ingrediencje są ważne —
zaczerpnij je w kurii.
Trzeba z żywymi naprzód iść,
tymi, którzy pozostali.
Jesteś ocelotem porohów,
jesteś okapi zakopiańskim
w Witkiewiczówkach,
a regionalizmy są siekierami, piłami, cepami
i sierpami.
Ingrediencje księża przyniosą
w stułach na kresy zakazów
i monolitami znaczone inne wiary.
Zmysły w uszach całe
Muzak w uszach, lewak w poglądach,
kalosz w koszu, papieros w klombie,
Gavroche w salonie, pijak w galerii,
mój prawy mundur w opłakanym stanie,
stan w kraju kwitnącej wiśni,
skrzypek w szaleńczej solówce,
dyrygent w kościele Bacha, szepty w organach,
siepacz w parlamencie, wiesiołek w herbacie,
mamut w luksferowych refleksach,
tęcza w Nowym Świecie, Zbawiciel w niej —
na karb lewaków poszły rozszczepienia sumienia,
homar w menu, w szczypcach akompaniujących kapar.
Zawsze to samo: w galerycznych rejsach,
punkt zwrotny w cieście australnym miodnie,
jądro ciemności za czarną dziurą
(już nie będzie się można odwrócić wstecz
i zrozumieć, co i jak było,
podczas gdy po śmierci będzie można).
Śmierć tylko w getcie Bajkonur w Semitpałatyńsku,
monster, wy w Disneylandzie.
Jak Disney w ciekłym powietrzu czekający na lek w prochu,
monsieur ja przy zdrowych zmysłach,
a zmysły w uszach całe —
tylko cicho sza, w tle muzak, lewak, prawak,
monogamista polifonii odwzorowany w polichromii.
OCZY w sercu, uff.
Wędrówki kres
Stąd, a dokładnie
sprzed klawiatury białej w tym pokoju,
do wieczności czerwonych zórz, hen,
stąd do bram zachodu
ze stadnin wschodu,
od ąk do mąk, od mąk do ąk
niebieskich,
szybko by, a dokładnie
bko.
W najgłębszej ranie
twoje blizny są tą wiecznością przyszłości,
ładu estetyczno-etyczno-etatystycznego.
Stąd z ąk do mąk daleko,
do grających wierzb, malowanych zbóż
niedaleko leko kko kjuż.
Więc
wstań, ech, ty,
ać ja pobruszę.
Kolejne stolat, sto lat niebieskich,
Otto, bracie, dla mię
wędrówki kres.
Tajemniczy przybysz
Tryl, jakiś tryl, jakiś tryl, coś pędzi
po klawiaturze nowych dni
— tremolo, vibrato, staccato —
ale to nie są ręce pianisty,
to nowy ty w skowronkach,
jaśminach, promyczkach, półuśmiechach
dźwięków jak puch, jak kurz, jak pożądanie,
pustynna burza,
błysk burza gwiezdna.
Co to za przybysz na niebie?
Rozświetla noc i łuną spadającą zadziwia —
nie jest inteligentny tak jak ty,
jest za to niesamowity,
nieznajomy, tajemniczy, z gwiazd,
detonujący ponad ludzkością całą.
Meteor jesieni
pędzi, faluje, płonie —
twój nowy model pozaziemskiej muzyki emocjonalnej
do cna rozkochany
w cichnącej Ziemi.
Zdrój
Piłem jej różany żywot
jak wodę ze zdroju namysłów,
gdy, będąc pięcioletnim chłopcem,
dojrzałem w jednej chwili:
Matador ranny w pierwszej walce,
ale przygody jej oczu do moich przybiegły.
Chęci zamknięcia czasu łopotały
jak sztandary kuse,
chustki, spódnice, co odkrywają znamiona.
Biegłem do tych wód jak
Miltiades na starcie z wrogiem,
biegłem spokojny i pewny,
niecierpliwy, żądny pełni kochania.
Na kanwie radosnych tortur utkałem arrasy,
zbudowałem pomosty, przerzuciłem je,
by abordaż się powiódł.
Zrealizowany w pragnieniu
zaspokojonym, co zamiast warg
dostało żywej wody, nie ginącej prawdy o sercu.
Dotarłem do tej głębi i do jej ciszy chłodnej,
zerwałem chustę nieba ostatnią, co ją skryła,
i wygarnąłem garścią jej zasób mądrości —
mądrości seksualnie porywczej,
co chce świat zmienić,
zanim pragnienie opadnie
jak listek brzozowy pożółkły
na dno sadzawki w tej źródlanej ciszy
widzenia piękna jej ukrytego.
Hagiograficzna kartografia
Od jutra będę prowadził
zajęcia z hagiograficznej kartografii.
To moje postanowienie.
Otworzę przykatedralną szkołę map
dla dziewczyn zagubionych we mnie
podczas śnieżnej burzy uczuć.
Od jutra schody do panteonów kontynentów
będę budował dla nienagrodzonych
zdobywców biegunów Ziemi.
Oni byli napiętnowani psami i kucami,
a ja uszczęśliwię ich schodami ruchomymi
napędzanymi lawą lodową serc.
O Enceladusie, o wodo!
O Encyklopedio, o wolo!
O moja katedro, katedro moich przekroczeń,
od jutra zachwycająco zdefiniuję
natury ucieczki od rzeczywistości czerwonej
ku białym jak śnieg biegunom duszy,
przypadki religijnej emocji górotworu zastygłego
opiszę i nauczę każdego
procedur odnajdywania i odkrywania na nowo łez.
Kto uzna mnie za profesora chłodnego umysłu,
chemicznej literatury zamieci słów,
geograficznego awatara stałości,
niebios nakreślonych,
mapę ratunkową, bezcenną w odpowiedniej skali?
Aż stąd do światłości
Bum, ska skra trwa,
szum wyje, wyj wyjście,
jęczy w otworze coś —
Wigilia Święta Zmarłych.
Ścisk, deszcz, pisk, wzrok, słuch.
Ja wysokie C biorę ać,
kleszcz, kluszcz klusk,
wynajduję, wyjmuję onomatopeją klęskę ciszy.
Język zyk kzy uzy,
lu Lu Lu na, na wymiar Mi,
ryk, szum, piszum,
gdybanie świerszcza w silniku czasu,
wieczności auta, chrobotanie dusz.
Autobuszz ludzi zmarłych,
smęt cmę, cment aż do,
aż stąd do światłości, świetności.
Jęk jużnie jujutrznia jutro.
W duecie z Bergiem
Atonalny mój koń
w letniej pelerynie
głowę ma wypchaną sianem jak trawą ja.
Kłusuje po poręczach, barierach,
po dywanach z asfaltu Sodomy.
Amarantowy mój koń
całuje zmalowanymi ustami
księżyce, co rusz, co noc.
Co będzie, gdy mnie ucałuje?
Zatrzymuje się i
zastyga jak nieznana kometa Goryli.
Mój nowozelandzki koń
fetyszyzuje wszystko,
co nie jest stepem,
a ja koszę łąki brzytwą
dla niego.
Gdy cały świat zestepowieje,
zacznę tańczyć na forte pianie
i to wówczas, gdy w duecie z Albanem Bergiem
będzie na nim grał: Lulu Lulu
koń ten.
Razem
Stwórzmy to razem:
nie jakieś tam hokus pokus,
ale zwyczajnie, jak modlitwa przelewająca się
z myślowo odległych kontynentów swawolności
w mistyczny kryształowy kielich oczywistości.
Stwórzmy to razem,
tak jak powstaje siano i kiełbasa.
Zróbmy to z wysoką dozą miękkiej bolesności,
zetnijmy i zmiażdżmy
sedno naszych spraw i tchnień.
Wtedy jak noc odległa od dnia
będziemy szukać zjednoczenia
białą śmiercią poranka.
Bądźmy w tym jak sargassowe węgorze,
jak dwie chatynki na wzgórzach wśród słoneczników,
bądźmy ciszą lasu poobiedniego i nim samym,
gdy wdzierają się w niego czołgi durniów ponure,
a wiatr odmowy wieje.
Stwarzajmy decydujące stąpania po gwiazdach,
niech te chatynki nasze na marsjańskich wzgórzach
oświetli wreszcie zachód słońca.
A my powiemy: — To nasi rodzice i pradziadowie antyczni,
to nasi antenaci żyli w nich.
Spotkajmy się jak kiedyś w walce o świty,
niech ta rzeka czołgów nie zmiażdży naszego lasu
(czołgów głupoty społeczeństw i alienacji jednostek,
co są jak węgorze na drogach wodnych nęcących
ku rozmnażaniu gwiazd
w naszych pelerynach przeciwdeszczowych).
Ty bądź ostoją dla genów księżycowych,
ja będę lasem dla zachodów słońc.
Zejdźmy z gwiazd odległych,
przetrwajmy pomimo, wbrew jednak,
dla jedności.
Zalegnie każdy niemorwa (MEHR LICHT!)
Jeśli masz kłaniać się górom wysokim,
to wiedz, że nie musisz.
One są niższe od ciebie, nawet
niższe niż doliny twojego mózgu.
Zrównają je kiedyś z tobą
morwy kroczące szczytami ku morzom
i zadepczą kozice uciekające przed morwami
po skałach przepastnych jak nerwowe komórki.
Rzeknij morwie słowo (jedno),
a rzuci się w przepaść z przesadą.
Rzeknij sobie: „MEHR LICHT!
Chcę światła a nie mroku!”,
a wyrośniesz jak szczyt szczytów
ponad swą głowę.
Tak więc zapamiętaj — Bin Laden, sułtan mordu,
który powalił wieże World Trade Center
i na kolana Pentagon,
wyrzekł następujące ostatnie słowa:
— Zgaście te światła.
I spoczął martwy na dnie oceanu wśród małż.
Nie jest kotwicą (czegoś), lecz wrakiem (wszystkiego).
Jak wszelka góra (niebotyczna)
bez jasności Słowa w najgłębszej głębi świata
zalegnie każdy niemorwa.
Profesor Rzyg
Profesor Rzyg wszedł do Urzędu Ludowego,
a Złodziejaszek Himalaj uciekł z niego.
Gdy dokonywała się ta swoista wymiana,
stałem wtedy za ladą portierni
bez uprawnień fajtera póz,
lecz z legitymacją prasową słynnego „The Sun”.
Zanotowałem ten fakt.
Na sam widok Profesora
odezwałem się: — Rzyg, Rzyg, wow, wow.
Sowa śnieżna i ja od dziś,
Curiosity i Mars —
piszę o tym właśnie,
będzie Pulitzer, hau, hau
i ha ha,
makabra „na jeźdźca” tu.
Profesor rzyg, rzyg, i ha ha,
rewolucja, rewolucja
jeszcze jednaaa.
Słoneczko
Słoneczko ty moje ostatnie,
zachodźże, skoro masz zachodzić,
bo mnie już oczy bolą
od patrzenia tylko
na się.
Słonko to ptak jeden,
a ja to miłości lot do gwiazd,
od patrzenia do zrozumienia,
od zrozumienia do patrzenia
na cię.
Dokończyłem żucie
Zszedłem z pala zapatrzenia,
wszedłem na pole zachwytu.
A co, czy ja jestem aby kormoran łowny?
Patrzę, a tu kremowy kwiat smukły
od pierwszego wejrzenia… o ho ho!
Zerwałem i zjadłem go ze smakiem,
jakem przeżuwacz wszelki.
Zatuptałem i hops na pal —
dokończyłem żucie
(ech, życie, życie wewnętrzne).
Nie okrutniej bez niej
Miej oczy i patrzaj w oczy,
sny niech sny znaczą,
a marzenia marzenia.
Oczy jej są twoją sennością,
zamknij je czułością
i więcej nie okrutniej
bez niej.
Fuga miasta opustoszałego
Ulica krótka, zegar senny,
jedno na drugim.
Spływa coś, co powinno sterczeć
jak maszt radiowy.
Wczorajszość wszechobecna,
zbyt krótka twoja ulica na te czasy.
Lewa, lewa, prawa, prawa
(bach),
leży coś, co powinno chodzić.
Znalazłeś się na wstępie do podziemi,
w ostępie piekieł i przedzmartwychwstań,
wśród korzeni, studni i domysłów
politycznej dintojry zamglonych latarni gazowych.
Utrzymujesz dystans do niepodległości swej,
kijem splunięć opędzasz się przed światłem
kłamstw tak naturalnych jak padlina,
jak miasto opustoszałe przez czas,
na życzenie nieodparte w porę,
pustynie jaskrawości w dali.
A tu ciemność rozszarpuje wszystko jak hiena,
roboty sarkastyczne kradną zegary, a ty?
Lewa, lewa, prawa, prawa
(bach).