E-book
28.67
drukowana A5
Kolorowa
65.32
Pióro Boże

Bezpłatny fragment - Pióro Boże

Alfa


Objętość:
198 str.
ISBN:
978-83-8324-868-4
E-book
za 28.67
drukowana A5
Kolorowa
za 65.32

— Λ —
i
Ω

OPOWIEŚĆ

Dzień 1

1 Obudzony w mroku

Otworzyłem oczy. Moje ciało przeszyło straszliwe zmęczenie. Czułem się tak, jakbym obudził się z bardzo długiego snu. Niezrozumiałego snu. Rozejrzałem się. Wokół mnie panowała ciemność. „Gdzie ja jestem?” Nerwowo rzucałem spojrzeniem w każdą stronę… Stałem pośrodku… pośrodku ciemności. „Jak znalazłem się w tym miejscu?” — rzucałem panicznie spojrzeniem na wszystkie strony — „…i jak się stąd wydostać?!”

Pośród mroku panowała cisza. Stałem w miejscu, nieruchomo. „Dlaczego? Nie wiem.” Nagle… pojawił się głos… Tak po prostu. Jakby szept… Czułem… Nie. Wiedziałem, że nie należał do mnie.

— Znajdź mnie

Znów rozejrzałem się raz jeszcze poszukując jakiegoś kształtu

lub barwy… czego… czegokolwiek. Ale nic… sama… ciemność.

Kolejny głos…

— Idź

„Może… pójdę” — pomyślałem.

Postanowiłem ruszyć przed siebie. Nie wiedziałem dokąd, ale stanie w bezruchu też niczego nie rozwiązywało. Pozostała mi jedynie podróż w nieznane. Z pierwszym krokiem usłyszałem delikatny dźwięk, jakby spadającej kropli. Potem kolejne delikatne uderzenia… chyba krople… uderzające o powierzchnię wody? Nie jestem pewien. Nie wiem skąd dochodzi ten dźwięk i jest… bardzo słaby.

Postawiłem drugi krok do przodu, a może kolejny?

Nie wiem. Zgubiłem się…

Wcześniejszy odgłos stał się wyraźniejszy. Byłem pewien, że coś się sączy. „Może to jakieś źródło? Ale gdzie?” Z każdym kolejnym krokiem słyszałem ten dźwięk coraz wyraźniej, aż…

…ustał.


„Co się stało?” pierwsze pytanie jakie zadałem sobie w myślach. „Znów się zgubiłem?”. „Trzeba zawrócić”. Zawróciłem. Starałem się odnaleźć utracony dźwięk. „Mój jedyny drogowskaz.” Ale… bezskutecznie.

Zatrzymałem się. Stałem nieruchomo. Wtedy ogarnął mnie lęk.

„Nie chcę tu zostać! Nie sam.”. Zacząłem biec. „Ale dokąd?

Nie wiem…” Krok za krokiem nabierałem przekonania, że prędzej

czy później znajdę cokolwiek.

Zatrzymałem się „Coś jest nie tak… Nie wiem… Wydaje mi się,

że znam to miejsce. Wydaje mi się, że pomimo ruchu… trwam w miejscu. Idę… biegnę… w miejscu…”.

Usłyszałem kroki. Nie byłem sam. „Tak, pamiętam to miejsce…”

Odwróciłem się. „Czy Ty jesteś koniec?”

— Nie… — odpowiedział znajomy głos.

„Wiem… pamiętam czyj to głos…

— Twoja kolej

2 Lothri’um

„Twoja kolej” — usłyszała w myślach. Ścisnęła mocniej pochwyt balustrady.

Na tarasie świątynnym, oparta o balustradę, stała samotnie najwyższa kapłanka miasta świątynnego Lothri’um, jednego z trzech wielkich miast, obok Sineloth i Torh’Run. Ubrana była w piękne, białe kapłańskie sukno, z odsłoniętymi ramionami i fragmentem pleców. Miała długie, aksamitne, blond włosy, na których nosiła delikatny, bogato zdobiony, kapłański diadem. Równie delikatny naszyjnik zawieszony na szyi akcentował się w zakrytym przez sukno dekolcie, gdzie trzymała w swym uścisku osadzony w złote okucie wielki, niebieski szafir.

Na taras świątynny weszła jedna z kapłanek mniejszych, w podobnym kapłańskim suknie, jednak bez przepastnych zdobień. Jedynie srebrny diadem wskazywał na jej wysoką pozycję w kapłańskiej hierarchii.

— Najwyższa kapłanko, rozesłaliśmy wiadomości do pozostałych miast. W sali modlitewnej zgromadzili się już wszyscy kapłani — przerwała nostalgiczną ciszę delikatnym dziewczęcym głosem. Stanowczym i… pełnym lęku. Najwyższa kapłanka wpatrywała się w mroczną przestrzeń pod tarasem świątynnym.

Świątynia Lothri’um była zbudowana na najwyższym szczycie północnego pasma Wzgórz Księżycowych, na szczycie o nazwie Sen Nienarodzonych. Pomiędzy skalistymi wgłębieniami i rozdartymi szczelinami w zamierzchłych czasach pierwsi kapłani Lothri’um zbudowali świątynię ze znajdujących się w skalnych zapadlinach odłamków marmuru, bazaltu i porfiru. Barwna świątynia, stanowiąca kompleks kilku wielkich świątyń i budynków towarzyszących, była założeniem wielobryłowym, o zróżnicowanych formach i stylach, układającym się w pochylony pierścień, oparty na południowo-wschodniej części najwyższego szczytu.

W najwyższej części dominowały Świątynia Główna, Sala Wzruszeń oraz najbogatsza w formę Izba Kapłańska. Poniżej znajdowały się świątynie mniejsze, zabudowania klasztorne i koszary niewielkiego oddziału zakonu rycerskiego Certów, złożonego z najszlachetniejszych rycerzy, gotowych oddać życie w obronie świątyni, a powołanych do swej misji przez samego namiestnika Torh’Run.

Wewnątrz zacienionego atrium Świątyni Głównej umieszony był taras świątynny połączony z Salą Wzruszeń. Otoczony nieznaczną ilością subtelnych, świetlistych niebiesko-fioletowych drzew, był jednym z kilku wewnętrznych ogrodów kompleksu.

Zawiał słaby, lecz mroźny wiatr. Sukno najwyższej kapłanki zerwało się w stronę północy, wraz z powiewem wiatru.

— Najwyższa ka…

— Słyszałam za pierwszym razem — przerwała silnym i zarazem łagodnym głosem, a głos ten był wyjątkowo smutny. Obróciła głowę, a następnie całą swoją wyprostowaną sylwetkę. Z jej niebieskich oczu płynęły ledwo dostrzegalne łzy. Młoda kapłanka zwiesiła pokornie głowę

i czekała. — Chodźmy — dodała po chwili.

Przeszła pewnie kilka kroków mijając kapłankę mniejszą po czym usłyszała pełne obaw słowa podopiecznej.

— Mamo! Czy… to konieczne?! — młodej kapłance drżał głos. — Nie ufam temu symboliście! Nasze życie nie jest tego warte…

— Życie? — zapytała. — Wiem, że trudno to pojąć, ale nasze istnienie nie jest teraz najważniejsze. Nie mamy wyjścia, córeczko. Nasz świat niedługo i tak przestanie istnieć. Mamy umowę z symbolistą i musimy się z niej wywiązać — młoda kapłanka zacisnęła zęby ze złością.

— Właśnie! Ale co w zamian?! My oddamy istnienie, a co otrzymamy od tego symbolisty?

— Ansi… — zaczęła obracając głowę w bok. — Przepraszam, że aż dotąd Ci tego nie powiedziałam. Gdy stałam się częścią tego świata, wydałam na świat czworo potomstwa — młoda kapłanka otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. — Pierwszy chłopiec, twój najstarszy brat, później drugiego syna i dwie córki.

— Mam braci i siostrę? — wykrztusiła z siebie. W jednej chwili unieruchomiona szokującym wyznaniem. Przez lata wiernie służyła matce jako kapłanka, nie będąc ani odrobinę świadoma, że ma rodzeństwo.

Z każdą chwilą narastał w niej żal i… złość. — Dlaczego mi nie powiedziałaś…

— Teraz to nie istotne. Symbolista w zamian za sprowadzenie Go

z Otchłani zabierze twoich braci z tego świata, do swojego. To uczciwa wymiana.

— A moja siostra? Mamo… Dlaczego mówisz mi te rzeczy dopiero teraz?!

— Nie ma na to pytanie dobrej odpowiedzi, córeczko — odparła pewnie z odczuwalnym smutkiem. — W tej historii to nie my jesteśmy najważniejsze. Musisz mi zaufać, tak samo jak zawsze ufałaś.

Najwyższa kapłanka zamilkła i skierowała się w stronę sali modlitewnej. Młoda kapłanka niechętnie, lecz posłusznie ruszyła za swoją matką. Żal ustępował w jego miejsce pojawiła się narastająca radość z posiadania rodzeństwa. Gdy obie kapłanki wkroczyły do Sali Wzruszeń ujrzał je cały zakon kapłanów i kapłanek Lothri’um. Rycerze Zakonu Certów na znak kapłanki zamknęli wielkie dwuskrzydłowe drzwi za dwiema młodymi kobietami. Zaryglowali je i skierowali się marszem do wyjścia głównego z kolejnymi dwuskrzydłowymi drzwiami. Rycerze również i te drzwi zaryglowali, posłusznie, na znak kapłanki. Wyprostowali się i czekali w gotowości przed wejściem głównym do sali modlitewnej.

W środku pomieszczenia najwyższa kapłanka zamknęła oczy i trwała dłuższą chwilę w bezruchu. Próbowała wyciszyć uczucia i wzburzone emocje po rozmowie z córką. Po chwili powoli wzniosła ręce do modlitwy, a wraz z nią wszyscy zebrani, łącznie z jej córką.

Zapanowała głucha cisza. Na twarzach zgromadzonych rysował się strach, na innych duma, a jeszcze inni po prostu zamknęli oczy. Zbliża się dla zgromadzonych w tej sali czas ostateczny. Mają za zadanie poświęcić swoje istnienie w celu stworzenia wyjątkowego światła, rodzaju bramy pomiędzy ich światem, a samą Otchłanią.

Szafir na piersi najwyższej kapłanki rozbłysnął jaskrawym, biało-niebieskim blaskiem. Światło nabierało na sile, aż wypełniło całą salę. Było tak potężne i jaskrawe, że zaczęło wydobywać się przez szczeliny okien i drzwi. Pośród ciszy i światła dało się słyszeć zanikający głos najwyższej kapłanki.

— Ojcze nasz, któryś…

3 Michał

— Ojcze nasz, któryś jest w niebie! Święć się imię Twoje — kapłan wraz z wiernymi rozpoczęli modlitwę. Michał wsłuchiwał się przez chwilę w pomnożony głos, po czym dłużej nie zwlekając przyłączył się do modlitwy razem ze wszystkimi. Spojrzał po zgromadzonych z radością w sercu. Modlili się wspólnie, a on wraz z nimi. Uważał, że modlitwa pańska jest jedną z najcudowniejszych chwil podczas katolickiej mszy świętej.

To właśnie tę modlitwę zostawił im sam zbawiciel, Jezus Chrystus. Jednak dzisiaj Michał był wyjątkowo zamyślony. Ciężko mu było skupić się na modlitwie. Jedynie „Ojcze nasz” wypowiedział z duchową radością i zaangażowaniem. Msza zakończyła się jak zwykle błogosławieństwem i wierni zaczęli wychodzić z kościoła. W opuszczonej przez nich świątyni pozostał samotnie Michał. Siedział w ławce i wpatrywał się z ołtarz, na którym jeszcze chwilę temu kapłan wzniósł Ciało samego Chrystusa, ukryte pod postacią kawałka chleba, którym później posilili się wierni. Wstał, poprawił rękawy od białej koszuli i wyszedł z kościelnej ławki. Zanim uklęknął, by oddać pokłon Jezusowi w tabernakulum raz jeszcze zawiesił wzrok na jego pozłacanej powierzchni. Po chwili skierował spojrzenie na świecącą się, czerwoną żarówkę, symbolizującą obecność zbawiciela. Wziął głębszy oddech, uklęknął i wyszedł ze świątyni.

Wracając do domu, jak zwykle pieszo, zaczął rozmyślać. Zastanawiał się po raz kolejny nad istotą dobra i zła. W połowie drogi do domu zatrzymał się w miejscu i spojrzał w niebo.

„Ojcze.. — zaczął w myślach — jesteś wszechpotężny, wszechwiedzący i wierny. Jesteś miłością i pragniesz dla nas jak najlepiej. Jednak mimo tego wciąż doświadczamy zła, wciąż istnieje… Krzywdzące słowa i nieczyste żądze. Nie rozumiem tego… Ojcze… wiem, że może nie jest mi pisane wiedzieć. Jednak mimo to, kotłują się w moim sercu pytania i wątpliwości. Dlaczego pomimo tak wielkiej miłości i pragnienia naszego zbawienia, wciąż doświadczamy zła? Jesteśmy słabi. Wiem. Ale czy zła nie da się usunąć, byśmy nie podążali za nim, nie ulegali mu, nie uzależniali się od niego? Twoje miłosierdzie przecież nie zna granic, bo Ty nie znasz granic. Jesteś mocą i światłością, prawdą i życiem we wszystkim. Ojcze. Pragnę Cię spotkać. Chcę, aby mój duch był taki jak Twój duch. Nie opuszczaj mnie, tak jak ja nie chcę opuścić Ciebie. Daj mi proszę siłę i zdolność, by wypełniać Twoją wolę. Wyrzekam się wszelkiego grzechu! Zabierz go Ojcze ode mnie! Pragnę podążać jedynie ścieżką zbawienia.”

Tak modląc się w myślach i w sercu doszedł do domu. Zanim jednak wszedł do środka, wyciągnął zza koszuli zawieszony na szyi drewniany krzyżyk. Spojrzał na niego i uśmiechnął się do siebie. Po chwili schował go z powrotem zza koszulę i wszedł przez drzwi, aby przywitać się ze swoją rodziną tradycyjnym, niedzielnym „Niech będzie pochwalony!”.

Jego matka przyrządzała właśnie pięknie pachnący rosół. Zabiegana i zalatana pośród odgłosów gotowanych na gazie potraw zdążyła usłyszeć syna i ciepło odpowiedziała „Na wieki wieków!”

Ojciec siedział w fotelu z kolejnym już piwem. Oglądał program przyrodniczy. Nie zauważył syna, nic nie odpowiedział. Jego młodsza siostra oglądała serial animowany w sypialni rodziców doglądając na polecenie matki spokojnego snu niedawno urodzonej siostrzyczki.

W pokoju dzieci siedział przed komputerem jego niewiele młodszy brat. Zwiedzał wykreowany w grze komputerowej świat próbując wykonać zadanie z gry. Michał podszedł do skupionego na grze brata i zaczął przyglądać się temu, co działo się na ekranie gry. Wymienili pomiędzy sobą krótkie „cześć” i siedzieli tak wpatrzeni w ekran.

— Jestem na zewnątrz — odezwał się znajomy głos z głośników. Brat Michała grał ze swoim najlepszym przyjacielem w grę zespołową online.

— Jasne. Jestem na korytarzu głównym — podał swoją lokalizację.

— Dobra. Osłaniam Cię. Widzę ich przez okno.

Brat Michała poprawił się na fotelu i pokiwał rytmicznie głową.

— Wchodzę do gabinetu.

4 Akademia nie upadnie

Do gabinetu Deka wszedł wysoki, tęgi mężczyzna o siwych włosach zaczesanych do góry i wydatnym, siwym wąsie. Spod cienia pochylonej głowy wydobywała się również delikatna broda. Ubrany był w białą, obfitą szatę, przypominającą pelerynę z postawionym kołnierzem. Przez wycięte w niej nieregularne rysy, wydostawały się smugi delikatnego, biało-błękitnego światła. Pod szatą znajdowała się lekka, blado czarna zbroja, w formie dobrze dopasowanego uniformu, z elementami błyszczącej stali, o bogato zdobionym korpusie. W pasie znajdował się wertykalny, wiszący fragment szaty wychodzący z korpusu. Do ud przymocowane były odrobine większe stalowe i zmatowiałe elementy, a na plecach niósł sporej wielkości stalowy pierścień. Cała zbroja, pomimo oficjalnego charakteru, wydawała się stara i mocno znoszona. Tęgi mężczyzna bez przywitania usiadł w białym fotelu, który znajdował się przy małym szklanym stoliku, bezpośrednio przy oknie z widokiem na Plac Główny Akademii i Plac Konstelacyjny, ten z Bramą Wymiarów.

Deka bez słowa wstał od biurka, wspierając się ręką o blat i podszedł spokojnym krokiem do przestrzennego zapisu znajdującego się w okolicy przeciwległej ściany. Zapis przestrzenny był jedynym wystrojem klinicznie białego pomieszczenia, w którym urzędował. Wyprostowany Deka wpatrywał się w zapis przed sobą.

Przedstawiał on wyjątkową scenerię. Ukazywał obraz Boga, ujętego w dwudziestu jeden obrazach, przedstawiających światła w chwili stworzenia. Zapis nie nosił tytułu.

Po chwili wpatrywania się w niewątpliwie cenne dzieło, zwrócił głowę w stronę siedzącego na fotelu mężczyzny i rozpoczął pytaniem.

— Znów nieudana próba — siedzący mężczyzna milczał wpatrując się

w podłogę wyostrzonym, nieobecnym spojrzeniem, po czym cyknął pod nosem i lekko podnosząc głowę odpowiedział spokojny i opanowany.

— Raczej porażka — jego spojrzenie nabrało matowego wyrazu. — Nie jestem w stanie ich tego nauczyć, albo nie chcą — na twarzy Deka pojawił się wyraźny grymas i wrócił wzrokiem do obrazu.

— Jesteś jedyny, któremu to się udało — spauzował i spojrzał w stronę siedzącego profesora. — Kończy nam się czas. Widziałeś. Pochłonęła już większość światów. Nie mamy czasu na szukanie wszystkich Słów. Drzewo Poznania stało się zbyt rozległe. Otchłań stała się zbyt potężna. Akademia nie da rady jej dłużej utrzymywać.

— Mam tego pełną świadomość, Deka — przerwał. — Jednak nie mnie powinieneś motywować.

— A kogo? — zapytał. — Czyżby problem tkwił w tej nowej akademistce? — po czym zamyślił się. — To nie możliwe… Przecież tak długo jej szukaliśmy. To na pewno ona.

Profesor wpatrywał się wciąż nieobecnym spojrzeniem w podłogę.

— Akademista Mars.

— Twój protegowany? — zdziwił się odruchowo. — Jak to możliwe? Przecież jest w Akademii od dawna — profesor podniósł głowę i spojrzał przed siebie. Deka wpatrywał się w niego czekając na wyjaśniania.

— Skumulowana energia była wystarczająco czysta. Tak jak się spodziewaliśmy, mamy do czynienia z ostatnim Słowem. Emocjonalistce udało się prawidłowo unormować przepływ kolorytu. Całość skumulowanej energii wykazywała tendencję do manipulacji oraz cechy osobliwościowe — profesor po raz pierwszy spojrzał na Deka — ale nie udało się jej utrzymać przez wymagany czas, aby chociaż spróbować oszacować odległości środków między sobą. Podejrzewam, że Mars stworzył celowo nietrwałą strukturę umysłu i dlatego energia ostatecznie uległa rozproszeniu.

— To niemożliwe — Deka zaczął spokojnie krążyć po gabinecie. — Przecież on również jest związany ze Słowem, zbadaliśmy to. Prawdopodobieństwo błędu w jego przypadku jest zerowe. Oboje

to stwierdziliśmy… Jak to możliwe, że nie chce wykonać zadania? Wykonywał je wielokrotnie, bez większego trudu z innymi.

— Wydaje mi się, że On wie — dodał Profesor.

— To jeszcze bardziej niemożliwe. Byłby nam równy w poznaniu…

— A jednak… najbardziej prawdopodobne. Wie, że energetystka jest związana ze Słowem. Wie też, że mamy zamiar przejąć nad nią kontrolę w chwili, gdy wypowie Słowo. Dlatego łamie strukturę umysłu.

To świadomy sabotaż.

— Nie mamy ani czasu, ani możliwości by to udowodnić — podsumował Deka. — A zgodni jesteśmy, że to właściwe osoby — spacerujący do tej pory Deka zatrzymał się w miejscu. — Profesorze, czy masz jakieś pomysły,

jak to rozwiązać?

— Tak — przeczyścił językiem zęby. — Wygnać go.

Deka otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

— To nie czas na żarty.

Profesor wpatrywał się w Deka nieobecnym wzrokiem.

— Nie żartuję. Jeśli wygnamy go do realizmu, to…

— Nie mamy na to czasu! — Deka podniósł głos. Wciągnął powietrze nosem i spokojnie zaczął raz jeszcze z nadzieją, że tym razem profesor przystąpi na jego propozycję, którą przedstawił mu jeszcze kilka cykli temu — Inna sugestia?

— Inna? Dobrze. — profesor odchylił się do tyłu i oparł wygodnie

na fotelu — Przystąpmy zatem do umowy z symbolistą.

— Nie ma mowy! — Deka wyprostował się i wyraźnie zagniewał. — Nie będziemy słuchać tego pomyleńca. Raz już udało Wam się stawić czoła temu potworowi i to bez symbolistów. Dziś mamy więcej, niż to było potrzebne wtedy. Uda nam się ocalić Akademię bez niego!

Profesor siedział chwile w milczeniu.

— Ale za ją cenę? — spojrzał na Deka karcąco.

— Za każdą — odpowiedział pewnie i ozięble Deka. — Już o tym rozmawialiśmy i nie wracajmy do tego tematu. Upadek tych troje nie oznacza jeszcze zesłania do Otchłani.

— Tego nie wiesz — wtrącił profesor. — Wtedy wykonano polecenie Syna Bożego, teraz nie wiadomo, gdzie oni upadną.

Deka milczał.

— Ze wszystkich możliwości pozostały nam tylko dwie. Uwięzić Go, tak jak wtedy, a wiemy, że to możliwe, lub posłuchać symbolisty,

jak sugerujesz, i oddać owoc naszej pracy ryzykując utratę wszystkiego w imię… nieuzasadnionych… kalkulacji… pomyleńca… Nie ufam temu aniołowi. Sam dobrze o tym wiesz. To przez niego Domino zdradził Akademię! Udałoby nam się wcześniej stworzyć wszechświat i uratować wszystko. A Domino… — zasapał gniewnie — splugawił Akademię i…

— Pamiętam to. Ale może nie wszystko prawidłowo zinterpretowaliśmy?

Siedzący na fotelu profesor odchylił głowę do tyłu, po czym wstał

na równe nogi i bez słowa postanowił wyjść. Tuż przed drzwiami

do gabinetu usłyszał swoje imię, wypowiedziane głośno i stanowczo po raz pierwszy.

— Bekerd! — profesor odwrócił głowę i spojrzał w oczy Deka nieobecnym spojrzeniem. Ten wpatrywał się w niego swoim, skupionym

i stanowczym. — Porozmawiaj z tym akademistą. Użyj korzenia, jeśli to konieczne. A jeśli nie uda Ci się przekonać go do współpracy… rozważ raz jeszcze moją propozycję, abyś to Ty przejął to zadanie. Jeśli Mars odpadnie, to tylko w Tobie, w roli budowniczego struktur uda się utrzymać i skoncentrować energię Słowa. Wiem, że nie chcesz tego, ale pozostało nam niewiele czasu, i nie możemy pozwolić na to, by Akademia upadła.

To nasz obowiązek ją ocalić. — wyprostował się i krzyknął pewnie —

Za akademię!!!

— Za akademię — powtórzył Bekerd.

— Zawsze byłeś dla mnie nieodgadniony, profesorze. Szanuję Cię,

ale jeśli chodzi Ci po głowie, aby stawić Mu czoła samemu…

— Nawet o tym nie pomyślałem — przerwał krótko, po czym wyszedł i zamknął za sobą drzwi z odczuwalnym trzaskiem.

5 Klasztor magów ognia

Z delikatnym trzaskiem zamknęły się drzwi jednej z komnat klasztoru kapłańskiego.

Klasztor Magów Ognia położony był wysoko w górach skalistych. Jadąc konno od klasztoru w stronę północy można było dotrzeć po jednym dniu drogi do miasta Lothri’um, stolicy świątynnej. Kierując się na wschód, mniej więcej w tym samym czasie, dotrzeć można było konno do skalnego miasta Torh’Run, siedziby zakonu rycerskiego Certów. Natomiast na zachodzie kupieckie, portowe miasto Sineloth oddalone było od klasztoru o pół dnia drogi konnej.

Na południu znajdowały się tylko ruiny dawno już porzuconego miasta o nieznanej nazwie, zamieszkałego niegdyś, według legend, przez potężne, magiczne istoty — smoki.

Klasztor Magów Ognia położony był w centralnej części pasma górskiego, na płaskowyżu wynurzającym się z rozległej i bezdennej rozpadliny, wypełnionej gęstą mgłą. Do samego klasztoru prowadził dość lichy drewniany pomost linowy, delikatnie kołyszący się na wietrze.

Był w stanie udźwignąć dwie, może trzy osoby. Klasztor otoczony był zewsząd kamiennym murem, bez okien. Przez niewielką, lekko zdobioną bramę wchodziło się na skromny i ponury wewnętrzny plac, w którym znajdowała się niewielka, kamienna studnia, dokładnie na środku i w osi traktu komunikacyjnego między bramą, a świątynią. Dookoła placu znajdowały się zabudowania klasztorne magów z drewnianymi drzwiami i oknami zwróconymi w stronę placu. Na zamknięciu osi wejściowej, kilka kroków od studni wznosiła się świątynia klasztorna.

W przeciwieństwie do niewysokich zabudowań klasztornych świątynia była pokaźnych rozmiarów. Wysoka, strzelista, bogato zdobiona. Pomimo wielu zdobień, zachowała swój surowy i obrony charakter. Wspaniały, toporny portal prowadził po kilku stopniach do wnętrza świątyni. Wnętrza dużo bardziej posępnego i surowego, niż mogłoby się wydawać z zewnątrz.

Dokoła ołtarza, na którym stało zdobne, miedziane naczynie, umieszczono kilka drewnianych dębowych klęczników, a dalej, za nimi, kilka ławek. W samym naczyniu znajdował się sporej wielkości ogień, który wypełniał swoim ciepłym i tańczącym światłem wnętrze całej świątyni.

Tuż przed ołtarzem stał wyprostowany starzec, z głową zwróconą w stronę ołtarza, arcymistrz klasztoru Magów Ognia. Stał i wpatrywał się w milczeniu w gorejące płomienie czcigodnego żywiołu.

Do świątyni właśnie wszedł młody mag o charakterystycznej rudej czuprynie zaczesanej grzywą do góry. Ubrany był w nowe, eleganckie szaty maga. Ciemne, skórzane spodnie i wysokie do kolan skórzane obuwie wyglądały na dobrze dopasowane i podkreślały jego wysoką i smukłą sylwetkę. Na górze założony miał smukły elegancki płaszcz maga. Popielaty i wydatnie uszyty przy ramionach przechodził w dwa rozdzielone od siebie przy pasie fragmenty, które niemal dotykały podłogi. Przy dłoniach nosił skórzane rękawice, szyte do łokci, z brązowej skóry. A identycznie brązowy, skórzany, podwójny pas ściągał w pasie cały płaszcz. Dalej od pasa do szczupłego podbródka prowadzona była granatowa chusta, obfita i szykowna. Z ramion zwisała mała, schludna skórzasta torba na zwoje

i magiczne ampułki.

Młody mag dumnie wyprostował się i ruszył pewnie w kierunku stojącego niewzruszenie dotąd arcymistrza, dalej wpatrującego się w Święty Ogień uznawany przez klasztor za ogon samego Feniksa. Gdy doszedł dostatecznie blisko, ukłonił się i zaczął swoją przemowę.

— Arcymistrzu, jestem gotów! — zawiadomił pewnym głosem, a na jego ustach rysował się uśmiech zadowolenia.

Stary mag usłyszawszy tę deklarację odwrócił się w stronę dużo młodszego współtowarzysza zakonnego i z serdecznym uśmiechem odparł.

— Gotów? Na cóż to jesteś gotów, Bart? — zapytał podejrzliwie, wciąż jednak z serdecznym uśmiechem na twarzy.

— Jestem gotów Arcymistrzu, aby przejść Próbę Ognia — odpowiedział lekko poddenerwowany, dodając sobie otuchy mimowolnym kiwaniem głowy.

Arcymistrz powoli zgasił uśmiech i odkaszlnął.

— Przepraszam, ale chyba, starość daje znak swej obecności. Obawiam się, że źle usłyszałem. Mógłbyś powtórzyć? — spoważniał drapiąc się po brodzie. Bart zrobił się delikatnie rumiany na twarzy ze zdenerwowania. Po czym zebrał się, by powtórzyć raz jeszcze swoją deklaracje.

Arcymistrz spoważniał.

— Niedawno otrzymałeś tytuł Maga Ognia. Zostałeś do tej godności podniesiony wyjątkowo szybko. Nie było przed tobą młodszego nowicjusza, który tak szybko został magiem. To wielki sukces i nie ukrywam, że dostrzegam wielki trud i wytrwałość jakimi wykazałeś się w drodze do bycia magiem. Nie minęło zbyt wiele czasu od tego wydarzenia. Twoje szaty nie zdążyły jeszcze pozbyć się nowości, a stoisz dziś przede mną i chcesz kandydować do rangi arcymistrza? Czy jesteś absolutnie pewien, że jesteś gotów?

— Tak, arcymistrzu — Bart uspokoił się wydychając powoli powietrze. Na nowo wyprostował swoją smukłą sylwetkę, zmrużył brwi i pokiwał głową zaciskając wargi. — Wytrwale trenowałem i jestem gotów.

— Bart… ale to Próba Ognia — stary mag zaczął dopytywać pełen obaw, widząc determinację młodego maga. — Przecież ta próba jest wyzwaniem ostatecznym, wiesz o tym. Jeśli jej nie podołasz, Święty Ogień pochłonie Cię i nikt z nas Ci nie pomoże. Wielu przed Tobą próbowało i wielu poległo. Jedynie Ci, który cierpliwie wyczekali, aż moc w nich wzrośnie i utrwali się, przeszli próbę i są dziś arcymistrzami. Lata minęły zanim mi udało się zostać arcymistrzem. — stary mag spojrzał na gorejący ogień — Bart… Posłuchaj mnie uważnie. Niedawno, i z pewną trudnością udało Ci się zapanować nad istotą ognia. Obawiam się, że od tego czasu nie wzrosłeś w mocy magicznej, aby przeciwstawić się mocy Ogona. Wiesz, że czym innym jest panować nad naturą ognia, a czym innym stawić czoła Ogonowi Feniksa.

Bart spojrzał na gorejący w naczyniu ogień.

— Arcymistrzu, chcę spróbować zapanować nad Ogonem — odpowiedział pewnie.

Stary mag znów spojrzał na podopiecznego pełen obaw.

— Nie uda mi się przekonać twojej osoby, abyś odstąpił? — Bart wpatrywał się niewzruszenie w Święty Ogień, a stary mag w niego. — Dobrze, porozmawiam zatem z Radą arcymistrzów i zdecydujemy kiedy podejmiesz Próbę Ognia.

— Nie. — zacisnął pięść. — Tu i teraz.

— Wybacz, ale nie Ty o tym zdecydujesz.

— Arcymistrzu, to Ty rzekłeś, gdy byłem jeszcze nowicjuszem, że ten spośród magów, który otworzy pieczęć złożoną na komnacie, ten zapanuje nad Ogonem Feniksa.

Zapadła cisza. Arcymistrz otworzył szeroko oczy i zamrugał próbując przyzwyczaić się do tego, co właśnie usłyszał.

— A otworzyłeś pieczęć komnaty?

— Tak. Wczoraj przechodziłem obok komnaty i spróbowałem

jak zwykle użyć ognia do złamania pieczęci. I tym razem udało się. Pieczęć została złamana — stary mag stał osłupiały.

— Byłeś sam, czy z kimś? — zapytał w pośpiechu.

— Sam, Arcymistrzu. Skąd to pytanie?

— Ponieważ nikt nie powinien otworzyć tej pieczęci. Złożyła ją tam istota znacznie potężniejsza, niż cały nasz zakon razem wzięty. Powiedz, co widziałeś w komnacie?

— Ujrzałem tam pulpit ze zwojem oraz dziwną rzeźbę przypominającą… ja wiem… bramę?

Arcymistrz wziął głęboki wdech i wydech zbierając myśli.

— Czyli to wszystko prawda. Byłeś w środku komnaty. Czy… —

głos zadrżał staremu magowi. — Czy przeczytałeś zwój?

Bart nachylił się i włożył rękę pod płaszcz. Po chwili wyciągnął zwinięty w rulon pożółkły zwój, z którego wydobywało się subtelne, ciepłe światło.

— Przeczytałem, ale czuję, że w niewłaściwy sposób.

— Pradawny zwój! — przerwał mu arcymistrz, po czym wzdrygnął się robiąc dwa kroki do tyłu. — Bart… czemu go zabrałeś z komnaty?

— Wydaje mi się… — zaczął niechętnie — że ten zwój w jakiś sposób mówi do mnie. Czuję, że płynie z niego jakiś rodzaj mocy.

— On nie należy do nas — przerwał i przetarł twarz ręką. — Musimy odłożyć go na miejsce. Oddaj mi go czym prędzej!

Młody mag podszedł niechętnie do Arcymistrza i podał mu zwój zostawiając na nim tęskne spojrzenie. Arcymistrz zabrał go szybkim ruchem i włożył rękę wraz z pergaminem w sam środek gorejącego płomienia. Ogień płonął intensywnie, ale ani zwój, ani ręka Arcymistrza nie ucierpiały od płomieni.

— Rzeczywiście — zaczął kiwając głową do siebie. — To ten zwój — po czym wyciągnął rękę z ognia i rozwinął go. Było na nim napisane:

Ćwierć

Światła

Otworzy

Wrota

.

Lśniąca

Dusza

Emanuje

.

Wszechpotężny

Absolut

Rozpromieni

Potęgę

Słów

Arcymistrz przyglądał się zagadkowym strofom.

— Widzę, że treść nie uległa zmianie… — spojrzał wprost w oczy Barta. — Nawet nie wiesz, jakie kłopoty mogłeś na nas sprowadzić…

— Mistrzu, cóż to za istota umieściła pieczęć na drzwiach komnaty? — zapytał Bart.

Stary mistrz odpowiedział oschle i z widocznym przejęciem.

— Pewien wyjątkowo potężny sym…

— Arcymistrzu!!! — wrzasnął jeden z młodych magów wchodząc

do świątyni, aby oznajmić przełożonemu wieści. — Posłaniec!

— Dokończymy później, Bart. Udaj się do swojej komnaty. Póki co zabieram zwój ze sobą. Jest zbyt cenny i zbyt niebezpieczny — schował go za szatę i wciąż wpatrując się w Barta przeszedł dwa kroki. Zwrócił głowę w stronę wejścia do świątyni i po przejściu kilku kroków lekko uśmiechnął się do siebie.

Na placu kilku przebywających tam magów przerwało swoje codzienne obowiązki i zawiesiło spojrzenie na czekającym przy studni posłańcu. Widok kogokolwiek, poza magami ognia, był tu wyjątkowo interesującym wydarzeniem. Nieczęsto magowie widywali gości. Posłaniec widząc wychodzącego ze świątyni Arcymistrza podszedł do niego, uklęknął na jedno kolano i wręczył mu list wyciągając rękę przed siebie. List był zapieczętowanym symbolem Lothri’um. Bez większego wysiłku dało się dojrzeć, że pieczęć została złożona przez wyjątkową kapłankę. Stary mag otworzył wiadomość i zaczął czytać w głowie. Po chwili zwinął z powrotem papierowy pergamin w rulon i wrócił do świątyni bez słowa.

— Bart! — zawołał do klęczącego przed płomieniem młodego maga. — Zmiana planów.

6 Mron

— Czyżby zmiana planów? — stojący pośród mroku symbolista usłyszał donośny i spokojny głos.

— Nawet zabawne — odpowiedział z uśmiechem. — Nie. Jednak

za daleko zaszliśmy, aby zmienić teraz kierunek. Skąd to pytanie?

— Ciekaw jestem, czy się wahasz? — po raz kolejny donośny głos zabrzmiał pośród mroku. Brzmiał zarazem poważnie jak… infantylnie.

— Nie. Nie musisz sprawdzać mojej woli. Nie zawaham się. Podobnie jak Ty nie zawahasz się, gdy nadejdzie Syn.

— To, że znasz swój koniec, nie czyni Cię jeszcze…

— Nie to miałem na myśli — przerwał. — Wiedz, że nie waham się stawić im czoła. Mam świadomość, że doprowadzenie do rozbicia będzie wyjątkowo trudne, podobnie jak walka z całą tą trójką, ale są to jedyne,

trzy rozwiązania.

— Zgadzam się i wciąż Ci ufam. A dlaczego dziś przybyłeś do mnie? O czym chcesz porozmawiać?

— Chciałem się pożegnać — odpowiedział symbolista.

— Pożegnać? — głos zamilkł na chwilę. — To interesujące. Skąd u Ciebie ta potrzeba? Czyż nie wiąże nas jedynie wspólna sprawa?

— Wiąże. Jednak nikt poza Tobą i mną nie wie, dokąd to wszystko zmierza. To czyni naszą wspólną sprawę… tajemniczą.

— Wszystko jest tajemnicze. Każda stworzona cząstka. Wiem, bo je stworzyłem. — głos ponownie zamilkł na chwilę. — Męczy mnie jednak moja przemiana… Moja poprzednia skóra wymaga sporo energii, by pozostać mylącą dla pozostałych.

— Już niedługo zakończy się Twoja męczarnia — zaczął symbolista. — Niebawem — uśmiech symbolisty zniknął — Realizm upadnie. A on przyjdzie do Ciebie.

— Świat Adama i świat Ewy… Czy pozostali wiedzą o tym,

co nadejdzie?

— Tylko symboliści wiedzą.

— Dlaczego?! — donośny głos zabarwił się dziecięcą irytacją.

— Ponieważ błogosławieństwem dla Twojej Kreacji i dla Akademii jest niewiedza, a Realizm i Fantazja i tak tego nie pojmą.

— Jednak, jeśli nie wiedzą, co ich czeka, to jaką masz pewność, że podejmą właściwą decyzję?

Symbolista uśmiechnął się.

— Nie mam. Ale jedna z osób jest wyjątkowo intrygująca. Pośród nieskończonej ilości zakończeń, wydarzenia, w których uczestniczy, prowadzą zawsze w kierunku zakończeń… niepowtarzalnych. Wśród całego tego liczenia wariantów, podążanie za wyjątkowością jest jedyną słuszną…

Zapanowała cisza, którą po chwili znów przerwał donośny głos.

— Rozumiem — głos uspokoił się na powrót. — A zatem wybierasz ten kierunek, który nie powtórzył się ani razu pośród nieskończonej ilości zakończeń?

— Tak. Dokładnie ten. Niestety On wciąż zmienia ostateczne zakończenie, dlatego zmuszony jestem wciąż ingerować i próbować skierować wydarzenia na to jedno, właściwe zakończenie. Nie mam niestety pewności, że wszystko się uda. Zwłaszcza, że pozostało mi już niezbyt wiele możliwości.

— A skąd masz pewność, że właśnie to jedno zakończenie jest tym właściwym? Przecież i Ciebie czeka śmierć i upadek, jeszcze zanim

to wszystko się zakończy.

Znów nastała cisza.

— Jest pewna właściwość liczbowa związana z ilością tych niepowtarzalnych zakończeń.

— Ah tak… Jaskółka. Podążasz za wiecznym wirowaniem?

— Zgadza się. I to właściwie wszystko — skwitował symbolista.

— To i tak wiele, bracie. Uspokoiłeś moje obawy. Będę oczekiwał

na tego, któremu mam ofiarować moje Słowo. Jednak do tego czasu musisz wywiązać się ze swojego zadania. Inaczej ten, który przyjdzie, nie będzie mógł go posiąść. Dopóki Dusza nie ulegnie, ja nie będę mógł przekazać Słowa dalej. Tylko Syn…

— Pamiętam o tym, bracie.

— Jednak jeszcze coś mnie ciekawi. Wiesz już, które z nich przybędzie? — donośny głos rozbrzmiał ponownie w mroku, z dziecięcą ciekawością.

— Nie wiem jeszcze. Nie widzę tego w tej chwili. Widziałem

do tej pory same porażki. Nie mogę zatem odpowiedzieć na Twoje pytanie. Pozostało niewiele zakończeń… Niewielkie daje nam to szanse…

— A Pióro Boże?

— Pióro Boże? Wiesz, że nie nastąpi… Wiemy tylko, że ma zostać spisane, ale nie wiemy przez kogo i jak… Początek i koniec nie spotkają się… Nie tym razem. I… tego wariantu nie da się przewidzieć.

— Ale świat Adama przetrwa? By wypowiedzieć Słowo. Przecież tylko świat Ewy ma zostać unicestwiony.

— W moich wariantach upadają oba światy.

— Ah tak. Rozmarzyłem się… Przez chwilę liczyłem na to, że odpowiesz inaczej. Smutna to wieść. Zatem życzę nam powodzenia

— odpowiedział donośny głos w mroku.

— Ja również. Mój czas w tym miejscu już przeminął. Raz jeszcze, żegnaj Mron.

— Żegnaj, Sue-najstarszy.

Dzień 2

1—7 Torh’Run

Posłaniec trzymając pewnie cugle mocnym gestem poganiał wierzchowca, który z trudem galopował przez skaliste ścieżki prowadzące do Torh’Run. Zza niewielkiego pasma górskiego na wschodzie słońce przesunęło się mozolnie ponad horyzont, a jego blade promienie odbijały się od lustra Tyger, szerokiej rzeki zakończonej stromym wodospadem, pośrodku rozległych terenów rolniczych i drobnych wiosek.

Kraina Torh’Run nie składała się tylko z pól i ludzkich siedlisk. Bogata była w lasy i jeziora, w niezbadane groty i jaskinie. W zwierzynę łowną, ryby oraz w inne rozmaite stworzenia. Najbardziej charakterystyczne dla tej krainy były ogromne, kilkudziesięciometrowe, kamienne posągi. Pomimo wielu prób, nikomu do tej pory nie udało się odgadnąć historii ich pochodzenia. Wiadomo było, że nie są dziełem zakonu Certów ani okolicznych mieszkańców. Najczęstszym stwierdzeniem, które wielu uważało za wyjaśnienie, i które krążyło od lat w podaniach, była opinia, że posągi są dziełem smoków. Niestety smoków nikt nigdy nie widział, a przedziwnych posągów znajdowało się Torh’Run bardzo wiele. Z jednego z pasm przecinających rzekę Tyger wyłaniała się umiejscowiona pomiędzy urwiskami brama zbudowana z dwóch posągów przedstawiających wyprostowanych rycerzy, unoszących prawe dłonie na znak powitania.

W innym miejscu, na pustkowiu południowym, gdzie zakon Certów chował zmarłych i poległych w bitwach, znajdował się posąg idącego szkieletu, trzymającego miecz, a ubranego w hełm i naramienniki. Nieopodal, pod skalistą ścianą stał posąg rycerza opartego o tę ścianę, ubranego w hełm i w zbroję. Trzymał rękojeść miecza, z której tryskał niewielki wodospad tworzący niby klingę miecza, a który kończył się w skalistym podłożu i dawał początek niewielkiemu potokowi, który z kolei łączył się na końcu z rzeką Tyger. W południowo-zachodnich kniejach odnaleźć można było jeszcze bardziej interesujący posąg. Pośrodku lasu znajdowała się pagórkowata polana, a w jej środku wyrastały z ziemi dwie ręce, wyglądające jakby trzymały coś lub też o coś prosiły. Najdziwniejsze w tym posągu było to, że ręce skute były kamiennym łańcuchem, który pomimo kruchości tego kruszca, nie uległ zniszczeniu przez lata. W północnej i północno-zachodniej części Torh’Run znajdowały się jeszcze posągi trzech kamiennych mieczy wbitych w skałę oraz rycerza do połowy zakopanego w ziemię, trzymającego miecz w lewej dłoni, z oderżniętą prawą dłonią.

Przy samym wodospadzie Tyger znajdowały się posągi ludzkich głów, wyrastające ze stromej ściany rozległego wodospadu, z których wypływały pomniejsze wodotryski. Na samym środku okazałego wodospadu zwanego przez Certów „Dumą Ojców” znajdowała się potężna i solidna skała, na której zakon Certów wzniósł swoją kamienną fortecę, wielkie miasto Torh’Run. Do fortecy prowadziły z brzegu rzeki dwa kamienne pomosty, jeden od północnej, a drugi od południowej strony. Na północny pomost wjechał właśnie posłaniec i nie zwalniając gnał na koniu, by doręczyć zapieczętowaną wiadomość. Zatrzymał się przed zamkniętą bramą, przy której straż trzymało dwóch rycerzy zakonu.

Posłaniec zszedł z wierzchowca, podszedł do jednego z rycerzy, który wyszedł mu naprzeciw i bez słowa pokazał mu list z pieczęcią Najwyższej Kapłanki. Rycerze widząc pieczęć, a później przerażenie w oczach posłańca kazali odźwiernemu czym prędzej otworzyć bramę. Posłaniec wsiadł z powrotem na konia i ruszył dalej bez zwłoki.

Zatrzymał się na placu głównym przed gmachem dowództwa. Tam ostatecznie zszedł z konia po raz kolejny i pokazał rulon z pieczęcią otrzymując tym samym zezwolenie na wejście do siedziby głównej namiestnika.

Drzwi do głównej sali dowództwa otworzyło dwóch rycerzy, a posłaniec widząc stojących przy stole generałów i dowódców zakonu pochylił głowę. Zakon Certów świętował właśnie wielkie zwycięstwo, jakie odniósł w walce z bestiami, które niedawno po raz kolejny zaatakowały tereny należące do Torh’Run. Była to jedna z najtrudniejszych walk jaką do tej pory stoczyli. Posłaniec wyciągnął przed siebie dłoń trzymającą wiadomość i podszedł bezpośrednio do stołu, uklęknął na jedno kolano i czekał w milczeniu. Dowódcy rozejrzeli się po sobie. Jedni podśmiechiwali się pod nosem, inni dopijali trunki, które trzymali

w dłoniach.

— Skąd przybywasz? — zapytał upojonym głosem jeden z wojskowych, lecz posłaniec milczał. Jego wyciągnięta ręka drżała jakby trochę mniej.

Wojskowy dowódca widząc brak oczekiwanej reakcji spojrzał na namiestnika i generała Certów, Hroba z Beraht. Obok namiestnika stał młody rycerz imieniem Mabro, syn Hroba.

Hrob był tęgim mężczyzną w podeszłym wieku. Niewielkiego wzrostu ciało wydawało się ginąć w zdobionej i przepastnej zbroi dowódcy. Włosy miał kręcone i kruczoczarne, pomimo upływu czasu, który rzucił siwiznę na jego niewielką, trochę zaniedbaną brodę. Spoglądał upojonym, lecz przytomnym wzrokiem na posłańca. Po chwili podszedł do niego i próbował nawiązać z nim kontakt wzrokowy, lecz posłaniec jedynie nerwowo wpatrywał się w podłogę, klęcząc i starając się pozostać w bezruchu. Hrob wziął od niego wiadomość stanowczym gestem i zaczął iść w stronę miejsca, z którego przyszedł. Posłaniec wstał w milczeniu, raz jeszcze ukłonił się i wyszedł w pośpiechu, bez słowa.

Na liście widniała pieczęć Najwyższej Kapłanki Lothri’um. Towarzysze zaczęli żartować sobie, a Hrod udawał, że śmieje się wraz z nimi i dopowiadał do drwiny, nieszczerze. Stojący obok Mabro stał skupiony i nieporuszony licznymi prostackimi żartami. Hrod rozerwał w końcu pieczęć i zaczął czytać wiadomość radosnym uśmiechem upojonego starca. Napisano w niej:


Wielmożny Hrodzie z Beraht,

Generale Zakonu Certów,

Namiestniku Torh’Run,

Ukochany,


Ja… Pisząc tę wiadomość nie ukrywam niepokoju i poruszenia. Wszyscy wiedzieliśmy, że ten dzień nadejdzie, choć oddałabym wszystko, aby przyszedł jak najpóźniej.

Eh… Chciałabym, abyś był tu ze mną, teraz, gdy wiem, że mój czas się zbliża. Czas. On płynie nieubłaganie, nawet dla elfów.

Dobrze wiem, że masz żal do mnie o tak wiele spraw. Wiem, że nie byłam

dla Ciebie takim wsparciem jakiego potrzebowałeś…

Najdroższy, wiem, że cierpiałeś i wiem, że moja natura tak często wystawiała nas na próby, które ostatecznie doprowadziły nas do rozstania…

Opłakiwałam to wiele razy. Pośród tak wielu niewiadomych zdecydowałam wybrać tę najbliższą mojemu sercu i zawarłam umowę z symbolistą. Spróbujemy

wraz z kapłanami sprowadzić Słowo do Fantazji i jeśli nie uda się… i tak nie mamy nic do stracenia. Jestem gotowa, wiedz o tym. Lata samotności i życie bez Ciebie już dawno temu przygotowały mnie na ten moment…

Ślę wiadomość również do Magów Ognia i do królestwa Sineloth. Mam nadzieję, że udało się Wam przygotować ich na to, co niebawem nastanie.

Ciii… Miej mnie w pamięci. Ja nigdy nie przestałam o Tobie pamiętać. Miej mnie w sercu. Ja nigdy nie przestałam Cię kochać.


Na zawsze Twoja,

Iu’an


Stary rycerz ścisnął wiadomość w dłoni. Jego oczy zaszły łzami, a twarz srodze posmutniała. Był głęboko poruszony. Włożył list w pośpiechu pod pancerz. Zdruzgotany, stał nieruchomo pomiędzy śmiejącymi się rycerzami, którzy wypijali kolejne litry trunków w radosnym, biesiadnym nastroju. Spojrzał w stronę wschodzącego słońca zaciskając szczękę ze złości. Jedynie jego syn, Mabro, dostrzegł zmianę nastroju u ojca.

— Co się stało ojcze? — zapytał łapiąc go za bark.

— Nic — odpowiedział przez zaciśnięte zęby, ocierając skromne łzy,

tak aby syn nie widział. — Musimy dotrzeć do Lothri’um do zachodu słońca. Szykuj konie i to prędko. Już!

— Dziś? Nie zdążymy — odparł zdziwiony Mabro. — Przecież to dwa dni drogi…

— POWIEDZIAŁEM JUŻ!!! — wydarł się gniewnie, aż sala zamilkła. Zebrani rycerze przestali radośnie żartować. Hrod, gdy wybuchał gniewem, budził niepokój u wszystkich.

— Wiem, jak dostać się do kapłanów szybciej — dodał w miarę opanowanym głosem i podniósł skupiony wzrok. Spojrzał na podnoszące się zza horyzontu słońce. — I musimy coś ze sobą zabrać — dodał szeptem do siebie, po czym skierował się w stronę syna. — Najpierw to. Za mną synu.

— A konie? — zapytał Mabro.

— Za mną.

Przeszli przez główny korytarz do północnego skrzydła, w którym znajdowały się pomieszczenia dowódców, magazyny broni i izba samego namiestnika. Weszli do niej oboje. Stary Cert nakazał synowi zostać przy drzwiach, a sam podszedł do starej, zabezpieczonej łańcuchami, wielkiej, metalowej skrzyni.

Wyciągnął spod zbroi niewielki pęk kluczy i zaczął w nim przebierać. Próbował w pośpiechu i nieporadnie przypomnieć sobie, który klucz otwierał kłódkę na łańcuchu. Po chwili zatrzymał się na jednym z nich, nachylił się i wsunął do kłódki.

— Ojcze, pójdę po konie — zaproponował spokojnie Mabro.

— Nie teraz!!! — wydarł się gniewnie, zdenerwowany tym subtelnym wytrąceniem go z równowagi. Po czym ignorując propozycję syna przekręcił klucz i otworzył zamek. Mabro uniósł zirytowany brwi do góry, wykręcił usta i spojrzał w okno podirytowany zachowaniem ojca. Namiestnik zdjął łańcuchy i otworzył skrzynię. W środku znajdowała się stara, skromna rękojeść miecza z zardzewiałą klingą. Stary rycerz podniósł rękojeść i przyjrzał się jej uważnie.

— Mabro… — zwrócił się do syna przez zaschnięte gardło. — Mabro! Jesteś tu?! — odwrócił spojrzenie. Jego syn stał przed oknem i przypatrywał się otoczeniu dziedzińca. Hrod wzdrygnął się.

— Miałeś stać przy drzwiach — stwierdził wyraźnie roztrzęsiony.

Ten nie oglądając się na ojca odpowiedział spokojnie.

— Sprawdzałem dziedziniec. Drzwi są zamknięte — odpowiedział oschle, po czym zwrócił się do ojca. Hrod rzucił spojrzeniem w stronę drzwi. Rzeczywiście były zamknięte.

— Synu — namiestnik zebrał się w sobie, aby uroczyście wypowiedzieć ważne dla niego słowa. Uniósł zardzewiały miecz i podał go synowi.

— To jest Niezłom.

Mabro zaśmiał się pod nosem i spojrzał na zardzewiały miecz.

— Ojcze, przecież tak właśnie wygląda złom. Jaki Niezłom?

— Idziemy — rzucił krótko jakby zawstydzony, może rozczarowany. Podszedł do syna, wyciągnął jego miecz i schował w jego miejsce zardzewiały… Niezłom. Mabro początkowo protestował, ale widział zawstydzoną i zmieszaną twarz ojca, ostatecznie odpuścił. Po chwili oboje wyszli z pomieszczenia. Mabro zaczerpnął powietrza i wypuścił je powoli próbując uspokoić oddech. Jego wspaniały miecz zastąpił też kawał złomu.

Wyszli oboje na dziedziniec i zawołali o konie. Rycerze pospiesznie i bez zwłoki przyprowadzili dwa wierzchowce. Dosiedli je i wyruszyli z Torh’Run w kierunku klasztoru Magów Ognia.

Namiestnik pędząc na koniu obrócił się za siebie i raz jeszcze spojrzał na słońce. Dziś nie było jego sprzymierzeńcem. Dziś może stracić ukochaną na zawsze.

2—8 Matka

— Zawsze to samo! — brat Michała usłyszał pełen pretensji głos matki z rana. Była sobota, około godziny dziewiątej. — Ile będziecie spać?!

— Mamoo.. — odpowiedział półprzytomny. — Jest sobota…

— No właśnie, wstajemy! Mamy dziś sporo pracy w domu! Muszę wyprać dywany, umyć okna i zrobić obiad. Wstajemy! Już, już. Budź brata. — Michał spał tak mocno, że szarpnięcia brata okazywały się nieskuteczne. Natomiast cios w bark już poskutkował. Michał przebudził się zmęczony i zirytowany.

— Co jest?! — parsknął zaspany.

— Nie bij brata! — zgromiła go matka. — Nie tak was wychowałam.

— kontynuowała oburzona.

— Oj, żeby się nie posrał — zamamrotał pod nosem i wstał na równe nogi ignorując dalsze reprymendy matki.

— Michał! Wstawaj — ponowiła podniesionym, lecz już mniej złowrogim głosem. — Miałeś dziś gdzieś iść. Tak się kończą wasze gry po nocach… Obudźcie siostry.

— Już wstaję — odpowiedział Michał, po czym przykrył głowę jaśkiem.

Matka wyszła z pokoju w bojowym nastroju i poszła w stronę kuchni. Z łazienki przyszedł jego brat poprawiając krótkie spodenki i kopnął leżącego na łóżku brata.

— Dawaj! Łóżko trzeba złożyć.

Wstali wszyscy. Przed południem każde z dzieci organizowało sobie śniadanie w postaci płatków kukurydzianych z mlekiem. Ojciec spał w pokoju dziennym. Wokół niego unosił się specyficzny zapach, taki sam za każdy razem, gdy wracał do domu pijany. Matka nerwowo sprzątała w kuchni i przygotowywała się do obiadu. Na całe szczęście uspokoiła się i można było z nią normalnie rozmawiać.

Michał po śniadaniu ubrał się w swoje znoszone po tygodniu ubrania, założył swoje podniszczone buty i wyszedł z domu. Zanim zamknął drzwi usłyszał jeszcze kłótnię pomiędzy bratem i siostrą, do której włączyła się jeszcze matka, jak zwykle.

3—9 Następnym razem na pewno się uda!

Jak zwykle o tej porze, przed gmachem ruin Wielkiej Auli, zniszczonej niespełna cykl temu przez wybuch nieznanego pochodzenia, na olbrzymich, dobrze zachowanych, kamiennych schodach siedziała młoda akademistka. Ręce miała założone na kolana, delikatnie je obejmując. Po policzkach delikatnej, dziewczęcej twarzy spływały łzy. Otarła je ręką, po czym podparła zwieszoną do tej pory głowę zaczesując jednocześnie krótkie do ramion brązowe włosy. Wpatrywała się w ziemię przed sobą trochę nieobecnym spojrzeniem. Ubrana była w schludny i zadbany uniform emocjonalisty. Prosty, przylegający do ciała czarny kostium zakrywał całe ciało, aż po szyję. Elementy pancerza umiejscowione na łydkach, udach, torsie, ramionach oraz nadgarstkach pulsowały intensywnym błękitnym światłem. Od jej włosów obijał się złoty blask świetlistych promieni pochodzących od wirującego światła energetystów.

Obok niej przechodzili akademiści wracający z kolejnego nieudanego „Egzaminu Stworzenia”. Co niektórzy spoglądali na nią ukradkiem zastanawiając się, dlaczego siedzi w osamotnieniu.

Była wyjątkową akademistką pośród swojej frakcji. Jedyną z frakcji emocjonalistów, która zamiast wydobywać emocję z siebie, wydobywała je z innych. W Akademii akademiści mogli zostać energetystami, emocjonalistami lub myślicielami.

Frakcja energetyczna przekształcała energię otoczenia w silne energetyczne skupiska, dzięki którym myśliciele tworzyli porcje wszechświata. Ponadto, ich głównym zadaniem było wirowanie dookoła Akademii i generowanie dzięki temu światła. Światło oświecało wszystkie stworzone przez myślicieli obiekty, budowle i świetliste formy przyrody. Dzięki myślicielom przypominali oni ludzi, chodź w swej naturze byli różnymi formami energii, prądem, światłem lub oddziaływaniem.

Głównym zadaniem frakcji myślicieli było nadawanie form dla energii pochodzącej od energetystów. Tworzyli wszystko, o czym tylko pomyśleli. Nie było to tworzenie z niczego, a jedynie przekształcalnie już zebranej i skupionej energii, a efektem tego działania były zagnieżdżone we Wszechświecie mniejsze jego warianty, zwane porcjami. Porcje wszechświata, były ściśle połączone ze swoimi Twórcami, to jest z myślicielem, energetystą i emocjonalistą łącznie. Porcja wszechświata stanowiła swoisty alternatywny wymiar, gdzie rodziły się nowe istnienia niższego rzędu, a kontakt ze swoimi stwórcami mieli wówczas, gdy spoglądali na słońce i gwiazdy. Ponadto najwybitniejsi myśliciele potrafili też czytać innym w myślach. Wymagało to wielocyklowego treningu i doświadczenia. Ci potężni akademiści najczęściej zostawali profesorami Akademii.

Ostatnia frakcja, frakcja emocjonalistów, była decydująca w sprawach uczuć i emocji. Ten rodzaj energii był niezbędny, aby cokolwiek zaistniało i trwało. Wydobywali energię emocji ze swojego wnętrza i nadawali tej energii rozmaity koloryt adekwatny do aktualnie odczuwanych emocji, które przeistaczały się z czasem w coraz bardziej rozbudowane uczucia, i to właśnie ich uczucia oraz emocje stanowiły spoiwo dla porcji.

Wytworzona energia emocji pojawiała się w transparentnej sferze roztoczonej wokół emocjonalisty zwanej auropresją i zabarwiała się do czasu jej rozproszenia lub intencjonalnego zakodowania w porcjach Wszechświata. Dopiero zakodowanie tak powstałej energii czyniło porcje trwałymi, wyjątkowymi i przygotowanymi do dalszego samodzielnego rozwoju. Bez energii emocji, każda porcja ulegała rozpadowi, czyli entropii.

Akademia. Najwyżej rozwinięty świat istot ludzkich, pomimo niekwestionowanej doskonałości swego ludzkiego stworzenia,

nie zapanowała ani nad siłą śmierci, ani nad samą siłą entropii. Jednak akademiści nauczyli się dzięki manipulacji energią wydłużać swoje życie.

W chwili śmierci swojego ciała astralnego, czyli rozproszenia energii, przenosili świadomość do nowo wytworzonego ciała, zamykając w ten sposób jeden cykl i otwierając następny. Świadomość dla akademistów była w swej naturze zbyt istotna, aby pozwolić na jej rozproszenie się

wraz z ciałem. Energetyści nazwali ją duchową energią, myśliciele świadomością, a emocjonaliści ziarnem.

Akademia zajmowała się tworzeniem porcji i wynajdywaniem

w nich wyjątkowo uzdolnionych istot. Każda porcja powstawała dzięki połączonej energii trzech akademistów, po jednym z frakcji. Akademiści badali i weryfikowali najciekawsze jednostki pośród wielu cywilizacji zawartych w porcjach i włączali je do członków Akademii, zanim umarli

w porcji.

Akademia była spokojnym i harmonijnym miejscem, bez przemocy, bez krzywdy, a całe Cierpienie było skumulowane w jednej rzeźbie. Przekształcane przez akademistów porcje przypominały pod tym względem samą Akademię. Brak wojen, głodu, zarazy i cierpienia. Wyjątek od reguły stanowił jedynie świat Adama i Ewy.

Realizm. Tak określano świat stworzony przez i w umyśle akademisty Adama, który wraz z akademistką Ewą w tragicznych okolicznościach połączyli się w jedno poprzez zjedzenie owocu z Drzewa Poznania. Stali się częścią wiecznego Cierpienia, tętniącym posągiem.

Kilka metrów od siedzącej na schodach akademistki stała inna akademistka, wyróżniająca się strojem pośród przebywających na placu.

Jej ciało przypominało łagodne i spokojne światło poranka. Ubrana była w czarny, przylegający do ciała uniform, na którym założona była lekka, strojnie przyozdobiona zbroja. Zbroja energetyczna, to obowiązkowy uniform wszystkich akademistów frakcji energetycznej. Pomaga ona akumulować energię wytwarzaną przez akademistów tej frakcji z minimalną wręcz stratą. Akademistka nosiła na sobie własnoręcznie zmodyfikowany egzemplarz zbroi. Nie lubiła wyglądać podobnie do innych. Nie czuła się też podobna do innych i była tu od niedawna. Jej pierwszy cykl zaczął się niedawno i jeszcze nie przyzwyczaiła się do otoczenia. Była też wyjątkowa z innego powodu. Jako jedyna energetystka dysponowała dwoma pierścieniami świetlistej energii wirującymi wokół jej rąk. Tak jak każdy energetystą miał pierścień z kruszcu przymocowany do pleców, tak ona miała dwa z czystej energii, które obracały się swobodnie dookoła jej nadgarstków. Przy okrągłej, sympatycznej twarzy miała założone kolczyki w kształcie spiczastych elips, przypominające geometrią pióra. Zbudowane z tych samych materiałów, co cała zbroja, były nietypowym wyposażeniem jej uniformu, które otrzymała od samego Deka, jako wyróżnienie jej indywidualności. Bardzo je lubiła, bo to był jej pierwszy prezent w Akademii.

Strojna akademistka postawiła kilka kroków do przodu, wchodząc stopień po stopniu, aż do momentu, gdy ostatni postawiła przed siedzącą nieruchomo i załamaną nieudanym egzaminem przyjaciółkę.

— Witaj, czy to miejsce jest wolne? — na pięknych, delikatnych ustach stojącej akademistki pojawił się niewielki uśmiech. Głos miała miły i subtelny, trochę dziewczęcy, a trochę dziecięcy. Siedząca akademistka ani drgnęła, więc postanowiła usiąść obok niej. — Na moje, to Mars…

— Szada, to nie Mars — przerwała dziewczyna. Kolor świetlanego zamglenia, auropresji, zabarwiał się na kolor ciemnoniebieski (rozczarowanie), a jej ręce jeszcze mocniej oplotły kolana. — To ja jestem beznadziejna. Czułam, że tracimy połączenie. Gdybym tak bardziej się skupiła…

— Mówię Ci, to Mars! — oburzona lekko akademistka frakcji energetycznej wzdrygnęła się obracając głowę do swojej przyjaciółki. Auropresja zabarwiła się na kolor czerwono-fioletowy (gniew). Furia podniosła głowę wyraźnie zszokowana.

— Przecież powiedziałam, że to moja wina — zaczęła zdziwiona.

— Szada, ale się na niego zawzięłaś — dodała kiwając przecząco głową ze zdumienia. Skutecznie wybiła ją z nostalgii swoimi emocjami. Auropresja zmieniła kolor na pomarańczowo-różowo (wdzięczność) — Uznajmy,

że to nie jego wina, tylko nasza wspólna. — Furia spojrzała na nią wyraźnie rozbawiona.

— Ostatecznie mogę na to przystąpić — a emocjonalistka uśmiechnęła się. Kolor pomarańczowo-różowy zanikł, w jego miejsce pojawił się ciemnofioletowy (przygnębienie).

— Furia, może nie jest nam pisane być drużyną… — drżący głos Szady ledwo przedostał się przez ściśnięte gardło. — Może Deka i Bekerd są w błędzie… może… — wypowiedź przerwał nagły, lekki cios pięścią w ramię. — AŁA!!! — Szada krzyknęła i oburzona obejrzała się w stronę Furii — Co to było?! — Auropresja zmieniła momentalnie kolor na intensywnie fioletowy (irytacja).

— Głupoty gadasz — odpowiedziała.

Szada patrzyła na nią z osłupieniem. Po chwili koloryt zabarwił się na pomarańczowo-czerwony (radość) i znów na pomarańczowo-różowy (wdzięczność). Z twarzy Furii nie znikał uśmiech, a z jej pięknych zielonych oczu pomknęły po policzkach delikatne łzy. — Chodźmy pocieszyć i naszego Marsa! Następnym razem na pewno się uda! — Szada uśmiechnęła się i wyprostowała ręce przed siebie

— Narysujemy mu za karę coś na drzwiach.

4—10 To koniec, Mars

Drzwi od kwatery mieszkalnej internatorium otworzyły się szeroko, a stojący w nich nieruchomo akademista Mars wpatrywał się tępawo w posadzkę. W trzyosobowej kwaterze, w południowej części internatorium mieszkało trzech akademistów. Pierwszy, akademista frakcji energetycznej, średniego wzrostu, wyjątkowo sympatyczny z twarzy, o imieniu Chast, przypominał piorun. Drugi, wysoki, wyjątkowo szczupły akademista frakcji emocjonalnej o imieniu Jacher, który posiadał charakterystyczny, lekki sposób układania swojej sylwetki, niczym artysta, który wyczuwał najdrobniejsze niuanse każdej materii. Jego mocny i głęboki głos dodawał mu niepowtarzalności wśród emocjonalistów. Obaj przerwali swoje zajęcia i skierowali uwagę w kierunku przybyłego do kwatery trzeciego lokatora.

Po szybkiej wymianie spojrzeń Chast przerwał niezręczną ciszę.

— Jak poszło? — zapytał z serdeczną ciekawością. — Udało się?

Mars podniósł głowę i spoglądając na przyjaciela. Delikatnie nadął usta wypuszczając lekko powietrze, przecząco kiwając przy tym głową. Chast patrzył na przyjaciela ze zrozumieniem i nic nie dodał. Po chwili odezwał się Jacher z charakterystycznym dla siebie powolnym bełkotem.

— Aaaa… dziewczyny? — zadał pytanie. Mars znów zwiesił głowę.

— Furia chyba się załamała — odpowiedział. — Ale nie wiem… Nic nie wiem. Spojrzała na Bekerda i zbiegła… A Szada? Szada spojrzała na mnie wkurzona i tyle — opowiedział lekko drżącym głosem.

— Następnym razem się uda! — pewnie i mocnie rzucił Chast, próbując dodać otuchy przyjacielowi.

— Aaaa… Bekerd? — kontynuował Jacher. — Nie chciał was pozabijać? To już chyba… Czeeekaj… Niech no policzę.

— Daj spokój! — wtrącił Chast wyraźnie zirytowany. — Chcesz liczysz ich nieudane próby?

— No nie. Aaa… nie ważne — skończył szybko i wrócił do swoich zajęć. W wyniku pretensji współlokatora wokół emocjonalisty powstała auropresja w kolorze ostro niebieskim (wstyd). Chast wstał i położył rękę na ramieniu Marsa.

— Cieszę się, że żyjesz — Chast ponownie próbował podnieś Marsa na duchu. — Bekerd powinien was pozabijać — zaśmiał się głośno, a Mars wraz z nim, po czym podszedł do części kuchennej przy wejściu do kwatery.

— Profesor Bekerd — dodał pouczająco Jacher. Mars usiadł zmęczony na łóżku, oparł się o ścianę i rozłożył bezwładnie ręce na pościeli.

— Taaaa… Bekerd. Wyszedł bez słowa. Nawet na mnie nie spojrzał.

— Uuuuu… — odparł Jacher z widoczną ekscytacją na twarzy. Auropresja zabarwiła się na jasnopomarańczowo (ekscytacja). — Czyli was pozabija, ale jeszcze obmyśla jak. — Chast i Jacher wybuchli śmiechem. Chast wychylił się z części kuchennej trzymając butelkę trunku i spojrzał na Jachera porozumiewawczo. Jacher kiwnął, że chce jednego. W Akademii są posiłki, trunki i wiele różnych przyjemności, z których najwyższe formy ludzkie nie zrezygnowały, mimo, że nie potrzebują nic z tych rzeczy, by zapewnić egzystencję.

— Wiem! — Chast zerwał się i wyskoczył na środek kwatery — Bekerd przyjdzie i przytuli czule Marsika. Ha, ha, ha! — parsknął śmiechem, a pozostali wraz z nim. — Obejmie Cię jak synka, po czym cichutko… skręci Ci kark — śmiał się dalej, lecz tym razem sam. Mars nagle zniknął, a Jacher zamarł w bezruchu. Chast powoli wygaszał śmiech. — Co? Nie śmieszne? — zapytał Chast Jachera szukając Marsa po pokoju.

— Ciut zabawne — odpowiedział stojący za plecami Chasta profesor Bekerd. — Stoisz na wyciągnięcie ręki — kontynuował spokojnym i poważnym tonem, po czym nachylił się nad akademistą i położył rękę na jego ramieniu — może potrzebujesz, by Cię przytulić? — wpatrywał się w akademistę skoncentrowany i niewzruszony, gdy ten obrócił się szukając Marsa.

— Ja… — zająknął się Chast, a profesor Bekerd wpatrywał się w niego bez przerwy. Młody energetysta przełknął ślinę. — Ja przepraszam.

— wykrztusił z trudem. Nastała niezręczna cisza. Profesor Bekerd wciąż patrzył w milczeniu. — Przepraszam — powtórzył.

— Słyszałem za pierwszym razem — odparł profesor i skierował swoją uwagę w stronę łóżka, na którym chwilę temu siedział akademista frakcji umysłu. Mars ciągle siedział na miejscu, jednak był niewidoczny dla wszystkich dookoła. Stało się tak za sprawą jego wyjątkowej zdolności. Mars przenosił się, gdy tylko zechciał w odrębną i dostępną tylko jemu przestrzeń, podobną właściwościami do porcji. Gdy przebywał w tym stanie, był niewidoczny i niewyczuwalny dla otaczającej go istnień, którą on sam doskonale widział i odczuwał. Wyglądało to tak, jakby nigdy nie przeniósł się do niej. To, co wyróżniało jego wygląd w tym stanie, to zmatowione źrenice oczu.

Profesor Bekerd wciąż niewzruszony wpatrywał się w Marsa, który odczuwał niepokój, widząc przenikliwe spojrzenie profesora.

Był przekonany, że Bekerd go nie widzi, bo w tym stanie zawsze był sam, ale profesor wciąż patrzył w jego stronę. Mars postanowił wstać z łóżka i wyjść z kwatery. Minął profesora zapatrzonego w jego łóżko, uśmiechnął się do siebie i dalej szedł do wyjścia. „Jednak mnie nie widzi” — pomyślał, uspokajając się.

— Dokąd to, Mars?! — Bekerd zawołał krótko, podniesionym tonem. Mars zatrzymał się w miejscu. „Widzi mnie?! Jak to możliwe?”, po czym obrócił się w stronę profesora, który znów spoglądał na niego swoim przenikliwym wzrokiem. Pozostali akademiści nie wiedzieli co się dzieje i patrzyli po sobie zdezorientowani.

— Nie jesteś jedynym użytkownikiem Pustkowia — zaznaczył Bekerd. Chast i Jacher rzucali spojrzeniem po kwaterze.

— Gdzie jest profesor? — zadał pytanie Jacher.

— Nie wiem… Zniknął — odpowiedział Chast. — Tak jak Mars…

— Jak to możliwe? — Jacher wstał.

— Nie wiem…

Profesor podszedł do Marsa, minął go i wyszedł na korytarz.

— Za mną — rzucił krótko. Mars będąc wyraźnie oszołomiony bez słowa poszedł za profesorem. „Autorytet najwybitniejszego akademisty nie był przypadkowy” — pomyślał z bojaźnią.

Wyszli oboje z internatorium niezauważeni. Doszli do ogrodu botanicznego, miejsca stanowiącego główne założenie urbanistyczne Akademii. Szli pomiędzy bujnymi drzewami przez dłuższą chwilę, w milczeniu. Mars cierpliwie i w napięciu czekał na słowa profesora, który wyprostowany stawiał pewnie krok za krokiem. Przeszli tak całą Akademię, aż znaleźli się sercu ogrodu, w Edenie. Pośród najpiękniejszych drzew przeplatających się z porcjami Wszechświata stały dwie spetryfikowane postacie oplecione czarno-fioletowo-bordowym pnączem. Posąg przedstawiał dwoje klęczących naprzeciw siebie akademistów. Jedną postać męską i jedną żeńską. Oboje splątani byli w korzeniu przypominającym obślizgłe macki, które oplotły ich w całości wchodząc we wszystkie części ich ciał, tak, że na ich twarzach rysowało się przerażające cierpienie. Korzeń ten pulsował sprawiając wrażenie jakby żył i karmił się więzioną w swoim uścisku dwójką nieszczęśników. To realizm, świat Adama i Ewy. Profesor Bekerd zatrzymał się i spojrzał w niebo.

— Przejdę do rzeczy, Mars — zaczął oschle, a akademista przerwał rozglądanie się po przepięknych gatunkach drzew i roślin ogrodu.

— Wiem, że sabotujesz stworzenie wszechświata — po czym skoncentrował się na akademiście. — Znajdujemy się oboje w Pustkowiu, a to oznacza, że jesteś jedną z trzech osób, które potrafią się przenieś w to miejsce.

— spauzował. — Nie wiem natomiast, a nie lubię trwać w niewiedzy, dlaczego sabotujesz ten ważny dla nas projekt, od którego zależy istnienie całej Akademii — położył rękę na barku Marsa. — Krótko i na temat.

— Ja… — próbował zebrać się na szczerą odpowiedź, ale nie potrafił. Stali oboje w milczeniu. Bekerd patrzył na podopiecznego, a ten z kolei wpatrywał się w ziemię.

— Wiesz… prawda? — Mars niechętnie potwierdził lekkim kiwnięciem głową.

Bekerd podniósł rękę i w jednej chwili Mars znieruchomiał. Nieznana i wyjątkowo potężna siła sparaliżowała całe ciało młodego akademisty i uniosła go kilka miar ponad ziemię. „Profesorze Bekerd, co robisz?”

— pomyślał duszony przez nieznaną mu siłę. Patrzył na przełożonego, który całkowicie nad nim zapanował. Oczy profesora zaszły głęboką czernią. Mars czuł, że profesor czyta mu w myślach. We całym umyśle. Splądrował go do cna. Uczucia, marzenia, zwłaszcza te skryte. Mars próbował przez chwilę walczyć, ale nieskutecznie. Moc Bekerda była nieporównywalna. Zajrzał w końcu i do jego serca.

Po chwili profesor zacisnął szczękę i cyknął. Wypuścił następnie Marsa z objęć swojego umysłu, a ten upadł. Z ledwością podniósł się z ziemi skrajnie wyczerpany. Bekerd odwrócił się od niego i zaczął odchodzić.

Po przejściu kilku kroków rzucił oschle za siebie.

— Zostaniesz wygnany z Akademii do Realizmu. Za trzy dni.

O wschodzie słońca.

5—11 Sineloth

Słońce wzeszło dziś nad Sineloth oświetlając zza pasma gór dolinę, osamotnioną wyspę i położone na niej miasto. Wybudowana na wyspie rozległa forteca była głównym ośrodkiem handlu i rzemiosła w tej krainie. Wspaniałe, opiewające w radość i szczęście miasto, było istnym rajem. Kupcy sprzedawali swoje towary, zaczynając od tych najpotrzebniejszych, a kończąc na tych najrozmaitszych. Z okien zakładów rzemieślniczych wydobywały się odgłosy pracujących narzędzi i zaciskanych w pocie czoła zębów.

Sineloth. Jedna z trzech stolic. Potężna kamienna twierdza, położona na wyspie wielkości samego miasta. Ze światem zewnętrznym łączył ją tylko jeden, szeroki, kamienny most, zakończony drewnianym, zwodzonym mostem, który zakrywał przepaść przed murem obronnym. Wielki kamienny most, którego podpory ginęły w wodzie, stanowił dla miasta najlepszą ochronę przed wrogiem. Wzdłuż linii brzegowej wyspy wybudowano wysoki mur, niezmiernie mocny i solidny od lat, a tuż za kamienną ścianą… tętniło życie.

Setki tysięcy mieszkańców codziennie budziło się ze snu o wschodzie słońca i wracało do łóżek po zapadnięciem zmroku. Na ulicach Dolnego Miasta, najniżej położonej części Sineloth, znajdowały się domy mieszkalne, kilkaset innych budynków i wspaniały port. Na ulicach słychać było krzyki bawiących się dzieci i rozmowy mieszkańców. W Sineloth panowały dostatek i szczęście. Między domami przechodziły uliczki, które zrastały się w większe, brukowane ulice. Wzdłuż nich budowano szkoły, lecznice, karczmy, kościoły oraz sklepy. Ulice prowadziły do Bramy Głównej miasta, do Górnego Miasta lub do portu. Najbardziej strzeżonym obiektem była Brama Główna, znajdująca się we wschodniej części miasta. Potężne, kamienne przejście, pilnowane było dniem i nocą przez rycerzy Zakonu Certów, potężnej jednostki wojskowej z Torh’Run. Idąc na zachód, dochodziło się do głównego placu będącego jednocześnie rozwidleniem dróg na tę prowadzącą do wyłaniającego się zza horyzontu portu oraz na drogę prowadzącą do dostojnej części miasta, zwanej Górnym Miastem.

Port. Ogromna przystań i największa chluba Sineloth. Statki przypływały i odpływały zastawiając brzeg portowy tysiącami skrzyń i beczek. Magazyny były już przepełnione od transportu, podobnie jak karczmy portowe od marynarzy. W porcie najważniejsze były dwa budynki. Urząd portowy, gdzie dokonywano transakcji handlowych oraz lokalna siedziba zakonu Certów.

Wszystkie drogi w Dolnym Mieście prowadziły od portu do centralnej części Sineloth, Górnego Miasta. Było ono położone w najwyższym punkcie wyspy i jednocześnie na samym jej środku. Sklepy, stragany i zakłady rzemieślnicze znajdowały się na obrzeżu Górnego Miasta, w środku zaś mieściły się urzędy i świątynie.

Górne Miasto było zamieszkiwane przez szlachtę, możnych kupców oraz urzędników. Życie w tej części Sineloth było dużo bardziej powściągliwe od tego znanego z Dolnego Miasta.

Pośród podniszczonych, trochę zubożałych domów Dolnego Miasta, zebranych w zwarte zabudowy, znajdowały się otwarte przestrzenie pełniące funkcje podwórek. Na jednym z takich podwórek, przy drodze głównej siedział oparty o balustradę tarasu młody chłopak. Miał długie do ramion włosy, ścięte krócej u góry, powiązane w niektórych miejscach w niedbałe warkocze. Włosy pomieszane w nieładzie uzupełniała młoda, nieogolona broda. Nosił na sobie jedynie znoszone i podziurawione spodnie. Sylwetkę miał szczupłą, trochę jeszcze chłopięcą. Na torsie miał dziwne znamię przypominające pióro w kształcie spirali. Siedział uśmiechnięty ze szkicownikiem w rękach i rysował otaczające go miejsce i ludzi.

— Alcus!!! Kolacja — krzyknęła zza okna jego matka.

— Idę, mamo! — odkrzyknął w miarę spokojnie, kończąc zaczęty szkic.

— Wołaj brata i siostry!!! — dodała krzykliwie matka.

Alcus pomimo deklaracji postanowił choć trochę bardziej dokończyć rysunek. Nie lubił niedokończonych spraw. Podbiegała do niego jego młodsza siostra, która mimo sporej odległości od domu usłyszała donośne wołanie matki. Spojrzała na rysunek starszego brata i z podziwem w głosie zawołała.

— Wygląda zachwycająco!

6—12 Umowa z symbolistą

Akademia nocą wyglądała zachwycająco. Czas, kiedy większość energetystów przestaje wirować i spotyka się z pozostałymi. Pomiędzy zawieszonymi w przestrzeni budowlami obleczonymi w świetliste geometryczne światła, linie, okręgi i krzywe, przemieszczały się lewitujące wyspy ze świetlistymi drzewami oraz rozświetlone, latające, skrzydlate statki. Brukowanymi ulicami spacerowali akademiści. Noc była czasem relaksu i odpoczynku, zabaw i spotkań towarzyskich. Pełne młodych i starych akademistów alejki i uliczki tętniły życiem.

Jedną z nich szedł profesor Bekerd. Przemieszczał się pomiędzy pozostałymi akademistami niewidoczny, trwając w Pustkowiu. Szedł spokojnym krokiem, czasem spoglądając na swoich obecnych i byłych podopiecznych, czasem zamyślony wpatrywał się w bruk. Szedł tak bez celu, zanurzony w myślach.

Po chwili przystanął i poczuł dziwny niepokój. Podniósł głowę i ujrzał po swojej prawej stronie małą, drewnianą chatkę. Niewielki budynek wykonany z surowego drewna, kryty strzechą, widocznie starawy i podniszczony. Profesor przetarł jedno oko niezadowolony i skierował się w kierunku tajemniczego budynku. Doszedł do pogrążonej w półmroku elewacji frontowej, gdzie na ścianie, tuż obok drzwi znajdowała się mała, kamienna tabliczka z napisem

„Uwaga, trujące opary”

Poza tabliczką dostrzegł, że drzwi są lekko uchylone. Bez wahania chwycił za starą, zniszczoną klamkę i postanowił wejść do środka.

Drzwi zatrzasnęły się.

— Ktoś Cię widział? — profesor usłyszał żartobliwe pytanie z naroża pomieszczenia, gdzie w mroku dostrzegł znajomą postać. Cień zakrywał sporą część wyglądu, jednak dało się dostrzec starą, ciemną, znoszoną szatę, z przesadnie poszerzonymi rękawami. Postać miała też owinięty wokół szyi jasny, materiałowy szal. Wyglądała na osobę średniego wzrostu, tęgawą i odrobinę zaniedbaną. W lekkim mroku światło odbijało się od szczerego uśmiechu, przypominającego do złudzenia uśmiech szaleńca.

Postać stała przy dużym, białym blacie, aktualnie o funkcji stołu alchemicznego i sprawdzała zawartość jednej z magicznych ampułek. Pokój, w którym się znajdowali był duży i zagracony. Znacznie większy w środku, niż zdradzała to zewnętrzna bryła budynku. Na ścianach znajdowały się półki przepełnione książkami, miksturami, butelkami, po miksturach, papierami ułożonymi na niedbałe sterty i tak aż… w nieskończoność.

Tak, w budynku nie było sufitu, tylko ciągnące się w świetlistą nieskończoność zawalone czymś półki. Przy samej postaci znajdowało się około tuzin książek, również ustawionych na nierówną stertę. Jedynie alembik, moździerz i inne narzędzia ustawiono skrupulatnie pod ścianą, tak że sprawiały wrażenie uprzątniętych.

Bekerd wiedział, że zadane pytanie to rodzaj kpiny. W jego pustkowiu nikt nie był wstanie go zobaczyć. Nikt, poza osobą zdolną do przeniesienia tej dziwnej, starej chaty z jakiejś Fantazji do jego Pustkowia.

— Sporo tutaj nieładu jak na symbolistę — odpowiedział profesor.

— Przeszkodziłem Ci w degustacji tych wymyślonych trunków?

— Nie, skądże — odpowiedział tajemniczy symbolista. — Nawet anioły muszą mieć jakieś hobby. Moimi są alchemia i książki. Co z tego, że to nie działa? Dla wielu jestem wspaniałym… czarnoksiężnikiem — zachichotał.

Profesor rozejrzał się po pomieszczeniu niechętnie, podczas

gdy symbolista przyglądał mi się uważnie z uśmiechem.

— Ciężko Ci pewnie tak ukrywać myśli przed Deka, co nie? Ufa Ci

— wziął głęboki wdech. — Mam nadzieję, że Deka nie wlazł Ci jeszcze do tych ukrytych miejsc w głowie. Nie chciałbym zostać wyproszony z Akademii.

— Nie masz powodów do obaw — odparł Bekerd.

— A akademista Mars? Zostanie w końcu wygnany?

— Deka rozważa wygnanie, choć niechętnie. Wolałby, abyśmy intensywniej pracowali nad stworzeniem nowego wszechświata.

— Mówiłem Ci — przerwał symbolista — Nie uda się wam go uwięzić, tak jak poprzednio. Teraz ponosicie porażki i niestety tak zostanie.

— Skąd ta pewność? Mamy trzy Słowa. Wtedy były tylko dwa.

— Trzy Słowa i brak pewności, czy zostaną wypowiedziane. Daj spokój, Bekerd. Wiem, że wam się nie uda. Dlaczego wciąż bronisz planu Deka? Weź jeszcze moje Słowo pod uwagę. Jestem jednym z najpotężniejszych spośród nas.

— Wiem. Dlatego rozmawiamy — stwierdził Bekerd.

— Przyjmij ostatecznie moją propozycję — symbolista uśmiechnął się.

— Deka Ci nie ufa. Przyznam, że ja również mam obawy — symbolista podrapał się po głowie. Po chwili podskoczył jakby wpadł na pomysł.

— Zatem wejdź do mojego umysłu i poznaj moje zamiary.

Bekerd cyknął.

— Tak po prostu? — zamyślił się patrząc wprost na symbolistę.

— Skąd ten pomysł? Nie zwykłeś dzielić się swoim umysłem z Akademią. Gdy wejdę do niego poznam Twoje sekrety.

— Za dużo gadania, za mało działania — odparł szybko

i zamieszał ampułką, po czym wypił z rozkoszą jej zawartość.

— Pusty pożarł już większość światów. Niedługo pożre świat Adama i świat Ewy. A mamy tam coś do zrobienia. Pamiętasz o tym, prawda? Może i stałeś się człowiekiem, ale wspomnij na to kim byłeś, bracie. Dokończymy cośmy zaczęli.

— Nawet jeśli ci pomogę. Skąd pewność, że Twój plan się uda?

— Ponieważ wszystkie inne możliwości zawiodły — symbolista zmrużył powieki próbując coś policzyć. — Pozostały nam tylko kilka tysięcy możliwości udanego zakończenia. I w każdej z nich przeprowadzamy brakujące Słowa przez Akademię.

— Jeśli przeprowadzisz Domino i Fantazję przez Akademię, to Deka nas pozabija. Jest równy mojej sile, mimo, że to ja go ukształtowałem.

— Bekerd — symbolista zwrócił się w jego stronę. — Ciebie zabije.

Ze mną nie może się równać. Wejdź do mojego umysłu, a zobaczysz co nastanie. Długo by tu jeszcze gadać, choć miło jest, to prawda. Czas niestety nagli. Dawaj… szybciutko.

Stali przed sobą w milczeniu. Profesor Bekerd zamknął na chwilę oczy, po czym otworzył je kierując przeszywające spojrzenie w stronę symbolisty. Jego źrenice dotąd zmatowiałe, zaszły głęboką nienaturalnie połyskującą czernią. Ten stan nazywany był użyciem korzenia. Tylko najpotężniejsi myśliciele potrafili na chwilę okiełznać korzeń Cierpienia. Bekerd stał w skupieniu i wpatrywał się w stojącego przed sobą anioła. Wertował jego umysł, poznając obawy, marzenia, pragnienia, intencje. Mógł zobaczyć wszystko. Trwało to dłuższą chwilę. W którymś momencie powietrze wokół głowy profesora zrobiło się cięższe, a jego twarz ulegała delikatnemu rozkładowi. Drobne fragmenty skóry odrywały się i wisiały bezwładnie w przestrzeni. Oczy, które w całości zaszły głęboką czernią, zostały zamknięte. Atmosfera wróciła do normy. Bekerd wyszedł z korzenia.

— Zbudowaliście ją… — wymamrotał otwierając szeroko oczy

ze zdumienia, które wróciły do dawnej normalności. Jego twarz pozostała delikatnie uszkodzona. Wziął kilka wdechów, widocznie zmęczony.

— Właściwie to Domino ją zbudował — uśmiechnął się symbolista.

Stary akademista zerwał się i postanowił przejść kilka kroków.

— Jesteś pewien, że Akademia zawsze upada?

— Tak — odpowiedział pewnie symbolista, a Bekerd podniósł głowę wysoko i cyknął.

— Zatem otworzę Ci Bramę Wymiarów — po czym wrócił spojrzeniem do symbolisty — Gdy to się wydarzy, ile mamy czasu?

— Niewiele. Tylko tyle, ile uda mi się utrzymać symbol Bramy

w otwarciu. Nigdy tego nie robiłem, a musisz przestawić Bramę Wymiarów z powrotem z Fantazji na Realizm. Pierwsza idzie Fantazja, potem Realizm. Ane będzie pilnować Bramy Wymiarów, Domino zaś przeprowadzi Fantazję do mnie — zastanowił się. — Może kilka chwil. Jeśli nie zdążymy… będzie nieciekawie.

— Utrzymam Akademię do tego czasu. Od Bramy Wymiarów będziemy stać kilkadziesiąt metrów. Wszyscy na pewno przejdą. — Bekerd zamyślił się na chwilę. — Ale nie wiem, czy ją zamknę na czas.

— W tym czasie Pusty będzie pożerał Realizm, jeśli jej nie zamkniesz na czas, to twoja Akademia…

— A zatem zamknę ją na czas.

— Dobrze — podsumował Sue-najstarszy. — Czyli pozostaje

Ci przekonać Deka do zorganizowania ceremonii wygnania i spotykamy się za trzy dni.

— Przekonam go — cyknął. — Na koniec mam pytanie. Dlaczego właściwie Realizm, i to tylko ten Ewy? Przecież te same Słowa możemy wziąć z innych porcji.

Symbolista uśmiechnął się szeroko.

— Bo właśnie tam upadły te dwa Słowa i to bardzo blisko siebie.

Bekerd otworzył szeroko oczy i wyszeptał do siebie.

— Jaskółka…

Dzień 3

1—13 Las Rozpaczy

Dwie postacie, odziane w ciemne, połyskujące płaszcze z kapturem przemierzały Las Rozpaczy, kierując się w stronę Sineloth. Słońce miało się ku zachodowi, a las powoli pogrążał się w półmroku. Pośród drzew dało się słyszeć słabnący śpiew ptaków, próbujących ukryć się w najwyższych koronach drzew.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 28.67
drukowana A5
Kolorowa
za 65.32