Ukochanej córce.
Czytelnikowi, który właśnie przewraca pierwszą
stronę tej książki i udaje się w daleką podróż.
Podziękowania
Cóż w każdej książce powinno znaleźć się miejsce na podziękowanie. W mojej tego miejsca jest aż nadto.
Chciałbym podziękować moim najbliższym, którzy wspierali mnie podczas pisania książki i znosili moje humory, za co z całego serca najmocniej przepraszam.
Podziękowania należą się także grupie przyjaciół, których niestety odrobinę zaniedbałem, ale mam zamiar to naprawić. To własnie dzięki wam owa książka ujrzała światło dzienne a nie wylądowała na dnie szuflady. Dziękuję, że znosiliście moje nastroje, czasami bardzo złe.
Chciałby także podziękować całemu wydawnictwu Ridero. Profesjonalizm oraz życzliwość pracujących tam osób doprowadziły do tego, że początkujący autor wydał swoją pierwszą książkę.
Z wyrazami szacunku
Łukasz Młyńczak
Intro
Opowieść ta zaczyna się przed wiekami. Nieznane były pojęcia dobra, zła nienawiści i zazdrości. Świat był jeszcze bardzo młody, a po jego łonie przechadzali się Bogowie. Bogowie w swej wielkoduszności postanowili zostawić na Świecie piętno po sobie, ślad, niczym odcisk stopy na piaskach pustyni. Tak powstały stworzenia, które z czasem miały opanować świat i nadać mu nowy, niespokojny bieg.
Jako pierwsza, istotę swą ukazała Selena. Bogini pradawnych borów i lasów. Z północnych wiatrów oraz owoców najstarszych dębów zwanych Okse, stworzyła ona osobników smukłych, wysokich, nader mądrych i obdarzonych darem długowieczności. Tak narodziły się elfy, które w swe panowanie objęły puszcze i ostępy leśne pradawnej krainy.
Kolejna Boginią była Nereida, władczyni wszelkich wód. Z piasku morskiego ulepiła stworzenie nietypowe, pół elfa pół rybę. Tak powstały syreny. Istoty o niebiańskiej urodzie, które w zależności od własnej woli mogły także przechadzać się po obliczu świata.
Następnym Bogiem był Angus, Pan niezmierzonego nieba. Z promieni porannego słońca stworzył ów Bóg istoty zwane feniksami. Ogniste ptaki, które z czasem miały stać się panami podniebnych przestworzy. Feniksy otrzymały od swego Stwórcy dar trzykrotnego odradzania się.
Balder, pan podziemia także stworzył własną istotę. Istoty niskie, krępe, nadludzko silne. Tak narodziły się krasnoludy, władcy kopalni i gór.
Bastian, władca równin stworzył ludzi. Rasa ta otrzymała w darze od swego stwórcy długowieczność oraz wyjątkową odwagę.
Przez wieki wszystkie istoty żyły w idealnej harmonii. Świat żył własnym życiem kończąc każdy dzień nocą. Bogowie odwiedzali stworzony przez siebie świat, rzadko ukazując się zamieszkującym krainę istotom. Jednak i Bogom towarzyszyły bardzo przyziemne uczucia — chęć coraz większej władzy. Tyryfing — klejnot Bogów źródło ich władzy i życia zaczął uwodzić swą siła Bastiana i Selene. Doszło do walki między Bogami. Równowaga świata została zachwiana. Selena z Bastianem zostali wygnani z zamku w chmurach, domu Bogów. Bastian przepadł w piaskach pustyni. Od tego dnia południowe krainy nazwane zostały Pustynią Zapomnienia. Selenę strącono w odmęty Oceanu na północy, który został nazwany Wodami Łez. Skazani na wieczną tułaczkę nigdy nie zapomnieli kary im zadanej. W swej zawiści rzucili na szczęśliwą dotychczas krainę silny czar. Bastian odebrał ludziom dar długowieczności.
Zwycięzcy postanowili zniszczyć zdradziecki klejnot. Bez dwóch Strąconych Bogów okazało się to niemożliwe. Moc klejnotu znacznie przewyższała siłę Bogów, pozostałych na Zamku w Chmurach. Mieli jednak dość sił by rozbić go na okruchy. Tyryfing rozpadł się na trzy części które zostały rozsypane po całej krainie. Od tego czasu w serca istot wkradły się zawiść, nienawiść oraz chęć zemsty. Minęły wieki. Istoty zapomniały o swych stwórcach. W zapomnienie odszedł także Tyryfing. Opowiadano o nim w legendach, lecz i te z upływem czasu zaczęły blaknąć jak ludzka pamięć. Czas płynął swoim torem. W krainie znów zapanowała harmonia, aż do czasu. Strąceni Bogowie zaczęli poszukiwać rozsypanych po Tarlangu okruchów.
Jeden z nich znalazł Bastian. Okruch spadł w górzystą krainę. Odnalazły go elfickie mniszki. Elfy, jako jedna z najstarszych ras zamieszkujących Tarlang, nigdy nie zapomniała o Klejnocie Bogów. Mniszki wiedząc, co znalazły i widząc siłę okruchu ukryły go w podziemiach klasztoru. Pewnego zimowego poranka u drzwi owego klasztoru stanął smukły, zakapturzony mężczyzna. Jego oszroniony płaszcz świadczył o długiej wędrówce przez góry. Nieświadome niebezpieczeństwa mniszki otworzyły nieznajomemu. Okazało się, że był to Bastian. Wyczuwając obecność klejnotu przemierzył w samotności niemalże cały Tarlang. Strącony Bóg wyciął wszystkie mniszki. Te nawet nie podejmowały walki. Ślubując ubóstwo i to, że nigdy nie wezmą w dłonie broni dotrzymały przysięgi. Bastian wiele dni przemierzał sale klasztoru, lecz jego wysiłek i poświęcenie opłaciły się. Znalazł pierwszy okruch Klejnotu Bogów w katakumbach klasztoru. Mniszki ukryły go pod posągiem Matki Założycielki. Bastian rozbił posąg i wyciągnął z niego okruch. Opuszczając klasztor ściągnął na niego nawałnicę. Ognista pożoga trawiła klasztor. Złowrogi cień opuścił jego mury. Bastian ostatni raz odwrócił się, by obejrzeć skutki nawałnicy. Uśmiechnął się sam do siebie i opuścił górzystą krainę by udać się w stronę Pustyni Zapomnienia. Bastian czuł jak jego żyły wypełnia magia, prastara, czarna magia, której dotychczas bali się Bogowie, Stwórcy Tarlangu.
Kolejny okruch wpadł w Wody Łez. Przez wieki zalegał na morskim dnie. Lecz wyczuł odpowiedni czas. Omamił rybaka, który wyciągnął go z sieci wraz z rybami. Ta prosta istota nie wiedziała co znalazła. Dla rybaka kawałek Tyryfingu był wart tyle, ile dostanie za niego u kupca. W ten sposób zadowolony rybak wyszedł od kupca z dwudziestoma sztukami srebra. Klejnot jednak mamił dalej swego tymczasowego posiadacza. W ten sposób klejnot trafił w ręce marynarza wracającego z długiego rejsu do swej ukochanej. Okruch miał być prezentem zaręczynowym a zarazem pamiątką z krainy syren. O świcie załadowany trzymasztowiec odbił od brzegu. Na jego pokładzie stał ów marynarz spoglądając na niknący ląd. Nie wiedział co go czeka. O zmierzchu rozpętał się sztorm. Okręt poszedł na dno. Prawie całą załogę pochłonęła morska otchłań. Cudem ocalałego marynarza, wzburzone fale wyrzuciły na brzeg maleńkiej, kamienistej wyspy. Nim zdążył odzyskać przytomności ze spokojnych wód na brzeg wyspy wyszła kobieta, Bogini Selena. Przebiła swym mieczem pierś marynarza. Znalazła kolejny okruch Tyryfingu i zniknęła w morskiej toni.
Selena i Bastian połączyli siły. Brakowało im tylko ostatniego okrucha Klejnotu Bogów.
A ten wpadł w ręce istot tak kruchych jak ludzie. Bogowie z Zamku w Chmurach mieli dość sił by ostatni okruch skierować w ręce wybranych przez nie istot. Trzeci okruch od wieków przebywał w Trzech Dębach. Strażnicy zmieniali się wielokrotnie. Ludziom, bowiem, odebrano dar długowieczności. Łączyło ich jednak jedno. Brak zachłanności. Strażnikom i ich najbliższym starczało to co posiadali. Nie dążyli do splendoru, władzy i bogactw. Potrafili się wmieszać w szary tłum mieszkańców Trzech Dębów. Do tego doszedł silny dar. Klejnot Bogów mógł zostać połączony tylko przez Strażnika lub Strażniczkę i to za jego zgodą. Żadna inna istota nie miała mocy by połączyć rozbity klejnot. Z czasem jednak zło zaczęło się odradzać na piaskach Pustyni Zapomnienia. W szczęśliwej dotychczas krainie zaczęły się pojawiać niespotykane dotychczas stworzenia ifryty, dżiny, utopce, wilkołaki. Na północy, Wody Łez także przestały być bezpieczne dla panujących dotychczas istot. W mętnych wodach oceanu coraz częściej ginęły dusze tych, którzy ośmielili się zapuścić zbyt daleko w głębiny.
Powiernicy Tyryfingu zaczęli jednoczyć siły. Zło kolejny raz miało się odrodzić, tym razem na wieki. Powiernikom brakowało ostatniego elementu, trzeciej części klejnotu, aby ciemność na zawsze opanowała krainę.
Rozdział 1
Początek
Trzy Dęby to moja rodzinna miejscowość. Mieszkam tu od zawsze, a mam już prawie 19 lat. A może na początek coś o mnie. Mam na imię Liliana. Prawie 180 cm wzrostu kilka piegów na lewym policzku i nosie no i te długie rude włosy, moje największe przekleństwo. Z rana zawsze toczę z nimi nierówną walkę, która kończy się na związaniu ich w kucyk. Wielu znajomych zazdrości mi mojej rudej czupryny, a ja, no cóż chętnie bym się zamieniła.
Nieco o Trzech Dębach. Tak jak już wspomniałam mieszkam tu od prawie 19 lat. Jest to jedno z większych miast Tarlangu, niegdyś bardzo spokojnej krainy. Domy, bliźniaki z czerwonego kamienia kryte strzechą. Przed domami niewielkie ogródki z kwiatowymi rabatami a wśród nich ławki. To mój codzienny widok w drodze do gospody. Nie, nie jestem klientką gospody,,Pod Smoczym Kłem”. Ja tylko handluję z Rudolfem, właścicielem owego przybytku. Miły, starszy, łysy, ale brodaty Pan. Myślał, że z 18-sto letnią dziewczynę można oszwabić na cenie. Niestety, zapłacił więcej niż chciał, bo ja bardzo lubię się targować. Głównie sprzedaję mu dziczyznę, w którą obfitują rozległe lasy. Właśnie niosę do niego kolejną ustrzeloną łanię. Nie chwaląc się łuczniczka jest ze mnie całkiem dobra. To zasługa ojca Bogdana, byłego żołnierza Trzech Dębów. Był tam kapitanem. Po wiernej służbie zajął się uprawą roli. Mamy trochę ziemi, uprawiamy głównie zboża trochę warzyw, owoców i ziół. Te ostatnie to głównie z myślą o matce, Aureli. Jest zielarką i miejscową znachorką. Poparzenia z kuźni, złamania, zwichnięcia to u nas chleb powszedni.
W naszym domu na świat przyszła większość moich przyjaciół. Sama nie raz pomagałam mamie przy porodach. Stoicki spokój, pewność siebie i wieczny uśmiech na twarzy uspokajały kobiety rodzące w naszym domu. Jeszcze się nie zdarzyło aby noworodek lub którakolwiek matka zmarła po porodzie u nas. Gorzej bywało z mężczyznami, zwłaszcza wśród drwali. Pamiętam kilka przypadków. Najtragiczniejszy był wypadek Sebastiana. W czasie jesiennego wyrębu przygniotło go drzewo. Miał zmiażdżoną miednicę i pęknięty kręgosłup. Młody, silny organizm bronił się trzy dni. Leczenie Sebastiana ograniczało się do podawania przeciwbólowych naparów. Umarł nie odzyskując przytomności. Osierocił dwójkę dzieci, w tym jedno jeszcze nie narodzone. Mała Rysia urodziła się trzy miesiące po śmierci ojca.
Jest jeszcze moja siostra, Marcelina. Obecnie dwudziestoparolatka, szczęśliwa matka dwojga pięcioletnich synów Pawła i Piotra. Od sześciu lat mieszka na górnym zamku. Wyszła za mąż za miejscowego hodowcę koni. Duży dom i służba, to dziś ma moja siostra. Jedynym jej zajęciem jest opieka nad synami i to nie do końca, bo stać ich także na opiekunki. Prowadzą trochę próżne życie, bo pieniądze dają władzę.
Weszłam na rynek. Jest to centrum życia i plotek z Trzech Dębów. Na rynku straszny tłok, normalny dzień targowy. Mnóstwo kramów z różnymi towarami. Każdy kramarz zachwala swój towar. Jest tu wszystko: przyprawy z dalekich krain, których nie znam, zboża, zwierzęta z przewagą koni, jedwabie, warzywa, owoce, ryby, mięsa. Mnie jednak interesują kramy z bronią. Zainteresowanie dość nietypowe dla kobiet, ale nic we mnie nie jest typowe. Buzdygany, szable, miecze, młoty bojowe, włócznie, kusze wszystko misternie wykonane i najwyższej jakości. Mnie jednak najbardziej interesują łuki. Niestety ceny nie pozwalają mi jeszcze na zakup łuku. Ale zawsze warto nacieszyć oko misterną pracą. Łuk mam własnoręcznie wykonany z leszczyny, dotychczas sprawuje się doskonale. Oddalam się w kierunku gospody. W środku sporo ludzi. Część siedzi przy piwie inni przy strawie. Tumult, hałas, śpiewy co mocniej podchmielonych i mój klient Rudolf.
Kilku gości przygląda mi się z zaciekawieniem pewnie nigdy nie widzieli kobiety z łukiem i ustrzeloną łanią na plecach.
Rudolf już mnie dostrzegł i otworzył drzwi od zaplecza. To tam odbywają się nasze negocjacje. Chłodne miejsce gdzie można spokojnie porozmawiać bez wścibskich oczu.
— Witaj młoda, dla odmiany dziś łania a nie stary suchy dzik.
— Rudolfie dziczyznę trzeba umieć obrobić, a nie tylko wrzucić na ruszt i zapomnieć o niej.
— Lil, wątpisz w moje zdolności kulinarne?!
— Nie wątpię. Tylko stwierdzam fakt. Ostatniego dzika spaliłeś na węgiel. W naszym domu czuć było spalenizną. A do bramy Dwóch Wież jest dość daleko.
— Oj tam, oj tam. Był bardziej chrupiący. Odkroiło się trochę spalenizny i klienci zjedli.
— Mocno podchmieleni klienci zapomniałeś dodać. Rudolfie sprzedałbyś własną matkę żeby tylko zarobić.
— Takie czasy Lil. Każdy patrzy jak zarobić. Też mam zobowiązania. Mam dzieci, rodzinę.
— I przynajmniej dwie dobrze opłacane kochanki, pomyślałam. Dobrze Rudolfie, do rzeczy, bo ta łania nieco mi ciąży.
— Powieś ją tam.
Mówiąc to wskazał hak wystający ze ściany. Hak był dość wysoko wmurowany. Aby go dosięgnąć Lila musiała stanąć na palcach.
— Dziękuję, że mi pomogłeś. Rzekła z ironią Lila.
— Nie narzekaj młoda. Dobrze wiesz, że pieniądze które otrzymasz wynagrodzą ci
bóle pleców.
— Nie przesadzaj z tą hojnością Rudolfie.
Rudolf podszedł do wiszącej na haku łani i zaczął bacznie się jej przyglądać. Po krótkiej chwili rzekł:
— Chuda ta łania. Wiele za nią nie dostaniesz. Trzeba obrobić, sporo będzie przy niej pracy. Stara sztuka, mięso twarde jak podeszwa. Maksymalnie mogę ci dać trzy sztuki srebra.
— Za trzy sztuki srebra to mogę ci bażanta z lasu przynieść. Łania jest tłusta ma góra trzy lata zobacz na jej zęby. Jest warta co najmniej czternaście sztuk srebra. Tobie po starej znajomości mogę ją sprzedać za dwanaście.
— Za tą kwotę to mogę kupić dwa tłuste prosiaki na targu, a jak bym dobrze po negocjował to może i coś z drobiu by się znalazło.
— W takim razie zapraszam cię na targ, a łanie zabieram ze sobą. Rzeźnik Gilbert bez negocjacji da mi za nią szesnaście sztuk srebra.
Mówiąc to Liliana zarzuciła na plecy łuk i zaczęła ściągać łanię z wystającego ze ściany haka.
— Poczekaj. Poczekaj, powtórzył Rudolf. Trudno się z tobą negocjuje. Mówiąc to, jeszcze raz spojrzał na łanię. Dam ci siedem sztuk srebra. Też muszę się utrzymać.
— Hmm… to może piętnaście sztuk i będziemy kwita?
— A skąd ta kwota młoda damo? Przed chwilą mówiłaś, że sprzedasz ją za czternaście, a znajomemu za dwanaście.
— Zaraz przestaniesz być moim znajomym, Rudolfie.
— Dobra Lil nie chciałem cię obrazić. Powiedzmy jedenaście sztuk srebra, to uczciwa cena. No i twoje słowo, że mam prawo pierwokupu twojej dziczyzny.
— Dobrze wiesz, że tak jest.
Mówiąc to uścisnęli sobie prawicę. Interes został pomyślnie zawarty. W tylnej kieszeni spodni Lilki spoczęło jedenaście srebrnych monet. Rudolf otworzył drzwi zaplecza i ukłonił się z nonszalancją. Liliana znów weszła do biesiadnej izby. Ścisk był jeszcze większy. Dzień targowy dobiegał końca. Za ladą krząta się jeden z pomocników Rudolfa, nawet nie znam jego imienia tak często się zmieniają. Wchodząc do izby biesiadnej czuję niepokój. Jakby ktoś mi się przyglądał. W najciemniejszym kącie gospody dostrzegłam kilku zbrojnych. Dwóch mężczyzn, elf, krasnolud i owinięta w opończę postać, dżin? Nie, niemożliwe, dżiny od wieków nie były widziane w tych okolicach. Od czasów pojedynku Bogów żaden dżin nie zapuścił się do Tarlangu. Ale to było przed wiekami. Opuściłam gospodę. Na rynku zostało kilka kramów. Większość handlarzy zwinęła już swoje interesy i udała się do gospody na odpoczynek. Słońce chyliło się ku zachodowi. Po dłuższej chwili dotarłam do domu, gdzie zastałam tylko matkę.
— Witaj dziecko. Jak udały się sprawy z Rudolfem? Znowu próbował zaniżać cenę?
— Tak, znasz starego Rudolfa i znów zapłacił więcej niż chciał.
— Lila to się kiedyś źle dla ciebie skończy, zobaczysz. Czas na obiad. Mówiąc to, Aurelia podała córce talerz parującego gulaszu z kaszą.
— Chyba bardziej kolacje.
— Kochanie, nie myślałaś skończyć z tym co robisz. Włóczysz się nocami po lesie z łukiem i nożem, ubrana jak mężczyzna.
— Mamo! Ale zarabiam i to całkiem przyzwoite pieniądze. A dobrze wiesz, że każdy grosz się liczy. Czasy są trudne a będą jeszcze trudniejsze.
— Wiem dziecko, ale nie musisz tego robić. Możesz mi pomagać. W Trzech Dębach przydałaby się dodatkowa znachorka i zielarka. Możesz pomagać przy eliksirach. Czas też pomyśleć o rodzinie. Niedługo kończysz dziewiętnaście lat. Bierz przykład z siostry. W twoim wieku miała już męża. Dziś jest szczęśliwą i majętną panią. A ty snujesz się po lasach jak zjawa. Martwię się o ciebie, nie chcę żebyś została sama na tym świecie.
— Na ten temat też już rozmawiałyśmy! Nie jestem sama mam przyjaciół.
— Nic nie zastąpi rodzinnego ciepła.
— Mi zastąpi. Dziękuje za obiad nie jestem głodna.
Liliana weszła do swojej izby. Oparła łuk i kołczan ze strzałami o krzesło. Ściągnęła buty, bluzę i myśliwskie spodnie. W samej bieliźnie wślizgnęła się do łóżka. Za oknem zapada mrok.
Ciche puknięcie w szyby pokoju Lilki. Dziewczyna po cichu wstaje z łóżka. Ubiera się, bierze swój nóż. Kołczan ze strzałami i łuk przerzuca przez plecy. Otwiera okno. Jedną stopą opiera się o parapet, drugą jest już na trawniku.
— Dalej, ruszaj się nie mamy całej nocy. Do wschodu księżyca zostało mało czasu.
— Finn, pewnego wieczoru skończysz z poderżniętym gardłem. Mówiąc to Lilka chowa myśliwski nóż do pochwy przy pasie.
— Tak, tak i z kim byś wtedy polowała. A poza tym, nie tak łatwo mnie zabić. Idziemy. Musimy sprawdzić wnyki w brzozowym zagajniku a potem musimy dotrzeć do Żabiej Łąki i to jeszcze przed wschodem księżyca.
Finn jest doskonałym tropicielem i myśliwym. Lasy nie mają przed nim tajemnic. Zna się na zwierzynie, bez trudu znajduje ścieżki jej wędrówek. Pracuje u hodowcy koni na górnym zamku. Często widuje moją siostrę i bogatego Pana. Mówi, że dobrze traktują swoich podwładnych. Jest dwa lata starszy ode mnie, nieco wyższy, szczupły dobrze zbudowany o piwnych oczach i czarnych, krótko przyciętych włosach.
Niewiasty, nawet te z bogatszych rodów oglądają się za nim jak spragniony za kroplą wody. Czy Finn jest atrakcyjny? Nie wiem, może. Wiem, że jest moim oddanym przyjacielem, że w każdej chwili mogę na nim polegać. Łączy nas zamiłowanie do myślistwa, koni i oczywiście broni.
Po krótkiej wędrówce przez rzadki brzozowy zagajnik docieramy do miejsca gdzie wczoraj zakładaliśmy wnyki. We wnykach zaledwie dwa bażanty, które jutro wylądują w garnku. Finn często u nas jada i pomaga ojcu w pracach polowych.
— Finn, czyżbyś tracił nosa do tropienia? Dwa liche bażanty. Nie warto było opuszczać łóżko o tak późnej porze.
— Milcz Lil. Syknął ze złością Finn.
— Warto by zapolować na coś większego. Bo jak już wyrwałeś mnie o tej porze z łóżka…
— Przepraszam waszą wysokość za niewygody. Rzekł z ironią Finn. Czy kiedykolwiek wracaliśmy z pustymi rękoma? Przyspiesz, do Żabiej Łąki jeszcze kawałek drogi. Tam zapolujemy na coś grubszego.
Po dłuższej chwili docieramy do polany, na środku której jest małe jezioro. Wodopój dzikiej zwierzyny, o którym niewielu wie. Pamiętam jak odkryliśmy to miejsce kilka lat temu. Pierwszym co zrobiliśmy był skok do wody. Chłodna woda działała kojąco na zmęczone ciała. Nocna kąpiel dobrze nam zrobiła po całym dniu pracy. Po wyjściu na trawiasty brzeg Finn przyglądał mi się w nietypowy sposób.
— Lil nie śpij, spójrz tam. Mówiąc to Finn wskazał skraj dębowego lasu z którego wychodziły łanie z młodymi. Będziesz miała co sprzedać staremu Rudolfowi.
— Sprzedałam mu dziś łanie, więc na jakiś czas mam spokój. Czas pomyśleć o sobie.
— Widziałem ten twój dzisiejszy łup jak szłaś przez rynek. Ta łania była stara jak świat. Cud, że ten stary skąpiec w ogóle ją od ciebie kupił.
— Kupił i bardzo dobrze zapłacił. A my będziemy jeść jutro młode delikatne mięso.
Dwa ciche świsty strzał rozdarły nocną ciszę. Przy wodopoju zostały ciała dwóch młodych cielaków. Reszta stada uciekła do dębowego lasu. Po chwili dwie ludzkie postacie pochylają się nad ciałami zwierząt.
— Mówiłem ci Lil, że nie wrócimy z pustymi rękoma. Teraz marsz do domu. Powiedz ojcu, że jutro zjawie się wcześniej do pomocy w polu.
— Tak, chyba na pieczeń z dziczyzny. A ty źle kiedyś skończysz Finn. Okradasz pańskie lasy, za co płaci się utratą prawej dłoni, migasz się od pracy u pana. Nieładnie młody człowieku, nieładnie.
— Żeby komuś uciąć dłoń najpierw trzeba go złapać. A gajowi więcej czasu spędzają Pod Smoczym Kłem niż w lesie.
— I tu masz szczęście, mój przyjacielu. Bo gdyby trafił się prawdziwy gajowy to nie miałbyś czym strzelać z łuku. Rzekła, uśmiechając się Lilka.
— Tak to prawda. A pamiętasz jak rok temu uciekaliśmy przed zbrojnymi pana. Mało brakowało, a oboje źle byśmy wtedy skończyli.
— Bo jak komuś zachciało się dzika z pańskich lasów, to tak się po tym kończą
nocne łowy.
— Ale jakoś się udało. Stary Rudolf zapłacił, my pozbyliśmy się towaru…
— I najedliśmy strachu.
— Dobrze wiesz, że zbrojni pana są za wolni by nas dogonić.
— Ale nie z dzikiem na plechach.
— No dobrze Lil, masz racje zrobiło się niebezpiecznie ale upadliśmy na cztery łapy, kolejny raz.
Resztę drogi pokonaliśmy w milczeniu. Była jeszcze głęboka noc jak wślizgnęłam się do łóżka. Myślałam jak przyrządzić dzisiejszą zdobycz. Po chwili Lil zapadła w głęboki sen sprawiedliwego.
Rozdział 2
Goście
W gospodzie Pod Smoczym Kłem nastawał czas odpoczynku. Większość klientów udała się do swoich wynajętych izb bądź w drogę powrotną do domu. Za barem Rudolf liczył utarg, kątem oka spoglądając na pozostałych gości.
— 77, 78, 79 młłłooody! Podejdź do tamtych gości i zapytaj się czy nie chcą jeszcze jadła albo trunku. Stąd widzę, że ich kufle są puste.
— Tak Panie, już idę Panie.
— Młody a jak ty masz w ogóle na imię?
— Andrzejek, Panie. Odrzekł trwożnie chłopiec mający może dziewięć lat. Andrzejek z podgrodzia.
— Zatem Andrzejku z podgrodzia ruszaj się i podejdź do tamtych gości. U mnie na srebrniki trzeba zapracować. Nic za darmo młody człowieku, kiedyś to zrozumiesz.
Chłopak w pośpiechu odchodzi w stronę gości. „Może ten utrzyma się dłużej niż dwa tygodnie. Jak na swój wiek jest nawet dość silny i wyrośnięty. W końcu jestem dobrym pracodawcą. Dostaje ciepłą strawę raz dziennie i może spać przy kominku w biesiadnej jak goście opuszczą gospodę. Wszystko za skromną opłatą, która potrącana jest z dniówki.
Tej młodej od Bogdana również tym razem udało się wyciągnąć więcej za dziczyznę niż było to warte. Łania okazała się stara i chuda. Po obrobieniu niewiele zostanie na sprzedaż, ale stali bywalcy Smoczego Kła zapłacą za wiktuały z mojej kuchni i to hojnie zapłacą. A trzeba przyznać, że Lil ma smykałkę do interesu jeżeli potrafiła oszwabić takiego starego lisa jak ja” — pomyślał Rudolf. „I na swoje prawie dziewiętnaście lat jest bardzo urodziwa”. Myśląc to gospodarz kątem oka spogląda na pulchną, niewysoką blondynkę z dwoma warkoczami. Jestem z moją żoną już ponad sześć lat może najwyższy czas na zmiany. Młoda kobieta wyglądała by znacznie lepiej przy moim boku.
Rozmyślania Rudolfa przerwał głos Andrzejka.
— Panie Rudolfie szanowni goście życzą sobie dwa duże kufle ciemnego, grzanego piwa.
— To na co czekasz. Obsłuż ich raz, raz.
Podrostek szybko oddalił się i zaczął przygotowywać zamówione trunki.
Tymczasem tajemniczy goście gospody prowadzili przyciszoną rozmowę. To Gwardian Sylwan, jeden z najwyższych zwierzchników Czarnej Róży. Starszy, łysy, brodaty jegomość o sporym brzuchu. Na łysej głowie miał rozległą bliznę, która zaczynała się na czole a kończyła za lewym uchem. Ślad po dawno odbytych bojach. Jego błękitną szatę na plecach zdobił herb opactwa — czerwona tarcza na środku której skrzyżowały się dwie czarne róże. Obok Gwardiana siedziała Cerera z rodu Elfów znad Rzeki Oloiny. Cerera była strażniczką Wież nad Oloiną. Ubrana w ciemnozielone spodnie myśliwskie i tegoż samego koloru kamizelkę. Niewiasta o kruczoczarnych, długich włosach i błękitnych oczach. Za pasem dwa bogato zdobione perłami i srebrem myśliwskie noże. Od ludzi różniły ją jedynie spiczasto osadzonymi uszami, których czubki wystawały spod bujnych, kręconych włosów. Kolejnym gościem był Bastian, Krasnolud ze Śnieżnych Gór. Ciężkie skórzane spodnie, kurtka i szyszak to jego atrybuty. Długa ruda broda i długie proste włosy, ot cały Bastian. O ścianę oparte dwa lekkie topory do rzucania oraz młot bojowy, ulubiona broń krasnoludów. Do grona tajemniczych gości zaliczał się także Colin. Mężczyzna wysoki o krótko przyciętych blond włosach i zadbanym wąsie. Doskonały tropiciel i myśliwy. O ścianę oparł długi, prosty, cisowy łuk obok kołczan, strzały i miecz. Za pasem krył się jeszcze zakrzywiony myśliwski nóż spoczywający w pochwie. Najbardziej tajemniczy był ostatni gość. Postać jak na Tarlang nader wysoka. Nawet siedząc na ławie robił wrażenie wysokiego. Ubrany w długą, szkarłatną, luźną pelerynę i tego samego koloru zwiewne spodnie. Na głowę miał naciągnięty kaptur, który zasłaniał oblicze. U boku długi, zakrzywiony miecz — falcata. Uwagę zwracały bose, jasnoniebieskie stopy. Tak przedstawiała się postać dżina Angusa. Nikt nie zwracał uwagi na dziwnych gości, tym bardziej, że zbliżał się czas spoczynku i sala biesiadna zaczęła pustoszeć. Goście prowadzili ożywioną rozmowę.
— Po cóż spotykamy się w tej mieścinie, Colinie? Spytał Bastian pociągając spory łyk piwa z drewnianego kufla.
— W bardzo ważnej sprawie. Coraz częściej zło zapuszcza się w te strony.
— Colinie, paru leśnych oprychów to jeszcze nie problem. To sprawa dla królewskiego wojska nie dla nas rzekł z ukontentowaniem krasnolud.
— Dla królewskiego wojska, owszem, z czasem na pewno. Ale wątpię, aby królewska armia spotkała tylko leśnych bandytów. Mówiąc to Colin położył na ławie śmierdzące truchło zawinięte w jutowy worek.
— Śmierdzi starym, mokrym kundlem. Rzekł z obrzydzeniem Bastian odsuwając kufel piwa. Zobaczmy cóż nasz dzielny tropiciel upolował w kniejach. Mówiąc to, rozciął sznur.
Z worka wypadła kudłata łapa wielkości pięciu dłoni dorosłego mężczyzny. Obrazu grozy dodawały długie, grube czarne pazury oraz zakrzepła krew w miejscu cięcia.
Krasnolud z zaciekawieniem przyjrzał się temu co wypadło z worka po czym rzekł:
— Cóż dzielny tropicielu gratuluję ci ubicia wilkołaka. Sądząc po tym co tu leży musiał mieć co najmniej dwa metry. Ale to jeszcze nie powód żeby wysyłać wojsko w ostępy leśne. Po cóż mamy to robić jak sam sobie z nim poradziłeś.
— Drogi Bastianie handlarz i jego syn omal nie przypłacili życiem owego spotkania. Leżą i zdrowieją w karczmie na rozstaju dróg. Atakowała grupa wilkołaków, pięć osobników. Trzy gniją w lesie, spaliliśmy ich truchło. Dwa ranne niestety się wymknęły.
— Dobrze Colin spotkałeś pięć wilkołaków, z czego trzy zabiłeś. To nadal nie powód by zbrojni ruszali w pogoń. Po świecie krąży mnóstwo istot tych dobrych i tych złych. Ty miałeś przyjemność spotkać te drugie.
— Ale to nie jest odosobniony przypadek. Rzekła milcząca dotychczas Cerera. Wody Oloiny zaczęły mętnieć. Trzy pełnie temu posłaliśmy konnych w górę rzeki, nie powrócili. Zatem posłaliśmy kolejny podjazd. Znaleźli naszych braci powieszonych wzdłuż rzeki i oskórowanych. Potwornie cierpieli, bo byli torturowani. Na miejscu znaleźliśmy także czarne strzały. Tylko jedne istoty używają tej broni, Jeźdźcy Wendigo. Posunęli się do kanibalizmu, ciała naszych braci były ponadgryzane. Od wieków Wendigo nie nawiedzali tej krainy. Teraz to się zmieniło.
— Zatem i ja mam coś do dodania. Dżin podniósł wzrok znad kudłatego truchła. Moi ziomkowie również zetknęli się ze złem. Przez Południowe Wrzosowiska zaczęły wędrować oddziały nieumarłych, które przedostały się z Pustyni Zapomnienia. Przygraniczne wioski zaczęły pustoszeć. Większe oddziały zapuszczają się nawet pod miasta. Jak dotąd radzimy sobie z nimi, ale pytanie jak długo. Gwardianie, a cóż dzieje się w północnych krainach? Twoi braciszkowie powinni coś więcej wiedzieć.
Sylwan pociągnął z kielicha spory łyk czerwonego wina po czym rzekł:
— Niestety i ja nie mam dobrych wieści. Spokojne dotychczas wody Oceanu zaczęły pochłaniać coraz więcej dusz spokojnych istot. Wielu rybaków osierociło swoje dzieci. Nasi sprzymierzeńcy, Syreny, twierdzą, że coraz częściej widziane są utopce, które atakują już nie tylko rybackie łupiny ale i wojenne okręty królewskie. Wieczorami z wiatrem niesie się ku przystani zawodzenie zbłąkanych dusz, które nie mogą opuścić krainy żywych.
Wśród gości zapanowało milczenie przerywane trzaskiem palącego się w kominku drzewa. Chwilę ciszy przerwał podlotek z dwoma kuflami pełnymi ciemnego, parującego piwa.
— Przepraszam Panów, wasze zamówienie. Mówiąc to chłopak postawił trunki na ławie. Należą się trzy srebrniki. Mówiąc to chłopiec wyciągnął dziecięcą dłoń po zapłatę.
— Trzy srebrniki to trochę dużo jak na takie słabe piwo. Mówiąc to Gwardian wręczył dziecku żądaną kwotę. Ale czego się spodziewać po starym Rudolfie. Dobrze, że miedziaków na sznurku nie trzyma, żeby same się rozmnożyły.
— Zatem wiemy, że zło zaczyna się panoszyć po Tarlangu. Od północy utopce, od południa jeźdźcy Wendigo. Spokojną krainę czekają bardzo niespokojne czasy. Rzekł zaniepokojony Angus.
— Czyli zbliża się okres, w którym będzie trzeba popracować mieczami. Zatem na co czekamy i co my tu jeszcze robimy? Zapytał zniecierpliwiony Bastian.
— Dziś odpoczniemy po podróży. W drogę ruszymy jutro. Odrzekł mocno znużony i odrobinę podchmielony Sylwan.
— Przed podróżą odwiedzimy także mojego przyjaciela Bogdana. Były kapitan armii Trzech Dębów. Bardzo dobry żołnierz, nie raz walczyliśmy ramę w ramię w beznadziejnych bitwach otoczeni, przeskrzydleni i zdziesiątkowani. A mimo to wygrywaliśmy i wychodziliśmy z niejednego niebezpieczeństwa cało. Przydałby się w naszej wyprawie. Zawitamy do niego na poranny posiłek. Rad będzie zobaczyć starego druha, oznajmił Colin.
Goście rozeszli się do swoich izb. Za oknem panowała już głęboka noc. Możliwe, że ostatnia spokojna w życiu dzielnych towarzyszy niebezpiecznej wyprawy.
Rozdział 3
Stary towarzysz
Wstawał blady świt. Czerwona tarcza wschodzącego słońca leniwie zaczynała swój codzienny marsz na zachód. Po szybach okien spływały krople pierwszej jesiennej rosy. Mimo wczesnej pory Pod Smoczym Kłem panował ożywiony ruch. Nietypowi goście pakowali swój skromny dobytek na juczne konie. Tylko Gwardian Sylwan zdawał się zachowywać spokój ducha. Zamówił skromne, jak na swoje możliwości śniadanie oraz kufel pszenicznego piwa.
— Gwardianie! Zawołała Cerera. Za chwilę wyruszamy, a ty myślisz więcej o własnym i tak dużym brzuchu niż o wyprawie.
— Moja droga przyjaciółko. Mówiąc to Sylwan podniósł się z ławy i ukłonił nisko przed Cererą. Braciszkowie z opactwa Czarnej Róży są zawsze gotowi do drogi. A ten skromny posiłek, mówiąc to wskazał na świeżo upieczonego bażanta z duszonymi ziemniakami, no cóż, nie lubię podróżować na czczo.
— Ależ Sylwanie przecież mieliśmy zjeść posiłek u Bogdana.
— I zjemy. Ja tylko wolę być gotów jakby ugoszczono nas nader skromnie.
— Żebyś był tylko tak biegły we władaniu mieczem jak w pochłanianiu strawy i trunków. Mówiąc to Cerera zarzuciła na plecy łuk, kołczan ze strzałami i wyszła z gospody.
— Dowcip tej młodej elfki jest ostrzejszy niż niejeden nowo wykuty miecz.
— Nie jestem już taka młoda. Mam ponad trzysta sześćdziesiąt lat. Elfy są długowieczne i mają doskonały słuch. Mówiąc to Cerera otworzyła drzwi i wsunęła głowę do wnętrza izby biesiadnej. A ty kończ ten skromny posiłek i na koń, w drogę Gwardianie bo słońce coraz wyżej.
Po sali biesiadnej echo poniosło gromki śmiech reszty towarzyszy, którzy byli świadkami całej rozmowy. Po opłaceniu noclegu i skromnego posiłku Sylwana towarzysze udali się w podróż. Trzy Dęby budziły się do życia. Kramarze otwierali swoje interesy, przed domami krzątali się gospodarze zajęci porannymi pracami. Miarowy stukot końskich kopyt o bruk dodawał magicznego elementu wyprawie, niczym oczekiwanie na coś, coś złego co miało się niebawem wydarzyć. Z zamyślenia podróżnych wyrwał głos Colina.
— Dotarliśmy do domu Bogdana i Aurelii. Mówiąc to wskazał na piętrowy, brązowo pomalowany dom z białymi okiennicami.
W ogrodzie krzątał się mężczyzna w sile wieku, który widząc jeźdźców zbliżył się do nich.
— Colin!!!, Zawołał z radością Bogdan. Dużo wody upłynęło w Oloinie od czasu twojej ostatniej wizyty. Co sprowadza tak sławnego człowieka w moje skromne progi?
— Chęć rozmowy, poważnej rozmowy stary druhu.
— Jestem sam wiec zapraszam dzielną kompanię do izby — mówiąc to Bogdan otworzył drzwi.
Cała kompania weszła do czystego i schludnie urządzonego domu. W izbie czuć było zapach suszonych ziół, wędzonych mięs oraz świeżo wypieczonego chleba.
— Pewnie jesteście głodni, bo Pod Smoczym Kłem nie karmią zbyt dobrze.
— Nie pogardzimy odrobiną strawy i dobrym trunkiem, bo fakt piwa w tym przybytku są słabe i drogie. Rzekł Gwardian uśmiechając się do gospodarza.
— Zatem zapraszam do stołu.
Na stole przykrytym zielonym obrusem w mgnieniu oka zaczęły pojawiać się wyśmienite potrawy. Jeszcze ciepły chleb, świeże masło, kozie mleko z porannego doju, okrąglaki serów, pachnące kiełbasy i szynki, konfitury w dużych słojach, oraz kwaterka domowego wina. Po sytym śniadaniu przyszedł czas na rozmowę.
— Zatem co sprowadza tak dziwną kompanie do Trzech Dębów do domu Bogdana i Aureli? Bo na pewno nie jest to tylko chęć posiłku — rzekł Bogdan nabijając fajkę.
— Masz racje Panie — rzekł Bastian podchodząc do otwartego okna. Sytuacja w Tarlangu jest nader niebezpieczna. Na spokojną dotychczas krainę zaczyna czaić się zło. Widziano utopców, jeźdźców Wendigo, wilkołaki. Z tymi ostatnimi twój przyjaciel miał przyjemność się spotkać. Mówiąc to krasnolud rzucił truchło na dębową podłogę.
— Wiem zacny Bastianie. Lasy wokół Trzech Dębów także nie są już tak bezpieczne jak kiedyś. Zaczęły się w nich pojawiać zbrojne bandy ludzi, którzy służą nieumarłym. Na razie sobie z nimi radzimy, lecz kilku zbrojnych przypłaciło to życiem.
— Podejrzewamy, że Bogowie chcą scalić Tyryfing, rzekł spokojnie Angus.
— Zatem czego oczekujecie ode mnie?
— Abyś się do nas przyłączył. Byłeś kapitanem Armii Trzech Dębów. Każdy miecz przyda się przeciwko nadchodzącej nawale. Ty masz posłuch wśród ludzi. Nadal pamiętają twoją chwałę, którą okryłeś się podczas niejednej bitwy.
— Colinie, prowadzę spokojne życie. Miecz wisi nad kominkiem jako dowód minionych czasów. Skończyłem z wojnami. Czas mojego oręża minął. Nadszedł czas młodych. Armia Trzech Dębów to też nie to samo wojsko. Nieliczne, słabo uzbrojone będzie musiało stawić czoło wrogom tu. W otwartej bitwie sami nie mamy szans. Zamożni Tarlangu bardziej interesują się własnymi wygodami niż bezpieczeństwem krainy. Stare twierdze murszeją, nieliczne, słabo uzbrojone załogi nie będą wstanie stawić czoła nadchodzącej burzy. A jeżeli prawda jest taka jak mówicie to będę zmuszony bronić własnego domostwa. Pomogę wam jak tylko będę mógł, ale nie przyłączę się do tej egzotycznej kompani. Postaram się dostać do możnych Trzech Dębów i przekonać ich do wyszkolenia armii. Wykorzystam wszelkie możliwe znajomości jakie mi jeszcze pozostały.
— Szkoda stary druhu, że nie będzie ciebie z nami podczas tej podróży. Twój miecz i dobra rada na pewno by nam się przydała. Ale szkol nowe wojsko i czekaj na sygnał od nas.
— Gdzie mam się udać Colinie?
— Usłyszysz o nas. Będzie o nas głośno w całym Tarlangu.
Gospodarz ciepło pożegnał wędrowców. Kompania syta i dobrze zaopatrzona ruszyła w dalszą drogę. Słońce wisiało wysoko na nieboskłonie, zbliżało się południe. Gdy ostatni z jeźdźców zniknął w bramie Dwóch Wież. Bogdan wszedł do domu i usiadł przy kominku nabijając fajkę tytoniem
— Ojcze słyszałam waszą rozmowę. Wiedz, że czego byś nie uczynił zawsze będę cię kochać i szanować twoje decyzje. Powiedz mi tylko jedno. Czy jest aż tak źle jak mówili twoi dziwni goście?
— Lili, słyszałaś naszą rozmowę. Moi goście są starymi żołnierzami i nie ulękną się byle bandy. Cóż, zło znów zaczyna wychylać łeb z mroku.
— Ale czemu nie przyłączyłeś się do kompanii?
— Dziecko jeden miecz nie wystarczy aby obronić Tarlang przed nadchodzącą burzą. Trzeba zwołać rozproszone po równinach wojska, odnowić stare sojusze i wspólnie stawić czoło złu. Oby tylko wystarczyło czasu.
— Zatem nadchodzą trudne czasy.
— Bardzo trudne, dziecko, bardzo trudne. Mówiąc to Bogdan ucałował córkę w czoło. Nikomu ani słowa o tym co dziś słyszałaś. I tak mamy dość trosk na głowach. Idę zobaczyć jak Finn sobie radzi. Mam wyrzuty sumienia, że chłopak nie bierze od nas zapłaty. Sama strawa to za mało za tak ciężką pracę. A może on przychodzi tu w innym celu, mówiąc to Bogdan spojrzał na córkę.
— Ojcze, Finn jest moim przyjacielem i nic innego nas nie łączy. A jak planujecie mój ślub to chciałabym zostać o tym poinformowana.
— Już dobrze dobrze dziecko, nie gniewaj się na starego ojca. Wiesz przecież, że chcę dla ciebie jak najlepiej.
— Dobra, dobra tatku. Ja przejdę się do Finna. Gdzie on jest?
— Za stajnią, rąbie drwa na opał.
— Dzięki tatku.
Drzwi zatrzasnęły się za wychodzącą Lilą. Bogdan natomiast zamyślił się. Do głowy nie przychodziło mu inne rozwiązanie jak tylko udać się do szlachetnie urodzonych rodów i nalegać na możliwie szybkie zwołanie wojska. A czas naglił.
Lila minęła kilka owocowych drzew, przez ojca zwanych szumnie sadem i poszła
w kierunku stajni. Już w sadzie słyszała miarowe uderzenia topora.
— Witaj piegusku, rzekł Finn ocierając pot z czoła.
— Wiesz, że nie cierpię tego przezwiska! Mówiąc to Lila uderzyła Finna w lewe ramie
— No już, już złośnico. Przyszłaś nadzorować swego wiernego sługę? Powiedział z drwiną Finn, kłaniając się nisko.
— Przestań. Dobrze wiesz, że nie należymy do takich co z batem stoją nad pracownikiem. A ty nawet nie bierzesz od ojca zapłaty za pracę, powiedz czemu, ojciec się krępuje.
— Dość dobre pieniądze zarabiam u szlachetnie urodzonego Pana, mówiąc to Finn zaczął się śmiać. A do was przychodzę jak do rodziny no i bardzo smakuje mi gulasz twojej mamy.
— Z dziczyzny, którą sam ustrzeliłeś w dworskim lesie.
— To już taki drobny szczegół. Dobra Lil, o co chodzi, bo nie przyszłaś tu rozmawiać o pieniądzach i gulaszu. Zaskocz mnie wiadomością z Trzech Dębów.
Lil opowiedziała Finowi o spotkaniu dziwnej kompanii w domu ojca. Jednocześnie prosząc go o zachowanie dyskrecji. Po chwili milczenia pierwszy odezwał się Finn.
— Fiu, fiu. Zatem zapowiada się czas miecza i bohatera. Dzielny Finn kolejny raz ruszy w nierówny z wrogiem bój i okryje swój oręż chwałą.
— Ile w tobie jest jeszcze dziecka Finnie. Nie wygłupiaj się sytuacja jest poważna, a ty zgrywasz bohatera. Chciałam tylko powiedzieć, że dziś wieczorem będziesz musiał pójść sam na polowanie. Ja zostaję w domu. Ojciec może potrzebować mojej pomocy.
— Dobra Lil, rozumiem. Pamiętaj też, że masz przyjaciela na którym możesz polegać w tych trudnych czasach.
— Wiem i dziękuję. Chodź zbliża się czas obiadu. A jak nie chcesz zapłaty za pracę to chodziarz zjedz z nami.
— Przecież zawsze z wami jem.
Popołudnie minęło spokojnie. Po obiedzie Finn został wezwany przez Pana do obrządku przy koniach. Aurelia zaczęła zbierać z ganku wysuszone zioła. Lil poukładała w okrąglaki porąbane drzewo. Po ciężkim dniu pracy nadszedł wieczór, czas odpoczynku. W Trzech Dębach paliły się tylko latarnie na głównych ulicach. Miasto zasypiało.
Lil szybko wstała. Spojrzała przez otwarte okno. Z dworu ciągnął lekki jesienny chłód. Księżyc, ledwie widoczny na niebie zaczynał swój cowieczorny marsz. Lil rozłożyła zwinięty tłumoczek na dębowej podłodze. Ser, kiełbasa, wędzony boczek, chleb, krzesiwo, kilka podstawowych eliksirów, maści i suszonych ziół robionych przez matkę. Tak mam wszytko stwierdziła w myślach Lila. Szybko zawinęła tłumoczek i przerzuciła na plecy. Do pasa przypięła myśliwski nóż, chwyciła łuk i kołczan ze strzałami. Tak zaopatrzona wyruszyła w podróż w nieznane. Pierwszą przeszkodą w tej podróży było skrzypiące okno. Poradziła sobie z nim i po chwili stała już na wilgotnym trawniku. Jeszcze raz spojrzała do swojej izby przez otwarte okno. Wtem nieznana siła chwyciła ją za usta i bluzę. Lil poczuła na plecach napór człowieka. Umie się bić pomyślała, gdyż jej lewa ręka została natychmiast wykręcona. Plecy Lil zlał zimny pot, kto atakuje pod samym domem pomyślała. Nieznajoma zamaskowana twarz zaczęła zbliżać się do jej ucha.
— Ciiiichhhhooooo piegusku.
— Finn ty zdradziecka jadowita żmijo. Jeszcze raz mnie tak nazwiesz, a przyrzekam, że przegryzę ci gardło, pomyślała Lilka.
— O nic nie pytaj tylko chodź ze mną.
Dwie pochylone postacie zaczęły przemykać się łąkami w kierunku brzozowego zagajnika. Lilka ostatni raz odwróciła wzrok w kierunku domu. Zdawało się jej, że wśród drzew sadu dostrzegła postać ojca, który macha jej na pożegnanie. Dziwny ucisk ścisnął jej gardło. Co ja robię?, gdzie mnie los prowadzi? Takie pytania powstawały w umyśle Lilki. Lecz chęć nieznanej przygody wygrała ze zdrowym rozsądkiem. Po chwili dwójka przyjaciół była w brzozowym zagajniku, ulubionym miejscu polowań.
W oddali przywiązane do brzóz stały dwa piękne, osiodłane rumaki. Zwierzęta spokojnie skubały soczystą trawę. Był to Alfredo i Arabel, najpiękniejsze konie w stajni dworu. Lil często widziała jak Marcelina i jej mąż na tych właśnie koniach jeżdżą po okolicznych włościach.
— Skąd masz to wszystko??, Syknęła przez zęby Lilka. Mimo twoich dobrych zarobków nie stać cię na takie luksusy.
— A jak chcesz dogonić przyjaciół ojca na piechotę? Tak wiem, że u Bogdana zjawili się jego przyjaciele i wiem co się dzieje. Też słyszałem cześć owej rozmowy. A ty jesteś bardziej przewidywalna niż wiosenna rosa. Bo tylko raz odmówiłaś polowania i to wtedy, kiedy choroba przykuła cię do łóżka.
— Co nie zmienia faktu, że z Pańskiej stajni ukradłeś dwa najlepsze rumaki. Za takie grzechy płaci się spotkaniem z katowskim toporem przyjacielu.
— Ukradłem nie tylko rumaki ale i odrobinę wyposażenia. Mówiąc to Finn wskazał na siodła, przytroczone do nich miecze, zwinięte koce. A ty mnie nie pouczaj tylko wsiadaj. Przyjaciele twojego ojca są o prawie dzień drogi stąd. A my musimy ich dogonić i to w nocy.
Księżyc stał już bardzo wysoko, gdy para przyjaciół ruszyła północnym traktem. Był to szlak, którym codziennie do Trzech Dębów wędrowali kupcy ze swoimi dobrami. Finn i Lilka musieli oddalić się od Trzech Dębów, aby nie rozpoznano Pańskich rumaków. Nocną ciszę przerywało pohukiwanie nawołujących się sów. Zaczęła się podróż w nieznane.
Rozdział 4
Spotkanie na trakcie
Było jeszcze szaro, słońce nie zaczęło jeszcze swojej mozolnej wędrówki, a po obozowisku już unosił się zapach pieczonego mięsa. To Gwardian Sylwan przygotowywał strawę dla dzielnej kompanii.
— Tak strzeżesz naszego życia? Zapytała Cerera przecierając oczy. O własny brzuch dbasz bardziej niż o życie kompanów.
— Spokojnie moje dziecko. Naszego obozu strzeże dzielny dżin Angus. Jak wiesz oni nie potrzebują snu. A ja wykorzystałem czas mojej warty na sporządzenie tego skromnego posiłku. Mówiąc to Sylwan podał elfce cynowy kubek napełniony czarną, mocną kawą. Idę zmienić Angusa na warcie, niech też się posili. Nie martw się o mnie Cerero, ja już jadłem śniadanie.
— Dziwny z niego stwór. Ale trzeba przyznać, że przydatny. Pomyślała Cerera pijąc małymi łykami wręczony napój.
Po skromnym w mniemaniu Gwardiana śniadaniu drużyna zwinęła obozowisko i ruszyła w dalszą drogę. Wędrowali starym dębowym lasem zwanym Darvenią. Nazwa owej puszczy wzięła się od kwiatów Darvenii, które palone jak fajkowe ziele powodowało odprężenia. Przez wielu zielarzy kwiat ten podawany jest cierpiącym w
postaci naparu, gdyż ma również właściwości przeciwbólowe. Przez gęste korony drzew
na trakt padało mniej światła słonecznego, trudniej było zatem określić dokładną porę dnia a wokół jeźdźców panował półmrok. Wędrowali w skupieniu. Panującą ciszę przerwał Bastian:
— Czemuż to wędrujemy w grobowej ciszy. Wyglądamy jak orszak pogrzebowy, a nie kompania ruszająca na spotkanie ze złem.
— Cóż zatem proponujesz krasnoludzie? Zapytał Angus, który wędrował w końcu orszaku.
— Można rozmawiać. Czas podróży upłynie szybciej a i nastroje też się nam poprawią.
— Radziłabym zachować ciszę do czasu opuszczenia Darvenii, rzekła Cerera. Miejsce to nie jest już tak bezpieczne jak przed laty.
— Ohhh Cerero jesteśmy za blisko ludzkich miast. Do Trzech Dębów mamy dwa dni drogi a do Tursten może jeden. Wtrącił się Sylwan. Poza tym mam wzrok sokoła, słuch lisa i węch wilka. Nic nam nie grozi. Zaśpiewajmy coś. Dobre pieśni złagodzą niewygody podróży.
Dzielny gwardian ruszył w drogę
może złamie sobie nogę.
Z nim krasnolud, elf, tropiciel.
Wszystkich smutków…
— Jednego możemy być pewni. Przynajmniej wiedzą, że się zbliżamy, kimkolwiek są przyjaciółmi czy wrogami, rzekł śmiejąc się Colin.
Nad głowami wędrowców zaczęły mknąć strzały. Z przydrożnych zarośli zaczęli wybiegać zamaskowani zbrojni. Ubrani byli w szkarłatno-czerwone luźne szaty z czarnymi kapturami. Na twarzach dziwne malowidła tego samego koloru, przez co nie można było ich rozpoznać. Uzbrojenie ich stanowiły łuki i długie czarne miecze.
— Twój sokoli wzrok nas zawiódł, powiedziała Cerera podnosząc dłoń ze schowanego za pasem noża.
— Milczeć!!! krzyknął największy w grupie mężczyzna. Z koni natychmiast.
Kompania posłusznie zsiadła ze swoich wierzchowców.
— Dowódco. Jest ich zaledwie pięcioro. Nasi zwiadowcy nie widzieli nikogo innego na trakcie.
— Trafił nam się przedziwny kąsek. Ludzie, krasnolud, dżin i elfka. Jak na tą rasę wyglądasz smakowicie. Mówiąc to herszt bandy spojrzał z pożądaniem na Cererę. Uważać mi na nich zwłaszcza na tego niebieskiego stwora. Nawet bez broni może być niebezpieczny. Elfki nie ruszać, resztę skrępować. Z elfką sam porozmawiam w cztery oczy. Nasz Pan sowicie nas wynagrodzi.
Po krótkiej wędrówce przez ostępy leśne doszli do obozowiska bandy. Kilka szałasów i małych ognisk świadczyły o tym, że owa banda planuje tu dłużej bytować.
Zapadał zmierzch, na domiar złego zaczęła padać gęsta, dokuczliwa mżawka. Wędrowcy siedzieli z rękoma wykręconymi do tylu. Każdy z nich przywiązany był do osobnego drzewa.
— Jak wpakowaliśmy się w tę kabałę??? Rzekł przyciszonym głosem Bastian. Krasnolud związany jak baran w rzeźni to nie przystoi.
— Mówiłam zachować ostrożność. A do tego ta pomalowana świnia chyba ma na mnie ochotę. Krzyknęła wściekła Cerera.
— Milczeć tam!!! Strażnik robił wrażenie bardziej zainteresowanego czyszczeniem miecza niż więźniami.
Colin poczuł jak sznur na jego dłoniach poluźnia się. Po chwili całkiem puścił. Colin natychmiast znalazł się przy strażniku. Śmierć nadeszła szybko wędrowcy słyszeli trzask pękającego karku. W mgnieniu oka cała drużyna była wolna. Mieli tylko jeden miecz jeden łuk i kilka strzał w kołczanie. Dwóch kolejnych oprawców padło przeszytych strzałami wypuszczonymi z leśnej gęstwiny.
— Chyba nie jesteśmy tu sami szepnął Angus.
— Raczej na pewno i chyba znam naszego wybawcę.
W chwilę później cała banda leżała martwa w leśnej głuszy. Został tylko dowódca bandy, z którym Cerera postanowiła się spotkać. Weszła pewnym krokiem do jedynego, niewielkiego namiotu, w którym nocował herszt bandy. Podeszła do śpiącego mężczyzny i przystawiła mu nóż do gardła. Ten otworzył oczy z niedowierzania.
— Ty obleśny zapasiony wieprzu!!! Chciałeś spotkania z elfką to masz spotkanie, masz spotkanie, masz spotkanie. Mówiąc to uderzała twarzą herszta o własne kolano, aż ta w całości pokryła się krwią. Nie zarżnę cię tutaj na miejscu tylko dlatego, bo może uda się z ciebie wyciągnąć jakieś informacje. Mówiąc to splunęła w krwawą breję, w którą zmieniła się twarz herszta.
— Cerero, pamiętaj, żywcem brać. Powiedział Angus zaglądając do wnętrza namiotu.
— Już skończyłam. Elfka wyszła z namiotu zostawiając w nim na wpół przytomnego dowódcę bandy.
Po zebraniu zdobytej broni i dokładnym przeszukaniu obozowiska nadszedł czas poznania anonimowych wybawców.
— Pokaż się Pani! Wiemy, że tam jesteś! Nie ukrywaj się w leśnej głuszy! Daj się zaprosić na posiłek! Nawoływał Colin
Po chwili na tle ciemnego lasu ukazała się kobieca postać.
— Widziałem tą młodą, rudą Pod Smoczym Kłem. Niosła sarnę gospodarzowi. Rzekł Bastian opierając się o swój młot bojowy.
— Witaj Lil, przywitał ją uradowany Colin. Tak wiem kim jesteś. Poznaliśmy się jak mieściłaś się jeszcze w kolebce. Wyrosłaś przez ostatnie siedemnaście lat. Zapraszamy usiądź z nami przy posiłku.
— Twój przyjaciel też może do nas dołączyć. Dodała Cerera.
— Jestem sama, Pani, oznajmiła Lilka.
— Dziewczyno, nie musisz kłamać. Przed namiotem herszta stało trzech strażników. Jednego pozbyłam się osobiście. Dwóch pozostałych padło z innych rąk. Mało tego strzelano różnymi strzałami. Takiej sztuki nawet elfy nie potrafią. Przedstaw nam swego kompana.
— Finn pokaż się.
Po chwili z lasu wyszedł mężczyzna z kołczanem i łukiem przerzuconym przez plecy. U boku miał myśliwski nóż.
— Czyli dziś zasiądzie nas siedmioro do wspólnej kolacji. Stwierdził Gwardian z ukontentowaniem. Pozwolicie, że się oddalę i przygotuję wieczerzę. Dziś jemy z zapasów tych oprychów. Bo jak na wędrowną bandę mają spore zapasy. Mówiąc to Sylwan odszedł w kierunku palącego się ogniska.
— Jestem Finn, towarzysz Lil. Mówiąc to lekko skinął głową.
— Dziękujemy wam za uratowanie życia. Gdyby nie wy byłoby z nami bardzo krucho. Mówiąc to Colin podał prawicę najpierw Finnowi, a potem Lil.
— Lil, idę po nasze konie, bo mogą skończyć gorzej niż ta banda. Po chwili Finn zniknął w leśnych ostępach
— A ty co tu robisz młoda damo? Mówiąc to Colin wejrzał w oczy Lil. Noc spędzicie z nami, ale o świcie oboje zawrócicie do Trzech Dębów.
— Nie wrócimy do domu. Jedziemy z wami.
— Dziecko, droga roi się od niebezpieczeństw, obozowanie pod gołym niebem, niewygody, a to wszystko z widmem wojny. Doceniamy waszą pomoc i jesteśmy wam wdzięczni za uratowanie życia ale jutro zawracacie do domu. Poza tym znam twojego ojca nie od dziś i sam bym sobie nie wybaczył jak by coś się tobie stało.
— Ale…
— Żadnego ale.
— W sumie potrafią o siebie zadbać. A dobry łucznik przyda się w kompanii stwierdził Angus.
— Nie ma mowy rzekł rozgniewany Colin.
— I w sumie przyda się w kompanii druga kobieta. Co prawda jest ona krótkowieczna ale lepsze to niż wędrówka z samymi samcami. Mówiąc to Cerera delikatnie uśmiechnęła się do Lil.
— Ty też przeciwko mnie. Dobrze w Tursten zastanowimy się co do dalszego losu naszych wybawców.
W tej samej chwili z lasu wyszedł Finn z dwoma pięknymi rumakami.
— Jak widzę potraficie o siebie zadbać oznajmił ze zdziwieniem Colin. Doskonała broń. Mówiąc to oglądał krótki, bogato zdobiony miecz. Srebrzystą, krótką klingę wieńczyła rękojeść w kształcie wijących się gałęzi dębu. A zwierzęta jeszcze piękniejsze.
— I nie są ich tylko pochodzą z bogatej stajni. Mówiąc to Cerera wskazała na znamiona wypalone na zadach koni.
— Ukradliście konie ze stajni możnego z Trzech Dębów? Zapytał z niedowierzaniem w głosie Colin. Wiecie, że za takie przestępstwo płaci się życiem? To już wiemy czemu nie chcecie wracać do domu. Czyli poza czającym się złem ściga nas także gniew możnego z Trzech Dębów.
— Nie ukradliśmy tych koni tylko pożyczyliśmy od mojej siostry. Jak wiesz Panie jest żoną możnego od kilku ładnych lat. Oczywiście użyczyła nam tych rumaków za słoną opłatą.
Rozmowę kompani przerwało nawoływanie Sylwana.
— Posiłek!!! Zapraszam do ogniska. Jedzcie póki ciepłe.
Cała kompania bystro ruszyła w kierunku trzaskającego ogniska. Tym bardziej, że wiatr wiejący w ich stronę przyniósł smakowity zapach. Nawet dokuczliwa mżawka przestała padać, ku uciesze całej kompanii. Grupę zmierzającą w kierunku ogniska zamykały teraz już dwie kobiety, które prowadziły przyciszoną rozmowę.
— Odważni jesteście. Rzekła z uznaniem Cerera.
— Wcale nie, baliśmy się oboje, choć Finn się do tego nie przyzna. Bo wiesz
pierwszy raz zabiliśmy ludzi. Dziką zwierzynę, no cóż często, zdarzało się…
— Wiem, widziałam twoją zdobycz Pod Smoczym Kłem.
— Ale ludzi to pierwszy raz.
— Co chcesz usłyszeć? Takie jest życie. Żeby nie wy to my byśmy leżeli na leśnej ściółce. Dobrze, że zabiliście tych rabusiów, przez to trakt będzie odrobinę bezpieczniejszy. Ale mi chodzi o inną rzecz. A mianowicie o te wasze,,pożyczone” konie. Jest niewielu, którzy odważyliby się na taki czyn.
— Co masz na myśli elfko?
— Lil ukradliście te konie i tyle. Jutro pomogę wam zatrzeć znamiona, żebyśmy nie nabawili się przez was kłopotów.
— Yyyhhh dziękuję w naszym imieniu wymamrotała zaskoczona Lil. Ale ani słowa reszcie.
— Ani słowa. Cerera przyłożyła wskazujący palec do ust. A teraz chodź zjemy coś, bo głód gra mi na pustych kiszkach jako skrzypek na skrzypcach.
Późna kolacja była nader obfita. Sery, szynki, kiełbasy, świeży chleb a nawet masło. W sporym kociołku dochodził przepiórczy gulasz z grzybami.
— Te bandziory mają zapasy większe niż niejedna karczma. Szkoda tak szlachetnych trunków i jadła na ich chamskie gardła. Mówiąc to Gwardian wskazał na dobra ustawione wokół ogniska.
— Niejeden przypłacił to życiem powiedział ze smutkiem Angus.
— Dobrze nakarmcie tego zbira. Możliwe, że jest to jego ostatni posiłek w życiu. Rzekł władczo Colin.
— Dość się upaśli na cudzej krzywdzie. Jeden dzień diety, zwłaszcza ten ostatni przed spotkaniem z katem dobrze mu zrobi. Stwierdził z niesmakiem Sylwan.
— Sylwanie proszę, daj mu strawy. Musimy go jutro dostarczyć żywego do Tursten.
— Już dobrze, dobrze. Tylko po spotkaniu z Cererą nie wiem czy będzie w stanie cokolwiek przełknąć. Mówiąc to Gwardian nalał skromną porcję gulaszu do drewnianej miski i zniknął w namiocie, gdzie związany siedział herszt bandy.
— Cerero przecież kazałem…
— Brać żywcem i jest żywy. Chciał spotkania z elficką kobietą, to ma za swoje.
— Już nie jest żywy. Mówiąc to Gwardian usiadł na pniaku obok Elfki. Połknął własny język. Jest coś jeszcze.
Siedmioosobowa drużyna weszła do niewielkiego namiotu. Na środku leżało ciało herszta. Jako pierwszy do zwłok podszedł Sylwan i odsłonił zarośnięty tors mężczyzny. Na lewej piersi wytatuowany był charakterystyczny znak: tarcza w środku której skrzyżowane były trzy topory.
— No to przynajmniej wiemy z kim mamy do czynienia. Emblemat Nomadów Południa. Służą Bogowi Bastianowi z Pustyni Zapomnienia. Powiedział Angus.
— Daleko zawędrowali. Dawno ich tu nie widziano. Dodał Bastian.
— A czy nomadzi nie powinni podróżować konno. Wtrąciła Liliana.
— Niekoniecznie. Ci są wyjątkowo wytrzymali a konie zdobywają w walce. A jak konie odmawiają posłuszeństwa lub słabną to są zjadane przez właściciela. i tak w kółko. Odpowiedziała Cerera.
— Jest jeszcze jedna sprawa wtrącił Angus. Co zrobimy z ciałami zabitych??? Przecież nie możemy zostawić ich na pastwę dzikiej zwierzyny.
— Na pochówek też nie mamy czasu odpowiedział mu Colin.
Po chwili stos ciał płonął na skraju lasu. Cała drużyna ułożyła się do snu. Straż objął Angus, który oddał się medytacji. Na północy Selena budzi się ze snu, na południu wojska Bastiana zapuszczają się aż pod bramy Trzech Dębów, a możliwe, że dalej. Nie czeka nas nic dobrego, nadchodzą ciemne czasy dla Tarlangu. Tylko zjednoczeni możemy stawić czoło nadchodzącej burzy.
Rozdział 5
Królestwo Pustyni Zapomnienia
Wędrujące piaski, ruchome wydmy, zapadliska, brak wytyczonych szlaków i nieliczne oazy, wokół których skupiało się rachityczne życie. W takim miejscu przyszło Bastianowi spędzić swoją pokutę. Pozbawiony prawie całej boskiej mocy poprzysiągł zemstę, a czas do tego był wyśmienity.
Na nagich plecach poczuł powiew wiatru. To Selena zjawiła się na jego wezwanie.
— Bądź pozdrowiona Seleno, Pani pradawnych borów i lasów…
— Daruj sobie te uprzejmości Bastianie. Czegoż chce zapomniany i strącony Bóg od zapomnianej i strąconej Bogini???
— Sojuszu Seleno, sojuszu.
— Masz moje zainteresowanie.
— Nie masz dość takiej egzystencji. Mówiąc to Bóg wskazał otaczające piaski. Jesteśmy Bogami należy nam się cześć i szacunek. A tymczasem zapomniano o nas.
— Zatem, co zamierzasz Bastianie?
— Odebrać to, co nasze. Zamierzam zniszczyć Tarlang i podległe mu królestwa. A ty mi w tym pomożesz Seleno.
— A czegóż ode mnie oczekujesz?
— Współpracy. Zasiadając u mego boku będziesz rządzić Tarlangiem. Czas jest idealny. Po wiekach ciszy uśpiony Tyryfing ujawnia się. Dwa elementy zapomnianego klejnotu są w naszym posiadaniu. Trzeci jest gdzieś w Tarlangu.
— Wiem, też wyczułam jego obecność. Zatem zamierzasz połączyć wszystkie części rozbitego klejnotu władzy?
— Dokładnie tak, droga Seleno. Moi zwiadowcy już rozpoczęli poszukiwania brakującej części.
— Jak przeprawili się obok Ognistych Wrót? Dobrze wiesz, że jest to jedyne przejście przez Czarne Góry. A nawet gdyby im się udało, to dopadłyby ich dżiny z twierdzy.
— I tu się mylisz Bogini. Rasa dżinów skarlała. Dumna niegdyś rasa, Panowie Wrzosowisk nie są już tak potężni. Wielu nomadów i jeźdźców Wendigo poległo w Ognistych Wrotach. Są też tacy, którzy przedostali się do Tarlangu.
— Zatem, masz swoich zwiadowców w Tarlangu. Gratuluję Bastianie. Czyli, jeżeli dobrze rozumiem…
— Daj mi wojnę!!! Krzyknął ze wszystkich sił Bastian. Wiem, że północne wody nie są już tak spokojne jak przed wiekami. Na północy pojawiły się istoty niewidziane tam od wieków. Wiesz coś o tym Seleno?
— No cóż, nie tylko tobie nudzi się na wygnaniu.
— Zatem…?
— Tak Bastianie, przystanę na twój plan.
Dwoje Bogów pocałowało się namiętnie. Słońce chyliło się ku zachodowi. Lecz to nie przeszkadzało Bogom, którzy danej chwili byli zainteresowani wyłącznie sobą. Sojusz ciemnych mocy został zawarty. Na spokojną dotychczas krainę zapadł wyrok.
Rozdział 6
W Tursten
Po lekkim śniadaniu, dzielna, już siedmioosobowa kompania ruszyła w dalszą drogę. Do Tursten dotarli wczesnym popołudniem. Ich oczom ukazały się grube kamienne mury, przysadziste wieże kryte czerwoną dachówką. Droga prowadząca do Tursten była wybrukowana i dobrze utrzymana. Na szczytach baszt powiewały flagi z godłami Tursten — trójkątne, błękitne tła na środku których wyhaftowano dwa srebrne dęby — symbol długowieczności miasta. W bramie podniesiona kratownica świadczyła o pokojowym nastawieniu mieszkańców Tursten. Z wież wyjrzeli nieliczni strażnicy, aby spojrzeć na przybywających do miasta gości.
— Miasto wygląda na dobrze opatrzone. Solidne mury i wieże, tylko załogi nieliczne. Na Basztach zaledwie po czterech zbrojnych. Mało tego wojska. Rzekł z dezaprobatą Bastian.
— Szerzący się mrok jeszcze tu nie dotarł, dlatego załogi zbrojnych są tak nieliczne. Oby nie było dla nich za późno. Oby tego miasta nie strawiła ognista pożoga. Odpowiedziała Cerera.
— Tu się rozdzielimy. Wtrącił Colin. Cerera i Bastian pojedziecie ze mną. Zgłosimy kapitanowi co się wydarzyło na trakcie. Sylwanie ty i reszta kompanii udacie się do gospody,,Pod Rubasznym Rumakiem”. Tam się spotkamy. Wynajmijcie dla nas izby na jedną noc.
Rozstali się na rozjeździe. Cerera, Colin i Bastian zsiedli z koni. Cała trójka weszła do skromnie urządzonego wnętrza. Od progu przywitał ich błogi chłód, wpływający kojąco na zmęczone ciała.
— Do kogo przybywacie? Zapytał młody dobrze zbudowany mundurowy.
— Musimy natychmiast widzieć się z kapitanem zbrojnych Tursten. — Rzekł pewny siebie Colin. Sprawa jest nader pilna.
— Kapitan opuścił Tursten z konnym zwiadem. Może ja pomogę?
— O niecały dzień drogi stąd doszło do potyczki. Zlikwidowaliśmy bandę Nomadów. Ciała spaliliśmy. Po zapasach można było stwierdzić, że owa banda nieco się zasiedziała przy trakcie handlowym. Część zapasów wzięliśmy. Broń i reszta jest ukryta na północ od miejsca spalenia truchła w jaskini.
— To wy tego dokonaliście? Widzieliśmy dym. Kapitan z konnymi wybrał się zobaczyć powód owego pożaru. Niedługo powinien wrócić. Ale na waszym miejscu nie przyznawałbym się do tego czynu.
— A czemuż to?, Zapytała zaniepokojona Cerera.
— Cóż mam wam powiedzieć. Przyszło nam żyć w trudnych czasach, w których honor i godność nie są w poważaniu. W Tursten zostało nas niewielu zbrojnych. Większość wypowiedziało służbę królowi Dylanowi. Za to zostali skazani na banicję. Po Tursten krążą pogłoski, że króla opętało zło, że przeszedł na stronę Seleny i Bastiana, że razem z kapitanem i ich doradcą Szczurzym Językiem oddają cześć złu. Mieszkańcy Tursten są zrozpaczeni, wielu opuściło miasto. Jeżeli chcecie spotkać owych banitów kierujcie się na północny zachód, na Wielkie Równiny i pytajcie o Arię, siostrzenicę króla. To ona prowadzi owych wyjętych spod prawa. Choć dziś już trudno rozróżnić kto stoi po stronie zła, a kto dobra.
— Dziękujemy za informacje, wierny żołnierzu. Odparł po chwili zastanowienia Bastian. Uznaj, że nas tu nie było. Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich.
W oddali dał się słyszeć głos rogów.
— Pospieszcie się. Kapitan wraca.
Cała trójka w pośpiechu opuściła izbę.
— Musimy natychmiast udać się do gospody. Powiedziała Cerera w pośpiechu wsiadając na wierzchowca.
— Tak jak mówisz. Tą noc również spędzimy pod gołym niebem dodał z niesmakiem Bastian.
W gospodzie Lilka i Finn wynajęli izby i zamówili jadło. Gwardian Sylwan zajął się końmi. Wszyscy byli jeszcze pod wrażeniem wydarzeń ostatniej nocy. Niespodziewanie do gospody wpadła Cerera. Podeszła do siedzących koło paleniska przyjaciół i wyszeptała.
— Opuszczamy Tursten. Natychmiast. Gdzie jest Gwardian?
— Oporządza konie. Odparł zdziwiony Finn. Ale …
— O nic nie pytaj. Wychodzimy. Natychmiast.
Po chwili cała trójka była już przy koniach. W stajni czekała na nich reszta kompanii. W pośpiechu opuścili Tursten. Kierowali się na północny zachód w kierunku Wielkich Równin. Po dłuższej chwili odezwał się zaniepokojony Sylwan.
— Czy którekolwiek z was jest mi wstanie wytłumaczyć powód naszego pośpiechu?!
— Tursten nie jest już bezpiecznym miastem. — Odparł Colin odwracając się w
stronę Sylwana.
— Chłopcze chyba nie mówimy o tej samej mieścinie. Bywałem tu nie raz. Przednie jadło, jeszcze lepsze trunki, mili mieszkańcy i bardzo dobry władca Dylan, którego miałem szczęście sam poznać.
— I to właśnie o Dylana chodzi, odpowiedziała Cerera. Ponoć razem z kapitanem wojsk potajemnie oddają się złu. Mówiąc to Cerera opowiedziała, co usłyszeli od młodego żołnierza.
— Zatem w kierunku Wielkich Równin. Szepnął zamyślony Angus. Sytuacja w Tarlangu jest poważniejsza niż myśleliśmy, dodał po chwili.
— I kolejna noc pod gołym niebem dodał z niesmakiem Sylwan.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Kompania wkroczyła na Wielkie Równiny. Ich obliczom ukazał się malowniczy krajobraz. Łąki na równinach, rzadko poprzecinane lasami. W oddali majaczyły wody rzeki Oloiny, która opasała błękitną wstęgą cały Tarlang. Uroku malowniczej scenerii dodawała czerwień zachodzącego słońca.
— Przyjaciele chyba czas pomyśleć o noclegu zagadał znużony Sylwan.
— Ciiii wyrwało się z ust Cerery.
Z daleka echo niosło tętent tysięcy końskich kopyt, który z każdą chwilą stawał się coraz potężniejszy. Po chwili oczom wędrowców ukazały się setki jeźdźców odzianych w brązowe wysokie buty, zielone uniformy, srebrne szyszaki. Każdy z jeźdźców do siodła miał przytroczony łuk, tarczę i długi lekki miecz. Na plecach kołczany pełne strzał. Większość w dłoniach trzymała piki, nieliczni topory bojowe. Po herbach na pelerynach kompania rozpoznała zbrojnych z Tursten. Setki jeźdźców przegalopowały przed frontem drużyny niczym na pokazach podczas królewskich turniejów. Na czoło kompanii wysforował się Colin.
— Bądźcie pozdrowieni Jeźdźcy Wielkich Równin! Jakie wieści w Tursten!
Konni niemal zatrzymali się w miejscu, wykonując zwrot. Po chwili kompania została otoczona przez zbrojnych. Ich piki skierowane były w stronę kompanii.
— Gościnność tych ludzi pozostawia wiele do życzenia, syknął przez zaciśnięte zęby Angus, prawą dłoń kładąc na rękojeści potężnej falkaty.
— Co sprowadza tak dziwną kompanię na Wielkie Równiny?, Zapytał jeden z konnych.
— Chcielibyśmy spotkać się z Arią. Rzekł pewny siebie Colin.
— To macie szczęście. Zawsze jestem z moimi ludźmi. Przed czołem kompanii stanęła wysoka, szczupła młoda kobieta. Witam przybyszy na Wielkich Równinach. A ty dżinie zdejmij rękę z broni nim wszyscy przypłacicie życiem pobyt tutaj. Mówiąc to Aria wymownie spojrzała na Angusa.
— Ario widzę, że gościnność mieszkańców Tursten znacznie ostygła.
— To prawda. Staliśmy się podejrzliwi, posępni, zawistni. Ale to nie jest miejsce na rozmowę. Zapraszam do naszego obozu.
Obóz buntowników z Tursten bardziej przypominał warowną stanicę niż koczowisko jezdnych, mobilnych jeźdźców. Umiejscowiony na wzgórzu z rzadka porośniętym brzozowym lasem dawał wgląd na dalekie łąki. Ogromnym wysiłkiem postawiono tu drewniane wieże, wrota, mury. Na wieżach łucznicy przyglądali się przybyłym gościom.
— Mamy tu wszystko, no prawie wszytko powiedziała ze smutkiem w głosie Aria. Jest nawet lazaret, w którym niestety przybywa rannych przyjaciół. Zapraszam na wieczerzę do mojego namiotu.
— Pani, wtrąciła zasmucona Lilka. Jeżeli potrzebujecie wsparcia w lazarecie, chętnie pomogę. Znam się odrobinę na tym.
Jeżeli masz chęci i umiejętności to przyjmiemy twą pomoc. Lazaret jest tuż za stajniami.
— Jak tam trafisz pytaj o Lamberta, jest naszym medykiem i powiedz, że przybyłaś z polecenia Arii.
Lil tylko skinęła głową i pojechała w kierunku stajni. Tymczasem reszta kompanii zatrzymała się przed niewielkim namiotem Arii. Wnętrze namiotu wyposażone nader skromnie: posłanie, na którym leżało kilka wilczych skór, palenisko, spory stół ze starannie poukładanymi mapami, kilka krzeseł.
— Zapraszam na posiłek. Mówiąc to Aria ściągnęła mapy ze stołu i położyła na posłaniu. Musicie wybaczyć nieporządek ale niestety tu już trwa wojna.
— Z kim Tursten prowadzi spór i o co? Zapytał zaskoczony Sylwan.
— Nie Tursten lecz my Gwardianie. Banici, wygnańcy, wyjęci spod prawa. Wypowiedzieliśmy posłuszeństwo królowi, który został opętany przez zło za sprawą Szczurzego Języka. Ta kreatura omotała mojego wuja. Król nie ma rodziny, więc jedynym spadkobiercą tronu jestem ja. Szczurzy Język wie o tym, więc zatruł królewskie serce i myśli. Doszło między nami do waśni, król skazał mnie na banicję. Na domiar złego, doszły nas słuchy, że król oddaje się dziwnym rytuałom, mającym na celu przywołanie pradawnych Bogów.
Zbrojni wnieśli do namiotu misy z chlebem i pieczonym mięsem. Skinęli głowami wychodząc z namiotu Arii.
— Usiądźcie, przy jadle i trunku lepiej się rozmawia, powiedziała Aria wyciągając karafkę z czerwonym winem i kilka cynowych kubków.
— Z kim zatem walczycie, Pani? Zapytał Bastian.
— Ze złem, które zaczęło się panoszyć po naszej krainie. Mieszkańcy królestwa są przerażeni i zdezorientowani. Do Tursten nie pójdą, bo król każe ich wygnać więc pozostaną pod naszą opieką. Pograniczne wioski pustoszeją ludzie boją się mroku nadchodzącego od Piasków Zapomnienia. Pomagamy im jak możemy, ale nie wiemy jak to długo potrwa. Po drogach włóczą się zbrojne bandy, z tymi sobie radzimy. Gorsi są Nomadzi. Nigdy nie zapuszczali się tak daleko na północ. Wielu mych przyjaciół przypłaciło życiem spotkanie z nimi.
— Też się z nimi starliśmy przed Tursten. Wtrąciła Cerera
— To wy spaliliście ich truchło? Widzieliśmy dym. Posłałam tam konnych. Wrócili ze sporym łupem.
— Tak, to my rozbiliśmy ową bandę.
— Dziękuje wam w imieniu mieszkańców Tursten. Dzięki wam trakt handlowy stał się przez chwilę odrobinę bezpieczniejszy. A z tą bandą zetknęliśmy się dwa dni wcześniej. Rozbiliśmy ich na skraju Darvenii. Wy dokonaliście reszty, zabiliście ich herszta i kilkoro niedobitków.
— Pani, co doprowadziło Ciebie i tylu mieszkańców do owej sytuacji?
Cerero, Tursten było niegdyś potężnym królestwem. Żyło się w nim dostatnio, a zbrojne bandy na szlaku handlowym należały do bajek. Ale jak już wcześniej wspomniałam to wina Szczurzego Języka. Pewnego dnia pojawił się on na dworze królewskim. Bardzo szybko zdobył zaufanie władcy. Nikomu nie przeszkadzało, że człowiek znikąd tak szybko znalazł się tak blisko władcy. Mnie on nie podobał się od pierwszego spotkania. Otaczała go aura tajemniczości i niepewności. Powtarzałam to wujowi wielokrotnie, a tymczasem jego wpływy rosły. Pewnego wieczoru po kolejnej scysji z wujem zostałam oskarżona o uprawianie magii i skazana na banicję. Na nieszczęście króla, znaczna część wojska poszła ze mną skazując w ten sposób i siebie na banicję. Wielu dzielnych mieszkańców Tursten wspiera nas i świadczy drobne usługi.
— Jak ten żołnierz który wskazał nam ciebie, Pani.
— Dokładnie tak Cerero. A król, to już nie ten człowiek, którego znałam przed laty. Jego serce zostało zatrute jadem Szczurzego Języka. Postarzał się, skarlał i co najgorsze został sam w tej walce. A Szczurzy Język jest na każde zawołanie króla i prowadzi Tursten do zguby. Ale póki choć jeden konny trzyma miecz w dłoni to zło z południa nas nie dosięgnie. Jestem tego pewna. A sam Szczurzy Język, jest osobą podłą. Razem z królem oddają się dziwnym rytuałom w Baszcie Niddlo.
— Pani możesz nam powiedzieć coś o tym miejscu? Zapytał zaciekawiony Gwardian.
— Owszem. Jest to stara zrujnowana i zapomniana przez większość twierdza. Ruiny te są na tych ziemiach odkąd pamiętam. Sam zamek niszczeje ale ponoć legendy mówią coś o jego tajemniczym umiejscowieniu. Ale czego to dokładnie dotyczy, nie wiem.
— A nie próbowaliście pozbyć się Szczurzego Języka?
— Owszem, raz prawie nam się udało. Został ranny podczas ucieczki z Twierdzy. Od tego czasu Baszta Niddlo została obsadzona wojskiem. Miejsce to jest bardzo trudne do zdobycia, nawet przez dobrych żołnierzy. A my zostaliśmy sami, pomocy oczekiwać znikąd. Dawne sojusze wygasły, zbliża się kres ery ludzi.
Wtem do namiotu wszedł jeden ze zbrojnych.
— Cerero, patrol z równin powrócił, ma bardzo niepokojące informacje. Znów coś dzieje się w starej twierdzy. Żołnierz skinął i wyszedł z namiotu.
Aria wraz z drużyną opuściła namiot. Na wschodzie widoczna była łuna sięgająca nieba.
— Szczurzy Język i król kolejny raz odwiedzili Basztę Niddlo. Powiedziała ze smutkiem Aria.
Tymczasem Lilka dotarła do lazaretu. Był to sporych rozmiarów namiot koloru zielonego. Z daleka było słychać pojękiwania rannych i chorych. Lil weszła do namiotu, w którym panował zaduch i półmrok.
— Kim jesteś dziewczyno? Zapytał brodaty, dobrze zbudowany mężczyzna.
— Znam się na leczeniu rannych i chorych. Jestem tu z polecenia Arii. Kazała pytać o Lamberta. Odpowiedziała pewna siebie Lil.
— To dobrze trafiłaś. Ja jestem Lambert. A jeżeli potrafisz leczyć to zapraszam, każda pomoc się przyda. Mówiąc to wskazał na łóżka rannych i chorych. Mam tu wszytko: są zwykłe, codzienne choroby, tych odsyłam do swoich namiotów. Skręcenia, złamania, zgnilec ran to mój chleb powszedni.
— Niestety nie potrafię nastawiać złamanych kończyn, wtrąciła Lil
— Nie musisz tego umieć. Ja się tym zajmuję. Ale najgorzej jest z tymi żołnierzami. Ranni, wielu z nich oberwało zatrutymi strzałami Nomadów. Sam nie jestem w stanie im pomóc. Wielu przyjaciół pochowaliśmy z tego powodu. A kurhanów za obozem cały czas przybywa.
— Czym zatruwają strzały Nomadzi?
— Wyciąg z Wilczych Jagód. Jest to silnie trujący wyciąg. Garścią tych jagód można wytruć całe miasto.
— Wiem co to są Wilcze Jagody. Miałam z nimi do czynienia. Ale istnieje na nie lekarstwo eliksir trójziołowy: Królewskie Ziele dodane do naparu z Darvenii i Języka Ognia. Zmieszane w odpowiednich proporcjach dają lek na wyciąg z Wilczych Jagód.
— Skąd wiesz o tym preparacie? Zapytał zdziwiony Lambert. Próbowałem sam go przygotować ale Królewskie Ziele praktycznie nie występuje w tych stronach, stąd moje problemy w przygotowaniu naparu. A niewielki flakon tego eliksiru uratowałby niejedno życie.
— To tym razem ty masz szczęście Lambercie. Powiedziała z satysfakcją Lil. Mówiąc to rozwinęła niewielki tłumoczek. Wyciągnęła z niego spory flakon niebieskiej mikstury. Tu masz eliksir trójziołowy, nie oddam całości bo nam także może się przydać, a tu spory zapas Królewskiego Ziela. Powinien starczyć na kilka takich słoi. Mówiąc to Lil położyła medykamenty na stole.
— Lambert ze zdziwieniem i wdzięcznością spojrzał na flakon i suszone zioła pozostawione przez Lil. Dziewczyno właśnie uratowałaś wielu żołnierzy.
— Jeszcze nie. Mówiąc to Lil spojrzała wymownie w kierunku rannych.
— Jeżeli nalegasz, to bierzmy się do pracy.
Minęło sporo czasu nim wszyscy zatruci dostali antidotum. W namiocie zapanowała cisza przerywana chrapaniem rannych. Lambert i Liliana wyszli przed namiot. Mężczyzna zaczął nabijać fajkę tytoniem.
— Palisz Lil? Jeżeli tak, to tytoń z Wielkich Równin jest najlepszy w tej części Tarlangu. Mówiąc to zaciągnął się aromatycznym zielem.
— Niestety źle trafiłeś Lambercie. Nie palę, ale chętnie potowarzyszę przyjacielowi medykowi. Może się czegoś nowego nauczę.
— A cóż by chciała wiedzieć dziewczyna, która tak wielu uratowała swym naparem.
— Hmm może coś o zwichnięciach i złamaniach kończyn.
— Ambitna uczennica z ciebie młoda damo. No cóż złamania otwarte poznasz od razu bo je widać. Ze zwichnięciami i złamaniami zamkniętymi jest nieco gorzej, bo trzeba je wyczuć.
— Wyczuć?
— Tak, wyczuć. Ale ty chyba z tymi delikatnymi dłońmi nie będziesz miała z tym problemu. Widziałem jak pracujesz przy rannych. Choć pokażę o co mi chodzi.
Oboje weszli do namiotu. Przeszli obok śpiących żołnierzy aż doszli do ostatniej koi, przy której dopalała się świeca.
— Dobry wieczór Marcinie. Dobrze, że jeszcze nie śpisz. Będziesz nam bardzo potrzebny.
— Jak tylko będę mógł to pomogę. Tylko nie wiem po cóż wam żołnierz ze złamaną nogą. Zapytał zdziwiony Marcin
— Właśnie takiego szukamy. Ta młoda dama, mówiąc to wskazał na Lilkę, chce się nauczyć czegoś o złamaniach i padło na Ciebie. Możesz pokazać złamaną nogę?
— Lambercie, a cóż to jest? Mówiąc to Lil wskazała na dziwne korytko, w którym umieszczono złamaną kończynę.
— To są łupki młoda znachorko. Dzięki temu noga jest unieruchomiona i właściwie się zrasta. Niestety chory jest częściowo unieruchomiony i może poruszać się tylko o lasce ale liczy się to, żeby kończyna prawidłowo się zrosła.
Na szkoleniu ze złamań, zwichnięć i opatrywaniu różnego rodzaju ran zeszło Lambertowi i Lilianie prawie do rana. Zaczęło szarzeć jak wyszli z namiotu.
— Na dziś wystarczy. Czas odpocząć. A po ciebie chyba idą towarzysze podróży. Mówiąc to Lambert wskazał na zbliżającą się grupę wędrowców. Ja zostaję tutaj, też muszę odpocząć i tobie radzę zrób to samo młoda znachorko. Mówiąc to Lambert puścił oko do Lil.
— Dziękuję ci Lambercie za cenne lekcje. Lilka tylko uśmiechnęła się i oddaliła w kierunku przyjaciół.
— Widzę, że nie tylko my cierpimy na bezsenność. Zagadał Bastian. Nasza dzielna łuczniczka też ma problemy z zaśnięciem.
— Może nie problemy, ale zaciekawiło mnie to, co mówił Lambert. Jego wiedza może się przydać w naszej podróży. Mówiąc to Lilka przetarła przekrwione oczy. Ale odrobina snu by się przydała.
Kompania w milczeniu dotarła do przydzielonego namiotu. Po chwili z jego wnętrza dało się słyszeć miarowe oddechy śpiących. Tylko Angus oddawał się rozmyślaniom, krążył po obozie, drażniąc tym samym nocne warty.
Rozdział 7
Odwiedziny u króla
Wstawał mglisty i pochmurny poranek. Krople deszczu uderzały o dach namiotu. Lilka zerwała się z półsnu. Rozejrzała się, była sama. Wyszła na obchód obozowiska. Z daleka dostrzegła Angusa stojącego na zamglonej łące. Wygląda jak półbóg wyłaniający się z bitewnego zgiełku pomyślała.
— Witaj Ognistowłosa. Mówiąc to Angus odwrócił się obliczem w stronę Lil.
— Czołem Angusie. Co cię tak niepokoi? Od kilku dni milczysz, chodzisz zamyślony. Uciekasz myślami na Południowe Wrzosowiska. Zostawiłeś tam swoich najbliższych, prawda?
— Masz rację na Południowych Wrzosowiskach zostali moi najbliżsi. Ale bardziej martwi mnie to co dzieje się tam. Mówiąc to dżin spojrzał w kierunku widocznej z daleka Baszty Nidllo. Czai się tam niespotykane dotychczas zło. Pradawne zło, które się odradza i z którym przyjdzie się nam zmierzyć. Zło, na które zwykły oręż nie wystarczy.
— Mamy przecież w drużynie potężnego dżina Angusa. Mówiąc to Lil szturchnęła go w lewe ramię.
— I tego się właśnie boję, że moja magia i umiejętności mogą nie wystarczyć na to, co czai się w tej starej twierdzy.
Do pary rozmawiających zbliżył się konny posłaniec.
— Panie, Pani zaraz śniadanie u Panny Arii a potem odprawa. Aria zaprasza.
— Dziękujemy. Odpowiedział Angus i skinął głową żołnierzowi.
— Chodź Lil zobaczymy co nasi dzielni towarzysze wymyślili.
Drogę do namiotu Arii pokonali w ciszy, zatopieni we własnych myślach. Co przyniesie kolejny dzień, tego nie wiedział nikt. Z chwili zamyślenia wyrwało ich ciepło bijące z wnętrza namiotu. Na jednym stole rozstawiono jadło i trunki. Przy drugim zebrali się Aria, dowódcy buntowników oraz dzielna kompania. Na tym stole leżały rozłożone mapy okolic Twierdzy Niddlo.
— Pani, kolejne uderzenie na twierdzę jest bezcelowe. Powiedział Lambert. I tak mamy już dość rannych. Chyba, że chcesz usypywać kolejne kurhany za obozowiskiem.
— A jak chcesz wytępić to gniazdo szerszeni?, Zapytał rozgniewany Gustaw.
— Na pewno nie bijąc głową o skałę, na której stoi twierdza.
— Cóż zatem proponujesz, medyku? Może oblężenie i katapulty?
— Na to jesteśmy za słabi, wtrąciła Aria. Poza tym, jest późna jesień. Po niej przyjdzie zima. Wojsko nie może zostać w polu.
— Zatem zostaje atak całymi siłami na twierdzę! Mówiąc to Gustaw uderzył o stół z taką siłą, że zatrzęsły się kielichy na nim stojące.
— To sam będziesz leczył i grzebał swoich zbrojnych! Warknął wściekły Lambert.
Dyskusja dowódców stawała się coraz głośniejsza. Lilka i Angus podeszli do kompani stojącej nieco na uboczu.
— Widzę, że krótkowieczni ludzie debatują nad zdobyciem Niddlo zagadał Angus do Finna.
— Tak i jak na razie źle to wygląda. Od świtu nie mogą dojść do porozumienia. Może ty dżinie byś pomógł. Jesteś potężnym magiem.
— Owszem to prawda ale twierdzy sam nie zburzę. Trzeba dostać się do jej wnętrza i utrącić łeb żmii, która się tam zagnieździła.
Ostra wymiana zdań między dowódcami zaczęła bardziej przypominać awanturę niż rozmowę przed bitwą. W pewnym momencie Lilka krzyknęła:
— Podejdźmy ich!
Zgromadzeni w namiocie odwrócili się w kierunku dziewczyny.
— Lil, nie przeszkadzaj. Powiedział ściszonym głosem Finn.
— Tak dobrze słyszeliście. Podejdźmy ich.
— Dziecko, jak chcesz podejść bronioną twierdzę! Krzyknął purpurowy ze złości Gustaw. Ogromny mężczyzna podszedł do Lil i podniósł potężną pięść przed jej twarz. Widzisz ta pięść zabija nawet bez broni!
— Lil błyskawicznie wyciągnęła ukryty za pasem myśliwski nóż i przyłożyła w krocze olbrzyma. Ta ręka robi to samo. Mówiąc to Lil delikatnie pociągnęła nożem po kroczu olbrzyma.
W namiocie Arii zapanowała cisza. Przerwał ją ściszony śmiech Lamberta i innych zgromadzonych na odprawie. Jako pierwsza odezwała się Aria.
— Gustawie panuj nad emocjami. Niech Liliana przemówi.
Dowódca czerwony ze złości zajął miejsce obok Arii.
— Podejdźmy ich. Kilkuosobowemu oddziałowi na pewno łatwiej będzie się prześlizgnąć niż całej armii.
— Brednie! Wrzasnął wściekły Gustaw. Jak chcesz dostać się do środka twierdzy osadzonej na skale? To miejsce nie ma słabych punktów. Tak je stworzono. Poza tym jest tam Szczurzy Język.
— Magiem zajmę się ja. Wtrącił Angus. A teraz daj ognistowłosej mówić.
— Każda nawet największa twierdza ma jakiś słaby punkt. Wystarczy go znaleźć.
Zgromadzeni zaczęli przeglądać plan twierdzy. Po chwili odezwał się Lambert.
— Ta twierdza także ma takie miejsce.
Zebrani podnieśli głowy znad planów
— Wskaż to miejsce Lambercie. Powiedziała zdziwiona Aria.
Medyk wskazał na północno-wschodni mur.
— Ależ tu nic nie ma tylko mury i prawie 100 metrowa goła skała.
— Jest tam rura ściekowa, dość szeroka by przedostać się nią na kolanach do wnętrza twierdzy. A rura zaczyna się tu. Mówiąc to Lambert wskazał miejsce za stajniami.
— I jeszcze jedno pytanie. Skąd znachor wie o takim miejscu? Zapytała zdziwiona Aria.
— No cóż, jak każdy młodzieniec chciałem zobaczyć starą twierdzę. A dobrze wiesz, że dostanie się przez bramę było niemożliwe. Zatem musiałem znaleźć inne wejście. No i udało mi się.
— Dobrze, zatem pójdzie wasza siódemka, ja, Lambert i Gustaw. Wyruszamy o zmierzchu. Aura nam sprzyja. Jest jeszcze jedna sprawa. Wojsko z Tursten wróciło do miasta. Stara twierdza została obsadzona nomadami.
— To nam tylko ułatwi zadanie, wtrącił Gustaw. Nie będziemy walczyć przeciwko swoim.
— Bierzemy tylko broń, prowiant nie będzie potrzebny. O brzasku powinniśmy być w obozie. To szczegóły mamy uzgodnione. A teraz odpocznijcie bo czeka nas pracowita noc.
Członkowie drużyny rozeszli się do swoich namiotów. Aria i Gustaw wyruszyli w obchód po obozie. Lambert udał się do lazaretu, aby doglądać rannych i chorych. Nad obozowiskiem zapadła cisza, cisza przed burzą, która wlokła się w nieskończoność.
Zaczął zapadać upragniony zmierzch. Nadal padała dokuczliwa mżawka. Drużyna zaczęła zbierać się u bramy wjazdowej. Aria spojrzała na zebranych. 10 konnych, mała drużyna powinna zrobić więcej niż cała armia. Taki był zamysł misji.
— Zatem w drogę, rzekła Aria jako pierwsza opuściła obozowisko.
Mały orszak konnych w milczeniu przemierzał dystans dzielący ich od Baszty Niddlo. Mżawka z czasem zmieniła się w ulewę, która odebrała całej kompanii chęć do rozmów. Chwilę milczenia przerwał Lambert.
— Konie zostawimy w tamtym zagajniku. Stąd udamy się pieszo. Jesteśmy zbyt blisko twierdzy, aby podróżować na rumakach. Nomadzi mogliby nas usłyszeć.
Mury baszty rzucały złowieszcze cienie na przekradających się. Po chwili cała kompania stała przed potężną skałą.
— Tu zaczyna się ta trudna cześć wyprawy. Zapraszam za mną i nie patrzcie w dół. Mówiąc to Lambert wszedł na wąskie skalne schody, które z czasem stawały się coraz węższe.
Wędrowali bardzo długo pod górę skalnej ściany. Przy samej rurze schody były tak wąskie, że musieli opierać się plecami o skałę. Po chwili Lambert zniknął w ciemnicy rury. Z wnętrza dało się słyszeć siarczyste przekleństwo.
— Co się stało Lambercie?, Szepnęła Aria.
— Wmontowali kratę w rurę. Jest zbyt mocno osadzona. Nie jestem w stanie jej wyrwać.
— Pani mówiłem, że tylko brutalna siła przełamie zło, które się tam zagnieździło, wtrącił zdenerwowany Gustaw.
Liliana spojrzała na Angusa. Miał zamknięte oczy a jego usta zdawały się poruszać, jakby chciał coś powiedzieć. Ale nie wydobył się z nich ani jeden dźwięk. Po chwili z rury znów dał się słyszeć głos Lamberta.
— Na Bogów krata się topi. Mamy wolne przejście.
Lil jeszcze raz spojrzała na Angusa, uśmiechnęła się i powiedziała:
— Wielki z ciebie mag, dżinie. Dobrze, że jesteś z nami a nie przeciwko nam.
Dżin tylko skinął głową. Po chwili, wszyscy zniknęli w otchłani rury ściekowej. Dość długo wędrowali ciemną rurą. Z końca orszaku dał się słyszeć głos Bastiana
— Krasnolud wędruje po kolana w kloace nomadów i to na czworakach z podkulonym ogonem jak zbity pies. Nie przystoi, słyszycie, nie przystoi.
— Bastianie spokojnie teraz będzie już tylko gorzej syknął Gwardian. Po chwili z ciemnicy ściekowej odezwał się Lambert.
— Jesteśmy na miejscu. Teraz tylko schodami do góry i możesz porozmawiać z Królem, Ario.
Aria i Lambert wspięli się po śliskich żelaznych schodach. Kratka ściekowa znajdowała się na wysokości bruku w twierdzy. W jej cieniu można było dostrzec dwie twarze, na które padał głęboki cień.
— Ario tam jest wejście do głównej baszty. Mówiąc to Lambert wskazał na sporych rozmiarów łukowate wejście.
— Sporo otwartej przestrzeni. Trudno będzie się przekraść do wrót.
— Po lewej jest budynek, kiedyś to była stajnia. Przy jej murze powinniśmy dostać się do wrót. Przynajmniej budynek ten stał tam jeszcze kilka lat temu.
— Więc dużo zależy od tego czy ten budynek jeszcze istnieje. Jest jeszcze jeden problem, tu także jest krata. Jak planujesz się jej pozbyć?
W tym momencie i ta krata zaczęła się topić.
— Zapomniałeś Lambercie, że mamy dżina w kompanii, rzekła uradowana Aria.
Po chwili pochylone cienie zaczęły przemykać się w nocnej ciszy. Przy łukowatym wejściu Cerera ukryła ciała dwóch martwych nomadów.
— Sporo tego plugastwa kręci się po murach, syknęła elfka do przebiegającej obok Lil. Uważaj na siebie.
Cała kompania biegiem pokonywała kręte schody, pnące się ku głównej komnacie. Korytarz był wąski i z rzadka rozświetlony pochodniami. Na przedzie biegła Lil z łukiem gotowym do strzału. Wtem otworzyły się boczne drzwi, w których pojawiła się rosła postać nomada. Nie zdążył wydać ostatniego tchnienia. Ogromna falcata Angusa zanurzyła się we wnętrznościach nieszczęśnika po samą rękojeść. Po chwili cała drużyna zebrała się w łukowatym atrium przed główną salą baszty.
Drzwi otworzyły się. Jako pierwsza do sali wpadła Aria z okrzykiem:
— Szczurzy Języku, gadzie wyhodowany na ziemiach Tursten zbliża się twój koniec! Czas spotkać się z twoimi stwórcami! Dość nękałeś te ziemie!
W mrocznej sali nie było nikogo prócz Króla Dylana i doradcy Szczurzego Języka. Ten zaczął szeptać do ucha władcy.
— Panie przybyła Aria z bandą, strącić Cię z tronu. Nie są oni mile widzianymi gośćmi na tych ziemiach. Przecież skazałeś ją na wieczną banicję. Co ona tu robi? Łamie królewskie nakazy? Jaki jest twój wyrok Panie?
Starzec tylko skinął lewą ręką. Z ciemnych naw zaczęli wybiegać nomadzi. W głównej sali baszty rozgorzała bitwa.
— W końcu popracujemy mieczami!
Wrzasnął uradowany Bastian??? rzucając oburącz toporami. Obydwa dosięgnęły celu. Dwa ciała nomadów spoczęły w ciemnościach baszty. Bastian??? zdążył już dobyć młota bojowego i natarł na kolejnego wroga.
Troje łuczników również śmiało sobie poczynało. Lil, Cerera i Finn zasypywali licznych nomadów gradem celnych strzał. Z naw baszty dało się słyszeć coraz częstsze rzężenie konających.
Na Sylwana natarł rosły nomada z długą piką i zaczął zadawać ciosy. Dzielny gwardian ryknął co sił w płucach aż echo poniosło jego głos po sali:
— Na świętą osobę z bronią bydlę idziesz!
Mówiąc to Sylwan chwycił za skierowaną w swoją stronę część piki i przyciągnął napastnika bliżej siebie. Jak ten był już dość blisko uderzył go czołem w twarz, łamiąc mu nos. Twarz napastnika natychmiast zaczerwieniła się od krwi. Nomad odsunął się od niebezpiecznego przeciwnika, lecz było dla niego za późno. Gwardian chwycił go za głowę potężnymi dłońmi i skręcił mu kark.
Aria, Colin, Angus i Gustaw podeszli najbliżej Króla i zostali otoczeni przez wroga. Natychmiast odwrócili się plecami do siebie. O skuteczności ich ciosów świadczyły ciała leżące na kamiennej podłodze baszty.
Dzielna drużyna, powoli z mozołem zaczęła przebijać się w stronę króla. Ich marsz znaczyły ciała sztywniejących Nomadów. Po krótkiej acz bardzo intensywnej walce w sali baszty zostali tylko członkowie wyprawy i król Dylan.
— Ta jadowita żmija ucieka! Krzyknęła Aria.
W oddali dało się słyszeć echo galopującego konia. Na rumaku siedziała pochylona postać odziana w długą pelerynę. Tak zostawił swego króla Szczurzy Język doradca ciemności.
Na swym tronie siedział Dylan, Król Tursten. Obecnie starzec zniszczony życiem i opanowany przez czarną magię. Jego oczy nie wyrażały nic były puste.
— Wuju, Królu czy mnie poznajesz? Zapytała drżącym głosem Aria.
— Starzec nawet nie spojrzał na dziewczynę klęczącą u jego kolan.
— Pani, tu same prośby nie pomogą. Wtrąciła się Cerera. Na Króla rzucono potężny czar.
— Ale musi być jakiś sposób, żeby Król znów wrócił do żywych. Powiedziała z troską w głosie Aria. Przecież nie możemy go tak zostawić.
— Niestety nie znam dość silnego eliksiru aby mu pomóc. Jedyne co możemy zrobić to spowolnić proces przemiany. Tak czy inaczej Król Dylan dołączy do odmieńców. Nie będzie ani martwy ani żywy. Zamknięty między tymi światami odda się Panom Ciemności. Lepiej będzie go zabić i uratować jego duszę.
Aria zaczęła szlochać u stup Króla Dylana.
— Przeklęte potwory!
Przed obliczem Króla stanął Angus i zaczął coś mówić w niezrozumiałym dla nikogo języku. Powtarzał kilka strof zaklęcia coraz głośniej.
Nereido dea pronus in aquis
da vires in carmina ut in commune istud mortale.
Delebitur anima ne erret
circum universum.
Król mocno chwycił się podłokietników tronu. Na jego twarzy malował się wyraz bólu. Każda strofa powtarzanego przez dżina zaklęcia potęgowała męczarnie Króla Dylana.
— Czar z twego wuja trzeba wyssać niczym jad z rany.
Mówiąc to Angus skrzyżował umięśnione ramiona na piersiach, powtarzając coraz głośniej niezrozumiałe wersy zaklęcia.
Lilka stała z tyłu przyglądając się niezrozumiałym poczynaniom dżina. Czuła, że zaczyna się z nią dziać coś dziwnego. Spojrzała na medalionik wiszący na jej szyi. Jego poświata z każdym słowem Angusa stawała się coraz intensywniejsza. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć straciła przytomność i upadła na kamienną podłogę baszty.
Tymczasem Angus kontynuował rytuał. Król Dylan zaczął wić się na tronie i wyć niczym dzikie, ranione zwierzę. Po kolejnej strofie zaklęcia także stracił przytomność i osunął się w ramiona Arii.
Rozdział 8
Strażniczka
— Seleno, miło cię widzieć wśród tych piasków, tym bardziej, że zostałaś zesłana w głębiny oceanu na pokutę. Powiedział Bastian kłaniając się nisko.
— Jesteś coraz milszy. Jakiż jest powód twego doskonałego nastroju?
— Szczurzy Języku, powtórz Selenie to co przed chwilą i ja usłyszałem.
Z komnaty piaszczystego pałacu wyłonił się starszy, zgarbiony mężczyzna. Jego twarz zakrywał kaptur peleryny, która nosiła znamiona wieloletniego i intensywnego użytkowania.
— Witaj Seleno, Pani…
— Dobra skończ z tymi uprzejmościami. Mówiąc to Bogini spojrzała na zgrzybiałą postać starca. Mów co masz do powiedzenia śmiertelniku.
— Doszło do nierównej walki między nomadami a tymi dziwnymi przybyszami.
— Cóż to były za istoty, że pokonały nomadów?
— Było tam elfickie ścierwo Pani, krasnal, ludzie i potężny dżin.
— No dobrze, spotkaliście maga i cóż z tego. Jest rzeczą jasną, że dżiny to istoty magiczne, słynące z potężnych czarów. Tylko dla tego mnie wezwałeś Bastianie?
— Cierpliwości Seleno. Szczurzy Języku kontynuuj.
— Na czym to ja… A właśnie. W Baszcie Niddlo doszło do bitwy.
— Tyle sami wiemy starcze. Przerwała zniecierpliwiona Selena. Połączenie z Tarlangiem zostało zerwane, a to raczej nie jest powód do chluby.
— Słuchaj dalej Seleno, wtrącił się Bastian
— A więc Pani, kontynuował swą opowieść Szczurzy Język. Nomadzi zostali wycięci w pień. Ale jest pewien szczegół. W tej bandzie była młoda dziewczyna. Miała na szyi bardzo ciekawy wisiorek. Jego moc ujawniła się jak dżin ściągał czar z Króla Dylana. Aurę klejnotu było widać daleko od baszty.
— Twierdzisz, że ujawniła się strażniczka ostatniego elementu Tyryfingu i dostał się on istotom tak nędznym jak ludzie. Czyżby los był aż tak złośliwy?
— Cóż mam powiedzieć Seleno. Los bywa bardzo przewrotny. A z trzecią częścią Tyryfingu…
— Opanujemy Tarlang, wtrąciła uradowana Selena. Nie będzie armii która powstrzyma nasze wojska.
— Za twe zasługi Szczurzy Języku zostaniesz sowicie nagrodzony. Twe imię na zawsze zapisze się złotymi zgłoskami w historii nowego królestwa.
— Panie, ale żeby przedrzeć się przez Ogniste Wrota potrzeba tysięcy zbrojnych. Straty będą ogromne.
— Tak straty będą ogromne. Zapraszam was za mną. Cała trójka wyszła na jeden z większych tarasów zamku. Bastian delikatnie dmuchnął w kierunku pustyni. Piaski odsłoniły armię nieumarłych, która zdawała się nie mieć końca. Ja nie mam tysięcy zbrojnych Szczurzy Języku, ja mam ich dziesiątki tysięcy. W równych szeregach stały istoty przywołane przez Bastiana: minotaury, wilkołaki, behemoty, cerbery, lekkozbrojni jeźdźcy Wendigo.
Zło zwołane przez Bastiana zdawało się nie mieć końca. Istoty z najgorszych koszmarów stawiły się na wezwanie Pana Ciemności. A kierowały nimi jedynie chęć zabijania i głód krwi.
— Panie, to jest przerażająco piękne. Po policzkach zdrajcy popłynęły łzy. Nadchodzi kres Tarlangu, zbliża się czas cienia.
— Masz rację mój wierny sługo. A teraz czas zacząć polowanie na ostatnią część Tyryfingu. Jeźdźcy wytropcie tą dziwną kompanię! Strażniczkę żywą przyprowadzić, resztę wybić.
Jeźdźcy Wendigo natychmiast poderwali swoje rumaki. Ich potępione dusze utknęły między światami żywych i umarłych. Szukając ukojenia oddali swe usługi Bastianowi. Bezgranicznie posłuszni i wytrzymali jezdni ruszyli w kierunku Tarlangu, aby wypełnić rozkaz swego Pana.
Rozdział 9
W obozie Arii
Lil zaczęła wiercić się w posłaniu. Jej obolałe ciało domagało się strawy i wody. Po chwili Lilka z wolna otworzyła oczy. Była w namiocie Arii. Przykryta kilkoma skórami, chyba wilczymi.
— Witamy wśród żywych, odezwała się Cerera, wstając z siedziska w kącie namiotu.
— Długo tak leżę?
— Dziś mija czwarty dzień.
Lilka usiadła na posłaniu i nalała kubek wody. Łapczywie wypiła płyn z naczynia.
— Możesz powiedzieć co się ze mną stało?
— Straciłaś przytomność po potyczce w baszcie.
Tymczasem do namiotu weszła Aria i reszta kompani.
— Witajcie. Słaba ze mnie wojowniczka. Powiedziała zawiedziona Lil. Trzeba było zostać w domu i szkolić się na znachorkę.
— Ognistowłosa, twój los może przesądzić o życiu lub śmierci wielu istot Tarlangu. Może jest ci pisana przyszłość znachorki w Trzech Dębach, ale na pewno nie teraz. Przemówił Angus. A teraz powiedz nam dziecko, co pamiętasz.
— Hmm byliśmy w baszcie, walka, krzyki rannych i konających. Ty Angusie stanąłeś przed Królem i zacząłeś coś szeptać. A właśnie co z Królem?
— O tym za chwilę, nie przerywaj, wtrącił się Angus.
— Zacząłeś wypowiadać jakieś zaklęcie. Król zaczął wić się z bólu. Ja stałam za wami. Z mojego wisiorka zaczęła bić dziwna poświata. Jego chłód przeszył mnie na wskroś. Chyba upadłam. Widziałam dziwną krainę. Potężną twierdzę koloru pustynnego piasku. Trzy osoby na tarasie, dwóch mężczyzn i kobieta, był tam Szczurzy Język i dziwne istoty, groźne, takich jeszcze nie widziałam w Tarlangu. Były ich tysiące.
— Tyryfing przypadkowo ujawnił część zamiarów wroga. Przeniósł twojego ducha do pozostałych fragmentów. Tylko połączone elementy są groźne, rozbite nie stanowią zagrożenia. Mówiąc to dżin wypowiedział kilka wersetów w niezrozumiałym języku:
Quae post saecula saeculorum
ut ipsum ab alio renascetur serve meus
— Powstaje pytanie, czy owe osoby wiedziały o twojej obecności i czy widziały miejsce gdzie przebywasz? Zamyślił się Angus.
— Dajcie jej odpocząć! Mówiąc to Lambert wszedł pewnym krokiem do namiotu. Nie widzicie, że ta niewiasta musi dojść do siebie. Cerero zostajesz tylko ty, resztę zapraszam ze mną.
Po chwili namiot opustoszał. Została tylko elfka i Lilka, dwie kompanki niebezpiecznej podróży.
Tymczasem kompania udała się w kierunku namiotu króla. Z daleka echo niosło gwar burzliwej rozmowy.
Za dużym, dębowym stołem stał Król Dylan. Znacznie odmieniony przez ostatnie dni. Wyprostowane plecy, atletyczna sylwetka, błysk w oku, pewność siebie to atrybuty Króla Dylana po przemianie. Jedynym znamieniem po ciemnej przeszłości były pasemka siwych włosów na czarnej, bujnej brodzie. Wokół Dylana zgromadzili się dowódcy wojsk Tursten. Najbliższym doradcą króla stał się jeden z jego najlepszych wojów, Gustaw.
— Dowiedzieliście się czegoś od naszej nietypowej niewiasty? Zapytał król jak tylko dostrzegł wchodzącą kompanię.
— Tak Panie. Wiemy, że po wiekach klejnot władzy przebudził się. Niestety dwa jego okruchy znajdują się w rękach strąconych Bogów. Z tego co widziała w półśnie Lil wynika, że Bastian szykuje armię, która ma zalać Tarlang. Nie wiemy czy dostrzeżono obecność Lil i co widzieli Bogowie.
— Angusie, mówiłeś, że Bastian szykuje armię, wtrącił Król Dylan.
— Ognistowłosa widziała trzy postacie: Szczurzy Język, kobietę i mężczyznę. Mężczyzna to zapewne Bóg Bastian a kobieta…