Etos margerytki
Zastygła w marmurze dobroczynność odradzającego się chaosu
rabata margerytek w ich olśnień zasobach,
w kosmicznym uniesieniu płatków romantycznych chwalb,
bardziej natchnionych aniżeli zewnętrzne zaczerpnięcia oddechu
mniszek klauzurowych w pełni mistycznego
zniesienia aprobat wszelkiego niezadowolenia,
te ich nieśmiałości w złotogłowiu, jakżeż niewinne
spuszczenia powiek motylich na widok słonecznego promienia,
skujcie te zapachy nieustanną potulnością,
niech na niwie uprawianej nie kwitną
modlitwą przewrotną wiatru i ciszy wchłanialnej,
zatrzymajcie je w słojach złotych
konkurencyjnych termojądrowych ekspiacji świata mniej widzialnego,
kołysz się łodygo absolutu wdzięczności
w widzeniu tak niebanalnym, jak zatoka palmowa arktycznego oceanu,
jej taka doniosłość astralnego ciała
nie da się porównać z burzą i jej zwiastunem,
z Pegazem, Faetonem, rydwanem Eliasza,
z niczym, co przemierza niebo, ot tak,
dla symbolu tylko, mitu, ukłucia historii,
ale z czułością łez w ascetycznej samotni
permanentnego stawania się kwiatem doskonałym —
w chaosie każdego pojedynczego dnia.
Etos płatka róży
Etos czarującego wabiącego płatka róży
nie jest tożsamy z etosem walczącego ze światem kolca
zachłanność intymności ciasno zwiniętego kwiatu
jest proporcjonalna wszakże do wewnętrznej emanacji
rozproszenia miłości w kuli wszego świata
nęcącego zmysł wiecznej ucieczki zapachu
jak ptak owoc niesie do gniazda tak róża swoje bliskości
niesie w przyjemność intymnej powagi odczuwanej nieśmiertelności
owoc włożony do dzioba pisklęcia niepozornych rozmiarów
uwidacznia cel każdego lotu taki sam
jak znak pszczoły na pręcikach drobnych róży
uwikłanej w namiętności barwnego świata ogrodu
bezgrzesznego w instynkcie uwalniającego nieba
w introspekcji ukazującej zawiłość powstawania pojedynczego kwiatu
w intuicji kolegialnej piękna całego czerwienią gorejącego krzewu
w ideach braterstwa niesamowicie elegijnego
i bytu natury dosadnie moralnego
W Bereniki oczach
Jestem kołysaniem twojego nadobnego zmierzchu,
czerwonym akcentem purpury zapadającej
w ekstremum odchodzenia od błękitnych zmysłów
zniewolonej przyrody, stale wędrującej w pierworodnym świetle,
ty myślisz o mnie jak o mgławicy oddalonej o miliardy lat od Ziemi,
a ja o tobie jak o wolnym oddechu skalistych turni —
niezasypiających na Mszy w sacrum wstępującej
(oczywistością, wolą, nie koniecznością) —
bądź więc choć raz moim marcowym kotem nocy, a nie ciągle
Wielkim Psem na niebie antypodów, jak chcesz,
i nie myśl zbyt zimnowojenno o mnie,
pewnie nie będę od razu rodzącą tulipany i wodospady
w teleskopach twoją supernową impresjonizmu chwilowego,
w telespotach wciąż mi uciekasz za horyzont,
ty moja galaktyczna kwietna pieśni,
ja już tylko pierścieniem z fioletu jestem twoim,
z okruchów i pyłów codziennego życia zbudowanym,
a nie planetą cudnego raju cząstek, krążącą wokół ciebie — gwiazdy,
kołysz mnie, tak, kołysz mnie wizją ogrzewającego oddechu
nieprzerwanego na twej piersi unoszenia,
ty, która w pąsach cała tak pięknie półuśmiechasz się
zmartwychwstankami iskier w Bereniki oczach,
ledwo rozchylonymi czerwonymi ustami wiosny,
korono cesarska karminowych władz północnego nieba,
w moim sercu pazia dziecinnym wciąż jesteś jak miłość,
tak omdlała w świetle przyszłości, które
nie przebyło jeszcze drogi swej, a przecież przyniosło wieść…
Maszyny za lud wołające
Nic nie poradzisz na zmodyfikowane genetycznie posty,
na relacje schizofrenicznie intelektualne zbyt
w swoich wypiętrzeniach esejów,
jak brukiew na górze pierwszeństw w stołówkach gułagów,
twoje oczytania nie pomogą tu w niczym…
od Alberta Wielkiego po małego Jeżowa…
panorama ich dzieł wirtualnych dzisiaj jak paleta idei kolorowa,
Wielki myślał, Mały działał, jeden czytał, drugi pisał,
jeden tworzył konstrukcje niemodyfikowalne, przeinaczane dzisiaj w telefonach,
drugi dyktował jak Cezar z konia (nie pisał, bo ponoć nie umiał nawet)
listę do zamęczenia istot drugich, listy do
— natychmiastowego rozstrzelania ludu wrogów, tych
czytających dzieła Alberta Wielkiego,
geneza genetyki geriatrycznie gloryfikowana
w postach, a sylogizmy pędzą za sensem w nieznane…
jak pociągi Kominternu za Magadanem
— wciąż odległym, wciąż oddalającym się
jak za teologiem, żywą encyklopedią enkawudzista z pepeszą,
w postach mieści się wszystko jak w DNA
— i chora zemsta, i wiedza altruistyczna,
świadcząc o zmodyfikowanych internetowo ich
autorach, dzisiaj posty piszą awatary o botach
tak, jak kiedyś roboty dla robotów — bajki,
abnegacja dewiacji w oceanie głupoty mediów
jest jak Diogenes w beczce… tranu
z powalonych waleni, rozstrzelanych przez pochylonego ludu wyroki
— za bierność wobec technologicznych zmian,
z poruczenia za lud wołających maszyn.
Syjon i ul
Co kryjesz w duszy — rój pszczół? metalowych?
mechanicznych?, a może półmetalowych, lecz i tak mechanicznych,
w twoich rozterkach dla świata pracują na miód,
gdy pada deszcz, też wylatują na świat przekornie, jak Magritte`a przechodnie,
i błądzą wśród plastikowych łąk, na wpół rdzewiejąc, zastygając na wpół,
niezmordowanie jednak na wpół pracując nad doczesności niwą postrzegalną,
zwalniając, przyspieszając, uporczywie zbierając w krople
jedną jedyną rozproszoną jaźń twoją,
raczej tak, w duszy masz ul — jak Syjon z Matrixa,
niestety już tylko trochę ludzki i mechaniczny bardziej,
precyzyjny, symetryczny, filozoficznie geometryczny, mistyczny inżyniersko,
a jednak twoja dusza schronem jest jeszcze dla bajek, dla fantazji
i wizji dziecka śniącego w embrionów dziejów kolonii kakofonii,
upiorne deszcze kwaśne nie mają znaczenia dla ukryć i tajemnic wewnątrz,
gdzie i tak jasność chemiczna niespochmurniona niczym trwa,
w powiązaniach atomowych sama w sobie, jak matka czerwiąca
niezmordowana — na lat kilka wynajęta przez roboty i boty zmysłowego świata,
a może ci się zdaje — może to nie twoja dusza, co się staje,
co raz, co dnia, co myśl, jak plaster miodu
zbudowany z platyny i irydu, z wnętrzem emanującym, z radu, uranu, plutonu, snu,
mitycznie logiczne i w końcu pracowicie osobowe roje dusz jak twoja
odrodzone z podarunku rdzennie niekorodującego w kombajnie epok
pomimo potopów zalewających marmurowiejące łąki słodkich sztuk,
pomimo mnogości postaci pojawiających się pod tym samym imieniem,
co raz, co dnia, co myśl, w Matrixa ulu, zwycięskich w Turinga teście.
Święty Krzysztof na socjalistycznych plażach
Szedłem z Krzysztofem, spadochroniarzem z Torunia, plażą do końca Polski,
ze świnoujskiej muszli koncertowej do siatki na enerdowskiej granicy,
przy siatce grupka gapiów ciekawych zachodniego świata
i widoku naturystów niemieckich w podeszłym wieku,
enerdowski strażnik bacznie wszystko obserwował
przez lornetę ze strażniczej wieżyczki, jak Dylan w biblijnym All Along (…),
to był prawdziwy koniec kraju naszego, ale nie koniec całego obozu —
podobnie smutnego jak ten polski oflag
i jak pseudobuntownicza muzyka Hołdysa w 1983,
w końcówce zawieszonego już stanu wojennego,
wtedy to studentów z mojego rocznika pod broń powołali,
abyśmy się tam zbędni, bo solidarnościowo niewiarygodni,
po pustawych jednostkach wojskowych bez celu szwendali.
Szliśmy z Krynicy Morskiej na Wschód plażą,
myśląc już o końcu obozu, gdy w gimnastycznym liceum
zorganizowano obóz wędrowny szlakiem Kopernika,
bożego gwiazd spowiednika,
który natchnął nas internacjonalizmem kosmicznym,
z polską duszą i łacińskim umysłem po niemiecku mówił
do wiernych w łapciach, warmińskich fromborczan,
słuchających jego arystotelesowskich tyrad.
Szliśmy plażą, a potem przez wydmy i lotne piaski malarskie
do mikrokosmicznej morskiej Łeby młodzieżową ekskursją
nastoletnich poszukiwaczy przygód,
nawet martwy las był dla nas atrakcją nieznaną wtedy,
taki to był czas poszukiwania historycznej prawdy
w horrorach i zjawach normalnością wiejących
z Beksińskiego plakatów bez treści.
Szedłem samotnie plażą z Międzyzdrojów do Wisełki,
gdy one wyjechały już do Krakowa, a ja jeszcze zostałem dzień jeden,
wędrowałem, zbierając po drodze artefakty morza: kamienne ciężarki do sieci,
częściowo zakopane w piasku, i fotki czarno-białe spod Kawczej Góry,
zamyślony brnąłem na wschód kamienistą plażą, powoli przechodzącą
w Złote Piaski socjalistycznej polskiej Costa Brava dla nomenklatury,
klify, moja miłość chyba większa niż te dziewczyny z namiotów i plaż —
wakacyjnie uwikłane w mój żywot rybaka chwil —
a radary wojskowe nad klifem kręciły głowami z dezaprobatą nade mną,
na takie alienowanie chore w tak zwartym wciąż obozie.
Szliśmy plażą studencką grupą z Dziwnowa do Trzęsacza,
okrążając kolejne cyple trwające bastionami na polskim wybrzeżu
jak szańce Oksywia i Westerplatte, zmagające się z falą niemiecką
tak, jak my całą młodość z bałwanami Wschodu.
Szliśmy we dwoje z Trzęsacza do Niechorza i dalej do Pogorzelicy po piachu
w popołudniowym słońcu, brodząc pośród porzuconych przez ewolucję meduz,
mijając palisady zmurszałych wiekowych falochronów,
wpatrując się w siebie i w zachodzące powoli słońce,
flirtujące z latarnią morską bardziej niż filmowa realną,
ten zachód wypełniał się nami, gdy plaża już dawno
wypełniona była ze Wschodu przybyszami.
Szliśmy z Karwi do Jastrzębiej Góry i potem z Lisiego Jaru do Rozewia,
gdzie latarnik polski na posterunku trwał aż po w Piaśnicy rozstrzelanie,
wiatr od morza wiał, a zaślubiny z morzem były już za nami, jak jutrznie, nastał komplety pracy wolności czas.
Szliśmy zwolna z plaży do latarni pod górę, prowadząc za rękę człowieka Zachodu
lub niosąc go na ramionach jak Krzysztof Święty Jezusa na drugi brzeg.
Kondotier i Beckett
Znużony kondotier nadrealny cwałuje pomimo zmęczenia,
koń go niesie ku wyżynom przez Mesetę, ja za nim jak Sancho Pansa,
będziemy w Sierra Morena na czas (współczesny), a jest dopiero XVI wiek,
mój czas zgody na wyprawę każdą, jeżeli tylko zrzucimy Orientu strach,
dziś w góry, jutro w chmury, pojutrze do Indii po tytoń od Indian,
kondotier błędny zmienia się w spacerującego ulicami Dublina Becketta,
ja za nim pędzę jak wicher sztormowy, niosę jego parasol,
który zostawił w Mulligan Pub na Poolbeg Street,
Beckett dociera w końcu do Paryża, jest już (na szczęście) XX wiek,
siedząc w knajpce Au Bon Coin na Montmartre,
czeka nad angielskojęzyczną gazetą na swoją kawę,
moja babcia jest tam kelnerką, lecz zamiast niej
ja przynoszę mu filiżankę na tacy (suplement: kolejne gazety… i Pure Spot),
przy krawężniku chodnika jego stolik dziwnie się kiwa,
wiatr zrywa się historii ze smyczy,
historii nieprawdziwej, o mojej wyprawie do Indii, mnie, człowieka Wschodu,
obok filiżanki położyłem zwiniętą „Prawdę” i „Charlie Hebdo”,
podsunąłem mu też paczkę papierosów z przemytu: Biełomorkanał
(w gazecie pomocnik J.J. znalazł reklamy kolejnych marek: Ukraina, Prima, Kijów, Orbita, Kozak, Czarno-złote, Priluki),
gdy odchodzę na zaplecze, ktoś strzela do Becketta,
ponoć jacyś arabscy terroryści… i (o zgrozo) wiek XXI mamy,
kondotier nadrealny przybywa, zsiada, przywiązuje konia do latarni, koń rży,
po chwili dołącza do niego koń Ludwika IX, przybyłego wprost z Tunisu.
Sztukmistrz oświeceń
Demoniczne zjawy z naszych peregrynacji w kryptach postkomunizmu
jak manuskrypty Eco, niepojęte w średniowieczu,
i dzisiejsza katastrofa mentalna pigmejów duchowości naukowej,
niosących w lektyce świata, zamiast prawdy, siebie,
dyplomami błogosławiących innych dysponentów sztuk mniej wyzwolonych,
a może sztukmistrz wtajemniczeń nie przetrwa inicjacji,
a może sztukmistrz niepodważalności nie przetrwa dowodu racjonalności,
a może sztukmistrz oświeceń nie przetrwa kolejnego wydania encyklopedii,
demoniczne zjawy z twarzą bez policzków, brwi, nosa, oczu, warg i uszu —
tępym narzędziem wyciętych ze starożytności argumentu.
Nachodzenie
Po mojego dziadka przyjechał niejaki von Kleist
ze swoimi zadowolonymi z siebie chłopcami z Dolnej Saksonii
i wytłumaczył mu, że jego miejsce jest w ziemi,
a nie przy rodzinie, więc nie wrócił już z wojny z nimi.
Po sąsiada partyzanta przyszli do domu z kołkami
od południa i zachodu Ukraińcy na usługach Waffen-SS
i zabawili się z nim przed śmiercią w kończyn łamanie.
Po naszego śpiewaka kościelnego, oficera AK, przyszło NKWD
podległe pomnikowemu wyzwolicielowi Koniewowi — i odwiedził nasz tenor
rozmodlone sowieckie kurorty gułagowe w Tuła/Kaługa.
Po księdza, wychowawcę młodzieży w mojej parafii,
przyjechali uzbrojeni po zęby Ubowcy kilkoma dużymi samochodami,
zabrali go na męki, po przeszukaniu plebanii,
ze zrywaniem podłóg włącznie i podrzucaniem broni.
Po przewodniczącego Solidarności w pobliskim zakładzie pracy
przyjechali zomowcy i esbecy długą kolumną gazików i nysek, jak po wampira z Zagłębia,
by polewać go wodą na mrozie za więziennymi murami Załęża.
Po mnie przyszła właśnie zorza wolności i wiosna uzbrojona po zęby,
zastały mnie z synem w sadzie, jak pszczoły bezbronnych…
— Czy mamy się bać? Czy mamy uciekać na wzgórza?
Alterowana subdominanta
Zgoła naturalistyczny odzew alter ego
w liściach kutych na gorąco wzbudził manifest jego
w somnambulizmie ego jego senne tożsamości inności
ze światem mgieł sztucznych rozpylonych spokrewnione jak wizje
na policzki ja wpełzły nagle jak nowatorstwa pąs
a przecież mógł: b być za, a a nie przeciw
samemu sobie w człowieczeństwie
— on zwany przez siebie mechanicznie: silni my
gdy te ułudy heroiny scen przyszły do niego
konkretnie zza scen miłości i nienawiści ego do alter ego
znudzony snem samym powstał
odrzuciwszy świat bożonarodzeniowy zbyt pospolity
tubalnie zakrzyknął: Vivat etos! Vivat my!
strzelił z bata ogona i padł
twarzą w tłum ze sceny z buntem zjednoczony
zasnął nieromantycznie merkantylnie w
naturalnym błocie festiwalu w Bayreuth niejednym
bo wyglądał jak dziecię bez maski ja w pieleszy
Obcy siekierowy
Promienisty dzień w borze objętym ścisłą ochroną od wczoraj
zaczął się mniej bieszczadzko, za to bardziej stołecznie,
w ostępie na polanie drwale piją wódkę znanego
polityka i celebryty w jednym — kraftowe Wyjebongo —
rozjaśnia im się świat, do roboty dziś nie mają nic
— i dobrze, nie można przecież w pracy pić.
Serca łomocą od trunku wypitego, oczy się śmieją do słońca,
twarz nieprzenikniona jak Erazma u Holbeina,
ale już ciemność zstąpiła z ustaw, wygania ich z boru na zawsze,
o planeto lesista, lesistość ideo, ułudo kory odwiecznej
— i dobrze, niech przetrwa żubr i łoś ostatni,
nawet we śródmiejskiej matni.
Tymczasem z Wostoka 2 kosmonauci lądują na polanie,
drwali spętują laserem nieznanym w kapitalizmie eksperymentalnym,
zabierają do pojazdu, co wygląda jak komórka i aparat
Hołowni. Świat ochronny od ustawy się zaczął
zmrożonej jak wódka, na młode wilki obława, tylko
dwunożne teraz, w nowej jego zakonnika pracy,
ale drwale już na czworakach sejmują i modlą się
do obcego siekierowego, oderwani od Ziemi,
lewitują z Hłaską nad Bieszczadami na całego
— tak, to nowe wyczekiwane już przyszło do nich… z kosmosu cynicznej myśli…
Na skraju okiełznania wszelakich drżeń
Stoisz na skraju okiełznania wszelakich drżeń
— to ostatnia kolumna, krawędź świątyni cywilizacyjnych er,
dusza, szara myszka, wciąż drży jeszcze po spotkaniu z diabłem,
dla niej to nocny drapieżnik, drapieżny jak każda noc,
właśnie na latającym dywanie odleciał w nią, w jej zło,
twoje zasoby światów akceptowalnych skurczyły się do drżenia,
przetrwasz je, nie zwątpisz, pokonasz jednym skokiem przepaść, a potem
zbudujesz świątynie nowe w każdej z krain, które wskazał diabeł,
oto dziś ta świątynia Europy lepka,
ostał się zmurszały fragment jej murów zaledwie,
tylko fragment ściany płaczu, zwanej zachodnią… ideą, po uniesieniu prorockim:
nie pozostanie kamień na kamieniu — wychynąłeś ty tu
z bólu przebytych wojen i nienarodzonych nieumarłych niepoświęconych stworzeń skarg,
dusza twoja znowu drży, pomimo utrwalonej nauki okiełznań,
w demokratycznym wyborze masz skrzydła feniksa,
pegaza, lotnię, pocztowego drona i jeszcze utratę praw fizyki w świecie widzialnym,
(zwaną kartezjańską nieutracjuszowską duszą),
wybierasz ufnie nieskończoność nieoktrojowanej wolności,
oddanej właśnie na służbę nieskalanych drżeń,
okiełznasz zapewne siebie, jak mgłę, i skoczysz razem z ciałem,
tak, wiem
Rozmównica nowoczesnego Kościoła
Te szkielety grzechoczące odstraszająco na Nowym Świecie
jakąś znaną skądś propagandą królobójstwa, upadku empirii,
jakby niezbyt zaplanowane drwiąco
w moich przemowach z lat powstańczych,
w moich snach sprzed miesiąca wyrównawczych,
ludowy cyrk moskiewski wciąż po wsiach się rozbija przecież
z namiotami beznadziei jak Izrael w drodze do Egiptu,
i małpy, i sołtysi, i strażacy są tu wszyscy w remizach,
czarne dożynki rezygnacji odgrywają wiernie,
wspominają Szelę, w powtarzanych kazaniach sejmowych nie wskazując Putina,
szkielety dusz drewnianych grzechoczą też w samym Sejmie na Wiejskiej —
bez czerepów, bo te toczą się wciąż w zapomnieniach,
uzbecko-ubeckich zapętlonych rollercoasterach,
wcześniej myśli ich już stoczone zostały przez robaka grzechu zadufania,
jamy czarne, sotnie czarne, sumienia czerwono-purpurowe,
podpalane krzyże w miejscach publicznych, bym truchlał prywatnie,
bym przewidywać mógł kolejne lata cierpienia narodowo-katolickiego,
po równo biskupów i burmistrzów nawiedzanych przez oficera prowadzącego
od czasu do czasu wspomnienia odświeżającego,
obym mógł mieć jedną satysfakcję, choć z polskiego cmentarza Niezłomnych,
a drugą smutną satysfakcję: A nie mówiłem…
Były i są larwy na ustach Giocondy prawdy i piękna z przeróbek Warhola,
były i są larwy na wargach onego premiera z onej ambasady
i tylko irytuje ten tajemniczy z TV Religia uśmiech księdza dyrektora
z agenturą prowadzącego aktualną rozmównicę nowoczesnego Kościoła,
opadającego na spadochronie irracjonalności
w czeluście dzikiej pseudoprawowierności i pobocznej laickości
przy hiperrealnej popolskości starego cmentarza.
Protobelfegorystyczne emocje futurystów
Zatrzymano pod napięciem zwykłe rotory wyobraźni
napędzane zmysłem technicznym, to wszystko
zaledwie tu i teraz w jednej jedynej komórce emocji
futurysty, szkaradne są myśli turpisty,
ale nie futurysty, romantycznego szaleńca maszynisty,
więc niech będzie, czekajmy na to, co wyniknie
z rosnącego napięcia w technicznym odczuwaniu,
jeżeli techniczna ekstaza tylko, to fajnie…
albo jakiś prosty dźwięk katastrofy myśli,
gorzej, jeżeli nierozpoznawalny zupełnie gwizd
sześciokonnej lokomotywy śmierci, ale jeżeli
brzydota zbrzydnie bardziej, pod napięciem,
to surrealistyczny świat wojny, nie, nie tylko
słowiańsko-prawosławnej, ale też tej
luterańsko-germańskiej,
wychynie, nie tylko z jednej, ale z wszystkich
europejskich komórek ropiejących, z których
piękno zostało wypchnięte jakąś namiastką
perpetuum mobile zbyt leniwego odkrywcy,
emocje na ery pozostaną już nie tylko mniej
neoplatońskie, a bardziej protobelfegorystyczne,
proanihilistyczne, procelebryckie, probeletrystyczne,
nic z wierszy tak ludzkiej Iliady nie pozostanie,
tylko szkielet Hektora i czerep Achillesa —
w ekstatycznym piasku kolebki homeryckości ukryty,
by dla kolejnego odkrywcy nabrać znaczenia…
Popotopowe opowieści
Przecież te cienie historii przeżytej zawsze są wyraziste
i namiętnie pociągające, jak wyidealizowane zjawy natchnień wszelakich,
cienie historii od Noego biblijnego po bohaterów babci
opowieści o miłości, świata stworzonego dla herosów
i świata wyimaginowanego bez niej, jak plastikowe pole dmuchawców,
bez czułości dla dzieci w każdym wieku,
cienie historii popotopowej oto jawią się dla mnie
linią miasta urodzenia z sądu ostatecznego —
na tle zachodzącego słońca poza konturem łąki spokoju
i siedzącej na niej dziewczyny, o której nie śmiałem śnić,
cień błahostki serca, chwili igraszki jaźni, cień promienia, powieki drgnienia,
cień wyrazistszy tylko w pamięci mędrca i dziecka jest,
wchodzę przez bramy miasta kolosalne z lwami
i słoniami, wędruję ulicami trzy dni, na szaro ubrani mieszkańcy cieni, ludzie przedpotopowi, lotni
kawalkadą odchodzących przeżyć, znikają we mnie,
na szczycie zigguratu pewnego znużenia,
każdego piękna w wymiarze koloru i harmonii spragnieni,
klarowny cień nawet historii trwania widzenia,
w końcu historii pojednania z miastem i łąką,
ukochania miasta i dziewczyny, zanim w tle opowieści zapadnie noc,
wtedy ono i ona implozją serc zapadną się we mnie,
a kontur słoneczny umarłych rozednieje nas jeszcze
w niebanalną epicką rozkosz i szczerozłoty sen
trwania wiecznie w namiętności, tej poszarzałej, ale ostatniej…
Okołopromienne znaki grudniowego czasu
Okołopromienne znaki grudniowego czasu
w Dzierzążni koło Siemieniakowszczyzny
takie same jak eskimoskie czekanie
na dłuższy dzień w Umingmaktuuq
dzień w akupunkturach płatków śniegu jakżeż różnorodny emocjonalnie
przed cichym igloo i przed dzwonnicą zamarzniętych słów dzwoniącą echem
grudniowy czas wyniosły w katedrach gotyckich korpuskularnych w zamyśle
molekularny nanopalisadalny sekwoi niebotycznych odwiecznie
w ich katedralnych ziarnach
w sylabach polskich iście katedralny tysiącletnio zaledwie
w sylogizmach inuickich gwiazdek grudniowego czasu
dzień krótkich starć okołopromiennych
daje nadzieję na eskalację przyjemności w rozszczepieniu ciepła słów
patrzącym na stojące na skałach klepsydry z wody
lub z krwi ewentualnych rycerzy ducha
po bitwie raniącej przyrodę i społeczeństwo logiczne przygnębieniem
ale nie czas słońc zwanych cywilizacjami symboli
strach w skracaniu głów jest identyczny jak strach
przed okultyzmem dni ciemnych będących dowodem
żywiołowym na nieistnienie świata zaspokojeń światłem wyłącznie
w krochmalonych koszulach drwali właśnie rodzi się tęsknota tajg
za końcem świata cieni ale idea
to również krochmal dziecięcego przykazania
— czysty bądź zawsze ale jak?
jak przyroda ścięta czy bez niej czas?
czas czysty okołopromienny jest dziki przecież przyroda też
my a jakże wykrochmaleni w świątecznych dniach
niekończące się balie i termy naszych chwil tęsknoty za formą blasku w nas
trzemy kciukiem rozświetleń semafory przy torach
po których przejedzie pociąg dowartościowań czerni absolutnej czerni
przed zmysłowej wykładni wielkich dni jasnych
w czasie już czystym wieczystym
Szary koń trojański człowieka
Szkarłatnie fioletowiejący pancerz chrząszcza na liściu drzemiącego
oliwkowo bledniejący czub, pukiel piór na głowie ptaka przysiadającego
świszczącego z wiosną głodną jak on
uśmierzająco naiwniejący purpurą wpadającą w karmin
płatek róży wychylający się jako pierwszy z pąka lata
tej zwijającej się z bólu na ołtarzu bóstw długonocnych, właśnie umierających dla siebie tylko
pospolicie rozbłyskująca połyskiem seledynu grubo zakrytym wodą
zmierzająca ku błękitom przebiegłości natury brzana, cud strumienia
ciemnokryształowo-kraminowa ultramaryna faszyzujących fragmentów
kory owiniętej łańcuchem czarnych zamierzeń mrówek pnących się w górę łatwozmiennego drzewa
paleta kolorów zakazanych dla widzących tęczę w wiadrze z wodą
stojącym przed napojonym już koniem trojańskim szarym człowieka…