E-book
4.41
drukowana A5
28.11
drukowana A5
Kolorowa
54.51
Pies powrócił

Bezpłatny fragment - Pies powrócił

2024


Objętość:
155 str.
ISBN:
978-83-8369-640-9
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 28.11
drukowana A5
Kolorowa
za 54.51

Etos margerytki

Zastygła w marmurze dobroczynność odradzającego się chaosu

rabata margerytek w ich olśnień zasobach,

w kosmicznym uniesieniu płatków romantycznych chwalb,

bardziej natchnionych aniżeli zewnętrzne zaczerpnięcia oddechu

mniszek klauzurowych w pełni mistycznego

zniesienia aprobat wszelkiego niezadowolenia,

te ich nieśmiałości w złotogłowiu, jakżeż niewinne

spuszczenia powiek motylich na widok słonecznego promienia,

skujcie te zapachy nieustanną potulnością,

niech na niwie uprawianej nie kwitną

modlitwą przewrotną wiatru i ciszy wchłanialnej,

zatrzymajcie je w słojach złotych

konkurencyjnych termojądrowych ekspiacji świata mniej widzialnego,

kołysz się łodygo absolutu wdzięczności

w widzeniu tak niebanalnym, jak zatoka palmowa arktycznego oceanu,

jej taka doniosłość astralnego ciała

nie da się porównać z burzą i jej zwiastunem,

z Pegazem, Faetonem, rydwanem Eliasza,

z niczym, co przemierza niebo, ot tak,

dla symbolu tylko, mitu, ukłucia historii,

ale z czułością łez w ascetycznej samotni

permanentnego stawania się kwiatem doskonałym —

w chaosie każdego pojedynczego dnia.


Etos płatka róży

Etos czarującego wabiącego płatka róży

nie jest tożsamy z etosem walczącego ze światem kolca

zachłanność intymności ciasno zwiniętego kwiatu

jest proporcjonalna wszakże do wewnętrznej emanacji

rozproszenia miłości w kuli wszego świata

nęcącego zmysł wiecznej ucieczki zapachu

jak ptak owoc niesie do gniazda tak róża swoje bliskości

niesie w przyjemność intymnej powagi odczuwanej nieśmiertelności

owoc włożony do dzioba pisklęcia niepozornych rozmiarów

uwidacznia cel każdego lotu taki sam

jak znak pszczoły na pręcikach drobnych róży

uwikłanej w namiętności barwnego świata ogrodu

bezgrzesznego w instynkcie uwalniającego nieba

w introspekcji ukazującej zawiłość powstawania pojedynczego kwiatu

w intuicji kolegialnej piękna całego czerwienią gorejącego krzewu

w ideach braterstwa niesamowicie elegijnego

i bytu natury dosadnie moralnego


W Bereniki oczach

Jestem kołysaniem twojego nadobnego zmierzchu,

czerwonym akcentem purpury zapadającej

w ekstremum odchodzenia od błękitnych zmysłów

zniewolonej przyrody, stale wędrującej w pierworodnym świetle,

ty myślisz o mnie jak o mgławicy oddalonej o miliardy lat od Ziemi,

a ja o tobie jak o wolnym oddechu skalistych turni —

niezasypiających na Mszy w sacrum wstępującej

(oczywistością, wolą, nie koniecznością) —

bądź więc choć raz moim marcowym kotem nocy, a nie ciągle

Wielkim Psem na niebie antypodów, jak chcesz,

i nie myśl zbyt zimnowojenno o mnie,

pewnie nie będę od razu rodzącą tulipany i wodospady

w teleskopach twoją supernową impresjonizmu chwilowego,

w telespotach wciąż mi uciekasz za horyzont,

ty moja galaktyczna kwietna pieśni,

ja już tylko pierścieniem z fioletu jestem twoim,

z okruchów i pyłów codziennego życia zbudowanym,

a nie planetą cudnego raju cząstek, krążącą wokół ciebie — gwiazdy,

kołysz mnie, tak, kołysz mnie wizją ogrzewającego oddechu

nieprzerwanego na twej piersi unoszenia,

ty, która w pąsach cała tak pięknie półuśmiechasz się

zmartwychwstankami iskier w Bereniki oczach,

ledwo rozchylonymi czerwonymi ustami wiosny,

korono cesarska karminowych władz północnego nieba,

w moim sercu pazia dziecinnym wciąż jesteś jak miłość,

tak omdlała w świetle przyszłości, które

nie przebyło jeszcze drogi swej, a przecież przyniosło wieść…

Maszyny za lud wołające

Nic nie poradzisz na zmodyfikowane genetycznie posty,

na relacje schizofrenicznie intelektualne zbyt

w swoich wypiętrzeniach esejów,

jak brukiew na górze pierwszeństw w stołówkach gułagów,

twoje oczytania nie pomogą tu w niczym…

od Alberta Wielkiego po małego Jeżowa…

panorama ich dzieł wirtualnych dzisiaj jak paleta idei kolorowa,

Wielki myślał, Mały działał, jeden czytał, drugi pisał,

jeden tworzył konstrukcje niemodyfikowalne, przeinaczane dzisiaj w telefonach,

drugi dyktował jak Cezar z konia (nie pisał, bo ponoć nie umiał nawet)

listę do zamęczenia istot drugich, listy do

— natychmiastowego rozstrzelania ludu wrogów, tych

czytających dzieła Alberta Wielkiego,

geneza genetyki geriatrycznie gloryfikowana

w postach, a sylogizmy pędzą za sensem w nieznane…

jak pociągi Kominternu za Magadanem

— wciąż odległym, wciąż oddalającym się

jak za teologiem, żywą encyklopedią enkawudzista z pepeszą,

w postach mieści się wszystko jak w DNA

— i chora zemsta, i wiedza altruistyczna,

świadcząc o zmodyfikowanych internetowo ich

autorach, dzisiaj posty piszą awatary o botach

tak, jak kiedyś roboty dla robotów — bajki,

abnegacja dewiacji w oceanie głupoty mediów

jest jak Diogenes w beczce… tranu

z powalonych waleni, rozstrzelanych przez pochylonego ludu wyroki

— za bierność wobec technologicznych zmian,

z poruczenia za lud wołających maszyn.


Syjon i ul

Co kryjesz w duszy — rój pszczół? metalowych?

mechanicznych?, a może półmetalowych, lecz i tak mechanicznych,

w twoich rozterkach dla świata pracują na miód,

gdy pada deszcz, też wylatują na świat przekornie, jak Magritte`a przechodnie,

i błądzą wśród plastikowych łąk, na wpół rdzewiejąc, zastygając na wpół,

niezmordowanie jednak na wpół pracując nad doczesności niwą postrzegalną,

zwalniając, przyspieszając, uporczywie zbierając w krople

jedną jedyną rozproszoną jaźń twoją,

raczej tak, w duszy masz ul — jak Syjon z Matrixa,

niestety już tylko trochę ludzki i mechaniczny bardziej,

precyzyjny, symetryczny, filozoficznie geometryczny, mistyczny inżyniersko,

a jednak twoja dusza schronem jest jeszcze dla bajek, dla fantazji

i wizji dziecka śniącego w embrionów dziejów kolonii kakofonii,

upiorne deszcze kwaśne nie mają znaczenia dla ukryć i tajemnic wewnątrz,

gdzie i tak jasność chemiczna niespochmurniona niczym trwa,

w powiązaniach atomowych sama w sobie, jak matka czerwiąca

niezmordowana — na lat kilka wynajęta przez roboty i boty zmysłowego świata,

a może ci się zdaje — może to nie twoja dusza, co się staje,

co raz, co dnia, co myśl, jak plaster miodu

zbudowany z platyny i irydu, z wnętrzem emanującym, z radu, uranu, plutonu, snu,

mitycznie logiczne i w końcu pracowicie osobowe roje dusz jak twoja

odrodzone z podarunku rdzennie niekorodującego w kombajnie epok

pomimo potopów zalewających marmurowiejące łąki słodkich sztuk,

pomimo mnogości postaci pojawiających się pod tym samym imieniem,

co raz, co dnia, co myśl, w Matrixa ulu, zwycięskich w Turinga teście.

Święty Krzysztof na socjalistycznych plażach

Szedłem z Krzysztofem, spadochroniarzem z Torunia, plażą do końca Polski,

ze świnoujskiej muszli koncertowej do siatki na enerdowskiej granicy,

przy siatce grupka gapiów ciekawych zachodniego świata

i widoku naturystów niemieckich w podeszłym wieku,

enerdowski strażnik bacznie wszystko obserwował

przez lornetę ze strażniczej wieżyczki, jak Dylan w biblijnym All Along (…),

to był prawdziwy koniec kraju naszego, ale nie koniec całego obozu —

podobnie smutnego jak ten polski oflag

i jak pseudobuntownicza muzyka Hołdysa w 1983,

w końcówce zawieszonego już stanu wojennego,

wtedy to studentów z mojego rocznika pod broń powołali,

abyśmy się tam zbędni, bo solidarnościowo niewiarygodni,

po pustawych jednostkach wojskowych bez celu szwendali.

Szliśmy z Krynicy Morskiej na Wschód plażą,

myśląc już o końcu obozu, gdy w gimnastycznym liceum

zorganizowano obóz wędrowny szlakiem Kopernika,

bożego gwiazd spowiednika,

który natchnął nas internacjonalizmem kosmicznym,

z polską duszą i łacińskim umysłem po niemiecku mówił

do wiernych w łapciach, warmińskich fromborczan,

słuchających jego arystotelesowskich tyrad.

Szliśmy plażą, a potem przez wydmy i lotne piaski malarskie

do mikrokosmicznej morskiej Łeby młodzieżową ekskursją

nastoletnich poszukiwaczy przygód,

nawet martwy las był dla nas atrakcją nieznaną wtedy,

taki to był czas poszukiwania historycznej prawdy

w horrorach i zjawach normalnością wiejących

z Beksińskiego plakatów bez treści.

Szedłem samotnie plażą z Międzyzdrojów do Wisełki,

gdy one wyjechały już do Krakowa, a ja jeszcze zostałem dzień jeden,

wędrowałem, zbierając po drodze artefakty morza: kamienne ciężarki do sieci,

częściowo zakopane w piasku, i fotki czarno-białe spod Kawczej Góry,

zamyślony brnąłem na wschód kamienistą plażą, powoli przechodzącą

w Złote Piaski socjalistycznej polskiej Costa Brava dla nomenklatury,

klify, moja miłość chyba większa niż te dziewczyny z namiotów i plaż —

wakacyjnie uwikłane w mój żywot rybaka chwil —

a radary wojskowe nad klifem kręciły głowami z dezaprobatą nade mną,

na takie alienowanie chore w tak zwartym wciąż obozie.

Szliśmy plażą studencką grupą z Dziwnowa do Trzęsacza,

okrążając kolejne cyple trwające bastionami na polskim wybrzeżu

jak szańce Oksywia i Westerplatte, zmagające się z falą niemiecką

tak, jak my całą młodość z bałwanami Wschodu.

Szliśmy we dwoje z Trzęsacza do Niechorza i dalej do Pogorzelicy po piachu

w popołudniowym słońcu, brodząc pośród porzuconych przez ewolucję meduz,

mijając palisady zmurszałych wiekowych falochronów,

wpatrując się w siebie i w zachodzące powoli słońce,

flirtujące z latarnią morską bardziej niż filmowa realną,

ten zachód wypełniał się nami, gdy plaża już dawno

wypełniona była ze Wschodu przybyszami.

Szliśmy z Karwi do Jastrzębiej Góry i potem z Lisiego Jaru do Rozewia,

gdzie latarnik polski na posterunku trwał aż po w Piaśnicy rozstrzelanie,

wiatr od morza wiał, a zaślubiny z morzem były już za nami, jak jutrznie, nastał komplety pracy wolności czas.

Szliśmy zwolna z plaży do latarni pod górę, prowadząc za rękę człowieka Zachodu

lub niosąc go na ramionach jak Krzysztof Święty Jezusa na drugi brzeg.


Kondotier i Beckett

Znużony kondotier nadrealny cwałuje pomimo zmęczenia,

koń go niesie ku wyżynom przez Mesetę, ja za nim jak Sancho Pansa,

będziemy w Sierra Morena na czas (współczesny), a jest dopiero XVI wiek,

mój czas zgody na wyprawę każdą, jeżeli tylko zrzucimy Orientu strach,

dziś w góry, jutro w chmury, pojutrze do Indii po tytoń od Indian,

kondotier błędny zmienia się w spacerującego ulicami Dublina Becketta,

ja za nim pędzę jak wicher sztormowy, niosę jego parasol,

który zostawił w Mulligan Pub na Poolbeg Street,

Beckett dociera w końcu do Paryża, jest już (na szczęście) XX wiek,

siedząc w knajpce Au Bon Coin na Montmartre,

czeka nad angielskojęzyczną gazetą na swoją kawę,

moja babcia jest tam kelnerką, lecz zamiast niej

ja przynoszę mu filiżankę na tacy (suplement: kolejne gazety… i Pure Spot),

przy krawężniku chodnika jego stolik dziwnie się kiwa,

wiatr zrywa się historii ze smyczy,

historii nieprawdziwej, o mojej wyprawie do Indii, mnie, człowieka Wschodu,

obok filiżanki położyłem zwiniętą „Prawdę” i „Charlie Hebdo”,

podsunąłem mu też paczkę papierosów z przemytu: Biełomorkanał

(w gazecie pomocnik J.J. znalazł reklamy kolejnych marek: Ukraina, Prima, Kijów, Orbita, Kozak, Czarno-złote, Priluki),

gdy odchodzę na zaplecze, ktoś strzela do Becketta,

ponoć jacyś arabscy terroryści… i (o zgrozo) wiek XXI mamy,

kondotier nadrealny przybywa, zsiada, przywiązuje konia do latarni, koń rży,

po chwili dołącza do niego koń Ludwika IX, przybyłego wprost z Tunisu.

Sztukmistrz oświeceń

Demoniczne zjawy z naszych peregrynacji w kryptach postkomunizmu

jak manuskrypty Eco, niepojęte w średniowieczu,

i dzisiejsza katastrofa mentalna pigmejów duchowości naukowej,

niosących w lektyce świata, zamiast prawdy, siebie,

dyplomami błogosławiących innych dysponentów sztuk mniej wyzwolonych,

a może sztukmistrz wtajemniczeń nie przetrwa inicjacji,

a może sztukmistrz niepodważalności nie przetrwa dowodu racjonalności,

a może sztukmistrz oświeceń nie przetrwa kolejnego wydania encyklopedii,

demoniczne zjawy z twarzą bez policzków, brwi, nosa, oczu, warg i uszu —

tępym narzędziem wyciętych ze starożytności argumentu.


Nachodzenie

Po mojego dziadka przyjechał niejaki von Kleist

ze swoimi zadowolonymi z siebie chłopcami z Dolnej Saksonii

i wytłumaczył mu, że jego miejsce jest w ziemi,

a nie przy rodzinie, więc nie wrócił już z wojny z nimi.

Po sąsiada partyzanta przyszli do domu z kołkami

od południa i zachodu Ukraińcy na usługach Waffen-SS

i zabawili się z nim przed śmiercią w kończyn łamanie.

Po naszego śpiewaka kościelnego, oficera AK, przyszło NKWD

podległe pomnikowemu wyzwolicielowi Koniewowi — i odwiedził nasz tenor

rozmodlone sowieckie kurorty gułagowe w Tuła/Kaługa.

Po księdza, wychowawcę młodzieży w mojej parafii,

przyjechali uzbrojeni po zęby Ubowcy kilkoma dużymi samochodami,

zabrali go na męki, po przeszukaniu plebanii,

ze zrywaniem podłóg włącznie i podrzucaniem broni.

Po przewodniczącego Solidarności w pobliskim zakładzie pracy

przyjechali zomowcy i esbecy długą kolumną gazików i nysek, jak po wampira z Zagłębia,

by polewać go wodą na mrozie za więziennymi murami Załęża.

Po mnie przyszła właśnie zorza wolności i wiosna uzbrojona po zęby,

zastały mnie z synem w sadzie, jak pszczoły bezbronnych…

— Czy mamy się bać? Czy mamy uciekać na wzgórza?


Alterowana subdominanta

Zgoła naturalistyczny odzew alter ego

w liściach kutych na gorąco wzbudził manifest jego

w somnambulizmie ego jego senne tożsamości inności

ze światem mgieł sztucznych rozpylonych spokrewnione jak wizje

na policzki ja wpełzły nagle jak nowatorstwa pąs

a przecież mógł: b być za, a a nie przeciw

samemu sobie w człowieczeństwie

— on zwany przez siebie mechanicznie: silni my

gdy te ułudy heroiny scen przyszły do niego

konkretnie zza scen miłości i nienawiści ego do alter ego

znudzony snem samym powstał

odrzuciwszy świat bożonarodzeniowy zbyt pospolity

tubalnie zakrzyknął: Vivat etos! Vivat my!

strzelił z bata ogona i padł

twarzą w tłum ze sceny z buntem zjednoczony

zasnął nieromantycznie merkantylnie w

naturalnym błocie festiwalu w Bayreuth niejednym

bo wyglądał jak dziecię bez maski ja w pieleszy


Obcy siekierowy

Promienisty dzień w borze objętym ścisłą ochroną od wczoraj

zaczął się mniej bieszczadzko, za to bardziej stołecznie,

w ostępie na polanie drwale piją wódkę znanego

polityka i celebryty w jednym — kraftowe Wyjebongo —

rozjaśnia im się świat, do roboty dziś nie mają nic

— i dobrze, nie można przecież w pracy pić.

Serca łomocą od trunku wypitego, oczy się śmieją do słońca,

twarz nieprzenikniona jak Erazma u Holbeina,

ale już ciemność zstąpiła z ustaw, wygania ich z boru na zawsze,

o planeto lesista, lesistość ideo, ułudo kory odwiecznej

— i dobrze, niech przetrwa żubr i łoś ostatni,

nawet we śródmiejskiej matni.

Tymczasem z Wostoka 2 kosmonauci lądują na polanie,

drwali spętują laserem nieznanym w kapitalizmie eksperymentalnym,

zabierają do pojazdu, co wygląda jak komórka i aparat

Hołowni. Świat ochronny od ustawy się zaczął

zmrożonej jak wódka, na młode wilki obława, tylko

dwunożne teraz, w nowej jego zakonnika pracy,

ale drwale już na czworakach sejmują i modlą się

do obcego siekierowego, oderwani od Ziemi,

lewitują z Hłaską nad Bieszczadami na całego

— tak, to nowe wyczekiwane już przyszło do nich… z kosmosu cynicznej myśli…


Na skraju okiełznania wszelakich drżeń

Stoisz na skraju okiełznania wszelakich drżeń

— to ostatnia kolumna, krawędź świątyni cywilizacyjnych er,

dusza, szara myszka, wciąż drży jeszcze po spotkaniu z diabłem,

dla niej to nocny drapieżnik, drapieżny jak każda noc,

właśnie na latającym dywanie odleciał w nią, w jej zło,

twoje zasoby światów akceptowalnych skurczyły się do drżenia,

przetrwasz je, nie zwątpisz, pokonasz jednym skokiem przepaść, a potem

zbudujesz świątynie nowe w każdej z krain, które wskazał diabeł,

oto dziś ta świątynia Europy lepka,

ostał się zmurszały fragment jej murów zaledwie,

tylko fragment ściany płaczu, zwanej zachodnią… ideą, po uniesieniu prorockim:

nie pozostanie kamień na kamieniu — wychynąłeś ty tu

z bólu przebytych wojen i nienarodzonych nieumarłych niepoświęconych stworzeń skarg,

dusza twoja znowu drży, pomimo utrwalonej nauki okiełznań,

w demokratycznym wyborze masz skrzydła feniksa,

pegaza, lotnię, pocztowego drona i jeszcze utratę praw fizyki w świecie widzialnym,

(zwaną kartezjańską nieutracjuszowską duszą),

wybierasz ufnie nieskończoność nieoktrojowanej wolności,

oddanej właśnie na służbę nieskalanych drżeń,

okiełznasz zapewne siebie, jak mgłę, i skoczysz razem z ciałem,

tak, wiem


Rozmównica nowoczesnego Kościoła

Te szkielety grzechoczące odstraszająco na Nowym Świecie

jakąś znaną skądś propagandą królobójstwa, upadku empirii,

jakby niezbyt zaplanowane drwiąco

w moich przemowach z lat powstańczych,

w moich snach sprzed miesiąca wyrównawczych,

ludowy cyrk moskiewski wciąż po wsiach się rozbija przecież

z namiotami beznadziei jak Izrael w drodze do Egiptu,

i małpy, i sołtysi, i strażacy są tu wszyscy w remizach,

czarne dożynki rezygnacji odgrywają wiernie,

wspominają Szelę, w powtarzanych kazaniach sejmowych nie wskazując Putina,

szkielety dusz drewnianych grzechoczą też w samym Sejmie na Wiejskiej —

bez czerepów, bo te toczą się wciąż w zapomnieniach,

uzbecko-ubeckich zapętlonych rollercoasterach,

wcześniej myśli ich już stoczone zostały przez robaka grzechu zadufania,

jamy czarne, sotnie czarne, sumienia czerwono-purpurowe,

podpalane krzyże w miejscach publicznych, bym truchlał prywatnie,

bym przewidywać mógł kolejne lata cierpienia narodowo-katolickiego,

po równo biskupów i burmistrzów nawiedzanych przez oficera prowadzącego

od czasu do czasu wspomnienia odświeżającego,

obym mógł mieć jedną satysfakcję, choć z polskiego cmentarza Niezłomnych,

drugą smutną satysfakcję: A nie mówiłem…

Były i są larwy na ustach Giocondy prawdy i piękna z przeróbek Warhola,

były i są larwy na wargach onego premiera z onej ambasady

i tylko irytuje ten tajemniczy z TV Religia uśmiech księdza dyrektora

z agenturą prowadzącego aktualną rozmównicę nowoczesnego Kościoła,

opadającego na spadochronie irracjonalności

w czeluście dzikiej pseudoprawowierności i pobocznej laickości

przy hiperrealnej popolskości starego cmentarza.

Protobelfegorystyczne emocje futurystów

Zatrzymano pod napięciem zwykłe rotory wyobraźni

napędzane zmysłem technicznym, to wszystko

zaledwie tu i teraz w jednej jedynej komórce emocji

futurysty, szkaradne są myśli turpisty,

ale nie futurysty, romantycznego szaleńca maszynisty,

więc niech będzie, czekajmy na to, co wyniknie

z rosnącego napięcia w technicznym odczuwaniu,

jeżeli techniczna ekstaza tylko, to fajnie…

albo jakiś prosty dźwięk katastrofy myśli,

gorzej, jeżeli nierozpoznawalny zupełnie gwizd

sześciokonnej lokomotywy śmierci, ale jeżeli

brzydota zbrzydnie bardziej, pod napięciem,

to surrealistyczny świat wojny, nie, nie tylko

słowiańsko-prawosławnej, ale też tej

luterańsko-germańskiej,

wychynie, nie tylko z jednej, ale z wszystkich

europejskich komórek ropiejących, z których

piękno zostało wypchnięte jakąś namiastką

perpetuum mobile zbyt leniwego odkrywcy,

emocje na ery pozostaną już nie tylko mniej

neoplatońskie, a bardziej protobelfegorystyczne,

proanihilistyczne, procelebryckie, probeletrystyczne,

nic z wierszy tak ludzkiej Iliady nie pozostanie,

tylko szkielet Hektora i czerep Achillesa —

w ekstatycznym piasku kolebki homeryckości ukryty,

by dla kolejnego odkrywcy nabrać znaczenia…


Popotopowe opowieści

Przecież te cienie historii przeżytej zawsze są wyraziste

i namiętnie pociągające, jak wyidealizowane zjawy natchnień wszelakich,

cienie historii od Noego biblijnego po bohaterów babci

opowieści o miłości, świata stworzonego dla herosów

i świata wyimaginowanego bez niej, jak plastikowe pole dmuchawców,

bez czułości dla dzieci w każdym wieku,

cienie historii popotopowej oto jawią się dla mnie

linią miasta urodzenia z sądu ostatecznego —

na tle zachodzącego słońca poza konturem łąki spokoju

i siedzącej na niej dziewczyny, o której nie śmiałem śnić,

cień błahostki serca, chwili igraszki jaźni, cień promienia, powieki drgnienia,

cień wyrazistszy tylko w pamięci mędrca i dziecka jest,

wchodzę przez bramy miasta kolosalne z lwami

i słoniami, wędruję ulicami trzy dni, na szaro ubrani mieszkańcy cieni, ludzie przedpotopowi, lotni

kawalkadą odchodzących przeżyć, znikają we mnie,

na szczycie zigguratu pewnego znużenia,

każdego piękna w wymiarze koloru i harmonii spragnieni,

klarowny cień nawet historii trwania widzenia,

w końcu historii pojednania z miastem i łąką,

ukochania miasta i dziewczyny, zanim w tle opowieści zapadnie noc,

wtedy ono i ona implozją serc zapadną się we mnie,

a kontur słoneczny umarłych rozednieje nas jeszcze

w niebanalną epicką rozkosz i szczerozłoty sen

trwania wiecznie w namiętności, tej poszarzałej, ale ostatniej…

Okołopromienne znaki grudniowego czasu

Okołopromienne znaki grudniowego czasu

w Dzierzążni koło Siemieniakowszczyzny

takie same jak eskimoskie czekanie

na dłuższy dzień w Umingmaktuuq

dzień w akupunkturach płatków śniegu jakżeż różnorodny emocjonalnie

przed cichym igloo i przed dzwonnicą zamarzniętych słów dzwoniącą echem

grudniowy czas wyniosły w katedrach gotyckich korpuskularnych w zamyśle

molekularny nanopalisadalny sekwoi niebotycznych odwiecznie

w ich katedralnych ziarnach

w sylabach polskich iście katedralny tysiącletnio zaledwie

w sylogizmach inuickich gwiazdek grudniowego czasu

dzień krótkich starć okołopromiennych

daje nadzieję na eskalację przyjemności w rozszczepieniu ciepła słów

patrzącym na stojące na skałach klepsydry z wody

lub z krwi ewentualnych rycerzy ducha

po bitwie raniącej przyrodę i społeczeństwo logiczne przygnębieniem

ale nie czas słońc zwanych cywilizacjami symboli

strach w skracaniu głów jest identyczny jak strach

przed okultyzmem dni ciemnych będących dowodem

żywiołowym na nieistnienie świata zaspokojeń światłem wyłącznie

w krochmalonych koszulach drwali właśnie rodzi się tęsknota tajg

za końcem świata cieni ale idea

to również krochmal dziecięcego przykazania

— czysty bądź zawsze ale jak?

jak przyroda ścięta czy bez niej czas?

czas czysty okołopromienny jest dziki przecież przyroda też

my a jakże wykrochmaleni w świątecznych dniach

niekończące się balie i termy naszych chwil tęsknoty za formą blasku w nas

trzemy kciukiem rozświetleń semafory przy torach

po których przejedzie pociąg dowartościowań czerni absolutnej czerni

przed zmysłowej wykładni wielkich dni jasnych

w czasie już czystym wieczystym

Szary koń trojański człowieka

Szkarłatnie fioletowiejący pancerz chrząszcza na liściu drzemiącego

oliwkowo bledniejący czub, pukiel piór na głowie ptaka przysiadającego

świszczącego z wiosną głodną jak on

uśmierzająco naiwniejący purpurą wpadającą w karmin

płatek róży wychylający się jako pierwszy z pąka lata

tej zwijającej się z bólu na ołtarzu bóstw długonocnych, właśnie umierających dla siebie tylko

pospolicie rozbłyskująca połyskiem seledynu grubo zakrytym wodą

zmierzająca ku błękitom przebiegłości natury brzana, cud strumienia

ciemnokryształowo-kraminowa ultramaryna faszyzujących fragmentów

kory owiniętej łańcuchem czarnych zamierzeń mrówek pnących się w górę łatwozmiennego drzewa

paleta kolorów zakazanych dla widzących tęczę w wiadrze z wodą

stojącym przed napojonym już koniem trojańskim szarym człowieka…


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 28.11
drukowana A5
Kolorowa
za 54.51