E-book
4.73
drukowana A5
19.16
Pierwszy Dzień Wiosny

Bezpłatny fragment - Pierwszy Dzień Wiosny

Pierwsza część opowiadań z cyklu "Przemierzacz Świata"


Objętość:
83 str.
ISBN:
978-83-8189-404-3
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 19.16

Wszystko jest na swoim miejscu

Tygodnie i miesiące mijały. Mrok przeplatał się ciemnością, a ciemność czarami. W myślach snułem opowieść i była to jedna z najpiękniejszych opowieści mych czasów. Przepadła wraz z przebudzeniem, a obudziłem się zbyt szybko i za wolno jednocześnie. Z tego też powodu ukłuł mnie strach i pozostał przy mnie jak cierń wbity pod skórą. Drażni i parzy czasem, zmuszając do odwrócenia przeze mnie wzroku. Nie odwracam głowy i nie zamykam oczu. Boję się, że przebije me serce, ale wiem, że to niemożliwe.

Śmierć już mnie nie dopadnie po raz drugi. Każdy ma tylko jedną szansę na ostateczny upadek. Dziś… dziś już nie ma. Nie ma też dnia jutrzejszego. Wszystko jest przeszłością. Wszystkie rozterki, dramaty, sukcesy i zdobyte szczyty przepadły w dniu wczorajszym.

Czasem wzywam bogów i bożków, by mnie ostatecznie unieszkodliwili. Takie stare przyzwyczajenie. Czuję, że robię coś bardzo złego. Oni jednak nie mają tutaj dostępu. Kiedyś przechodzili tędy, by mieszać w ludzkich losach… ale to już było. Widziałem ich, jak wędrują między światami. Jak psują to, co stworzył pierwszy z ich gatunku. Po nim byli kolejni i jeszcze następni. Każdy ze swym pomysłem na całokształt kontynentów.

Był też ostatni z nich. Spoglądałem mu w oczy. Były drapieżne, ale i uczciwe. Nikt kto w nie spoglądał, nie spodziewałby się, że tak to się skończy. Ten bożek… bożek, bo nie bóg, zapomniany, opluwany i wyszydzany. Wydawać by się mogło, że całkiem pozbawiony mocy i wiary w swoje możliwości. Lecz z każdym złym słowem budziło się w nim coś, co doprowadziło do tamtej katastrofy.

Widziałem też ludzi, dziwnych, z dalekich dla mnie czasów. Nie walczyli już z naturą o miejsce dla siebie i zdecydowana większość z nich nie obroniłaby się przed drapieżcą. I nigdy nie widziałem takiej sielanki i tak trudnych do zrozumienia dramatów.

Nie wiem, po co tu jestem. Do czego ma to służyć? Nikogo tu nie ma i chyba nikt już nie przybędzie. Po co mam tkwić w tej pustce, gdy nic już nie będzie. Nic przecież już nie może się zdarzyć.

Czasem mam nadzieję, że zniknę, a nieraz, że coś jeszcze na mnie czeka. Po co bym był, gdyby tak to się miało skończyć. Tylko że tu wszystko jest na swoim miejscu, więc po co miałoby być coś więcej…

List, który pojawił się znikąd.

Przez otwarte wrota przeszły dwie postacie. Jedna z nich podskokami utorowała sobie miejsce na środku całej sali. Strażnicy, spoglądając na ruch karła, uśmiechali się pod nosem, a dobry humor nie opuścił nawet namiestnika. Płomienie świec i pochodni grały w swym złowieszczym, lecz pieszczotliwym rytmie. Odgłos uderzającej o podłoże laski rozchodził się i tonął w ciemnych zakątkach komnaty. Karzeł swobodnie poruszał się w miejscu, nigdy nie stygnąc w bezruchu.

— Czego chcecie od panującego miastem Amad namiestnika? — zabrzmiało to stanowczo i bardzo oficjalnie, zupełnie tak, jak można by się spodziewać.

Jak na zawołanie przemówił karzeł, tańcząc przy tym do sobie tylko znanej melodii:

— Jesteśmy Namiestniku, czy nas oczekiwałeś, czy też nie. Zrobiłeś wiele złego czy dobrego dla swych braci? Czy zhańbiłeś królewskie włości, czy nadałeś im nowego piękna? Czy świat padł do stóp Amada i jego dzieci, czy tylko podwinąłeś ogon przed wrogim spojrzeniem sąsiadów…

Nic do dodania i nic do ujęcia. Ledwo weszli do sali i już mieli straż na swych karkach. Zbyt daleko posunął się karzeł i nic nie miało go już uratować. Nie wiadomo dlaczego dostali się przed oblicze panującego, ale jak się wydawało były to ich ostatnie chwile marnego żywota. Straż nakazana głosem swych panów ruszyła się z miejsca w celu wykonania rozkazu ujęcia parszywców, którzy odważyli się na aż nadto ostre słowa względem panującego. Sam zainteresowany z nieudanym wysiłkiem starał się ukryć rosnące w nim zadowolenie, które wiązało się ze skazaniem kolejnych nikczemników na najgorszą śmierć.

Straż wzięła się do roboty. Szybko doskoczyła do karła i jego towarzysza i znaczącymi ruchami halabard wskazała im kierunek ruchu. Eskorta miała przejść do bocznego wyjścia, prowadzącego prostą drogą na plac egzekucyjny. Zdaniem, które wypowiedział główny sędzia, prawa ręka namiestnika, egzekucja miała być natychmiastowa, co było spowodowane koniecznością szybkiego zamknięcia ust prowodyrom.

Kopniak spowodował, że karzeł zaszybował w powietrzu, robiąc przy tym trzy obroty. Po próbie zakończenia kolejnego zatrzymał się chwilowo w miejscu i niemal padł na twarz. Dzięki zręczności, która była dość dziwna przy jego wadze, skoczył na plecy i wykonał niemal doskonały przewrót, po czym znów zaczął swój taniec, tak jakby nic się nie wydarzyło.

Prowadziło go trzech strażników, a zgarbionego starca, który z ledwością opierał się na lasce tylko jeden. Ten ostatni także nie robił sobie nic z wieku skazańca i mocno walił go po garbie. Starzec kulił się, jak tylko mógł, aż wreszcie padł na podłogę.

Przez główne wejście do sali przeszedł pachołek wraz z małżonką i trojgiem dzieci. Padli na kolana i zanosili własne prośby, których namiestnik wcale nie słyszał, drwiąc z tanecznych kroków niedoszłego jeszcze truposza.

Wnet salę wypełnił szorstki głos. Szorstki, lecz bajkowy. Taki, jaki wydaje się pasować do narratora każdej bajki o magii i mieczu. Głos, który jednocześnie sprawia wrażenie mirażu, zaś odpornym wydaje się całkowicie pozbawiony sensu i głębi.

Strażnicy zwątpili przez moment w swoje siły. Ta chwila wystarczyła, by liżący podłogę starzec dokończył swoją formułkę.

Mała, drewniana jaszczurka, która wcześniej wydawała się być zdobieniem laski, wspięła się po niej i uczepiła się pazurami zaokrąglonego końca. Jej przenikliwy wzrok zmusił namiestnika do spojrzenia wprost w jej brązowe ślepia. To od razu wywołało u niego słowotok, a wszystko to brzmiało jak wyznanie uczynków. Złych i dobrych.

Halabarda przebiła brązowy płaszcz. Złote ozdoby, których nie brakowało w pomieszczeniu takiej rangi zbladły przy złocistej cieczy wydobywającej się z rany przebitego halabardą włóczęgi. Wszyscy zatonęli w swych myślach, gdy biel białek oczu starca wylała się i wypełniła całą komnatę.

Nic innego już nie zostało

Tonąłem w ciemności i umorusałem się bielą. Noc za nocą, dzień za dniem. Każda noc bywała kiedyś wyzwaniem, a każdy z dni czasem planowania. Bywało też i na odwrót, w zależności od petenta.

Zamykałem i otwierałem rany. Nigdy me sumienie nie było tak zachwiane, jak teraz, a raczej jak wczoraj. Nie bałem się wyzwania i przelewu krwi. W mojej braci nie było takiego, który nie obawiałby się mnie zdradzić.

Już jestem pozbawiony sensu. Już jestem ogołocony z ciała. Już jestem bardziej niż nagi, a to, co wokół, to dawno zapomniana przeszłość.

Jeść nie mogę, pić się nie da, schlać bym się chciał. Ale tu już mnie kac nie dosięgnie. Przeglądam stare dzieje i już na nic nie czekam. Wiem, że będę już zawsze.

Trzeba było nie marzyć. Trzeba było nie myśleć. Za to teraz nic innego już nie zostało.

List, który pojawił się znikąd.

Drzwi były zamknięte, więc wołałem i waliłem, ile się da. Moje wołania szybko zmieniły się we wrzaski, czego powodem było pogłębiające się zachrypienie gardła. Byłem tam ja, on i ciemność. Ja byłem tu, on po drugiej stronie drzwi, a ciemność w każdej zapchlonej dziurze.

Lampa przy drzwiach dawno się wypaliła. Moja własna wpadła wraz ze mną do wody, gdy uciekałem na złamanie karku. Ubranie miałem całe przemoczone, ale na szczęście w tej części kontynentu nawet nocą panował nikczemny zaduch.

Dopiero co wygrzebałem się z rzecznego nurtu i nie mam pojęcia, w jaki sposób udało mi się nie utonąć. Gdybym dopłynął wraz z nim do końca jego podróży, to z całą pewnością padłbym ofiarą potworów z Czarnego Jeziora.

Wygrzebałem się, doczołgałem aż tutaj i wrzeszczę na całe gardło. A on z całą pewnością wsadził sobie do uszu to badziewie, które: „Pozwala mu spokojnie przespać całą noc, mimo okropnych odgłosów, jakie dochodzą z sąsiedztwa.”

Trop chyba zgubili, ale mogą się spodziewać, że znajdą mnie właśnie tutaj. Nie wiem, ile mam czasu. Nie wiem, jak szybko płynąłem z nurtem. Jeżeli ten druidowy dureń szybko się nie zbudzi, to wreszcie dopadnie mnie przeznaczenie.

To, które od dawien dawna tak bardzo staram się oszukiwać. Przeznaczenie nikczemnika, który nikomu nie popuści. Czemu zawsze muszę się tak narażać? Zlecenie od początku śmierdziało zdechłym szczurem.

Tak, tak właśnie. Popłakałem się. Zacząłem za dużo myśleć. Stoję, wrzeszczę, ryczę jak niemowlę. Nos wycieram w mokry rękaw mojej koszuli. Nie wiecie jeszcze dlaczego? Właśnie dlatego, że już dostrzegam swój własny i marny koniec. Płaczę nad samym sobą, nad tym cierpieniem, które będę musiał znieść i nad nocami, których już nie uda mi się przebalować. Kobietami, które nie będą miały już szansy znaleźć się w mych ramionach i dzbankiem dobrego trunku, którym już nie przepłuczę zdartego gardła. A nawet nad bękartami, które nie będą już miały szansy się narodzić z mojego nasienia.

Dziwne myśli przychodzą do głowy, gdy nie ma się już żadnej nadziei. Czy na drugą stronę rzeczywiście zabierają nas duchy niespełnionych nigdy marzeń? To straszne, gdy o tym dłużej pomyśleć.

Czy to Słońce? To już ranek? Tak łatwo stracić poczucie czasu. Rozglądam się bacznie czy, aby nie nadchodzą. Nikogo nie widać, a odgłosy nocy nad Czarnym Jeziorem już zanikły. Tak jak mawiają: „Światło słoneczne wypędzi z domu najgorsze z dzieci Gorzelnika”.

Przestałem już walić do drzwi. Brak mi już tchu. Wrzeszczeć też już nie zdołam. Czas pogodzić się ze swym losem. Czas stanąć twarzą w twarz z przeznaczeniem. Tylko że to takie straszne. Tak nie do pojęcia. Czy ta historia musi się zakończyć właśnie teraz?

Drzwi szarpnęły, szczęknęły, a zawias zaświergotał. Ledwo pojawiła się w futrynie mała szparka, ja byłem już w środku. Uratowany — na krótką chwilę.

— Daj wody — powiedziałem głosem, którego sam nie poznałem, ryglując przy tym drzwi od wewnątrz.

— Jan, co tu robisz o tej porze? — odrzekł druid na wpół pytająco, na wpół z zaciekawieniem.

— Wody druidzie. — odpowiedziałem, niemal płacząc z powodu kolejnej konieczności użycia strun głosowych.

Druid ruszył się od drzwi, chwycił pierwszy z brzegu dzbanek i nalał mi do niego wody pitnej, którą przechowywał w jednej z kuchennych beczek. Ja ustawiłem się przy małym okienku, które było niemal niewidoczne z zewnątrz. Wypatrywałem i wyczekiwałem najgorszego.

Nazywał się Hieronimus kal Ebri. Znałem go, od kiedy pamiętam i zawsze mogłem na niego liczyć. Wiele osób o tym wiedziało, dlatego było to pierwsze miejsce, do którego mieli zajrzeć. Nie miałem innego wyboru. Gdybym nie wpadł do tej cholernej rzeki, to może bym uciekał gdzieś indziej. Albo bym już dawno wisiał.

Czas miał pokazać, że był to najpiękniejszy moment mojego życia. Moment zwrotny, który zaważył na całej mojej przyszłości. Na przyszłości całego Artmirionu i wszystkich innych kontynentów.

Gdy piłem wodę, w miarę sprawnie powiedziałem Hieronimowi, co się stało. Niestety nie miał żadnego pomysłu, jak wybrnąć z tej nieszczęsnej sytuacji.

— Parszywcy kończą parszywie. — rzekł po chwili namysłu.

— Dziękuję, właśnie tego mi teraz potrzeba.

— Nie uciekniesz im. Choćbyś pojechał aż na Tolos, to i tak cię dopadną.

Tolos był zapomnianym przez bogów kontynentem położonym daleko na wschód od Artmirionu. Nikt tam już od dawna nie wypływał, a przynajmniej nikt w tej części świata nie wiedział o takich podróżach.

— Ucieknę w najmroczniejsze i najdalsze miejsce na świecie, w najbardziej zacofany zakątek kontynentu, do najmroczniejszej z jaskiń, ale nie chce umierać.

— Zacofany zakątek powiadasz?

— Idą! Już po mnie.

Przed dom podchodziła grupka mężczyzn. Byli uzbrojeni po zęby i w szatańskich humorach.

Moje kolejne, ciepłe dni na mroźnej północy

Chłód północy zawsze był mi bliski. Lubię tam powracać myślami. Zawsze, gdy tamtędy zdążam, myślę o Tobie. Wspominam nasze wspólne chwile.

Ból rozstania był okropny, ale nie ma już żadnego znaczenia. Nie teraz. W tym momencie liczą się tylko te dobre wspomnienia. Tylko te małe, drobne chwile naszej wspólnej samotności.

Tak długo byliśmy razem, ale Ty zawsze byłaś o krok przede mną. Zawsze wiedziałaś więcej. Bez Ciebie nie byłbym zdolny do takich poświęceń. Doskonale zdawałaś sobie z tego sprawę. Nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek czerpała z tego korzyści. Raczej bałaś się, że posunę się zbyt daleko w imię naszej wspólnej miłości. Naszej samotności, którą tylko my rozumieliśmy.

Odrzuceni, wygnani, ze złą krwią płynącą w naszych żyłach. Tak było mi przykro, że ja mimo wszystko miałem swoje miejsce w tym świecie. Niczego sobie nie zazdrościliśmy i to trzymało nas razem.

Dopóki tu się nie znalazłem, nie znałem Twojej tajemnicy. Tak bardzo skrywanej przed całym światem. Gdyby ktoś nieprzychylny zgłębił tę prawdę, to nie dożyłabyś spokojnej starości. A jednak Ci się udało. Szkoda, że mi nie zaufałaś.

Cieszę się, że nieraz mnie wspominasz. Czas, bym Ci za to podziękował. Mam nadzieję, że ten list wreszcie trafi tam, gdzie powinien. Nawet nie wiesz jak wiele potrzeba, by choćby w minimalnym stopniu zmienić przeszłość. Teraz zasnę na kolejne dziesiątki lat, aby odbudować nadwątlone siły. Dopiero po ponownym przebudzeniu dowiem się, czy dotarła do Ciebie ta wiadomość. Ale to dla Ciebie będzie jak mrugnięcie oka.

Kochana nie szukaj mnie, bo lepiej, żebyś tu już więcej nie trafiła…

List, który pojawił się znikąd w zapasach pewnej elfki.

Jaka była w rzeczywistości tego nikomu nie powiem. Wiedzcie, że znała się na swym fachu i była w nim najlepsza. To od niej powinna zacząć się ta księga, bo ma w niej swoje niezwykle istotne znaczenie.

Nie wyciągniecie ze mnie także tego, gdzie była, gdy jej zabrakło. To tajemnica, której nikt nigdy się nie dowie.

Była tym, co najwspanialsze w życiu męża. Prawdziwą i kochającą żoną.

— Rohana, skup się! — napominał nauczyciel już po raz wtóry.

— Nie umiem. Nie dzisiaj.

— Przeciwnik nie poczeka, aż będziesz mieć lepszy dzień. — mówił, waląc ją kijem w bark, po udanym piruecie.

— Ałłłłł. — zawyła.

— Jesteś taka już od kilku tygodni. Co z tobą. Zapomniałaś, jak się walczy. Jeszcze miesiąc temu nie mogłem cię zatrzymać.

— Jestem śpiąca, zmęczona, boli mnie głowa. I ostatnio spaprałam kilka spraw. Cały czas o tym myślę.

— Nie myśl, tylko walcz. Przewiduj posunięcia przeciwnika. Patrz na ruchy mojego ciała. — Kopniakiem podciął jej nogę. Klęknęła i otrzymała kolejny cios. — Dosyć. Jesteś całkiem rozbita. Idź do siebie i wróć w południe. Dokończymy dzisiejszą lekcję, czy tego chcesz, czy też nie.

Rohana zebrała się i ruszyła między drzewami. Jej kij leżał wciąż na polu walki, a ona nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Jej nauczyciel i najlepszy przyjaciel dalej wykonywał poranne ćwiczenia. Było jej niezmiernie głupio, bo ostatnio ciągle ją odsyłał, a ona po powrocie walczyła jeszcze gorzej.

Doszła do ścieżki i skierowała się w stronę świątyni. Był to jej dom. Dom, do którego miała zakaz wstępu. Czasem dziwnie się tak czuła, gdy mieszkała obok jednej z najwspanialszych świątyń na tych terenach i nigdy nie pozwolono jej zajrzeć za jej wrota.

Kobiety nie miały wstępu do świętych miejsc w tych lasach. Strażnikiem mógł zostać każdy, ale kobieta nie miała prawa poświęcić swego życia dla wiary. W ten sam sposób Rohana nigdy nie mogła zostać mistrzem i kształcić innych. To na szczęście nie było nigdy jej marzeniem.

Dotarła do swojej małej komnaty stojącej na uboczu. Miała dzielić ten dom wraz z innymi strażnikami, ale nikt więcej się tu nie szkolił. Pamiętała czasy, kiedy ten las tętnił życiem. Miała już przecież swoje lata, a większość życia spędziła tutaj. Jako elfka miała mieć prawdziwie długie i wydawało się, że bardzo samotne życie.

Uciekając przed samotnością i nudą, która często zaglądała w te zakątki, Rohana wyszkoliła się na jednego z najlepszych złodziei i włamywaczy, jakich znała północna część kontynentu, czyli Northmorin.

Northmorin był jedną z najdziwniejszych części Artmirionu. Znajdował się daleko na północny wschód od Artmirionu Północnego. Był jedyną nieodkrytą częścią kontynentu, którą od reszty dzieliły Nigdy Nieprzebyte Góry. W rzeczywistości w dalekiej przeszłości znano wiele górskich szlaków tam prowadzących. Ta wiedza została niestety zatracona, a kontakt zerwany. Droga morska ze wschodu była również zablokowana, a to przez niezwykle niebezpieczne rafy i skaliste wybrzeże Northmorinu.

Rohana położyła się na swoim łóżku. Była jeszcze bardziej rozbita niż zwykle. Tymczasem, tego dnia, czekały ją jeszcze inne zadania. Miała na celowniku pewnego kupca. Zlecenie z Gildii, które ciągnęła w nieskończoność. Już kilkukrotnie próbowała rabunku, ale zawsze coś poszło nie tak. Całe szczęście, że jeszcze nikt jej nie zauważył i nikt się nie zorientował, co jest w planach.

Gdyby spaliła kolejne zadanie, jej drużyna z całą pewnością by jej podziękowała za współpracę. Zostałaby sama, a jako wolny strzelec miałaby z pewnością krótkie życie. Mimo to, nawet gdy z niej zrezygnują, postanowiła kontynuować swoją pracę. Nawet przeciwko Gildii i przeciw wszystkim innym.

— Rohana na przekór rzeczywistości. — powiedziała cicho sama do siebie.

Chwilę zastanawiała się nad swoim dzisiejszym, nocnym zadaniem, ale rozmyślania nie przyniosły żadnego skutku. Czuła, że się wypaliła, po tylu latach w branży. Nie miała ani jednego pomysłu, jak obrabować nic niepodejrzewającego kupca.

„Z całą pewnością się zabezpieczył, ale na pewno też nie spodziewał się, że przeciw niemu staną najlepsi z najlepszych.”

Nie czuła już, że jest najlepsza. Czuła się słaba i bezużyteczna. Próbowała znaleźć w sobie krztynę zawziętości i odrobinkę podniecenia kolejnym zadaniem. To też jej się nie udało.

Obróciła się na plecy. Zobaczyła naszyjnik wiszący niemal tuż nad jej głową zawieszony o podstawę nocnej lampki, umocowanej na stałe obok i ponad łóżkiem. Był to jedyny przedmiot, który udało jej się wynieść z domu jej teraźniejszego celu. Nie był nic wart i nawet nie wie, jak znalazł się w jej kapsie.

Pamiętała tylko, że była wewnątrz, w pokoju bez okien i miała ukradkiem przejść do gabinetu kupca, by położyć łapki na jego największych i najcenniejszych skarbach. Weszła więc w wąski korytarz i wskoczyła zgrabnie w drzwi do pokoju położonego naprzeciw. Cały dom pogrążony był we śnie, a pokój był pusty. Kupiec nawet nie założył zamka w drzwiach, ufając chyba swojemu szczęściu.

Rohana zręcznie otworzyła zamek od szuflady z dębowego biurka. Wyciągnęła z niej trzy szkatułki i znalazła w szufladzie podwójne dno. Tam też szybko się włamała przy pomocy swojego sprawdzonego już wytrycha. Schowane tam były tylko listy, które dla niektórych mogły mieć wysoką wartość. Rohana wbrew sobie samej pokusiła się o otwarcie wszystkich trzech szkatułek na miejscu. Zajęło jej to nieco dłużej niż zwykle, gdyż okazało się, że te zamki są o wiele bardziej skomplikowane. Po otworzeniu ostatniej miała już zabrać wszystko i zniknąć. I wtedy zdarzyło się coś, czego wyjaśnić się nie da.

Przez ścianę i sufit wpadło do pokoju potężne drzewo. W bezwietrzną i spokojną noc po prostu chyba stwierdziło, że czas na nie, aby już zejść na tamten świat. Był to gruby i ciężki dąb o poważnej wysokości. Konary i pień zgniotły biurko w mgnieniu oka, a Rohana dzięki swej zwinności szybko odskoczyła. Szkatułki i listy przepadły w wielkiej dziurze w pokoju poniżej, zablokowanej starym dębem. Jeden z jego konarów wraz z upadkiem drzewa zranił lekko Rohanę. Uderzył ją w bark, gdy robiła unik przed spadającym na nią głównym ciężarem dębu.

Bark był stłuczony i cholernie bolał. Rohana musiała szybko zniknąć, jeśli nie chciała, by ktoś ją złapał na gorącym uczynku. Z wnętrza budynku dochodziły głośne wołania. Słyszała kroki zbliżające się w jej stronę. Odwróciła się do dziury po części ściany, która była jedyną dobrą drogą ucieczki.

Skoczyła tam. Odwróciła głowę, gdy usłyszała kolejne głosy. Wbiegła na dąb i przeszła przez otwór. Wspięła się na dach i przeskoczyła na kolejny. Stamtąd wskoczyła w wąską uliczkę i w ruszyła podobnymi na miejsce spotkania. Jedynym co wyniosła z pokoju bez okien był właśnie ten naszyjnik. Zauważyła, że trzyma go w ręku dopiero w pierwszej z ciasnych i brudnych uliczek, którymi przyszło jej chodzić w celu ominięcia wszelkich straży.

Bark leczyła przez dziesięć dni, ale pamięta, że następnego ranka po nieudanym skoku nie czuła żadnego bólu i po raz pierwszy w życiu pokonała swojego mistrza w walce na drewniane miecze. To był jeden z tych pamiętnych dni, które warto wspominać.

Rohana chwyciła naszyjnik i założyła na szyję. Chwilę potem spała. Dawno już nie miała takiego głębokiego i leczniczego snu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 19.16