E-book
10.92
drukowana A5
29.99
Pierwsza wyprawa rowerowa

Bezpłatny fragment - Pierwsza wyprawa rowerowa

Objętość:
141 str.
ISBN:
978-83-8189-950-5
E-book
za 10.92
drukowana A5
za 29.99

Słowem wstępu

Jeśli czytasz tą książkę, to:

— niemal pewne jest, że interesujesz się podróżami

oraz

— zapewne twoją ogromną pasją lub choćby jednym z hobby jest jazda na rowerze.

Dlaczego więc nie połączyć tych dwóch rzeczy i tym samym otworzyć drzwi do świata pełnego niezwykłych i niezapomnianych przeżyć?


Jeśli kiedykolwiek przez Twoją głowę choć na ułamek sekundy pojawiła się myśl, że chciałbyś spróbować swoich sił i wyruszyć w swoją pierwszą wyprawę rowerową, to niniejsza książka jest dla Ciebie.

„Pierwsza wyprawa rowerowa” to nie tylko relacja z wyprawy po polskim wybrzeżu dwójki ludzi, podróżniczych zapaleńców, którzy zdecydowali się na splecenie swych losów z dwoma kółkami. To również zbiór informacji o tym jak przygotować się na podobny wyjazd i czego można się spodziewać, gdy tylko rozpocznie się rowerowa przygoda?

CZĘŚĆ 1 — O nas

Nim przejdziemy do części właściwej, czyli do wspólnej podróży przez polskie wybrzeże wypadałoby się lepiej poznać. Nie na miejscu jest przecież spędzenie kilku tygodni z zupełnie nieznanymi sobie ludźmi. Nawet najkrótsza znajomość wymaga, by dwie osoby wiedziały o drugiej osobie coś więcej niż tylko imię i nazwisko. Skoro wkraczasz w nasz świat, chcemy, byś poznał nas lepiej. Wtedy będzie Ci znacznie łatwiej wejść w naszą skórę i spojrzeć na naszą wyprawę naszymi oczami. A przynajmniej zrozumieć co nami kierowało w wielu momentach o których przeczytasz na dalszych stronach tej książki.

Nazywamy się Agata Siciak i Jakub Strzelecki. Od 2011 roku podróżujemy wspólnie nie tylko przez świat, ale także przez życie. Spełniamy swoje marzenia o odwiedzeniu niezwykłych miejsc czy poznaniu ciekawych ludzi. Do tej pory (stan na 2020 rok) byliśmy w 18 krajach na 3 kontynentach, starając się przy tym wydać jak najmniej. Dzięki ustaleniu odpowiednich priorytetów i pozbyciu się „nadbagażu” mogliśmy często pozwolić sobie nawet na pięciomiesięczne wyjazdy podczas których zwiedzaliśmy niejedno państwo, poznając jego kulturę, kuchnię czy po prostu podziwiając piękne krajobrazy.

Od 2016 roku możemy nazywać się blogerami podróżniczymi, ponieważ wtedy narodził się blog EkstraMisja.pl. Powstanie bloga wiąże się ściśle z wyprawą o której mowa w tej książce. Zakładając go chcieliśmy podzielić się naszymi doświadczeniami z tej podróży z innymi ludźmi. Jak się później okazało tworzenie kolejnych wpisów na EkstraMisji stało się jedną z naszych pasji. To na nim pojawiają się relacje z wyjazdów, tam przedstawiamy wyniki testów sprzętów czy po prostu inspirujemy innych do wyjazdów i poznawania nowych miejsc.

Pomimo kilkuletniego doświadczenia z podróżami mniejszymi lub większymi, nie mieliśmy pojęcia jak zrealizujemy swój — wtedy jeszcze szalony według nas — plan przejechania na rowerze polskiego wybrzeża. Baliśmy się, że utkniemy gdzieś na trasie i w najlepszym wypadku spędzimy kilka tygodni nad morzem, wylegując się na plaży albo spacerując po okolicy. Gorszy scenariusz przewidywał powrót do domu z podkulonymi ogonami i poczuciem beznadziejności, bo oto coś co już wielu zrobiło bez większych problemów, nas pokonało. Wiedzieliśmy tylko, że mentalnie jesteśmy gotowi, by wyjechać na swoją pierwszą, poważną i na dodatek samodzielną wyprawę, która nie będzie ograniczała się tylko do jednego miejsca.

Żebyś jednak nieco bardziej zrozumiał nasze położenie i wątpliwości jakie towarzyszyły planowaniu tego niezapomnianego i bardzo ważnego wyjazdu, musimy przedstawić swoje szczególne osiągnięcia w dziedzinie podróży.

Najważniejszym był fakt, że potrafiliśmy zmieścić bagaż i prowiant na dwa tygodnie do jednego plecaka. A trzeba przyznać, był to bardzo duży krok do przodu.

Podróżowania we dwójkę uczyliśmy się między innymi w Tatrach, gdzie spędziliśmy kilka dni wędrując z plecakami po szlakach.

Podczas naszego pierwszego, sylwestrowego wyjazdu do Złotego Stoku w 2011 roku prócz dwóch plecaków z ciuchami zabraliśmy dwudziesto litrową walizkę wypakowaną po brzegi jedzeniem. To przecież normalne, że na trzydniowy pobyt w niedużej miejscowości i to w tak gorącym okresie jakim był przełom grudnia i stycznia, trzeba wziąć ze sobą dwa bochenki chleba, worek cukru, po cztery opakowania pasztetów i dań do zalania wrzątkiem (spaghetti i purée), sześć zupek chińskich, dwa serki do smarowania oraz całe opakowanie margaryny. Nie zapominajmy również o dwóch rolkach papieru toaletowego — najwyraźniej nasza podświadomość podpowiedziała nam, że mogą się przydać na wypadek, gdybyśmy jednak wszystko z tego zestawu zjedli.

Wyjazd na sylwestra do Złotego Stoku oznaczał wypchanie naszej dwudziesto litrowej walizki na kółkach po brzegi jedzeniem.

Oczywiście na miejscu okazało się, że do otwartego supermarketu mamy rzut beretem. Przez cały ten czas, kiedy wędrowaliśmy po szlakach wracając co wieczór do swojego pokoju, ów sklep był otwarty. Nie odczuwalibyśmy tak mocno rozgoryczenia zaistniałą sytuacją, gdyby nie fakt, że kółko walizki zwyczajnie odpadło pod ciężarem transportowanego prowiantu. I to jeszcze w drodze na dworzec, dwadzieścia metrów od domu.

Doświadczenie z pamiętnego wyjazdu do Złotego Stoku kazało nam zrewidować nieco przyzwyczajenia i przestawić swój tok myślenia. Trzeba było nauczyć się ograniczać bagaż, brać tylko to co najpotrzebniejsze. Po powrocie z sylwestrowego wypadu zaczęliśmy dopracowywać swój warsztat podróżniczy. Szło nam to całkiem nieźle. Prócz udanego wejścia na… Ślężę (to jeszcze w lecie pamiętnego 2011 roku) i zdobyciu kilku łatwiejszych szlaków w Tatrach i Sudetach zaczęliśmy realizować coraz to bardziej śmiałe wyjazdy.

Pierwszy i ostatni wspólny, zagraniczny wyjazd organizowany przez touroperatora do Maroka.
Plaża przy Taghazout w Maroku.

W lecie 2012 roku wybraliśmy się na organizowany przez touroperatora dwutygodniowy wyjazd do Maroka. Pomimo tego, że wyjazd ogólnie można zaliczyć do miłych i chętnie wspominanych, to właśnie wtedy coś w nas pękło. Doszliśmy do wniosku, że wakacje oferowane przez biura podróży nas nie interesują. Nie chcemy biegać za przewodnikiem i zwiedzać kolejne miasta po macoszemu podczas tzw. objazdówek. Wolimy wybrać to, co nas naprawdę interesuje i spędzić w pięknych miejscach więcej czasu.

Z biegiem czasu nabieraliśmy doświadczenia, dowiadywaliśmy się, że wielu z do tej pory zabieranych ze sobą rzeczy nie potrzebujemy. Bagaż kurczył się a horyzonty poszerzały. Sięgaliśmy wzrokiem dalej i dalej, wybierając się w coraz to dłuższe podróże. Osiągnęliśmy to, co jeszcze jakiś czas temu wydawało się dla nas niemożliwe: potrafiliśmy chociażby pojechać do Czech i w stolicy przesiedzieć miesiąc, zwiedzając dokładnie niemal każdy kawałek miasta. Poczuliśmy się wolni i wreszcie mogliśmy rozwinąć splątane przez obawy i uprzedzenia podróżnicze skrzydła.

Podczas miesięcznego pobytu w Pradze nabraliśmy pewności siebie i dowiedzieliśmy się o nas samych więcej niż kiedykolwiek wcześniej.

Pewnego lata, postanowiliśmy zrealizować plan przejechania polskiego wybrzeża pociągiem z plecakami na plecach, spędzając po kilka dni w jakiejś ciekawej miejscowości, by następnie dojechać do kolejnej. Zapakowaliśmy do plecaków namiot, ciuchy oraz kilka przydatnych akcesoriów i ruszyliśmy na podbój północy kraju. Przyjechaliśmy do Gdańska z myślą o spędzeniu w nim nawet tygodnia nim ruszymy dalej. Okazało się, że miasto tak się nam spodobało, iż nie chcieliśmy nigdzie wyjeżdżać. Doświadczyliśmy podobnego uczucia jakie pojawiło się podczas pobytu w Pradze. Być może była to zwyczajna chęć zmiany otoczenia i odpoczynku od znanego dobrze własnego poletka? W dalszą drogę ruszyliśmy się po około trzech tygodniach.

Wydarzyło się wtedy coś bardzo dla nas ważnego. Zwiedzając wybrzeże spotykaliśmy często na trasie specyficzny typ rowerzystów. Byli to głównie cykliści zza zachodniej granicy, którzy do swoich rowerów wyposażonych w kierownicę typu baranek, z przednim amortyzatorem o niskim skoku i solidnym bagażnikiem doczepiali mniejsze lub większe sakwy Ortlieb. Wszyscy wyglądali tak samo, mieli w sobie ten sam luz, a na twarzach wieczny uśmiech. Co nas najbardziej zaskoczyło, byli to głównie emeryci lub osoby zbliżające się do wieku uprawniającego do zrzucenia z siebie ciężaru pracy. Młodzi również się zdarzali, ale nie tak licznie.

Ilekroć mijaliśmy sakwistów — jak zwykliśmy ich nazywać — mieliśmy ochotę przerzucić nasz bagaż z plecaków do cudacznych worków wodoszczelnych i wyruszyć ich trasą w nieznane. Był tylko jeden problem — nie mieliśmy absolutnie jakiegokolwiek roweru, na który moglibyśmy zarzucić sakwy o zakupie których wcześniej nawet nie pomyśleliśmy, że istnieją. Na dodatek nie byliśmy „bogatymi, niemieckimi emerytami”, a czas jaki zapewne oni mieli w nadmiarze, my musieliśmy skompresować do dwóch miesięcy wakacji.

Im dłużej jednak się nad samą ideą podróży na rowerach zastanawialiśmy, tym bardziej nabieraliśmy przekonania, że ten sposób zwiedzania nam odpowiada. Zamiast wydawać pieniądze na pociągi i autobusy, by przemieścić się z punktu A do B, można przecież tam dojechać na dwóch kółkach. Zapewne niejednokrotnie o wiele szybciej, niż miałoby to miejsce w przypadku całej procedury dojścia na dworzec, oczekiwania na odpowiednie połączenie, przejechania interesującego nas odcinka z uwzględnieniem wszystkich postojów na przystankach… No dobrze, takie sytuacje bywają niestety bardzo rzadkie. Trudno być szybszym niż pojazd silnikowy lub skład kolejowy biorąc pod uwagę, że my się męczymy, a on nie. Niemniej, pieniądze które przeznaczylibyśmy na bilet mogliśmy spożytkować na nocleg w jakimś miejscu lub obiad. A to był niewątpliwy plus. Skoro potrafiliśmy też wydać małą kwotę podczas miesięcznego wyjazdu i zostać w jednym miejscu, to dlaczego by nie spróbować ten sam budżet podzielić na kilka mniejszych kwot by zwiedzić więcej miast? Dojazd do nich mielibyśmy za darmo. Pozostałe koszty raczej niewiele by się różniły od dotychczasowych. Idąc tym tokiem rozumowania widzieliśmy coraz to większe możliwości jakie niosą ze sobą posiadanie roweru i sakw. Zakup ich był tylko kwestią czasu.

CZĘŚĆ 2 — Przygotowania

Zaczęliśmy rozglądać się za tanimi rowerami. To była podstawa — trudno kupić akcesoria nie mając głównego narzędzia. Śledziliśmy aukcje internetowe, sprawdzaliśmy ofertę sklepów rowerowych, odwiedzaliśmy komisy. Cel był jeden: kupić jak najtańszy, ale dostatecznie solidny rower, by nie rozsypał się pod ciężarem bagażów i nas samych.

Nie wiedzieliśmy, czy po przejechaniu kilkunastu kilometrów jednak odechce się nam dalszej jazdy? Woleliśmy ostrożnie podejść do nowej zajawki i wydać możliwie jak najmniej na nowy sprzęt.

Po kilku tygodniach wahania i rozmyślań wybór padł na rower mało znanej nam marki SCUD, wypatrzony na portalu aukcyjnym za 300 złotych. Duża, ciężka rama, koła 28 cali. Oczywiście używany, choć w dobrym stanie. Kilka próbnych jazd po okolicy przyniosło pozytywne odczucia. Co prawda bagażnik zespawany z cienkich prętów wyglądał jakby miał się rozsypać pod ciężarem sakw, ale skoro rower ma naklejkę „Scud Treking Series” to chyba producent przewidział, że ktoś będzie chciał potraktować go jak juczny pojazd?

Drugim jednośladem okazał się Pegasus Solero za 700 złotych. Ten wyglądał już rasowo — posiadał solidny bagażnik, specyficznie zakrzywioną kierownicę, amortyzator i pełną, plastikową osłonę na łańcuch. I co najważniejsze, na przednim kole znajdowało się dynamo upchane do piasty. Ten rower nie był tak tani jak SCUD, ale co tam — na wygodzie się nie oszczędza.

Nim zdecydowaliśmy się na podbój polskiego wybrzeża, nasze rowery musiały zdać egzamin wytrzymałości podczas wycieczek wokół Krakowa.

Niestety, okazało się, że pojazd ucierpiał w czasie swojej podróży do nas. Główka ramy, a dokładnie górna miska łożyska była wgnieciona. Zauważyliśmy to dopiero w momencie, gdy chcieliśmy nałożyć przedni widelec i przymocować kierownicę. Sami nie mogliśmy nic z tym zrobić. Odwiedziliśmy kilku krakowskich serwisantów, ale nikt nie chciał się podjąć wyprostowania uszkodzenia. Próbę podjęli dopiero pracownicy serwisu rowerowego „Ando” mieszczącego się pod adresem Madalińskiego 5. Po upewnieniu się, że rozumiemy iż naprawa może mieć negatywny wpływ na wytrzymałość ramy, a i samo ponowne nagwintowanie może nie być zbyt dobre, serwisant przystąpił do czynienia cudów. Rower odebraliśmy po tygodniu. Był jak nowy. Nadszedł czas na zakup sakw.

Przy wyborze akcesoriów bagażowych kierowaliśmy się tą samą zasadą co przy rowerach. Miały być tanie i dostatecznie wytrzymałe by nie odpadły od bagażników na pierwszym lepszym krawężniku. Ponownie zanurzyliśmy się w Internecie by wyszukać najtańsze modele. Zdecydowaliśmy, że nie chcemy wydać więcej niż 150 złotych. W razie odrzucenia tej formy podróżowania mielibyśmy sobie za złe, że niepotrzebnie zainwestowaliśmy w sprzęt, który nie wiadomo czy się sprzeda jeśli będzie mocno zużyty.

Kościół „Na Wodzie” nieopodal Ojcowa.

Od razu zrezygnowaliśmy z sakw oferowanych przez znane supermarkety. Choć były tanie, to i na takie również wyglądały. Nie mieliśmy pewności, czy dałyby radę udźwignąć nasz bagaż. W naszej opinii bardziej nadawały się na weekendowy wypad za miasto i przetransportowanie prowiantu oraz kurtki przeciwdeszczowej.

Okazyjnie kupiliśmy dwa komplety sakw firmy Vizari, model K-580 po około 100 złotych każdy. Nie były to rzecz jasna wodoszczelne worki jak te oferowane przez Crosso czy Ortlieb. Choć były pokryte wewnątrz cienką warstwą gumy, wiedzieliśmy, że pierwsza lepsza ulewa raczej pokona te zabezpieczenie i zaleje nam cały dobytek. Uznaliśmy jednak, że raczej w deszczu jeździć nie będziemy, więc nie ma co aż tak skupiać się na tych — jak się nam wydawało wtedy — zbędnych udziwnieniach, które tylko podnoszą cenę akcesoriów. Cieszyło nas, że są dostatecznie duże, by pomieścić nasz bagaż. Posiadały również metalowe, a nie tak jak w wielu tańszych produktach tego typu, plastikowe haki do mocowania na bagażniku. Niewielkie, dodatkowo doczepiane sakiewki dawały możliwość oddzielenia od głównego bagażu najpotrzebniejszych na trasie rzeczy. Szybki dostęp do dokumentów, portfela czy batoników to przecież podstawa.

Niezbyt wodoszczelne i marnej jakości sakwy, odzież rowerowa kupiona w supermarkecie — po taniości. Niewiele trzeba by zacząć swoją przygodę z turystyką rowerową.

Mieliśmy więc już dwa najpotrzebniejsze elementy, by rozpocząć swą przygodę z trekkingami rowerowymi. Dokupiliśmy w Lidlu po jednym komplecie odzieży rowerowej, kaski i odkopaliśmy stare bidony, które otrzymaliśmy po wymianie etykiet z popularnego napoju izotonicznego Powerade. Powoli zbliżaliśmy się do chwili, kiedy wsiądziemy na rowery i ruszymy ku przygodom. Pozostało wybrać odpowiednią na pierwszą wyprawę trasę.

W czasie gdy my wchłanialiśmy wszelkie przydatne dla podróżników rowerowych informacje, na wschodzie Polski trwała budowa najdłuższego szlaku dla pasjonatów jednośladów. Pomysłodawcy projektu Wschodni Szlak Rowerowy Green Velo szerzyli dumnie nowinę, że w przeciągu dwóch lat od rozpoczęcia realizacji inwestycji województwa położone przy granicach z Ukrainą, Białorusią, Litwą i Rosją stworzą wspólnie „łańcuch atrakcji”. Trasa o długości około 2000 kilometrów miała obejmować swym zasięgiem pięć regionów Polski i być poprowadzona środkiem dwudziestokilometrowego „korytarza” mieszczącego w sobie najważniejsze regionalne atrakcje. Wiadomość o tym spektakularnym projekcie bardzo nas ucieszyła i trzeba przyznać, również kusiła. Jednak obawialiśmy się, że odległość jaką musielibyśmy pokonać podczas pierwszego wyjazdu na jednośladach mogłaby okazać się zbyt duża i szybko byśmy się zniechęcili. Zresztą wgłębiając się w relacje tych, którzy zdecydowali się skorzystać z jeszcze nie gotowego szlaku skutecznie oddaliły nas od pomysłu wybrania Green Velo za cel. Wiele dróg było nieprzygotowanych na przyjęcie rowerzystów, trwały remonty, przebudowy. Nie chcieliśmy, aby nieprzyjazne warunki spowodowały, że pierwsza podróż stanie się jednocześnie ostatnią.

Postanowiliśmy zbytnio nie komplikować sobie wyboru i skorzystać z trasy gotowej, funkcjonującej od wielu lat i cieszącej się dużą popularnością. Wybór padł na EuroVelo 10, znany również pod nazwą Nadmorski Szlak Hanzeatycki czy po prostu R10. Najpewniej to właśnie z tej trasy korzystali sakwiści, których widywaliśmy nad Bałtykiem w czasie wcześniejszych wyjazdów i których widok spowodował, że załapaliśmy chęć na rowerowe podróże. Czy nasz wybór mógł więc paść na inny szlak?

Jak się dowiedzieliśmy R10 przebiega przez dziewięć nadbałtyckich krajów, jednocześnie okrążając całe morze. Trasa liczy łącznie około 7980 kilometrów i przejeżdża przez takie miasta jak: Sankt Petersburg, Helsinki, Sztokholm, Kopenhagę, Rostock, Świnoujście, Gdańsk, Kaliningrad, Rygę czy Tallinn. Ani nam się śniło, by przejechać całość. Była to dla nas kosmiczna odległość, a jej pokonanie mniej więcej tak prawdopodobne jak odwiedzenie Księżyca. Woleliśmy skupić się na polskim wybrzeżu i wyrwać około 600 kilometrów z całej puli.

Czytając liczne relacje dowiedzieliśmy się, że najlepiej rozpocząć swą podróż w Świnoujściu i jechać na wschód. Podobno silny wiatr odbiera podróżnym chęci do pokonywania kolejnych kilometrów jeśli wybierze się przeciwny kierunek. Za wyborem na miejsce startu tego miasta przemawiał również fakt, że dojazd do niego pociągiem nie stanowił większego problemu. Cieszyliśmy się, że — jeśli oczywiście udałoby się nam przejechać całą trasę — będziemy mogli mówić o podróży faktycznie od granicy do granicy. Wielu sakwistów pokonuje polskie wybrzeże docierając jedynie do Helu i omijając Zatokę Pucką czy Mierzeję Wiślaną. My zakładaliśmy, że rozpoczniemy podróż na ulicy Wojska Polskiego w Świnoujściu, w miejscu gdzie znajduje się linia oddzielająca nasz kraj od Niemiec, a zakończymy możliwie jak najdalej na wschód.

Czytając niniejszą książkę w sposób prosty i klarowny — a przynajmniej taką mamy nadzieję — będziesz mógł zobaczyć jakie niespodzianki czekają na Ciebie w czasie podróży po polskim wybrzeżu. Całość przypomina dziennik, ponieważ to właśnie na takiej zasadzie stworzyliśmy „Nadmorskie Opowieści” na naszym blogu. Jest to według nas najlepsza opcja, by w sposób możliwie jak najdokładniejszy przedstawić każdemu zainteresowanemu szczegóły podróży.

Nie ma co czekać — zaczynajmy!

CZĘŚĆ 3 — Droga

17 lipca 2016, Wrocław


Naszą podróż rozpoczęliśmy we Wrocławiu. Okazało się, że w dniu przyjazdu na multimedialnej fontannie odbywać się będą ostatnie pokazy z okazji AQUAFUNFEST. Postanowiliśmy załapać się na chociaż jeden z nich. Wykonanie tego zadania utrudnił fakt, że podczas przejazdu pociągiem, w czasie hamowania, jeden z rowerów upadł, co poskutkowało siniakami oraz uszkodzeniem przedniego światła. W ruch poszły trytytki. Po kilkunastu minutach spędzonych pod dworcem we Wrocławiu udało się jako tako zamontować pęknięty reflektorek na rower.

Co jest najzabawniejsze z perspektywy czasu to fakt, że jak się okazało, była to najpoważniejsza usterka, jaką mieliśmy doświadczyć w czasie całej podróży.

Po przyjeździe na miejsce festiwalu okazało się, że nawet późna pora i deszcz nie odstraszył tłumów czekających na widowisko. Niestety, na teren wrocławskiej fontanny nie mogliśmy wprowadzić rowerów więc odpięliśmy sakwy i w towarzystwie zdziwionych na nasz widok współuczestników imprezy zajęliśmy miejsce przy barierkach. Deszcz nie odpuścił sobie dodania do widowiska swoich kilku kropli jednak mimo niego, całość wywarła na nas niezapomniane wrażenie.


18 lipca, Wrocław — Świnoujście


Po przekoczowaniu nocy w dworcowej poczekalni, o 5.21 z pomocą InterCity udaliśmy się w kierunku Świnoujścia. Zdziwiliśmy się, kiedy wszystkie miejsca na rowery zostały szczelnie wypełnione. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy w pociągu takiej ilości pojazdów w jednym czasie.

Wydostaliśmy się na peron bez większych komplikacji. Oto zaczynała się nasza największa przygoda.

Można także śmiało powiedzieć, że podróż nad morze nigdy nie była dla nas przyjemniejsza. Na wybrzeże dotarliśmy niemal o czasie i nawet przy większej ilości cyklistów, szybko wydostaliśmy się na peron, a później do miasta.


Dojechaliśmy na upatrzone w pociągu pole namiotowe. Ucieszyło nas, że niemal od bramy byliśmy radośnie przywitani przez ochronę campingu. Widać, że ludziom podoba się ten sposób podróżowania, co nastrajało pozytywnie na mającą się rozpocząć następnego dnia wyprawę. Rozbiliśmy namiot, zostawiliśmy sakwy i odpoczęliśmy po podróży. Wyszukaliśmy atrakcje, jakie można było w Świnoujściu zobaczyć. Wybraliśmy na cel biały wiatrak na końcu falochronu i rezerwat paproci. Doszliśmy do wniosku, że będzie to doskonała okazja do rozjeżdżenia się przed kolejnymi dniami. Nie ukrywajmy, że sporadyczna jazda po Krakowie raczej słabo przygotowuje technicznie do pokonywania korzeni i grząskich dróg, szczególnie z sakwami. Dla nas, osób, które rowerem jeździły głównie po asfaltach, wjechanie w piach kończyło się pchaniem roweru przez kilka- lub kilkanaście metrów.

Rezerwat Karsiborskie Paprocie zaskoczył nas ilością tych roślin — widoczna powyżej kępka była jedyną, którą zdołaliśmy dostrzec podczas naszej wycieczki.

O ile sama trasa do wiatraka nie była problemem, to już rezerwat — Karsiborsie Paprocie — dały większe pole do popisu naszych możliwości. Poznaliśmy ażurowe płyty betonowe, które miały być nieodłącznym na wielu nadmorskich trasach elementem. Wjechaliśmy w głęboki piach. Pierwsze zetknięcie z nim nie było przyjemne. Ale w końcu nauczyliśmy się reagować na niego i przeciwdziałać panice. Taka trasa okazała się bardzo nam potrzebna.


19 lipca, Świnoujście — Międzywodzie


Obudziliśmy się pełni ekscytacji i czuliśmy mrowienie w brzuchu na myśl o zbliżającym się nieznanym.

Pomyśleliśmy, że aby wyprawa miała miejsce bytu, powinniśmy rozpocząć ją od granicy z Niemcami. W końcu wybrzeże nie zaczyna się w centrum miasta, lecz kawałek dalej na zachód. I fajnie się złożyło. Na granicy czekał na nas ciekawy monument ukazujący miejsce styku dwóch państw.

Granica polsko-niemiecka wyznaczyła nam początek wybrzeża.

Trochę niepewnie spoglądaliśmy w stronę Niemiec. Od początku lipca ostrzegano, że przekroczenie terytorium Polski nie przez wyznaczone punkty, jest karalne ze względu na zbliżające się wielkimi krokami Światowe Dni Młodzieży oraz związane z nimi pewne zagrożenie terrorystyczne. Dlatego ze zdziwieniem obserwowaliśmy pielgrzymki turystów zmierzających w jedną i drugą stronę bez jakiejkolwiek refleksji. Następnie udaliśmy się na latarnię morską po drugiej stronie rzeki Świny.

Tutaj zrodził się kolejny pomysł. Podczas poprzednich wypadów nad morze kusiła nas „Bliza”, czyli wyzwanie polegające na zdobyciu wszystkich działających i udostępnionych do zwiedzania latarni na wybrzeżu. Dlaczego by nie wykorzystać rowerowego przejazdu wzdłuż Bałtyku na dodatkową zabawę? Nawet bez chęci zbierania kolejnych pieczątek, z pewnością chcielibyśmy poznać te niezwykłe budowle nieco dokładniej. Dlatego przy zakupie biletów wstępu poprosiliśmy również o „paszporty Blizy”.

Widok z pierwszej latarni morskiej na naszej trasie.
Wjazd do Wolińskiego Parku Narodowego, który pokrywa znakomitą większość wyspy Wolin.
Postanowiliśmy stworzyć nową świecką tradycję — uwiecznialiśmy się na zdjęciach z rowerami co 100 kilometrów.
Zachody słońca wyznaczały czas do kiedy każdego dnia byliśmy w drodze.

Spod latarni pojechaliśmy ścieżką dydaktyczną po fortyfikacjach, która przebiega wspólnie z R-10. Kiedy ścieżka skończyła się, kontynuowaliśmy swą podróż rowerowym szlakiem nadbałtyckim do Międzyzdrojów. Tutaj postanowiliśmy nie zatrzymywać się na dłużej, ponieważ rok wcześniej spędziliśmy dostatecznie dużo czasu, by poznać miasteczko niemal całkowicie. Wstąpiliśmy jedynie na molo, a następnie wyruszyliśmy w dalszą drogę. Na ten dzień obraliśmy sobie kurs na Międzywodzie. Satysfakcjonowała nas ta odległość, jak na pierwszy dzień jazdy. Tego nie chcieliśmy. Do celu dotarliśmy chwilę przed zachodem słońca. Zdążyliśmy się rozbić na niewielkim polu „Fraszka” i udaliśmy się na plażę. Niestety, cienkie pasmo chmur tuż nad horyzontem uniemożliwiło nam oglądnięcie jak słońce „tonie” w morzu.


20 lipca, Międzywodzie — Niechorze


Trasa spod pola namiotowego do Dziwnowa przebiegała po chodniku przy drodze wojewódzkiej nr 102. Po uzupełnieniu zapasów i zjedzeniu śniadania udaliśmy się w dalszą drogę. Niestety, R-10 zrobiło nam psikusa i zniknęło nie wiadomo kiedy. Postanowiliśmy, że do Dziwnówka będziemy kontynuować swą podróż wzdłuż drogi nr 102. Był to rewelacyjnie przygotowany chodnik ze ścieżką dla rowerzystów. W Dziwnówku przez chwilę zgubiliśmy drogę, ale okazało się, że można wykorzystać istniejące propozycje tras rowerowych do dojechania w zamierzone miejsce. Minęliśmy Łukęcin, Pobierowo, Pustkowo i dotarliśmy do Trzęsacza. Postawiliśmy sobie za punkt honoru, aby wspólnie zobaczyć słynny już kościół nad brzegiem morza. A raczej to co z niego pozostało.

Z ruinami kościoła w Trzęsaczu wiąże się z ciekawą legendą o Zielenicy, Bałtyku i złym proboszczu.

Przy okazji powrotu na trasę dotarliśmy pod pobliski pałacyk, gdzie przeczytaliśmy legendę o groźnym Bałtyku i jego córce Zielenicy. Według podań, pewnego dnia w sieci rybackie zaplątała się syrena. Zaskoczeni i zaciekawieni niespotykaną postacią rybacy zabrali ją do pobliskiego kościoła. Tam proboszcz uwięził ją, a tęsknota za morzem doprowadziła do śmierci pół kobiety. Tego samego dnia została ona pochowana na cmentarzu przy murze świątyni. Kiedy ojciec syreny — Bałtyk, dowiedział się o losie córki, rozkazał falom odzyskać jej ciało. Wzburzone falami morze podmywało brzeg do czasu, aż woda nie dotarła do murów kościoła, a fale nie pochłonęły Zielenicy i budowli. Podobno fale mają rozbijać się o klif tak długo, aż cała świątynia zniknie pod powierzchnią wody. Co ciekawe, ślad po córce Bałtyku przetrwał do dnia dzisiejszego pod postacią zielonych włosów — glonów, wyrzucanych przez morze na plażę. Mając nadzieję, że pewnie jeszcze nie raz „szczątki” Zielenicy przypomną nam o sobie w niejednej nadmorskiej miejscowości udaliśmy się w dalszą drogę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.92
drukowana A5
za 29.99