E-book
5.15
drukowana A5
28.05
Pierścionek z Orzełkiem

Bezpłatny fragment - Pierścionek z Orzełkiem


Objętość:
128 str.
ISBN:
978-83-8324-199-9
E-book
za 5.15
drukowana A5
za 28.05

Ojczyzna:

W hołdzie TEJ ukochanej…

Polsko ma, trzepoczesz dumnie,

jak wniesiony sztandar na wietrze z wyhaftowanymi słowami:

BOG, HONOR, OJCZYZNA I RODZINA


Ot tak… po prośbie… personalnie:

Rodaku(-czko), co jakiś nieznanym mi zdarzeniem losu pochylisz się nad wersami duszy mojej gryzmolenia, proszę, nie oceniaj mnie jako pisarza czy też klasycznego literata. Nie rozważaj formy mych zdań czy też składni słów prostych, ośmioklasowego języka. Nie jestem godny w mym prymitywnym polszczyzny dukaniu takichże wywodów.

Jedyną mą nadzieją jest to, że — czytając me toki myślowe — zatrzymasz na chwilę palec śledzący wersy i spojrzysz w swe wnętrze, by przemyśleć wartość swej Polskości. Swego Ja — Polak, Ja — Polka.

Jeśli tak stanie się za sprawa mego pisania, to szczęściem ogarnie mnie wielkim takowa beatyfikacja powodu, dla którego stronice przepełniłem wylewnym pisaniem.

I powiem krótko: dziękuję Ci, czytelniku, za to, że w tym wyścigu szczurów spędziłeś ze mną kilka chwil i pomyślałeś o naszej wspólnej Matce, Polsce.

— Jerzy

Wstęp

Polska, Polak — to brzmi dumnie, nieprawdaż?

Pytanie to nie daje mi spać od wigilijnego wyjazdu z Ojczyzny pamiętnego roku pańskiego 1993.

I teraz, przekraczając próg 50. urodzin, postanowiłem zrachować wartość mego rozrywanego dniem codziennym dumania. W oczach wciąż mam ten listopadowy, niedzielny dzień 1989 roku, kiedy to usiadłem na ławeczce sopockiego molo obok starszej pani. Ja napełniałem swe płuca jodowym darem Morza Bałtyckiego, a Ona… cichutko modliła się ku Stwórcy w jej tylko znanej intencji. Siedziałem cicho, lekko zażenowany, że me zbyt głośne oddychanie zaburzy śpiew modlitewny mej ławeczkowej współlokatorki. Przymrużając oczy, udawałem, że patrzę w dal południowej plaży, ciągnącej się w stronę mego ukochanego Gdańska. Nagle sędziwa pani zwróciła się do mnie, pytając:

— O czym młody człowiek tak myśli?

— A tak o niczym — odpowiedziałem pospiesznie, by po chwili dodać, zakłopotany: — Właściwie to przyznam się, że tak po prawdzie to myślę o pani i pani modlitwie, bo niechcący usłyszałem kilka dobrze znanych mi słów.

I w tym momencie zdałem sobie sprawę, że nawet nie spytałem o pozwolenie, by usiąść obok. Dodałem:

— Pewnie przerwałem pani duchowe rozważania, przysiadając się tak nieuprzejmie. Przepraszam.

— Nic się nie stało, i tak już prawie kończyłam. — Starsza pani odpowiedziała uprzejmie na moje niezgrabne przeprosiny, po czym, lekko kierując swą niewielką postać ku mnie, bliżej, złapała mnie za rękę, ściskając lekko, i zapytała:

— Kochasz ty tą naszą Polskę, chłopcze?

— Czy ko… cham… — Zamurowany prostolinijnością pytania, wydukałem: — Tak, kocham i wydaje mi się, że nawet bardzo — dokończyłem i poczułem pot na mej 19-letniej skroni pod wpływem wzroku tej sędziwej pani, której zszarzałe od wieku oczy błysnęły biało-czerwonymi iskierkami, gdy zadawała mi to pytanie.

— A to miło mi słyszeć, naprawdę miło, ale czy młody pan wie, co to jest kochać Polskę? Czym jest słowo Polska i co ono określa? — Kolejne pytanie z ust mego ławeczkowego towarzysza padło w mym kierunku bez ogródek, bez pardonów.

— Nie wiem, jak pani odpowiedzieć, proszę mi wybaczyć, jestem totalnie zaskoczony pani pytaniami. Ja po prostu czuję, że kocham Polskę i że jest ona warta każdej ceny — dokończyłem, starając się odpowiedzieć coś mądrego.

Na to starsza pani ścisnęła mą dłoń mocniej i rzekła:

— No to, chłopcze, jak już będziesz znał odpowiedź na to pytanie, to wróć, proszę, na tę ławeczkę i pomódl się za Ojczyznę…

Po czym wstała i, ruszając w kierunku wejścia na molo, dodała:

— Zostań z Bogiem, młody człowieku. I pomyśl czasem o Polsce i moim pytaniu.

Totalnie zamurowany, nic nie odpowiedziałem, tylko walczyłem z buntem w mym wnętrzu, by coś tej „aroganckiej staruszce” odpowiedzieć. Coś na kształt „co też pani sobie wyobraża? Ja nie wiem, czym jest Polska, jej wartość i znaczenie dla każdego Polaka?” — by nagle zrozumieć, że właśnie dostałem ogromną lekcję obywatelskiego wychowania. Opadłem głębiej na ławce, opierając się o poręcz molo, i zacząłem przemyśliwać znaczenie zadanych mi pytań i czy ja, chłopak wychowany na powieściach Sienkiewicza, pełnych podnoszących na duchu wątków narodowych i zakręconych bajkach Krasickiego, czy też patriotycznych wywodach Romualda Traugutta i wierszach Norwida, Słowackiego i młodego Baczyńskiego rozumiem słowo „Polska” i symbole w niej ukryte. Zrozumiałem, że wtedy i przez długi czas kłamałbym, mówiąc, że umiem odpowiedzieć na jej pytanie, że rozumiem, co to Polska, co to jest i kim określam się, mówiąc: „Ja — Polak”.

Te kilka chwil na ławeczce i ta dziwna, zmęczona doświadczeniami życia pani ukazały mi niesamowicie zawikłany supeł w mej osobowości, który do dziś staram się rozsupłać i prawdziwie zrozumieć odpowiedź. Prawdziwie i uczciwie umieć odpowiedzieć…

Teraz, po trzydziestu latach od tej rozmowy — wciąż świadom, że przejawem wielkiej hipokryzji jest próba odpowiedzenia — postanowiłem spróbować w formie życiowych zdarzeń…

Rozdział I
Historia Polski Bogiem stoi

*** Jeśli Bóg z nami, któż przeciw nam stanie?***

Polska. Zima 1978–1979 roku na zawsze zostanie w mej pamięci. Śniegu było więcej, niż najbujniejsza wyobraźnia potrafiła ogarnąć. Wszędzie słychać narzekania dorosłych na „ruskiego” dziada, że przedawkował „denaturat” i, będąc na gigantycznym kacu, pomylił Sybir z Polską…

Dla nas — trzecioklasistów szkoły podstawowej — to był wspaniały czas. A chociaż ręce marzły od przemrożonych desek naszych sanek, a z rozgranych ciał poprzez nos i usta jak z parowozu wybiegała smuga pary, cieszyliśmy się przedłużonymi feriami w najlepsze.

Specjalnie usypana w tym celu osiedlowa górka tuż przy państwowym przedszkolu była miejscem niekończących się batalii na śnieżki i zjazdów na sankach. Każdy kolejny zjazd to była następna szarża husarii Sobieskiego pod Wiedniem, pełna wyimaginowanych scen, które w dziewięcioletniej wyobraźni budowane były z zasłyszanych od starszych historii.

Po zakończonych walkach wracaliśmy na szczyt góry, by znowu zacząć szarżę na „drewnianych koniach” — czas szybko upływał w patriotycznej zabawie. I zawsze ze smutkiem rozstawaliśmy się z naszym bitewnym wzgórzem. Niby nie było to nic ciekawego, ot, zwykle ferie zimowe dzieciaków pośród socjalistycznie zaprojektowanego i zbudowanego blokowiska. A jednak zapadły w pamięci jak tatuaż na osobistej historii, gdzieś pomiędzy sumieniem duszy a tożsamością przynależności do Narodu Polskiego. A wszystko za sprawą jednej, krótkiej rozmowy.

Dzień przed końcem tych nadzwyczaj długich ferii kolega ze szkolnej ławki, który wiedział, że od chwili, kiedy nauczyłem się dobrze czytać, połykałem historyczne książki przygodowe jak niedzielny śmietankowy lód w wafelku kupiony przez rodziców jako nagroda za dobre zachowanie w kościele, zapytał:

— Hej, Jurku, mój dziadek był u nas wczoraj i zostawił mi na pamiątkę taki kolorowy obrazek z żołnierzami walczącymi w 1920. Chcesz do mnie wpaść i obejrzeć?

— Bardzo bym chciał — odrzekłem spiesznie, ucieszony i zaciekawiony obrazkiem.

— Fajnie, no to chodźmy — odpowiedział ucieszony Andrzejek. Ciągnąc sanki i rozmawiając o nic nieznaczących rzeczach, tak bliskich małym chłopcom, doszliśmy do bloku, w którym mieszkał kolega, i weszliśmy do jego mieszkania. Andrzej zostawił mnie w swoim pokoju i poszedł do innego po obrazek, a ja, splatając palce u rąk, czekałem.

Po chwili wrócił i podał mi oprawiony w ramkę kolorowy rysunek batalistyczny, mówiąc:

— Piękny, no nie?

Łapiąc przedmiot w młode dłonie, zatopiłem wzrok w detalach rysunku. To, co zobaczyłem, było po prostu niesamowite. Oczom mym ukazała się scena bitewna. Niepoliczalna gromada żołnierzy z Polskimi orzełkami na czapkach nacierała na linie wroga skupionego wokół czerwonej chorągwi.

Na pierwszym planie ujrzałem upadające ciała biegnących żołnierzy, których prowadził ksiądz z uniesionym krzyżem w ręku… Nad nimi, w chmurach nieba, sczerniałych od bitewnych oparów, była ona — Matka Boska. Maryja, błogosławiąc nacierających na komunistyczną zarazę, płakała na widok życia, jakie walczący o wolność polscy żołnierze z pieśnią na ustach składali jako ofiarę…

Obrazek w swej wymowie oczarował mnie i mocno utknął w pamięci, a nawet chwilowo wywołał wstrząs do tego stopnia, że nie czułem, jak mój kolega potrząsał mym ramieniem, pytając zaniepokojony, czy wszystko ze mną w porządku, bo — jak mówił — pobladłem strasznie.

Lekko otrzeźwiony, dałem mu znać, że nic mi nie jest, i powiedziałem:

— To jest piękne, twój dziadek to świetny gość, ja też bym chciał mieć taki obrazek. Andrzejek nic nie odpowiedział, dziwnie zmienił temat na piłkę nożną. A ja, nie będąc zainteresowany w tym momencie kolejnym gadaniem o Kazimierzu Deynie, podziękowałem mu za możliwość zobaczenia obrazka z historycznym wydarzeniem, które — jak się później dowiedziałem — znane jest jako Cud nad Wisłą. Poszedłem do domu.

Dwa dni później szkoła zaczęła się na dobre, a ja wciąż nie mogłem się pozbierać, w wyobraźni widząc ten obrazek. Musiałem być bardzo zamyślony, bo przykuło to uwagę mojej nauczycielki od języka polskiego, która po zakończeniu lekcji podeszła do mojej ławki i zapytała:

— Wszystko u ciebie w porządku, chłopcze? Jesteś jakiś zamyślony.

Podnosząc się z ławki, zapytałem:

— Czy pani kiedyś widziała obrazek ze sceną polskich żołnierzy nacierających na czerwonoarmistów w 1920?

Moje pytanie wyraźnie ją zmieszało i szybko odpowiedziała:

— A skąd ty wiesz o takich rzeczach?

— Kolega mi pokazał — odrzekłem.

— Oj, chłopaki, lepiej się tym nie chwalcie. I proszę, by żaden z was więcej nie wspominał o tym w szkole. To za trudny temat na wasze małe móżdżki — rzekła lekko rozkazującym głosem.

— Tak jest, proszę pani — odparłem posłusznie, mimo tego dodając: — Ale dlaczego nie wolno?

— Bo to jest zła historia i nie wolno o niej mówić — odparła nauczycielka. I wyszła.

„Zła historia” — pomyślałem. Buntując się przeciw takiej tezie, ciągnąłem wewnętrzny wywód: „Jak to zła, polski żołnierz broniący Ojczyzny to zła historia, nie rozumiem”.

Wypadło, że tego dnia mieliśmy lekcje religii w kościelnej salce. Przygnębiony i z wyraźnie zrezygnowaną miną doczłapałem się do kościelnej salki. W progu natknąłem się na księdza Kuleszę, co to w zastępstwie za panią katechetkę miał prowadzić dziś nasze lekcje. Ksiądz, widząc mój smutek na twarzy, zapytał:

— A co chłopca tak trapi?

— Odpowiedź mojej pani od polskiego na moje pytanie, proszę księdza — odpowiedziałem.

— A to ciekawe, a na jakie pytanie? Bo widzę, że chyba nie jesteś z niej zadowolony.

— Na temat obrazka, co widziałem u kolegi, z bitwy warszawskiej 1920 roku.

Ksiądz aż się wyprostował i, wyraźnie zaskoczony kalibrem mego problemu, rzekł:

— No i co ci pani nauczycielka powiedziała?

— Ano, że to zła historia jest. A ja nie rozumiem, jak obrona wolności jest złą historią, może mi ksiądz to wytłumaczyć?

— Widzisz, chłopcze, dzisiejsza szkoła i wiara nie żyją w przyjaźni, a to, co widziałeś na tym obrazku, to przykład, że bez Boga i wiary nie byłoby wolnej, a przede wszystkim polskiej Polski. Kiedyś, jak podrośniesz, to zrozumiesz, o co w tym chodzi, na razie jedynie zapamiętaj, że to, co widziałeś na tym obrazku, to jest prawdziwa historia Polski i jej prawdziwe oblicze, a to, co mamy teraz, to właśnie zła i nieprawdziwa wolna Polska. Zapamiętasz? — dodał, a ja skinąłem głową na znak zgody. — Pozwól, że ci coś dam po lekcji, a teraz siądnij w swojej ławce.

Ponownie skinąłem potwierdzająco i usiadłem posłusznie w ławce.

Po lekcji podszedłem do księdza, a on trzymał zalakowaną, zamkniętą kopertę i rzekł:

— Dam ci tę kopertę, ale musisz mi obiecać, że otworzysz ją dopiero, jak zdasz ostatni egzamin maturalny, tylko wtedy będziesz gotowy zrozumieć słowa zawarte w tym tekście. Obiecujesz?

— Tak, obiecuję, proszę księdza — odparłem uroczyście.

A on podał mi kopertę i dodał, kładąc drugą rękę na mym ramieniu:

— Pamiętaj, że Matka Boska widzi i rozliczy cię z tej obietnicy.

Biorąc w dłonie tajemniczy podarunek, czułem, jak coś ważnego wypisuje werset zobowiązania w rejestrze mojego sumienia na lata…

Minęło ponad 10 lat.

Nastał maj 1990 roku i dzień, kiedy zdałem ostatni maturalny egzamin z przedmiotu elekcyjnego — geografii.

Schodząc na dół, by w myśl tradycji przywiązać krawat na dzwonie szkolnym i oznajmić całej szkole, że szczęśliwie nastał koniec mej conradinowskiej przygody, włożyłem rękę do kieszeni mego munduru, by upewnić się, że nie zapomniałem listu. „Jest” — pomyślałem, uspokojony, wyczuwając starą, pergaminową kopertę w palcach.

Dzwon, rozbujany mym energicznym pociąganiem za krawat, wydawał głośny dźwięk wolności od profesorskiej władzy, ale ja — choć uśmiechałem się do zgromadzonych — myślałem tylko o kopercie. W końcu gratulacje umilkły i zgromadzeni zainteresowali się kolejnym szczęśliwcem, co to zaczepił swój szkolny krawat na dzwonnym zaczepie.

Usiadłem na ławce szkolnego boiska do piłki ręcznej i drżącymi rękami, powoli i delikatnie, otwarłem kopertę. Mym oczom ukazały się wersety wiersza.

Przeczytałem ze łzami w oczach i tak znowu raz po raz, chyba z dziesięć razy, aż w końcu, chowając głowę w dłoniach, westchnąłem, mówiąc w duszy bezpośrednio do księdza Kuleszy: „Dziękuję”...

Po czym powtórnie przeczytałem wersety anonimowego wiersza:

„Pod Twoją Obronę, Pani Nasza, składam mą żołnierską duszę tym chłodnym wieczorem…

Otocz opieką zapłakane i umęczone oblicza nasze w tej chwili próby i pobłogosław, proszę…

Jutro dzień przyniesie nam wolność lub śmierć, jutro Polskę naszą będziemy ratować…

Jutro będziemy nasze rachunki płacić w banku Ojczyzny, by jej istnienie nie zbankrutowało.

Pod Twoja obronę, Pani nasza, składamy nasze grzeszne polskie dusze tym chłodnym wieczorem

Pod Twoją, bo bez Ciebie i Syna Twego Polska niczym poza wyrazem jest…”


— Anno Domini 1920, 11 sierpnia, pod Radzyminem

*** Kresowa modlitwa ***

„Nienawidzę kaca” — często słyszałem te słowa, wypowiadane przez wielu… No i stało się: ja też zostałem żywym przykładem uczucia znanego wielu. I choć to dopiero 17 września 1995 roku, zimna jesień przyszła szybko, a ja — lekko zmarznięty, na kacu, wściekły na siebie, że sobie tak pofolgowałem z polskim spirytusem wieczorową, sobotnią porą — powoli wlokłem się w kierunku kościoła. Wieczorna msza już się zaczęła, a ja, spóźniony, chcąc nie chcąc –wszedłem do środka. Jak zwykle wymowne miny moich chrześcijańskich sióstr i braci przywitały mnie — spóźnionego pielgrzyma. Usiadłem w tylnej ławie i, próbując opanować nieustanny ból pękającej głowy, skupiłem się na mszy. Po chwili zrozumiałem, że jest jakiś nowy ksiądz i w zastępstwie prowadzi wieczorne nabożeństwo. Jego donośny, mocny głos zdawał się pogłębiać moją alkoholową pokutę, zwiększając natężenie pulsowania w skroni. Mimo to próbowałem uczestniczyć w świętym obrządku najlepiej, jak umiałem.

Nadszedł czas homilii i wikary w starym stylu wszedł na ambonę, by ja wygłosić. Podnosząc głowę, zaczął:

— Moi drodzy, dziś nie będzie długo ani nie będą to moje słowa. Pozwólcie, że przeczytam wam notatkę w formie modlitwy, napisaną przez żołnierza broniącego polskich wschodnich granic 56 lat temu, służąc w Strażnicy KOP „Dzisna” na granicy z Rosją. Prosiłbym was, moi drodzy bracia i siostry, jedynie byście słuchali sercem tego modlitewnego testamentu i zastanowili się tym, co jest wartością najwyższą i co jest ważne.

Mówiąc te słowa, wikary wyciągnął spod sutanny poskładaną kartkę. Spojrzał na nas jeszcze raz, jakby się upewniając, że zebrani wierni są przygotowani na jego odczyt, po czym lekko odchrząknąwszy, zaczął czytać słowa żołnierskiego wołania do Boga.

— „Wczesny poranek wrześniowy, niedziela, dnia pańskiego 17 września 1939. Kochanie moje najdroższe! Podaję ten list przez naszego kapelana, proszę, kiedy Zosia dorośnie, przeczytaj jej go. Panie nasz, ocal nas, w tej chwili, gdy czujemy oddech rosyjskiego sołdata niesiony przez rzekę. Panie nasz, któryś jest w Niebie, odpuść nam w chwili próby, w czasie tej bitewnej gorączki, co nadchodzi. Panie nasz, przebacz nam grzechy nasze, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom, co świtem śmierć nam niosą w swej nienawiści. Panie nasz, wysłuchaj naszej modlitwy i przyjmij dusze nasze, gdy kula czerwonoarmisty bezlitośnie zamknie nam oczy na wieczność. I znowu idzie ta czerwona zaraza, jak plaga egipska toczy się ku nam, butna i bezlitosna, jak najgorszy złoczyńca pragnie obedrzeć nas z polskiej wolności. Panie nasz, Boże, rozgrzesz grzechy nasze, by w tej próbie godnym być Twego oblicza. Żono moja, na Twe ręce składam przeprosiny moje, wybacz, że już cię nie przytulę, nie ukoję twojego strachu głaskaniem twych włosów, nie ogrzeję sercem twego wiecznie zmarzniętego policzka. Miłości moja, wybacz mi, nie umiem uciec, nie umiem rzucić broni, opuścić mych kompanów, by ratować się od niechybnej śmierci, kiedy matka nasza Polska woła o pomoc… Proszę, powiedz Zosi, że ja musiałem, że… że tato nie mógł inaczej… Proszę, powiedz jej, że inaczej nie można było, gdy nasza matka płacze i szuka pomocy, szuka nadziei na ocalenie w piersiach synów i córek swoich… Kochany kwiatuszku, proszę, powiedz jej, że tato musiał… Promyczku mój, proszę, nie płacz na wieść o mojej śmierci. Proszę, przypomnij sobie słowa twojego dziadusia, kiedy usłyszał, że zaciągnąłem się do KOP-u, rzekł do mnie wierszem: »Kiedy przyjdą, walną kolbami w twe drzwi, i nie czekając odpowiedzi, wywarzać je będą, bądź gotów i z bronią w ręku, przywitaj ich jak prawdziwy Polak«. Wiesz, że inaczej nie można było… Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy i Boga w sercu mamy… Całuję ponownie dłonie twoje i żegnam się, bo głos dowódcy do boju wzywa, proszę cię, wybacz że cię tak samą zostawiłem… Twój na zawsze — Andrzej.

Po tych słowach ksiądz zamilkł, a cisza zdawała się płakać, wypełniając serca zebranych w kościele…

Po chwili Wikary, opanowując łzy i ściśnięte gardło, rzekł:

— Drodzy moi, zjednoczeni w naszej wiarze i narodowości, pamiętajcie: nigdy i nigdzie nie przestańcie być Polakami, bo nie wolno nam skalać martyrologii poprzednich pokoleń naszych rodaków.

Jeszcze długo trwała cisza w kościele, zanim zaczęła się dalsza część nabożeństwa. I do jej końca często widziałem wielu ocierających łzy.

Po mszy ksiądz żegnał nas u kościelnego wejścia. Podszedłem i ja, bardzo wzruszony, i zapytałem wprost:

— Proszę księdza, mógłbym wiedzieć, skąd ksiądz ma ten list? I czy mógłbym sobie przepisać jego treść, by pamiętać… — dodałem, łamanym głosem.

A on odrzekł, prawie szepcząc:

— Zosia z tego listu to jest moja mama, i tak, jeśli chcesz, to zajrzyj jutro na plebanię, to dam ci odpis.

— Dziękuję i szczęść boże księdzu — odpowiedziałem i, głęboko zamyślony, poszedłem do domu. Mój kacowy ból głowy jakoś dziwnie przestał mi doskwierać i nie wydawał się niczym ważnym ani wartym ubolewania…


*** Rozmowa z Bogiem: „A Ty, Boże, proszę pokornie, bądź Ostoją, jeśli krew ma Ojczyznę tulipana użyźni…” ***

Jestem na poczcie i jak zwykle prawie automatycznie sprawdzam zawartość skrzynki pocztowej. Jak zwykle na początku miesiąca koperty pełne rachunków jak przebrzydła pijawka wściekle przyklejają się do mej dłoni, napełniając we mnie czarę negatywnego samoistnienia. Ze skrzywionymi ustami, ogarniając mą nową pocztę, schylam się, by z łomotem zamknąć drzwiczki pocztowego schowka, i nagle zauważam wcześniej przeoczony list w szarej kopercie starego typu. „Hm, a cóż to jest?” — zapytałem siebie samego w myślach, biorąc do ręki list adresowany do mnie z dopiskiem „Do rąk własnych, proszę”. Zaintrygowany tajemniczą przesyłką, zapomniałem o wcześniejszym przygnębieniu wywołanemu pocztą „biznesową”.

Usiadłem w aucie i niezwłocznie, z jakimś namaszczeniem dziwnie wytworzonym sytuacją, otworzyłem delikatnie nieoczekiwany list. W środku wyraźnie świeża kartka owijała pociemniałe i pożółkłe kartki zapisanego ręcznie papieru. Czując rosnącą ciekawość, rozłożyłem młodością pachnącą stronicę i przeczytałem kilka napisanych zdań.

____________________


Witam Pana, Panie Jerzy,

Wiem, że bardzo zdziwi Pana mój list. Dodając na wstępie, iż NAPRAWDĘ nieważne, kim jestem i w jaki sposób zdobyłem Pana adres. Wierzę, że jedyne, co jest ważne, to to, że Pan jest właściwą osobą, której mogę powierzyć mój najcenniejszy skarb. Te kilka starością grzeszących stronic jest jedyną ponadczasową wartością, jaką posiadam. Wraz z moją notatką znajdzie pan ostatni list napisany przez mego Ojca do mojej Mamy. Niestety, nigdy nie dane mi było go poznać i to jedyna pamiątka, która odkrywa mi rąbka tajemnicy, kim był mój Ojciec. List ten został napisany na dzień przed operacją Market Garden… Wierzę, że tak jak wspólnie nam znana osoba, która poleciła mi Pana, jest Pan zaiste tym, któremu mogę w spokoju sumienia przekazać mój rodzinny relikt bez obaw, że zostanie on utracony lub zagubiony. Zapewne zastanawia się Pan, jaki jest powód mojej decyzji, który zdecydował, że „pozbyłem” się tak ważnej pamiątki. Cóż, pozwolę sobie zachować to w tajemnicy. Proszę jedynie Pana o modlitwę, pamięć i o otoczenie szczególną troską tych kilku zapisanym ręką mego Ojca stronic.

Szczęść Boże,

Jędrzej T.

____________________


Totalnie zaskoczony treścią tak osobistej w formie notatki, westchnąłem głęboko, czując narastające we mnie napięcie. Wiązka pytań jak chrust rozpaliła mą głowę znakami zapytania, które niecierpliwie popychały mnie, by bez zbędnej zwłoki zacząć czytanie zapełnionych osobistym wywodem pożółkłych stron. Biorąc ponownie głęboki oddech, rozłożyłem ostrożnie kartki i zacząłem czytać.

_________________________


Katarzyno moja, Jedyna, Prawdziwa Miłości Życia Mego:

Duszko, jeśli ten list dostał się w Twe ręce, to znak, że mnie już nie ma…

Czując, że stać się tak może, skreślam słów paciorki w formie pożegnalnego różańca ku Tobie.

Siedząc pod klonem, w zaciszu naszego garnizonowego zieleńca, na dzień przed rozpoczęciem operacji wojskowej w Holandii czuję, że inaczej się nie da, że trzeba…

Kochana Kasieńko, nie umiem ci powiedzieć „żegnaj”, nie umiem ci powiedzieć „do zobaczenia w ogrodzie Ojca Niebieskiego”, nie umiem…. Ale czuję, iż tak trzeba, tak być musi…

Tak bardzo boli myśl, że jeśli dane mi umrzeć na polu walki będzie, miłość nasza z najcudowniejszego kwiatu w cierpienie śmiertelnej rozłąki przemienić się może…. I tak od rana chodzi za mną mój Anioł Stróż i marudzi mi, że to nie wypada tak bez słowa zniknąć, że gdyby Pan nasz zdecydował, że jutro to dzień ostatni mej ziemskiej ścieżyny, obowiązek mam, by pocieszyć i ucałować Ciebie na ostatnie ziemskie „dobranoc”. I tak bezustannie mi do ucha to szeptał i szeptał, że drżącą ręką piszę Ci teraz to, co jest ponad moje siły. Boże, jakże ciężko, patrząc na zdjęcie Twoje, powiedzieć, powielając słowa Wołodyjowskiego: „Nic to… Tak trzeba”… Boże, jakże ciężko jest.

Sposobu szukając, by łatwiej… było mi pisać o tym, postanowiłem, że — modląc się ku Bogu — słowa ku Tobie zaadresuję. Czuję, że rozmawiając z Panem naszym, podołam, by napisać to, co chcę ci powiedzieć, tu, teraz, na pożegnanie…

„Ojcze Nasz, któryś jest w Niebie, świeć się imię Twoje…” — błogosław, Panie, radość życia mego, Najukochańszą Kasieńkę, dar Twój, który Ty, Panie, podarowałeś mi pamiętnego poranka roku 1942. Jej pelne wiosny, zielone oczy, głębia radości majowej łąki oczarowały mnie od pierwszego błyśnięcia, kiedy jej delikatna dłoń, podając kubek zimnej wody żołnierzowi zmęczonemu nocnym marszem, spojrzały odważnie w jego — moje oczy.

Całując symbol Twój, Ojcze Niebieski, krzyżyk, który noszę na piersi, z pokorą proszę Cię, byś miał baczenie na służebnicę Twoją, która obdarowała mnie tak ogromnym uczuciem, uzdrawiając mą skołataną duszę, bym w spokoju mógł rzec, ośmielony nadzieją na zbawienie: „Przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja — jako w Niebie, tak i na ziemi…”

Pobłogosław jej, Panie, i „chleba naszego powszedniego daj jej dzisiaj…”, by serca mego wybrance nie zbrakło nigdy tej ziemskiej strawy. Wszak jej to wewnętrzy spokój i ciepło w głosie, jakim otoczyła mnie w naszych rozmowach, uczynniło cuda w mym wnętrzu i pozwoliło na ukojenie skołatanego i przepełnionego nienawiścią do wroga serca. Pozwalając na pokorne i prawdziwe głoszenie słów dalszych — „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.

Spraw, Panie Najwyższy, jeśli mnie zabraknie w codziennym życiu najukochańszej mi istoty, by jej czystości pełna osobowość nigdy nie była skalana kurzem złej drogi.

Proszę, Boże, „nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego…”.

Najwyższy Stwórco Świata, podaj, proszę, dłoń cierpiącej miłości mej i pobłogosław nam, bym mógł na nowo w domu Twym, uklękając na jedna kolano przed jej radosnym obliczem, zapytać, czy ponownie zostanie żoną mą na wieczność…

PS: Ojcze, dławi mnie myśl, że chyba czas nadchodzi, że i ja kielich chwalebny na koniec żywota wypić muszę. I choć w strachu i cierpieniu głowę unieść mi trzeba i z odwaga, i ufnością stawić czoło jutrzejszym wydarzeniom, spraw, Panie, bym godnie, jeśli czas mój naznaczony, odszedł ku Tobie. Odszedł jak na polskiego żołnierza przystało. Pomóż mi, Panie, spełnić rzetelnie moją powinność i wybacz mi życia wrogów mej ojczyzny, które ze mną zabrać mi potrzeba. Spraw, bym kładąc głowę na szali walki o wolność ukochanej

Rzeczypospolitej, nie splamił czci Królowej Polski i jej honoru. Daj mi, Panie, siłę, bym zasłużył na pogrzebowe wiano — napis „Tu leży Żołnierz Polski, który służył wiernie Bogu i Ojczyźnie”.

18 września roku Pańskiego 1944.

____________________


Siedziałem dłuższą chwilę, próbując opanować łzy i wzruszenie. Siedziałem, przytłoczony mocą przeczytanych słów, bez ruchu, powoli przetwarzając treść listu.

Niesamowita, metafizyczna siła wyznań żołnierza brygady Sosabowskiego zdawała się pulsować we wnętrzu mego samochodu, szepcząc mi do ucha wersety „Modlitwy Pańskiej”. Zrozumiałem, że nic innego nie jest teraz odpowiednie i właściwe… Uniesiony, modliłem się za duszę pani Katarzyny i jej męża, modliłem się za ich syna Jędrzeja…

***„A ty, Panie, przyjmij mnie…” (strzępki przesiąkniętych krwią listów żołnierskich)***

*** Pierwszy***

Ranek, mgła kładzie pokorny pokłon ku Tobie, Panie, jakby się bał, że brzęk oręża zbyt wcześnie obudzi Cię na śniadanie. Konie radosnym nozdrza chrapem chwalą Twe imię, nie martwiąc się, że serca ich bicie dziś może zaginie.

Ojcze mój Niebieski, ciężko odejść, ciężko umierać, gdy rachunki krzywd nierozliczone.

Ojcze nasz, Boże, jakże zamknąć oczęta w szarży ostatniej i zostawić dziatwy niepocieszone.

***Drugi****

Rozkaz wyszeptany, rozchodzi się po okopach: bagnet na broń, czas przywitać wroga.

Ręce zaciśnięte na kolbie, jak spojrzeć, przyczajeni, oczekujemy wrogich postaci

i nagle świst i ostrza błysk — zaczyna się bitewna zmagań droga.

W ciemności strzał, smuga przelatuje, trafiając w jednego z kompanijnych braci.

Noc wypełnia jęk wokoło, szamotania, krople krwi spadają w obłędzie na zręby martwych ciał jak świeże drzewa kłody, utrudniając ruch…

I znowu obok trzask kolby o hełm żołnierski, chrapliwe słowa „Boże ratuj” — i wtem nagła cisza, śmiertelność kończy morderczy duch…

*** Trzeci — niewysłany (urywek znaleziony w sienniku) ***

Kochany Bracie!

Wybacz, że milczałem, po prostu nie wiedziałem, jak ci odpisać, a teraz czasu brakuje, a trzeba, krzyżaki są blisko i Bóg jeden wie, co będzie za godzinę, za dzień.

Leżę czwarty dzień w szpitalu, szkopy — germańce przebrzydle obrzucali nas granatami i odłamki poharatały mi nogę, doktor mówi, że może uratuje, bo gangreny nie widać, ale chodzić nie mogę, a serce rwie się do broni, by odpłacić za rany. Wkoło czerwono od mokrych bandaży, ciężko rozpoznać, czy to chłopcy z mojego pułku, czy też ułani. Rozerwali nas na strzępy i tylko złość zostaje.

*** Czwarty — wywleczony z wojskowej menażki ***

Kochana Mamo!

Piszę do Ciebie, bo wiem, że Ojca słabe serce może nie dotrwać to ostatnich wersetów listu mego.

Najdroższa serca Mateńko, wybacz, że nie będzie mnie na Twoich urodzinach… Od wczoraj jesteśmy w okrążeniu, nasz zdziesiątkowany pluton to resztki, co zostało z całej kompanii. Dowódca powiedział, że kto chce odejść, może bez posądzenia o dezercję, że niech odejdzie, dopóki można, nie będzie bronił, ale my wszyscy jak jeden mąż przysięgliśmy, że tego skrawka wolnej Polski — żywymi będąc — nie oddamy. I tak teraz siedzimy z Frankiem na dzwonnicy i czekamy do dnia, w rkm-ie ostatnia taśma, a w kieszeni munduru ostatni granat na pożegnanie…

Kochana Mamo, powiedz Ojcu, że dorosłem i że może być wreszcie ze mnie dumny… Powiedz mu, że zrozumiałem, co miał na myśli, gdy rzekł mi na pożegnanie tego poranka 26 września…

Mateńko kochana, powiedz mu, przepraszam, że ON miał rację. Tak rzeczywiście jest — dla Niej i za Nią honorem jest umierać. …że ona NAJWAŻNIEJSZA.

Przepraszam Cię, Mateńko, że dla Niej poświeciłem mą synowską miłość do Ciebie, że tak wybrałem.

Moja najdroższa Matko, pozwól mi w duszy ucałować Twoje dłonie i powiedzieć „Dziękuję Ci za Twój trud, Twoje łzy i Twoje matczyne dłonie, które tyle razy tuliły mnie ciepłą radością. Promieniującą z przepełnianego miłością Twego ukochanego i tak utęsknionego mi serca… wybacz mi, że już nie…

Zaczęło się… Ich moździerze rozganiają ciszę, wybacz, jeśli przeżyję, dopisze resztę później. KOCHAM WAS!

*** Piąty ***

Kuleczka papieru znaleziona przy zwłokach zastrzelonego przez snajpera 13-letniego łącznika powstania ‘44


Wujku,

Nie mam jak podać wiadomości, więc piszę kilka słów, bo pewnie nie wiecie. Ciężko, bo tak boli, i po stokroć łatwiej znieść każdy fizyczny ból, ale tego bólu serca ogarnąć się nie zdoła…

Byłem wczoraj zobaczyć rodziców moich, tak przy okazji, bo było po drodze z meldunkiem… ale niestety z naszej kamienicy tylko lej po bombie został… Serce tak bardzo zabolało, jak to ujrzałem, tak bardzo… Pytałem w sąsiedztwie, kogo mogłem, ale nikt nic nie wie, nikt ich nie widział, chciałem szukać, chciałem, ale nie mogę, rozkazy ważniejsze, wolność, walka o nią, i choć dusza płacze, serce boli, ja nie mogę, nie mogę tak po prostu przestać, nie wykonać rozkazu i zająć się szukaniem moich najukochańszych rodziców…

Wujeczku kochany, proszę Cię bardzo, mógłbyś ich poszukać? Może oni gdzieś są na starówce. Może u państwa Zakomskich. Może żyją… Proszę, poszukajcie i prześlijcie wiadomość do mego dowódcy „Burego”… bo ja nie mogę, ja nie mogę… Boże, ja muszę tutaj dla Matki naszej służyć… Choć tak bardzo boli…


Mateusz

*** Szósty ***

Pamięci pana Stanisława, co to Niemcom się nie kłaniał.

Wiadomość ta dotarł do rodziny rok po wojnie, przekazana przez kompana z plutonu, który w końcu ich odnalazł i spełnił dana koledze obietnice.

Najdrożsi,

tak na szybko, bo mam okazję posłać słów kilka do Was poprzez naszą pocztę pantoflową.

Ufam, że jesteście cali i powróciliście już na ojcowiznę po wrześniowej tragedii…

Kreślę do Was te kilka słów, by znak życia okazać. Bogu dziękować, ocalałem, i choć jeszcze w jenieckim obozie, nadzieję mam wielką, że już nie na długo. Starszyzna mówi, że szeregowców już puszczają do domu, to może i mnie, zwykłego kaprala, puszczą za tygodni parę. Kasieńko, ucałuj Janeczka ode mnie, pewnie już sam siada na oklep na Łatkę… Tęsknię za Wami…

Do zobaczenia, najmilsi

— Wasz Stasio

Niestety, Stasio nigdy nie wrócił do rodzinnego domu, następnego dnia sierżant służby pomocniczej wermachtu, wyraźnie pozbawiony wyższych uczuć i jakiegokolwiek człowieczeństwa, „zdziczały od nazistowskiej pralni mózgów wierny sługa Hitlera” zastrzelił Stasia na miejscu za to, że ten nie chciał przyklęknąć przed nim i przetrzeć esesmańskich butów rękawem swego polskiego munduru…

*** Siódmy ***

Życie — po prostu.

Starszy człowiek usiadł na krawędzi mostu. Spuścił pierwszą nogę w dół… „Jeszcze jeden ruch, trochę siły woli, lekkie pchniecie rąk i będzie koniec” — pomyślał. I jakby na przekór sobie głośno rzekł do siebie:

— Czemu nie? Rak i tak już mnie strawił, po co cierpieć więcej? — mówiąc to, spuścił drugą nogę i lekko pochylił się w dół. I zastygł, widząc napis wydziergany kredą na asfaltowym chodniku:

„Jam jest droga, nie czyn, nic, co by mnie zasmuciło…”

Przełknął ślinę, cofając się z krawędzi wiaduktu. Wytarł łzy z przemokniętych oczu, po czym zszedł na dół, bo czuł potrzebę bliżej przyjrzeć się napisowi, który powstrzymał go od odebrania sobie życia. Minęła chwila, wreszcie dotarł do celu. Spojrzał uważniej, zaskoczony, bo zamiast słów ujrzał narysowaną uśmiechniętą twarz, która przypominała do złudzenia oblicze jego córki. Łzy znowu napłynęły do jego oczu. Otarł je niezdarnie i, patrząc w niebo, rzekł:

— Dziękuję Ci, Panie.

Po czym odszedł, postanawiając, że pierwsze, co zrobi, to zadzwoni do swej córki… Pierwszy raz po dwudziestu latach…

***„Wyklęty” sportowiec***

Kapryśna, majowa pogoda roku 1983 zdawała się wiernym naśladowcą Polaków, którzy powoli budzili się z moralnego kaca, jaki wywołał stan wojenny. Nawet słynna polska wiosna, widząc puste sklepy i zrezygnowane miny przechodniów, nie miała wcale zamiaru obsypać sadów i warzywników wieńcem kwiatów i promieniami słońca.

Dla nas, trzynastoletnich chłopców, rzeczywistość nie zdawała się mieć większego znaczenia — zatopieni w przygotowaniach do wiosennych zawodów lekkoatletycznych i wojewódzkich eliminacji w piłce ręcznej, nie zaprzątaliśmy sobie głowy sprawami dorosłych. My, wybrańcy klasy „sportowej”, martwiliśmy się tylko wynikami i tym, co działo się na boiskach piłki nożnej, ręcznej czy też w dyscyplinach królowej sportu — lekkoatletyki. Tragedią dla nas była niestrzelona bramka, słaby skok czy też za blisko rzucony dysk… i tak to w „spoconych” troskach i smutkach mijał ten dziwny maj… Aż do ostatniej jego dekady. Usiadlem na dolnel lawce dla kibicow, próbując ogarnąć mój ekwipunek sportowy po męczącym treningu na bieżni, kiedy przysiadł się obok mnie starszy, lekko przygarbiony pan, i tak jakby od niechcenia zagadnął:

— I jak tam ci dziś idzie z dyskiem?

Lekko zdziwiony, odrzekłem:

— Jakoś słabo, na drugim obrocie tracę chwyt na małym palcu i jakoś słabo wychodzi z tą rotacją… Ale przepraszam, skąd pan wie, że ja próbuję rzucać dyskiem?

— Widzisz, chłopcze, obserwuję was od kilku tygodni, ot tak lubię patrzeć, jak młodzież coś robi ze sobą dobrego, a i przy okazji wasze zmagania pozwalają mi nie zapomnieć, jak to było, kiedy ja byłem w waszym wieku… Jak zapalczywie ćwiczyłem na tajnych kompletach rzucanie granatem i inne praktyki pomocne w walce z okupantem… — To powiedziawszy, spojrzał na mnie, by po chwili kontynuować, widząc, że zaciekawiły mnie jego słowa. — Patrzę trochę na was z zazdrością, bo nigdy nie było mi dane tak spokojnie spróbować mych sił w sportowej rywalizacji. Nawet, a może jeszcze bardziej po wojnie…

— Jak to „bardziej po wojnie”? Przecież z tego, co nas uczono, polski sport odrodził się już w 1945… — zapytałem.

— Tak, masz rację, ale kluby sportowe były dla wybranych, a ja, widzisz, byłem synem „wyklętego”, a przez to pariasem nowego ludowego rządu uwiezionej w pętach komunizmu Rzeczypospolitej. Chłopcem, co skończył liceum na tajnych kompletach w puszczy kampinoskiej, co zamiast nauki rosyjskiego i chwalebnych pieśni ku czci ojców rewolucji uczył się miłości do wolnej i tej prawdziwej Rzeczypospolitej, i jako taki nie miałem prawa ani możliwości zapisać się do klubu sportowego czy też współzawodniczyć w zorganizowanych zawodach sportowych.

— Jak to, przecież nas uczono, że Polska Ludowa wybaczyła partyzantom i pozwoliła im żyć w spokoju — odparłem z lekkim sprzeciwem.

— Hm, tak brzmi oficjalna wersja, ta prawdziwa wygląda zupełnie inaczej. Jeśli masz chwilkę, to ci chętnie wyjawię naszą wersję zdarzeń, tę szerzej nieznaną, prawdziwą — dodał.

— Ależ oczywiście, że mam — odparłem z niepohamowaną ciekawością, przelotnie zerkając na mój pierwszokomunijny prezent: zegarek na rękę.

Usłyszawszy moją odpowiedź, starszy pan poprawił się na ławeczce i począł kreślić słowami historię jego powojennej młodości.

— Widzisz, młodzieńcze, ja kiedyś byłem szybki, nawet bardzo, dowódca plutonu zawsze kazał mi wypełniać wszelkie obowiązki, które zakładają wszelkiego rodzaju bieganie. I tak, chcąc nie chcąc, stałem się łącznikiem. Przyszła jesień 1945 roku i po kilku wpadkach oddział AK, do którego często zanosiłem meldunki, przestał istnieć, a wraz z nim zaginął mój ojciec. — Gdy mówił te słowa, jego pięści mocno się zacisnęły, a poprzez twarz przebiegł grymas bólu… Wreszcie starszy pan, łapiąc długi oddech, zaczął mówić dalej: — No i wtedy zaczęło się moje piekło. Matka bez przerwy płakała, a ja starałem się imać jakichkolwiek prac, by zarobić na nasze utrzymanie. I tak często, przechodząc koło szkolnego boiska, zatrzymywałem się na chwilę, by pogapić się na biegających sołdatów i ich pobratymców, butnie mieniących się Polakami. Robiłem to często, nie zdając sobie sprawy, że jestem obserwowany przez oficera śledczego jednostki. Pewnego poranka wyraźnie czekał na mnie, podszedł do mnie i zapytał, widząc mój lekko pogardliwy uśmiech na widok kolejnych nieporadnych sportowych zmagań PRL-owców. „Widzę, że wy tak tu lubicie stawać i śmiać się z naszych druhów. Coście za jedni, towarzyszu?”. Jego niespodziewany, prokuratorski głos totalnie zbił mnie z tropu i zaczym pomyślałem, podałem mu moje prawdziwe imię i nazwisko. „Jestem Jakub Grajcza”. Wymawiając to, zrozumiałem natychmiast, że popełniłem wielki błąd. Proletariuszowy służebnik wyraźnie ożywił się, słysząc moje dane osobowe, i rzekł: „Czyżbyście byli synem Michała Grajczy, co siedział u nas w celi do niedawna? A to bardzo ciekawe… bardzo ciekawe. Pozwolicie ze mną, paniczku”. To mówiąc, krzyknął na strażników, nie dając mi żadnej szansy na ucieczkę.

Pięści mojego rozmówcy zamknęły się na nowo tak mocno, że aż żyły wystrzeliły niebieską barwą na pomarszczonej od starości i doświadczeń skórze. Pan Jakub odetchnął ponownie głęboko i ciągnął:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 5.15
drukowana A5
za 28.05