Część I
Buty
Buty są tu najważniejsze… Setki par w różnych odcieniach i fasonach, poruszają się wstęgą ciemnogranatowej szosy okolonej zewsząd jasną zielenią pól niknącą wśród ciemnej zieleni lasów. Słychać ich stukanie, pukanie i klapanie… Wokół rozlega się śpiew młodych i niemłodych już głosów:
My idziemy, idziemy do matki…
Tak wykorzystywane buty to ewenement we współczesnej Europie. Dobrze, że te buty w ogóle są… Do niedawna wśród tych ludzi wcale ich nie było. Kiedyś były na obydwie nogi identyczne. Wtedy powiedzenie: „jesteś głupi jak but z lewej nogi” wcale nie miało sensu. Jeszcze wcześniej Rzymianie je udoskonalili i wzmocnili podeszwy metalowymi gwoździami. Do kościoła niosło się je zawieszone na kołku, by ubrać je przed ołtarzem. Nawet do szkoły chodziło się na bosaka. Nawet po ściernisku biegało się i chodziło bez nich. Bose nogi tych ludzi są przez pokolenia zahartowane.
Tu, na pielgrzymce, buty są potrzebne, są najważniejsze. Mimowolnie rzucają się w oczy. Często są czarne. Czarny… to też kolor, ma odcienie, ba, pełen zakres odcieni! Inne barwy są w większości. Niektóre buty, ze swojej buciej perspektywy, tak jak baletnice — mięciutko stąpają, ledwie dotykając podłoża. Inne człapią ciężko obutymi w siebie strudzonymi stopami. Są wśród nich mało użyteczne ozdobne klapki oraz sportowe adidasy, zazwyczaj tanie podróbki; są też Jezusowe sandały. Ksiądz Jarek ma właśnie takie wygodne sandały. Idzie stąpając leciutko, podrygując w rytm muzyki. Chłopcy żartują:
— Ładne buty proszę księdza… To za-mszowe?
— Nie… Za swoje.
Buty są bytem zależnym.
Obuci ludzie mają skupione twarze, miny niezbyt pewne siebie, na niektórych widać oczekiwanie, religijne uniesienie oraz lęk. Gdzieniegdzie widać ukrywany skrzętnie ból. Ale lęk… Tak… lęk jakby tutaj dominował, ale czyż trwoga nie jest matką bogów?
Aby mi się lepiej szło, idę podśpiewując sobie układaną naprędce swoją wersję piosenki Bułata Okudżawy:
To buty, buty, buty, tupot nóg
I słońca sierpniowego złoty blask.
Kobiety stają u rozstajnych dróg,
Pielgrzymki odchodzącej śledzą ślad.
Jako że mam pilnować sprawności nóg pielgrzymkowej grupy, często patrzę na obute stopy. Spostrzegam, że pątniczka Janina ma problem z butami. Dowiaduję się, że w jej rodzinie to sprawa nienowa… Jasia dobrze pamięta rodzinną opowieść o wspólnych butach swojej mamy Zosi i cioci Gieniusi.
Były późne lata dwudzieste… ubiegłego już zresztą wieku, wielkanocna niedziela. Buty należały do Gieni. Bosonoga Zosia na rozkaz ojca musiała zostać w domu. Nie pojmowała tej decyzji, chciała do ludzi… Skulona w kłębuszek chlipała cichutko. Po chwili jednak przestała, bo podjęła śmiałą decyzję: chociaż nie ma butów to i tak pójdzie! Wszyscy już byli pod kościołem, gdy pojawiła się Zosia. W samych skarpetkach! Dziewczynka podobno przyniosła rodzicom wielki wstyd. Ojciec przez długie lata nie mógł jej tego darować, ale matka była dumna z pobożnej córki.
Czas pokazał, że ta pobożność to rodzinna cecha. Siostra Janina, córka Zosi idzie w pielgrzymkowej kolumnie. Jej buty są chyba za małe, a ich posiadaczka cierpi z tego powodu. Paznokcie uciskane z przodu zostały wyrwane z nasad. Ból z tego powodu jest tępy, wściekły, nie do zniesienia.
„Siostra” Janina, bo tak należy zwracać się do pielgrzymów, siostra — a nie pani. Siostra, lub brat, no… taki w wierze i w bliskości. Trzeba będzie się do tego przyzwyczaić. I zrozumieć tych ludzi. Kiepsko mi to wychodzi… chociaż się staram.
Nie tylko mnie. Sto lat temu laureat nagrody Nobla, Władysław Reymont, w „Pielgrzymce do Jasnej Góry” pisał:
Sam szczery lud. Twarze są proste, czarniawe od skwarów, rysy zgrubiałe, ubiory szare — i widzę przez oczy tego tłumu, że ma duszę napiętą jakimś niezrozumiałym dla mnie uczuciem. Mieszam się z nimi, wchłaniam setki rozmów, twarze niezliczone, i ta szarzyzna pospolitości, ten gwar jarmarczny przejmują mnie nudą i zniechęceniem. Czuję się ogromnie obcy i osamotniony w tym tłumie. Chciałbym się nawet poddać tej fali ludzkiej, byle wyczuć ten prąd, jaki ją musi przenikać — ale nie mogę […]
No, i już idziemy, naprawdę idziemy białawym szlakiem szosy, wskroś wielkich pól, poznaczonych kominami. Wiatr targa włosami i powiewa białym woalem jakiejś „siostry”, niby sztandarem. Długi, zlewający się aż pod Raszynem w czarniawą masę, szereg topoli o czerwonawych młodych listkach, szepcze gałązkami. Ptaki uciekają przed nami w pola, a wystraszone skowronki spadają niby kule w zboża zielone i milkną.
A więc siostra Janina nie pomyślała, że pożyczone jej przez rodzoną siostrę buty, będą na nią za ciasne. Ale to nic. Musi iść. Musi wytrzymać wszystko.
Na pielgrzymce wielką ofiarą jest wędrówka bez butów. Tak idzie siostra zakonna Anastazja oraz ksiądz Witek. Siostra przed pielgrzymką ćwiczyła chodzenie na bosaka, ale i tak jej nogi wyglądają okropnie: całe obrzęknięte, pełne odcisków na pierwszy rzut oka niewidocznych spod warstwy kurzu. Ksiądz Witek mówi, że oni w ten sposób wielbią Boga.
— Ubogi, pobożny pielgrzym nie cofa się przed żadnym umartwieniem… — mówił Sanderus, pijąc kobyle mleko.
Ale od tego czasu minęło 600 lat! Proponuję, aby „siostra” Janina opuściła jeden etap, pojechała karetką. Jednak kobieta za skarby nie chce jechać. Musi wszystkie etapy przejść. To jest jej ofiara. Ofiara?
Sanitariuszka Grażyna, pracuje w szpitalu. Trzydzieści lat pracy nie zmieniło jej serdecznego, pełnego empatii stosunku do ludzi. A bo to raz koleżanka patrząc na jej starania o poprawę doli chorego, drwiła:
— Poczekaj, poczekaj! Jeszcze zobaczysz! Przyjdzie czas, że nie będziesz mogła patrzeć na te gęby!
Jak dotąd Grażyna patrzy na ludzi bez odrazy. Nawet szuka z nimi kontaktu… To także po to, by być z nimi wybrała się na pątniczy szlak. Jest tu po raz dwudziesty piąty. To rekord. Nie ma w grupie osoby, która by go pobiła. Grażyna jest zawsze z przodu, zawsze gotowa do ponoszenia ofiary. Na pierwszy rzut oka kobieta wygląda dość zdrowo. Jej rozchodzone buty też wyglądają na solidne, ale jak się im lepiej przyjrzeć, widać zużycie materiału. Jak długo jeszcze pochodzą?
Odpusty, ofiary, poświęcenie, są to rzeczy dla osoby, która uważa się za Europejkę, mało zrozumiałe. Sanderus handlował odpustami jako fałszywy wysłannik Rzymu i już wtedy było to dość podejrzane. Odpusty nieodmiennie kojarzą się z prymitywnym targiem. Zapłacę, (bólem, cierpieniem, pieniążkiem na tacę), to będzie mi darowane. Wiadomo, że poświęcenie, według współczesnej psychologii, przynosi więcej złego niż dobrego. Wydaje się, że myśli tak cały cywilizowany Świat.
Brat Bogdan kupił sobie buty specjalnie na pielgrzymkę. Oszczędzał na nie cały rok, ponieważ w ubiegłym roku stare buty bardzo poraniły mu stopy. Tegoroczne wyglądały na takie wygodne. Zamszowe. Czy to jest prawdziwa skóra? A ta cienka podeszwa nadaje się na taką długą drogę? Wystarczy popatrzeć na jego buty okiem doświadczonego użytkownika i już wiadomo, że nadają się najwyżej na krótkie spacery z pieskiem, a nie na dwustukilometrową pieszą wędrówkę. Nogi brata Bogdana, piekielnie odparzone, mówią o tym najlepiej. A dawniej, według Reymonta, było tak:
Kiedy te słowa notuję, siedząc na jakimś wozie, przychodzi dwóch Żydków i najspokojniej ogląda mi buty. Ciekawym, co z tego będzie, aż jeden mówi:
Wielmożny pan nie dojdzie do Częstochowy. Zelówki koniecznie trza nowe, za godzinkę się zrobi i tylko rubla kosztuje — i zaczyna mi ściągać but.
— Idźże do licha! — mówię mu słodko za jego troskliwość.
A jaj! takie paskudne słowo. Jak pragnę sumiennie, coby wielmożny pan doszedł do Matki Boskiej, tak pan nie dojdzie; zelówki ma pan jakie! co to jest? to jest papir, co to papir? — bybuła rozmoczona! Czy wielmożny pan myśli, co to taki spacer po Saski Ogród?
Ja się już nic nie odzywałem, a on kończy rozgniewany:
— No! nie chce? to będzie szedł przy butach, nie w butach — i odszedł.
Aśka i Wika idą w klapkach. Tak nienawykłe do chodzenia małolaty leczą bąble zrobione przez podróbki adidasów. To ich rozmowę zasłyszałam przed wyjściem w trasę. Siedziały obydwie na rowie z papierosem w ustach, ze skrzywionymi, ponurymi minami. Z tą pozą na dorosłość wyglądały przekomicznie.
— Ale Qrwa będziemy zapierdalać!
— No… Qrwa; jak trza, to trza — kwituje Wika z rezygnacją.
Naraz atmosfera poprawia się, bo nad kolumną oddzieloną od ulicy sznurem, za którym ludzie wyglądają jak baranki w kojcu, rozlega się śpiew świeżych, młodzieńczych głosów:
Jest zakątek na tej ziemi
Gdzie powracać każdy chce,
Gdzie króluje Jej oblicze,
Na nim cięte rysy dwie.
Wzrok ma smutny, zatroskany,
Jakby chciała prosić cię
Byś w matczyną Jej opiekę oddał się.
Madonno, Czarna Madonno,
Jak dobrze Twym dzieckiem być!
O pozwól Czarna Madonno
W ramiona Twoje się skryć!…
W południe zmęczeni podróżni szukają cienia, aby odpocząć od skwaru, od tego strasznego gorąca, lejącego się na czarny asfalt. Postój jest wśród lasów. Siadamy. Co za ulga… Wchodzimy w leśną gęstwinę i naraz dobry nastrój związany z perspektywą odpoczynku na łonie natury pryska, bo pełno tu plastikowych kubków i butelek wystających spod leśnej ściółki. To są pozostałości po ubiegłorocznych postojach. Z żalem patrzymy na tę zmarnowaną zieleń.
Brat Bogdan opowiada kawał:
Codzienna odprawa u Pana Boga.
— Piotrze! A co tam słychać we Wszechświecie?
— Eee, nic takiego Panie, tylko ukazały się jakieś punkciki. Jak chcieliśmy lepiej sprawdzić, to szybko znikły.
— Proszę sprawdzić i zameldować, co ustaliliście w tej sprawie!
— Tak jest, Panie! — Po tygodniu Bóg pyta:
— I co tam zostało ustalone święty Piotrze?
— Noo… taak… Panie… Eee, faktycznie. Już wiemy, kto to był, poznaliśmy po pozostawionych śladach.
— A więc, powiedz mi, kto to buszuje po moim Wszechświecie?!
— Chyba Polacy, Panie! Tak! To była polska pielgrzymka!
— Na pewno? A po czym poznaliście?
— Noo, boo… Panie jest tak: Twardowski bez zegarka, na Księżycu kupa plastiku i butelek, Wenus zerżnięta, a cała Droga Mleczna za….na od początku do końca!
Za…..na… Ale jest i pocieszenie. Ekipy ekologiczne obsługujące od pewnego czasu pielgrzymkę nie pozwalają dołożyć już więcej odchodów i plastiku do tej przydrożnej, poranionej przyrody. Zaraz za pielgrzymką jedzie karawana kramarzy. Wiozą wszystko: napoje, pieczywo, słodycze, owoce i chusteczki higieniczne. Przyczepy garmażeryjne wiozą kiełbaski i zapiekanki. I tak do trzech czwartych drogi. Dalej im się podobno nie opłaca. W pobliżu Częstochowy ich rolę przejmą miejscowi oraz Bracia Paulini.
Obiad jest zaplanowany w położonym przy trasie miasteczku. Mieszkańcy tak, jak co roku ugotują duże gary pożywnej zupy. Obiad to kubek tej zupy, na drugie danie zapiekanki lub kiełbasa na gorąco. Młodzi z oszczędności zajadają kanapki z konserwami, które wzięli z domu. Jeszcze dwa etapy i nocleg.
Wozy stoją wyciągniętym sznurem z boku szosy, a ludzie porozkładali się obok krzyża, gdzie kto mógł. Karczma przepełniona, ale właściciel chodzi kwaśny
— Ruch ogromny, narodu jak śledzi w beczce! — mówię mu dla zabicia czasu.
I! panie kochany: praska kompania, to same chamstwo. Herbatą się szprycuje hołota![…]
Nie słucham więcej i wychodzę, bo pod krzyżem ma przemowę starszy brat, ten, co prowadzi pielgrzymkę i ma najwyższą, bo decydującą władzę nad wszystkimi…
Właściciel obecnej garmażerki na kolach rzekłby podobnie:
— Panie kochany, herbatę tylko piją, to dla mnie żaden biznes…
Zatem historia zatoczyła koło, od kapitalizmu do kapitalizmu. Ten, kto śledzi historię ubiegłego stulecia zauważy, że od czasów Reymonta co najmniej dwa razy niebo stanęło w płomieniach, tak jak u Jana Parandowskiego.
Dosięgły nas skutki rewolucji rosyjskiej, potem były marzenia o szklanych domach i powszechnej sprawiedliwości społecznej, zaznaczone wyraźnie po drugiej wojnie światowej. Światopogląd naukowy nie był wtedy czymś wyjątkowym. Jednakże, z jakichś powodów, pojawił się… i zaraz potem zniknął. Na nic wstrząsy dziejowe. Pewnie ktoś, kto obudziłby się ze stuletniego snu, ze zdumieniem stanąłby wobec świata techniki, ale odkryłby też, że świadomość ludzka jaka była — taka jest nadal. Pod kościołami nie ma żebraków tak, jak za Reymonta, panuje względny egalitaryzm i nikt nie klasyfikuje ludzi na tych pod woalem, w kapeluszu czy w surducie i na tych, w szarych ubiorach. Także wyraz „Żydków” użyty przez pisarza, dzisiaj byłby obraźliwy i niepoprawny politycznie. Lecz patrząc na wnętrze człowieka, na jego lęki, obawy, jego ucieczkę od trudów życia codziennego w ułudę, dochodzi się do wniosku, że… w tym względzie, niewiele się zmieniło. To byt? Patrząc na biedne wsie i mieściny, nasuwa się właśnie taki wniosek.
Nie dziwi zatem to, że przemarsz pielgrzymów nie budzi wśród mieszkańców przydrożnych osad entuzjazmu. Podobno zdarzały się nawet bójki między miejscowymi, a pielgrzymami. No tak… rozszyfrowuję ten mechanizm. Ksiądz kazał, to przyjmują. Niektórzy nawet z życzliwością, mimo, że samym jest im bardzo ciężko.
Zofia, niebogata robotnica z pobliskiej szwalni, nagrzała cały baniak wody do mycia, bo w tym domu nie ma bieżącej.
Przygotowała także trzy spania ze świeżo zmienioną, ale nienową już pościelą. Jest biednie, ale życzliwie. Widać, że gospodyni pragnie z nami porozmawiać. Dowiaduję się, że była bezrobotna, a teraz podłapała szycie pokrowców. Jej mąż nie żyje, więc sama musi sobie radzić. Najmłodszy syn jeszcze się uczy, a dwaj starsi nie mają pracy. Czasem złapią jakąś fuchę na budowie. Najstarszy pracował ostatnio w Warszawie i kupił stary samochód. Właśnie przy nim majstruje.
— Pani, takie auto to skarbonka bez dna. Jak on je utrzyma bez stałej pracy? — martwi się Zofia.
W kuchni mile nas witają pracowicie wyhaftowane napisy na makatkach: „Gość w dom, Bóg w dom”. „Zgoda buduje, niezgoda rujnuje”.
W ogródku przydomowym kwitną wspaniałe kwiaty cebulkowe i byliny. Są tu rzadkie i pracochłonne okazy: hiacynty letnie z delikatnymi, mlecznobiałymi dzwoneczkami, purpurowe, egzotyczne kanny oraz juki, które już niestety przekwitły. Za to są nasze, swojskie słoneczniki. Kwitną, obracając złociste główki za słońcem. Nic dziwnego, że po włosku nazywają się girasole (chodzący za słońcem). Przyjemnie jest na nie popatrzeć, tylko szkoda, że tak krótko, bo po drodze do wygódki za stodołą. Kiedy już leżę w łóżku, rozmyślam o tym, że to posłanie odstąpili mi gospodarze. Zastanawiam się, gdzie oni teraz śpią i jestem zażenowana. Potem myślę o ich trudnej sytuacji materialnej; od razu widać, że na nią nie zasłużyli.
Pole namiotowe też jest obsługiwane przez ekologów. Pielgrzymi, którzy się nie załapali do domów, śpią w namiotach, a zimne sierpniowe noce dają im się we znaki.
Następny etap nie różni się wiele od poprzedniego, może tylko tym, że przebiega przez zalesione tereny. Młodzież ma siłę i ochotę na śpiew, więc czas szybciej leci. Przyjemnie jest ich słuchać nawet, jeśli repertuar to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej.
Madonno, Czarna Madonno,
Jak dobrze twym dzieckiem być!
O pozwól Czarna Madonno
W ramiona Twoje się skryć!…
A ja w myślach znów nucę ulubionego barda:
Po krętych drogach wielu
Dreptałam w życiu dość,
Lecz powiedz jak do celu
Mam w ciasnych butach dojść?
Na szczęście dzień dobiega końca, o czym informuje nas widoczne nad horyzontem zbliżające się do zachodu słońce.
No to mamy postój. Po szybko przyrządzonej, zimnej kolacji, marzymy tylko o spaniu, a tu słychać odgłosy zabaw, dźwięki gitary, śmiech — to dziewczyny tańczą z klerykami menueta.
Ksiądz Jarek jest taki młody i bardzo wesoły… Czyżby jego taneczny krok, obserwowany w czasie drogi, to zalążek talentu? Teraz też usiłuje tańczyć. Nie na darmo nazywają go apostołem radości. Słyszało się opowieści o jego odwadze, kiedy to w sutannie udał się na Przystanek Woodstock, do tego „gniazda szatana”. I o tym, jak się nie przestraszył, jakże innej niż ta — uczestnicząca w Przystanku Jezus — młodzieży oraz ich zaczepnych słów:
— Proszę księdza… A co tam z majchem ojca dyrektora!?
— Nic. Słyszałem, że chce go zamienić na krowę.
Widać, że Jarek umie nawiązać kontakt z punkami, tak, jak i z pątnikami na pielgrzymce, umie wyrobić sobie autorytet i zaufanie mimo swojego młodego wieku — a może właśnie dlatego. Podobno jego matka jest cudowna, taka opiekuńcza i na dodatek wspaniała gospodyni. Ciasta, które upiekła mu na księżowskie „wesele”, jak i całe przyjęcie były godne najlepszego cateringu. Matce, która wyprawiła już kiedyś prawdziwe wesela, taka uroczystość wydaje się smutna.
Ksiądz Jarek nie ma samochodu. W tej swojej, nieco za obszernej, czarnej sukience jeździ autobusami i często chodzi pieszo. Tylko wtedy, kiedy naprawdę musi, bierze taksówkę. Wtedy powtarza:
— Jezus jeździł na osiołku, bo to Żyd i sknera był z niego…
Zabawa, gwar, śmiech… (Skąd oni mają jeszcze tyle siły?) W końcu wszystko cichnie. Młodzież. Ich obecność w tym miejscu jest zastanawiająca… Dlaczego? Dlaczego? Po co? Nie wiem jeszcze.
Z pobieżnych sondaży wynika, że młodzi chcą być z sobą razem, chcą się wyrwać z domu. Jest to zresztą najtańszy sposób na spędzenie dwu tygodni wakacji. Często te pięćdziesiąt złotych opłaty musi pokryć ksiądz, bo niektórych i na tyle nie stać. Religijny powód uczestnictwa w pielgrzymce jest przeważnie na końcu lub nie pada wcale.
Powód Moniki wygląda na religijny. Studiuje medycynę i w przyszłości chce pracować na misji. Jej duchową przywódczynią jest zakonnica pracująca w afrykańskiej wiosce i Matka Teresa z Kalkuty. Ta młoda dziewczyna, delikatna z wyglądu, wydaje się być silna w swoim postanowieniu służenia innym. Chce się poświęcać. Dawać. Czuje się dobrze, obdarzając, jest kimś ważnym. Na razie umartwia się i ćwiczy swój charakter, śpiąc na betonowej posadzce, a także idąc na nogach przez każdy etap pielgrzymkowej trasy, chociaż jako lekarko–pielęgniarka może podróżować pielgrzymkową karetką — tak jak brat Serafin u Reymonta, który może jechać wozem…
Panie i ja zdecydowaliśmy się iść za wozami. Serafin nie dał się namówić.
— Tam, gdzie krzyż, tam ja idę — powiedział, wznosząc oczy w niebo, i poszedł za krzyżem.
A ten pomysł z zakonem? Czy to nie jest odwrócenie się do życia plecami? Czy przyjęcie krzyża nie jest ucieczką od niego? Dotychczasowe życie Moniki, alkoholizm ojca, bieda jakby potwierdzały tę tezę. Dziewczyna boi się związków i związanej z nimi odpowiedzialności. Boi się wszystkiego. Odtrąca każdego chłopca. Od życia w klasztorze oczekuje bezpieczeństwa i to chyba jest to coś w zamian. W wielu kulturach świata ofiarowanie dziewcząt świątyniom jest następstwem poświęcania ludzi jako ofiary. Patrząc na pielgrzymujące zakonnice, nie można się pozbyć wrażenia, że w życiu zakonnym jest jakieś podobieństwo.
Jeszcze jedna scenka z młodzieżą. Kleryk adoruje Wikę. Spotyka się z obojętnością, więc mówi:
— I tak jesteś ode mnie zależna… jestem twoim pasterzem!
A dziewczyna? Co zrobi słysząc te słowa? Czy pogodzi się z tym, że podlega temu mężczyźnie jako duszpasterzowi, a jeszcze innemu jako kobieta? Czy bezkrytycznie przyjmie do wiadomości to, że powstała z żebra Adama? A także to, że w wielu językach świata nie jest ona człowiekiem, bo tak się dziwnie składa, że to słowo „men”, „mężczyzna” — też oznacza „człowiek”.
Z marzeniem o kobiecie jako człowieku, a na dodatek o bogini wielbionej przez poetów — idę spać. Młodzież bawi się jeszcze chwilę. Potem dość szybko zapada cisza.
Rano zaspane, smętne postacie biegają, gnane jakąś tajemniczą siłą, jakimś nakazem. Energii dodaje im poczucie misji, poczucie ważności, jakiego nie zaznają gdzie indziej. Dzięki temu tajemniczemu napędowi pielgrzymi zerwani z twardych posłań o piątej rano biegną do kościoła na codzienną i obowiązkową tutaj mszę. To jest ich Emaus. Większość wie, że łamanie chlebem jest ich znakiem rozpoznawczym, że ich zbawi od grzechu i da im życie wieczne.
Zerkam nieproszona jak z poważną miną przyjmują komunię. Potem zaspane głosy powtarzają modlitwę na Anioł Pański, na powitanie dnia. Atmosferę wspólnoty i nadziei jakby zakłócał lęk. Czuć go z mowy ciał, można go odczytać z przygnębienia bijącego z twarzy, a także z intencji zebranych w czasie drogi i pilnie odczytywanych przez megafon:
Święta Panienko! Spraw, aby moja mama wyleczyła się z raka…
Matko Boska! Spraw, żeby tata nie pił…
Panno Święta! Dopomóż, abym zdała egzamin…
Czarna Madonno! Pomóż mi znaleźć pracę…
Osobiście nie myślę ubiegać się o łaskę. Madonna ma i tak zbyt dużo do roboty. Tyle próśb, tyle rozpaczy. Moja sprawa poczeka na racjonalne rozwiązanie. Mam przecież wielkie szczęście — czuję się w miarę bezpieczna, a bezpieczeństwo tych młodych, a także niemłodych już ludzi zostało gdzieś po drodze zgubione. Kiedy to się mogło stać? Czy to było wtedy, gdy dziecko gnębione przez senne koszmary nie usłyszało kojących słów matki, bo ta była wtedy w pracy — nieraz bardzo daleko od kraju… Czy to było wtedy, gdy nowo poczęte dziecko tak, jak w starym kawale bało się, że nie pozwolą mu zaistnieć? Czy wtedy, gdy zbudził go brzęk tłuczonego szkła i o wiele za głośne rozmowy? Czy może ten lęk udzielił im się od bezrobotnych rodziców? Czy został wyssany z mlekiem matki, lęk najstarszy, przechowywany najgłębiej, bo jeszcze ten z czasów wojny, powojennej biedy i niejasnej sytuacji: wyzwolenie — czy zniewolenie?
Na pewno pobyt w „kojcu”, pozwala to nieprzyjemne uczucie ukoić, a najbardziej łagodzi go wynoszona pod niebiosa Czarna Madonna.
Jeden z najwybitniejszych religioznawców, Mircea Eliade, pisze:
„Teologia maryjna stanowi transfigurację najstarszego i najbardziej znaczącego hołdu, jaki od prahistorii składano religijnej tajemnicy kobiecości”. Twierdzi: „Teologia Maryi przejmuje i udoskonala prastare śródziemnomorskie koncepcje partenogenezy, czyli zdolności samozapłodnienia się Wielkich Bogiń.”
Wiadomo także, że wizerunki Czarnych Madonn były tworzone na wzór bogini Izydy czy Artemidy. Pewnie wolałabym, aby tą boginią była Atena Creanda, personifikacja Kultury Wysokiej i Głębokiej, ale na razie w głowie kłębi mi się wiedza będąca w sprzeczności z tym, co tu widzę i słyszę. Nadmieniam, że według mnie, dziwny jest ten polski kult i te modlitwy wznoszone do Orędowniczki, Łaskawej Panienki, Królowej Polski.
— Przecież religia katolicka nakazuje wierzyć w Boga jedynego, więc dlaczego wszyscy modlą się do Matki Jezusa?
— A ty, Jehową jesteś czy co? Matka Boska to Matka Boska — odzywa się młody człowiek.
Idą do niej jak do matki po nadzieję i po siłę. Nie mogą się doczekać chwili, kiedy uklękną przed cudownym obrazem. Ze składanych próśb można by naprędce odtworzyć wiele losów. Wydawało mi się, że nie ma tu miejsca na poszczególność, tę z „Wielkiej liczby” W. Szymborskiej. Myliłam się, bo oko wprawnego obserwatora łatwo wyłowi poszczególne losy. Chciałabym je pokrótce opisać. Poetka, niestety, nie podpowie mi przenośni i nie ułatwi zadania… Rozumie, że zmienienie świata w krainę powszechnej szczęśliwości, sprawienie, aby znikło cierpienie, nie jest proste. Pomimo to obmyślam za Szymborską świat… „wydanie drugie, wydanie drugie, poprawione…”
…idiotom na śmiech,
melancholikom na płacz,
łysym na grzebień,
psom na buty…
•
Emilka jest młoda, energiczna. Idzie na czele grupy i niesie ustrojony sztucznymi kwiatami krzyż. Dźwiga także krzyż prawdziwy, cierpienie. Jej ładną, delikatną buzię okalają jasno brązowe włosy, połyskujące w sierpniowym słońcu miedzianym blaskiem. Religijna ekstaza widoczna na twarzy kobiety jakoś do niej nie pasuje. Oczekuje się raczej młodzieńczej beztroski i radości. Emilka ma męża, pracę, mieszkanie, więc dlaczego tu jest? Będę stawiać to pytanie, ilekroć spojrzę na poszczególne osoby.
Buty Emilki są wygodne. Jest doświadczonym pielgrzymem. Wiedza ta jest okupiona bólem i zniekształconymi palcami stóp. Kobieta wierzy w prosty sposób. Bóg jest dla niej tak oczywisty, jak to, że śliwka ma pestkę… Proste, ale nie prymitywne są dla niej przykazania. Świat, który jest dla niej w zasięgu wzroku i podmiejskiego autobusu, nagle za sprawą pielgrzymki poszerzył się o wiele, wiele kilometrów. Przygotowywała się do drogi długo i drobiazgowo. To był najbliższy jej cel, do niego zmierzały wszystkie marzenia. Wyruszyła wczesnym rankiem, po nieprzespanej z emocji nocy. W dotychczasowym Świecie pozostał rosły mężczyzna. Remontuje ich dom.
Emilka jest dobra. Cierpliwie wysłuchuje ględzenia staruszki, u której przyszło się nam zatrzymać. Okropny, niezrównoważony charakterek babci wszystkich nocujących wprawia w osłupienie, ale nie tę młodą kobietę. To ona przekonuje staruszkę do chrześcijańskich przykazań, choć wie, jak daleko stara Maria od nich odbiegła. Wykłada je z niezachwianą pewnością swoich racji i jeszcze bardziej rozsierdza tym kobiecinę, która w swoim długim życiu wiele nabroiła, a teraz stara się o zbawienie odwieczną metodą odpustów: przyjmie pielgrzymów to będzie jej odpuszczone. Na razie z trudem znosi ich obecność. Awanturuje się o bojler, o zapalone światło, o strącone z półki kosmetyki. Jej krzyki przerażają wszystkich z wyjątkiem Milki. Ona zajmuje się tą kobietą z takim poświęceniem, jakby była Samarytanką. Na spanie ze staruszką Mila godzi się dobrowolnie. Znosi odór bijący od starego ciała, znosi chrapanie i inne odgłosy. Gdy już nie może wytrzymać, ucieka w modlitwę. Jest wtedy jak w transie. Trzeba ją trącić, żeby się ocknęła.
Emilia idzie do Matki Boskiej prosić o dziecko. Jej bezbożna znajoma, która ma już trójkę dzieci, modli się:
— Matko Boska! Poczęłaś bez grzechu — pozwól grzeszyć bez poczęcia!
Emilka na odwrót. Chce począć. Jest mężatką od ośmiu lat. Czeka na dziecko od pierwszych pocałunków, pierwszej poślubnej nocy — naprawdę pierwszej. Na razie bez efektu. Nie mówiła o tym nigdy, ale to jest jej tajemnica, jej własny ból. Środków antykoncepcyjnych nigdy nie stosowała, kalendarzyka też; nie musiała. Była u wielu lekarzy, wydała wszystkie zaoszczędzone z trudem pieniądze. Poddawała się bolesnym i nieprzyjemnym badaniom i zabiegom. Wiele razy leżała jak ukrzyżowana na fotelu z podnóżkami pod uda. Starała się myśleć o czymś przyjemnym. Najczęściej myślała o przyszłym dziecku. O tym jak się z nim bawi, karmi go piersią. Jednak jej pierś pozostawała bez kropli życia. Marzyła o urodzeniu i położeniu różowego maleństwa na brzuchu. Marzyła o tym, aby jej brzuch stał się ciężki, zaokrąglony. A on pozostawał płaski i tak beznadziejnie pusty.
Pewnego razu jej brzuch przestał być pusty. Pojawiły się nudności. Zauważyła krągłości i przyrost wagi. Była wniebowzięta. Jednak okazało się, że to ciąża urojona. Pytała wtedy:
— Bóg tak mnie doświadcza, za co?
Jej mąż do tej pory jak to mężczyzna, kombinował tylko, jak być z nią. Teraz już mu to strzelanie bez celu zbrzydło. Emilia boi się, że kiedyś i ona stanie mu się niemiła, ale myśl o dotyku dziecięcego ciałka jest silniejsza niż inne uczucia. Dzięki tej ucieczce w marzenia znosiła przedmuchiwanie jajników, sztuczne zapłodnienie, do którego długo musiała przekonywać męża. Jednak wszystkie te działania pozostały bez upragnionego rezultatu. Ile ona się namierzyła temperatury, aby wiedzieć, kiedy jest największa szansa. I co? Tampony jak zwykle niezbędne. Z tego, co teraz mówią lekarze niewiele rozumie. Ostatnio proponują jej „in vitro”. W okolicy wszyscy wiedzą, że doktor Ricardo Hondes zapładnia pół Warszawy… Słyszała i ona, jednak wie, że to „niegodziwy” sposób poczęcia i przy tym giną zarodki, znaczy małe dzieciątka. Ona na to nie pozwoli. Poza tym takie poczęcie na szkiełku pozbawione jest tego „magicznego, boskiego momentu”. Teraz jedyna nadzieja w Matce Boskiej. Idzie do niej już po raz piąty. Wie dobrze, że bez cudu w jej sprawie nic się nie da zrobić. Idzie przez wszystkie etapy, nie opuści żadnego. Im więcej cierpienia, tym większa zasługa.
•
Paweł idzie na pielgrzymkę w intencji znalezienia pracy. Ma prawie trzydzieści lat, ale stałej pracy znaleźć nigdzie nie może. Pracował w szkole, w warsztacie samochodowym, w hurtowni. Zajmował się ankietami, marketingiem, ubezpieczeniami. Nigdzie miejsca nie zagrzał. Rozumie, że redukcja, koszty się liczą. Myśli, że jednak nie starał się dostatecznie… Gdyby nie pił kawy, kiedy weszła szefowa, gdyby umiał prowadzić samochód dostawczy, gdyby warsztat nie splajtował, może jeszcze miałby pracę. Nie taką, o jakiej marzył — przy komputerach — ale jakąś by miał… W końcu lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu.
Pawełek od dziecka był wędrownikiem. Odkrywał wokół siebie Świat doprowadzając rodziców do rozpaczy. Gdy miał pięć lat wybrał się na wycieczkę wzdłuż rwącej, górskiej rzeki. Rodzina poszukiwała go kilka godzin, a matka rwała włosy z głowy, bo w swej wyobraźni, widziała już jego czerwony beret na wzburzonych falach wezbranej wiosną rzeki.
Gdy Paweł miał siedem lat wybrał się do odległej dzielnicy, aby sobie postrzelać. Wygrał jakieś maskotki, za resztę pieniędzy kupił sobie w kiosku karabinek, a w piekarni ćwiartkę chleba. Wędrował tak przez duże, obce miasto, ze strzelbą na ramieniu, z pajdą chleba w ręce, wzbudzając powszechne rozbawienie przechodniów. Sam odnalazł przystanek, wsiadł do autobusu i wrócił do domu, gdzie rodzice odchodzili już od zmysłów.
Dorosłemu Pawłowi Świat się poszerzył. Zawędrował do Paryża. Było to przed 2004, jeszcze przed wejściem Polski do Unii… W Paryżu, wraz z kolegami ze szkolnych lat, robił „statuy”. Takie zajęcie wymagało inwencji, zdolności artystycznych, młodzieńczej fantazji. Zarobione pieniądze starczały ledwie na jedzenie, bieliznę i płyty. Kiedyś spotkali młodą Amerykankę. Ubrana była tak jak oni, w dżinsy, lubiła taką samą muzykę… Nie mieli kompleksów, aż do chwili, gdy ona szła spać do wymoszczonego łoża w pięciogwiazdkowym hotelu, a oni na barkę zacumowaną na Sekwanie pod nieskończoną ilością gwiazd. Paweł był jak kloszard, jak Wharton — jego ulubiony pisarz. Socjalistyczny Paryż… Pełen bibliotek z komputerami i muzykotek z pełną kolekcja płyt! To wtedy rozkoszował się muzyką z całego świata, zwiedził Luwr, „przylądek sercowych dusz”, czyli Mulin Rouge i wszystko, co się dało…
Odbył niepowtarzalną wycieczkę do Andaluzji; zobaczył srebrną taflę Oceanu, a ze szczytu Rock w Gibraltarze — afrykański słup Herkulesa. Potem pracował z Ukraińcami przy remontach.
Ach te studenckie czasy! Niestety, przerwał studia dla pracy w holenderskim hotelu. Opowiada, jak kiedyś za przyczyną zbiegu różnych niekorzystnych okoliczności, znalazł się w środku mroźnej zimy w Holandii, bez pieniędzy, ubrany tylko w sweter. W kieszeni kurtki, która pojechała w nieznane wraz z dorobkiem jego dotychczasowego życia, pozostał talizman — wiersz od mamy „La fortuna”. Teraz wie, że kołem się toczy.
Potem został z tej Holandii deportowany.
— No i o co wam chodzi? Przeleciałem się samolotem — po raz pierwszy w życiu! Na dodatek leciałem sobie na koszt królowej! — bagatelizował nawet to, że mu wbito „misia” w paszport.
Przeleciał się i pozostał, on, dorosły człowiek, na utrzymaniu rodziców. Na konsekwencje nie trzeba było czekać: odwołany ślub i wiele innych problemów. Zupełnie opadł z sił. Zebrał jednak ich ostatki i pojechał na południe Włoch. W wyjeździe pomogła mu firma, która wyglądała na dość wiarygodną, miała certyfikat, swoje biuro. Właściciel spisał z nim umowę, kupił bilet na autokar. Paweł prawie uwierzył, że to poważna firma, chyba dlatego, że tak bardzo chciał wierzyć, bo alternatywą była kompletna depresja. Właściciele wzięli od niego pieniądze, potem niemałą kwotę musiał zapłacić pośredniczce, kiedy ta ulokowała go w warsztacie samochodowym. Nawet mu się tam podobało, był przecież mechanikiem. Samochody… Zachodnie samochody. Nauczy się je naprawiać i może to kiedyś zaowocuje znalezieniem pracy w kraju. Zarobi i kupi sobie alfa romeo. Piękne, koralowe, szybkie jak rakieta. Koledzy pękną z zazdrości… Tak marzył kąpiąc się w marcowy dzień w wodzie i słońcu zatoki neapolitańskiej.
Wkrótce okazało się, że tylko krajobrazy były piękne. Pośredniczka wzięła pieniądze i ulotniła się, a Paweł po miesiącu ciężkiej pracy, nieraz z pustym żołądkiem, udał się po pensję. Spodziewał się euro, a został wyrzucony jak śmieć, popędzony pięściami i obelgami, na końcu poszczuty psami. Teraz wie, że to było ukartowane z oszustami z Polski. To już drugi raz w swym krótkim życiu został na końcu świata sam, bez pieniędzy i dachu nad głową. Tym razem śmierć poważnie zaglądała mu w oczy. Wyszedł z opresji dzięki pomocy życzliwych ludzi no i boskiej. Teraz o pracy za granicą nie chce słyszeć. Jedyne, co mu przypomina tamte czasy, to sprawy sądowe przeciwko mafii. Okazało się, że w sposób zorganizowany zostało nabranych wielu bezrobotnych.
Paweł przytacza historię znajomych z osiedla tak, jakby chciał się usprawiedliwić, że nie tylko on został wykluczony. Mówi o nich:
— Byli bardziej ode mnie przedsiębiorczy! Zaraz po tym jak stracili pracę, wzięli sprawy w swoje ręce. Sami, bez pomocy pośredników, próbowali odnaleźć się w nowej, kapitalistycznej rzeczywistości.
Byli to dwaj młodzi mężczyźni o takim samym imieniu — Romek. Romki handlowali na Sycylii. Nie zazdrości im tego zarobku, bo on się i tak do handlu nie nadaje. Znajomi ci sprzedawali narzędzia, zapalniczki, długopisy, parasole — taka drobnica i taki sobie zarobek. Pokonywali swoim, niewyróżniającym się we włoskim otoczeniu dostawczym fiatem tysiące kilometrów. Wymykali się kontrolom granicznym i nalotom karabinierów. Mieli wiele śmiesznych, ale także mrożących krew w żyłach przygód.
Kiedyś krążyli po miasteczku nie mogąc wyjechać z tego labiryntu bardzo podobnych uliczek. W końcu odważyli się spytać o drogę karabinierów. Ci chcieli wiedzieć, czy nie pomagają mafii. Otworzyli samochód… A tam, na samym wierzchu — nóż sprężynowy! Jeden z karabinierów wziął nóż do ręki i oglądał z zainteresowaniem, wsuwając i wysuwając go z rękojeści. Młodszy Romek, gestami i łamanym językiem włoskim usiłował tłumaczyć:
— Popsuty! No buono!
On, sportowiec o żelaznych nerwach, jeszcze po tak długim czasie z ogromnym dreszczem emocji relacjonuje, jak w pewnym momencie karabinier z okrzykiem:
— No buono!? — przystawił mu nóż do piersi.
Gdy Romek ochłonął, opowiedział Pawłowi inną przygodę.
Kiedyś, w zalanym południowym słońcem, słynnym miasteczku Mesyna, na tutejszym bazarze, który chwilowo był ich utraconym zakładem pracy, nudzili się z braku klientów. W półśnie obserwowali parę młodych Polaków, tak samo jak oni, handlarzy. W pewnym momencie młodzi chyłkiem udali się do samochodu — spełniającego rolę ich domu i jedynego miejsca we Wszechświecie, gdzie mogli schronić przed ludźmi wszechogarniające ich uczucie i żądze. Romek patrzył, co będzie dalej. Liczył na bezpłatny romantyczny spektakl, a zobaczył horror. Jego przerażonym oczom ukazał się wpadający pod ziemię samochód, który na dodatek przywaliły drzewa! Zamarł z wrażenia. Zanim się obejrzał, przyjechała straż miejska, która z trudem wyciągnęła pognieciony wrak, a w nim przerażoną parę kochanków.
Historia Pawła przypomniała mi się w chwili, gdy w Polsce wybuchła afera z obozami pracy. Wieść niosła, że zaginionych jest ponad stu. Zaczęły się dyskusje.
— To nam przypomina obozy koncentracyjne. Przecież to nie wojna! To nie wojna, a wiadomości z okolic Foggi też straszne. Ludzie zastanawiali się, dlaczego ci zarobkowi emigranci nie chcą wracać. Takie potworne traktowanie, na które pierwszy zwrócił uwagę nie polski ambasador, nie polski dziennikarz, ale Włoch Domenico Centrone, honorowy konsul polski, powinno powodować natychmiastowy ich powrót. A tu wracają tylko pojedyncze osoby.
Dziennikarka rozmawiająca z Polakami dopytywała się:
— Grzegorzu! Dlaczego nie wracasz? Rodzice leją łzy i wszędzie cię szukają!
— Ewka! Dziewczyno! Nie wracasz? Zgwałciło cię dwudziestu mężczyzn i nic!?
Ale dla mnie to wcale nie jest dziwne. Nie trudno się domyślić, że ambitny Grzegorz oszukany przez mafię musi odrobić straty. Jak by mógł przyjechać do Kraju bez grosza? A Ewa? Pewnie ta pytająca dziennikarka nie była w sytuacji, kiedy nie miała pieniędzy na chleb. Bo tak naprawdę, to ci ludzie nie mają po co wracać. Że mogą zginąć? W Kraju też giną — skaczą z wieżowców lub zapijają się na śmierć.
A Paweł wrócił. Dzięki pomocy życzliwych ludzi udało mu się nawet zarobić parę groszy… Po przyjeździe pracował w kraju, w fabryczce zamków błyskawicznych. O szóstej rano wsiadał na rower i jechał 20 kilometrów. Potem cały dzień był przy maszynie. Ale to nic, zna się na tym, jest mechanikiem. Kanapki, które spakowała mu dziewczyna, były jego całodziennym wyżywieniem. Za taką pracę otrzymywał mniej niż minimalną pensję, bo taką nieformalną umowę zawarł z pracodawcą; inaczej nie dostałby tej roboty. Pewnego dnia przestał pracować, bo przy noszeniu skrzynek skręcił sobie nogę. Był w okresie próbnym, więc świadczenia mu się nie należały.
Teraz jest z „kanapkową” dziewczyną na pielgrzymce. Ta wspólnota nie kojarzy mu się z komsomołem. On — racjonalista, za sprawą ukochanej i krętych życiowych ścieżek, stał się religijny, przystąpił do bierzmowania… Obserwuję jak z gorliwością neofity uczestniczy we mszy, jak się modli ze złożonymi w piramidkę dłońmi i wzniesionymi w niebo ufnymi, niebieskimi oczyma. Zastanawiam się, czy na tej drodze znajdzie swoje szczęście? Nie wydaje mi się bezwolny, nie widać u niego braku odwagi. Co jest przyczyną, że Paweł tu jest? Że idzie do Matki?
Patrzę na nich i pytam siebie: co im każe rzucić dom, dzieci, gospodarstwo, zarobek, zawsze pewną miskę kartofli, łóżko i pierzynę i iść mil kilkadziesiąt o suchym chlebie, sypiać po drogach, znosić trudy niewypowiedziane życia koczowniczego?… Cóż to jest za siła, która ich porywa…
•
Joasia jest na pielgrzymce pomimo choroby zwyrodnieniowej bioder. Gdy powiedziała o swoich planach lekarzowi, ten z politowaniem pokiwał głową. Wiedział, że jej nie powstrzyma. Zresztą, mówią, że wiara czyni cuda. Więc Joanna idzie wbrew naturze, także wbrew prawom boskim, bo na takich stawach nie powinna iść, tak, jak nie ruszy maszyna z uszkodzoną panewką, czy nie pojedzie samochód bez oleju. Asia idzie wzbudzając powszechną sensację, kuśtykając z boku na bok.
— Słyszałaś Joasiu, że od przyszłego roku ma być możliwość zastępstwa na pielgrzymce. Można będzie zapłacić komuś, kto przedstawi Czarnej Madonnie twoje intencje. To by było dobre wyjście dla ciebie, bo z takimi stawami trudno ci iść.
— Ma być coś takiego? Zastępstwo w modlitwie? Za pieniądze? O nie! Mnie się to nie podoba i nigdy nie uwierzę w skuteczność takich modlitw!
— A w opłacane msze wierzysz? Moja znajoma święcie wierzy, że jeśli zapłaci za mszę, to jej świętej pamięci mąż będzie zbawiony.
— No nie wiem…
— A ja nie wierzę. Powiem więcej. Gdybym była Panem Bogiem to taka „przebiegłość” tylko by mnie rozwścieczyła i utwierdziła w przekonaniu, że grzesznik robi ze mnie idiotę, bo za pośrednictwem bliskich chce mnie przekupić — stwierdzam.
Joanna jest od wielu lat wdową. Szczęście nie zagościło długo w jej domowym stadle.