E-book
9.45
drukowana A5
71.15
Piękni,  młodzi i bogaci

Bezpłatny fragment - Piękni, młodzi i bogaci


5
Objętość:
496 str.
ISBN:
978-83-8126-158-6
E-book
za 9.45
drukowana A5
za 71.15

Powieść dedykuję

mojemu przedwcześnie zmarłemu bratu

oraz przyjaciołom

z którymi spędziłam najwspanialsze lata

młodzieńczego życia.


J. K. Maloy

1. Armand i Juliette

Południe Francji, 1739


W sali panował półmrok. Po rozgwieżdżonym niebie przechadzał się księżyc. Jego jasne światło wpadało do wnętrza komnaty przez strzeliste okna. Granatowe sklepienie, poznaczone srebrnymi gwiazdami, do złudzenia przypominało niebo w środku nocy. Strzeliste sklepienie podtrzymywały dwa filary. Przed każdym stał pięcioramienny lichtarz.

Płomienie świec oświetlały twarze zgromadzonych w komnacie mężczyzn. Na środku, między filarami stał tron, na którym siedział mężczyzna w średnim wieku. W ciemnym oświetleniu jego jasne włosy robiły wrażenie dużo ciemniejszych niż w rzeczywistości. Z jego spojrzenia biła wielka mądrość oraz niespotykana wręcz łagodność. Hrabia Filip de Lapierre, zasiadający na tronie, był aktualnym Mistrzem Loży.

Tuż przed tronem znajdował się ołtarz. Dalej stał stolik, a na nim trójdzielny świecznik z zapalonymi świecami. Po obu stronach sali, za filarami, stały dwa rzędy wyściełanych krzeseł, na których zasiadali członkowie bractwa.

Rozległo się tępe uderzenie drewnianego młotka, po którym hrabia zabrał głos.

— Usłyszeliśmy przed chwilą od Paula Duvalle, że jego rodzony brat Pierre, prawy i szlachetny młodzieniec, pragnie wstąpić w szeregi masonów. Niespełna pół roku temu skończył dwadzieścia cztery lata, nic więc nie stoi na przeszkodzie, by został członkiem naszego zgromadzenia.

— Bracie Armandzie de Beries, czy zgadzasz się przyjąć do naszego bractwa Pierre’a Duvalle?

— Zgadzam się — odparł niebieskooki blondyn, siedzący jako pierwszy w rzędzie po prawej stronie Mistrza Loży.

— Bracie Michaelu Roscherie?

— Znam Pierre’a od ponad dwóch lat — odpowiedział siedzący tuż za Armandem ciemny blondyn. — Uważam, że jest godzien wstąpienia w nasze szeregi, jak mało kto.

— Jeanie de Chavannese, jakie jest twoje zdanie na ten temat? — pytał dalej hrabia.

— Również znam Pierre’a osobiście. Może nie tak dobrze jak mój przedmówca, ale wiem, że używa on szpady tylko w obronie pokrzywdzonych. Oczywiście popieram — odparł ciemnooki młodzieniec o długich, czarnych, falowanych włosach.

Każdy następny z pytanych przez Mistrza Loży mężczyzn poparł kandydaturę, zaproponowaną przez Paula Duvalle.

— W takim razie ogłaszam, że Pierre Duvalle jednogłośnie zostaje przyjęty w szeregi naszego bractwa — mówiąc to, hrabia spojrzał na Paula.

Ten uśmiechnął się lekko pod nosem. Widać było, że jest zadowolony z wyniku przeprowadzonego głosowania.

— Dzisiaj mamy ostatni dzień kwietnia — kontynuował hrabia. — Ponieważ niektórzy z nas będą zajęci w tych dniach osobistymi sprawami — tu spojrzał na Armanda de Beries — ogłaszam zaprzysiężenie Pierre’a Duvalle w dniu dwunastego czerwca.

Znowu rozległo się trzykrotne uderzenie młotka, po którym Mistrz Loży ogłosił:

— Posiedzenie loży uważam za zamknięte.

* * *

Nastał maj, jeden z najpiękniejszych miesięcy w roku. Nad Niceą zapadał zmrok. Niebo rozgwieździło się milionem gwiazd, wieczór był wyjątkowo ciepły. Dochodziła dziesiąta.

— Jestem wykończona tą podróżą. Chętnie udałabym się na spoczynek — rzekła Juliette do młodszej siostry.

— Naprawdę, mogłabyś tak spokojnie zasnąć po tym, co tu przed chwilą zobaczyłaś? — zdziwiła się Henrietta.

— Widzę, iż pałac zrobił na tobie ogromne wrażenie.

— Pomyśleć, że to wszystko będzie niedługo należało do ciebie. Nie przypuszczałam, że twój narzeczony ma aż tak dobry gust.

— Mnie również zaskoczył przepych, jaki tu zastałam. Czuję w tym jednak rękę jego matki, markizy de Beries.

— Słyszałam, że tu w Nicei, na nadmorskim bulwarze częściej można spotkać Anglika niż Francuza — dodała po chwili Henrietta.

— Dobrze wiesz, iż zarówno ja, jak i Armand mówimy płynnie po angielsku.

Juliette zajęła miejsce przy toaletce z kryształowym potrójnym lustrem. Chwyciła zapinkę, przytrzymującą długie włosy i jednym ruchem rozpostarła je na ramionach. Po chwili odwróciła się w stronę młodszej siostry.

— Poczeszesz mnie? Proszę — powiedziała błagalnym tonem. — A potem ja ciebie. Jak za dawnych lat.

Henrietta ochoczo przystała na propozycję siostry.

— Twoje włosy są takie piękne — oznajmiła wykonując pierwsze ruchy szczotką.

— Naprawdę tak myślisz? — spytała z niedowierzaniem Juliette. — Może masz rację, jednak dobrze wiesz, że nie do końca jestem zadowolona z ich koloru. Są ani jasne, ani ciemne. Mama twierdzi, że to średni blond. Ja jednak wolałabym być jasną blondynką, tak jak ty.

— Nie doceniasz tego, co masz. Dzięki temu twoje rzęsy i brwi są czarne. Ja, gdybym nie miała brązowych oczu… Henrietta zamyśliła się. — Pamiętasz ciocię Klarę..?

— Nie pomyślałam o tym — przyznała Juliette, spoglądając na swoje odbicie w lustrze.

— Aż trudno uwierzyć, że masz jakieś zastrzeżenia do swojej urody. Dobrze wiesz, że mnóstwo kawalerów podkochuje się w tobie. Wielu też starało się o twoją rękę. Pamiętam, jak papa opowiadał o ich minach, gdy dowiadywali się, że jesteś obiecana markizowi de Beries.

Było w tym sporo racji. Młodą hrabiankę Juliette de Lapierre, chociaż nie była typem kokietki, zawsze otaczał wianuszek wielbicieli. A ona zdawała się tego nie zauważać. Przykuwała wzrok mężczyzn delikatnymi rysami twarzy oraz zgrabną sylwetką. Szczególną zazdrość rywalek budziły jej niewiarygodnie długie czarne rzęsy.

— Wiesz, czego ja ci zazdroszczę, Henrietto? Chciałabym mieć tyle lat co ty. Ja w sierpniu skończę dziewiętnaście. Czuję się strasznie stara. Moje koleżanki, z którymi pobierałam nauki u sióstr Zmartwychwstanek, mają już mężów, dzieci, a ja… — w głosie Juliette można było wyczuć nutkę żalu.

— Chciałabyś mieć niespełna siedemnaście lat? Nie wierzę! — zdziwiła się Henrietta. — Zapomniałaś, że to właśnie ty półtora roku temu przełożyłaś ślub z Armandem.

— Oczywiście! Nasza mama była wtedy ciężko chora! Nie mogłaby uczestniczyć w tak ważnej uroczystości. Zapomniałaś?!

— Postąpiłaś słusznie — odparła Henrietta.

Spojrzała na wzburzoną minę Juliette i dodała:

— Nie rozumiem, o co ci zatem chodzi?

— O to, że rok temu, nie kto inny, jak markiza de Beries zaproponowała przełożenie naszych zaręczyn. Chciała, żeby Armand ukończył studia w Paryżu. Poza tym miała nadzieję, że zostanie zakończona budowa pałacu w Nicei. Właśnie tego, w którym teraz jesteśmy.

— I nie myliła się — oznajmiła Henrietta. — Pałac jest już gotowy. Trzeba przyznać, że Armand kupił piękny kawałek ziemi, tuż nad samym morzem. Szkoda, że dzisiaj tak późno przyjechałyśmy, nie zdążyłyśmy obejrzeć ogrodu.

— Nie martw się, wszystko w swoim czasie. Jutro przejdziemy się po ogrodzie.

— Jutro odbędą się wasze zaręczyny.

— Masz rację Henrietto, ale dopiero wieczorem. Ogród zwiedzimy przed południem, obiecuję ci to.

— W głębi serca trochę ci zazdroszczę — dodała po chwili Henrietta. — Armand de Beries jest przystojny, bogaty i wpatrzony w ciebie jak w obrazek.

— Naprawdę tak sądzisz? — spytała z niedowierzaniem Juliette. — To chyba dobrze, gdy narzeczony kocha swą wybrankę?

— Oczywiście! Wiesz, co mnie często zastanawia? — dodała po chwili namysłu. — Markiza de Beries i nasza mama postanowiły, że zostaniecie małżeństwem, gdy byliście zupełnie małymi dziećmi. Tak naprawdę nikt nie liczył się z waszym zdaniem, a mimo to połączyło was wielkie uczucie.

— Wyobraź sobie, Henrietto, że też często o tym myślałam. Pamiętam dzień, w którym dowiedziałam się, że mam narzeczonego. Miałam wtedy zaledwie kilka lat, sześć, siedem? Nie rozumiałam nawet, co to znaczy. Zastanawiałam się, jak on wygląda. Czy mu się spodobam, gdy mnie po raz pierwszy zobaczy. Kiedy oficjalnie nas sobie przedstawiono, on był już osiemnastoletnim młodzieńcem, a ja dwunastoletnią panienką. Wydał mi się nieziemsko przystojny. Wysoki, gładka twarz i te jasnoblond włosy … Takie jak twoje.

— To dlatego się w nim zakochałaś?!

— Może tak, a może nie… Sądzę, że zadecydowało coś więcej, niż kolor jego włosów.

Juliette oczami duszy ujrzała błękitne oczy Armanda oraz jego uśmiechniętą twarz. Jednak nie tylko uroda była atutem młodego markiza. Armand był niezwykle oczytany, inteligencją przewyższał niejednego rówieśnika. Z taką samą pasją rozprawiał o literaturze i sztuce, jak i o naukach ścisłych. Budziło to podziw wielu jego rozmówców. Juliette miała wrażenie, że nie ma dziedziny życia, na której by się nie znał.

— Henrietto — zwróciła się znów do siostry — pamiętasz rozmowę, którą przypadkowo kiedyś podsłuchałyśmy?

— Masz na myśli wyznanie markizy w rozmowie z naszą mamą?

— Tak. Mówiła, że Armand jest jej niezmiernie wdzięczny za wybór narzeczonej.

— Pamiętam, Armand podobno zwierzył się matce, iż pokochał cię od pierwszego wejrzenia. To takie romantyczne — westchnęła Henrietta.

— Szkoda, że młodszy syn markizy, François nie poczuł tego samego do ciebie.

— Siedem lat temu był jeszcze dzieckiem. Miał jedenaście, najwyżej dwanaście lat. Dobrze wiesz, że chłopców w tym wieku nie interesują dziewczęta. Zresztą, gdy z nim rozmawiam, mam wrażenie, że jedyną jego miłością jest literatura.

— Widocznie jeszcze żadna kobieta nie zawładnęła jego sercem — stwierdziła Juliette. — Podobno François sam pisze wiersze.

Powiedziała to, sadząc, iż siostra spojrzy łagodniejszym okiem na młodszego syna markizy. Na Henrietcie nie zrobiło to jednak najmniejszego wrażenia. Wzruszyła ramionami.

— Nie sądzę, żeby z poezji można było utrzymać żonę i dzieci. Zapomniałaś, że cały majątek dziedziczy pierworodny syn.

Juliette spojrzała na nią nieco zdziwiona. Pragnęła, żeby Henrietta była szczęśliwa. Traktowała ją nie tylko jak młodszą siostrę, ale również jak przyjaciółkę. Nic dziwnego, razem się wychowały, czytały te same książki, słuchały tej samej muzyki. Były dla siebie nawzajem powierniczkami najskrytszych tajemnic.

* * *

Na błękitnym niebie płynęły leniwie białe obłoczki. Zapowiadał się ciepły, słoneczny dzień. Nie było w tym nic dziwnego. W Nicei prawie zawsze świeciło słońce.

Po porannym posiłku młodzież, czyli Juliette, Henrietta, Armand oraz jego młodszy brat François postanowili zjeść deser na tarasie.

— Proponuję spacer — odezwał się młody markiz, widząc, że obie panienki kończą dopijać czekoladę.

Armand de Beries, chociaż skończył już dwadzieścia pięć lat, wyglądał dużo młodziej. Zapewne za sprawą gładkiej, niemal chłopięcej twarzy. Szczególnego uroku dodawały mu błękitne oczy, osadzone w ciemnej oprawie brwi i rzęs.

— Sądzę, że przechadzka po ogrodzie dobrze nam wszystkim zrobi — odpowiedziała Juliette, zerkając w stronę siostry.

Domyślała się, że Henrietta będzie szczególnie zachwycona tym pomysłem. Już wczoraj wieczorem, zaraz po przyjeździe, chciała obejrzeć ogród, jednak mama jej odradziła.

Armand podał dłoń młodej hrabiance, odwracając się w stronę François. Ten, domyśliwszy się, w czym rzecz, podszedł do Henrietty.

— Będę zaszczycony móc towarzyszyć panience — rzekł podając jej dłoń.

Dziewczyna uśmiechnęła się do niego życzliwie. Widać było, że rozpierała ją energia. Siedzenie na tarasie najwyraźniej już ją trochę znużyło.

Za chwilę cała czwórka zeszła rozłożystymi schodami wprost do ogrodu. Juliette i Armand szli w pierwszej parze. Kilka kroków za nimi kroczyła dumnie Herrietta u boku François.

Po przejściu niespełna kilkunastu metrów Juliette stanęła. Rozejrzała się. Zauważyła, że posadzoną tu roślinność dobrano z dużą starannością. Ogród robił wrażenie wprost baśniowego.

— Jak tu pięknie! — nie mogła powstrzymać sie od wyrażenia zachwytu.

— Wiedziałem, że ci się spodoba, najdroższa — z radosnym uśmiechem oznajmił Armand.

Dobrze wiedziała, co narzeczony ma na myśli. Zarówno pałac, jak i ogród były ślubnym prezentem dla niej, jego przyszłej małżonki. Nic nie odpowiedziała, spuszczając skromnie oczy. Wtedy on mógł dostrzec jej niewiarygodnie długie rzęsy.

Trzeba przyznać, że Juliette wyglądała wyjątkowo powabnie. Jej gęste włosy, zakręcone tego dnia w grube loki, opadały na odkryte ramiona. Miała na sobie suknię w kolorze lodów waniliowych. Obcisły gorset, podkreślający jej wąską talię, i szeroki dół sutej krynoliny sprawiały, że wyglądała bardzo dziewczęco. W dłoni trzymała białą parasolkę. Miała chronić jej twarz przed palącym niemiłosiernie słońcem.

Kiedy Juliette się zatrzymała, podziwiając roślinność, Armand stanął naprzeciwko niej. Stali przez chwilę w milczeniu, wpatrzeni w siebie, jakby zapomnieli o całym świecie.

— Może przejdziemy w głąb ogrodu?! — usłyszeli nagle głos François.

Oderwali od siebie wzrok. Juliette wydała się mocno zmieszana. Armand wprost przeciwnie. Uśmiechnął się do brata.

— Dobry pomysł. Pozwól za mną, kochanie — podał dłoń narzeczonej.

Cała czwórka skierowała się ku miejscu, gdzie po obu stronach alejki kwitły krzewy migdałowca. Kolor ich kwiatów aż raził w oczy mocnym różowym odcieniem.

— Czuję się jak w ogrodzie z bajki — Juliette wciąż nie mogła oprzeć się zachwytowi.

Widać było, że młody markiz jest kontent z reakcji swej wybranki. Zrobił przecież wszystko, żeby zarówno pałac, jak i ogród wyglądały imponująco.

— Obejrzyj się, proszę — odezwał się Armand, chwytając Juliette za ramię. — Spójrz na pałacyk. Jak znajdujesz go z tej perspektywy?

Pałac także robił wrażenie baśniowego. Stojąc na niewielkim wzniesieniu, górował nad resztą ogrodu. Z tarasu prowadziły rozłożyste schody, mieszczące się zarówno po jego lewej, jak i prawej stronie. Na dole łączyły się w jedną całość.

Okazały pałac cieszył oczy nietypową architekturą. Szczególnie tu, od strony ogrodu, znajdowało się wiele balkonów i balkoników. W kolorze polnego maku świetnie współgrały z kremowym odcieniem pałacowych ścian. Pozłacane ozdoby na szczycie oraz wiązania dachu lśniły w jasnym słońcu jak drogie klejnoty.

Armand widział po minie wybranki, że widok ją urzekł. Nie chciał więc jej dręczyć dalszymi pytaniami. Spojrzał na Henriettę, kroczącą kilka metrów za nimi u boku François. Sądząc po jej minie, mógł się domyślać, że pałacyk i na niej zrobił duże wrażenie.

Po krótkiej chwili spacerujący znaleźli się w ogrodzie o zgoła odmiennym charakterze. Królowały tu drzewka cytrusowe, palmy oraz agawy. Między nimi rósł młody wawrzyn, mający niespełna metr wysokości. Jeszcze mniejsze były drzewka mirty. Przykuwały one wzrok zwiedzających pięknymi białymi kwiatami.

W pewnym momencie Armand nachylił się i szepnął do ucha Juliette:

— Uciekniemy im?

Spojrzała na niego z niedowierzaniem. Chociaż znała go od dzieciństwa, nie posądzała o tego rodzaju żarty.

— Naprawdę byś to zrobił?

Uważała narzeczonego za osobę bardzo poważną pomimo młodego wieku. Wydawał się jej taki wyważony, zawsze postępujący według ustalonych zasad. Jakże odmienny od niej, pełnej emocji i spontaniczności.

Armand tymczasem chwycił ją za rękę i pociągając za sobą, pobiegł tak szybko, że ledwo mogła za nim nadążyć.

— Poczekaj, gdzie się tak spieszysz? — spytała zasapana.

— Chcę ci pokazać coś jeszcze.

Mówiąc to, podprowadził ją do misternie rzeźbionej balustrady, wykonanej z jasnego piaskowca. Przed nimi rozpościerał się niezwykły widok.

Juliette spojrzała przed siebie i ujrzała lazurową toń Morza Śródziemnego. Daleko, na horyzoncie, woda niemal zlewała się z błękitem nieba.

— Jak tu pięknie. Czy to aby nie sen?

— Daję słowo, że nie — odpowiedział Armand z uśmiechem. — Pragnąłem, żeby ten pałac i ogród zrobiły na tobie ogromne wrażenie. Udało mi się, mam nadzieję?

— Jest piękniejszy, niż mogłabym sobie wymarzyć. Wprost nie dowierzam, że będziemy tu mieszkać. A ten widok…

— Wiedziałem, że urzeknie cię to miejsce — na jego twarzy pojawił się ponownie uśmiech zadowolenia.

— Tak dobrze mnie znasz? — zdziwiła się.

— Nie rozumiem, skąd to zdumienie? — Spojrzał w jej szmaragdowe oczy. — Przecież znam cię od dziecka.

Juliette spuściła wzrok. Armand pogładził ją delikatnie po policzku. Następnie uniósł lekko jej małą bródkę i zatopił wzrok w turkusowych oczach narzeczonej. Widząc speszoną i zakłopotaną minę dziewczyny, puścił jej twarz.

— Chyba już najwyższy czas na niespodziankę.

— Niespodziankę?! — zdziwiła się.

— Pozwól za mną — zakomunikował chwytając ją za rękę.

Juliette z zaciekawieniem udała się alejką, którą wskazał Armand. Wzdłuż niej rosły drzewka cytrusowe oraz młode palmy. Widać było, że są niedawno posadzone, gdyż ich wysokość nie przekraczała dwóch metrów.

Jak urosną, będzie tu pięknie, pomyślała.

Spojrzała w bok i w odległości kilkunastu metrów ujrzała fontannę. Tryskająca do góry woda wylewała się z wielkiej marmurowej rzeźby, przypominającej kwiat lotosu. Na dole z wody wyłaniały się trzy małe delfinki. Całe były pomalowane na złoty kolor. Z ich pyszczków wytryskiwały strumienie wody.

Juliette podbiegła bliżej. Usiadła na marmurowym brzegu fontanny i ciesząc się jak dziecko, zamoczyła koniuszki palców w lazurowej wodzie.

— Nie wspominałeś nic o fontannie!

— Przecież to miała być niespodzianka.

Juliette, nie zwracając uwagi na narzeczonego, ciągle siedziała, zanurzając dłoń w wodzie.

— Nie przypuszczałem, że sprawię ci taką radość.

Na te słowa Juliette wstała i spojrzawszy w oczy Armanda, powiedziała nieśmiało:

— Chyba czytasz w moich myślach.

— Chciałbym — ujął jej dłoń, przyłożył do ust i pocałował.

Speszyła się. Spuściła skromnie oczy, a na jej twarzy pojawił się rumieniec.

— Za chwilę będą się zjeżdżać goście, powinniśmy już wracać — oznajmiła, spojrzawszy w jego błękitne oczy. Na twarzy Armanda pojawił się lekki uśmiech.

Przez chwilę stali wpatrzeni w siebie. Czuli się tak, jakby czas się zatrzymał.

— Tu jesteście! — usłyszeli nagle głos François.

Towarzyszyła mu Henrietta. Zauważywszy ich, Juliette, nieco speszona, pospiesznie wyrwała dłoń z objęć Armanda.

— Właśnie mieliśmy wracać — oznajmiła.

Rozłożyła jasną parasolkę i szybkim krokiem udała się w drogę powrotną. Armand, niewiele myśląc, przyspieszył kroku i dogonił ją.

— Służę swym ramieniem — rzekł z uśmiechem na ustach. — Wrócimy inną drogą. Może nie będzie tak widowiskowa, ale za to sporo krótsza.

Juliette nic nie odpowiedziała. Posłusznie chwyciła narzeczonego pod ramię.

2. Napad

Nastało piękne majowe popołudnie. Na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki.

Czarna kareta, zaprzężona w sześć karych koni, mknęła z Nicei do Montpellier. Po obu stronach drogi rozciągały się zielono-fioletowe wzgórza. To za sprawą kwitnących kwiatów lawendy oraz plantacji winogron.

Do rodzinnego domu wracały obie hrabianki de Lapierre. Towarzyszyła im guwernantka Henrietty, panna Venessa Marsin. Była to kobieta dwudziestoośmioletnia, wyglądała jednak dużo młodziej, zapewne dzięki szczupłej, zgrabnej sylwetce.

W podróż powrotną narzeczonej Armand de Beries oddelegował dwóch zbrojnych ludzi. Wszyscy twierdzili, że zachowuje się irracjonalnie, tak jakby się czegoś obawiał. Jednak on nic sobie nie robił z tych uwag. Bezpieczeństwo narzeczonej było dla niego najważniejsze.

— Cóż za wspaniały widok! — odezwała się Juliette, wychylając lekko głowę przez otwarte okno karety.

— Chciałabym już być w domu — odpowiedziała Henrietta, nie podzielając entuzjazmu siostry.

Robiła wrażenie zmęczonej wielogodzinną podróżą.

— W pałacu panienek będziemy dopiero wieczorem — odezwała się panna Marsin.

Patrząc na nią, miało się wrażenie, że ulubionym jej kolorem jest czerń. Suknię w takim właśnie kolorze miała na sobie również dzisiejszego dnia. Uważała, że ciemny strój jest najbardziej praktyczny, szczególnie w daleką podróż. Na wierzch miała narzuconą cienką pelerynkę w kolorze bordo. Jak twierdziła, poranki i wieczory są jeszcze chłodne. To samo doradzała dziewczętom. Jednak młode hrabianki nie bardzo liczyły się z jej zdaniem.

Juliette miała na sobie suknię w kolorze fuksji. Górę stanowił obcisły gorset z głębokim dekoltem. Szyję zdobiła czarna aksamitka. Odkryte ramiona osłaniał szal z połyskującej tafty, w kolorze zgaszonego różu. Jej długie włosy, zakręcone tego dnia w grube loki, spinała klamra z kości słoniowej. Jednak znaczna ich część opadała na odkryte ramiona. W uszach można było zauważyć szafirowe kolczyki, kształtem przypominające zwisające łezki.

Henrietta tego dnia miała na sobie nieco skromniejszą suknię. Mama dziewcząt uważała, że szesnastolatka nie powinna tak bardzo eksponować ciała, dlatego też dekolt jej błękitnej sukni zakrywała suto marszczona koronka. Młodzież zdobi młodość, tak mawiała hrabina Natalie de Lapierre. Zapewne też dlatego długie włosy Henrietty zostały związane z tyłu dużą szafirową kokardą.

— Ostatnie dni dostarczyły mi tylu wrażeń, że chętnie odpocznę w domu — oznajmiła Juliette trochę znużonym głosem.

— Nie dziwię ci się — odparła Henrietta. — Muszę przyznać, że przyjęcie zaręczynowe wypadło wyśmienicie. Wyglądałaś tak ładnie w tej kremowej sukni, ozdobionej perełkami. Aż zaparło mi dech…

— Naprawdę? — zdziwiła się Juliette.

— Gdybyś zobaczyła miny wpatrzonych w ciebie mężczyzn. Suknia zrobiła ogromne wrażenie, również na twoich rywalkach. I te szafirowe kolczyki…

Henrietta najwyraźniej rozmarzyła się. Następnie spojrzała na siostrę i dodała, nie kryjąc zdziwienia.

— Masz je na sobie?!

— Uważasz, że nie powinnam zakładać tych kolczyków? Pierścionek zaręczynowy też mam na palcu — dodała z lekkim przekąsem.

Mówiąc to zdjęła z prawej dłoni białą jedwabną rękawiczkę. Oczom podróżujących kobiet ukazał się złoty pierścionek z okazałym szafirowym oczkiem oraz drobnymi brylancikami.

— Ten pierścień i te kolczyki musiały sporo kosztować — stwierdziła Henrietta.

Jednak Juliette nie słuchała już siostry. Jej myśli krążyły gdzieś daleko. Przypomniała sobie moment, kiedy Armand jej się oświadczył. Zamknęła oczy i ujrzała szczęśliwą twarz mamy. Wiedziała, że spełniło się jej największe marzenie. Potem przypomniała sobie twarz Armanda w chwili pożegnania. Widać było, że jest szczęśliwy, gdy oprócz pierścionka zaręczynowego zauważył również kolczyki.

— Armand ucieszył się, że je założyłam — oznajmiła.

— To oczywiste, przecież to prezent od niego.

— Przepraszam, że przerwę rozmowę panienek — wtrąciła panna Marsin. — Może bezpieczniej byłoby zdjąć kolczyki oraz pierścień i schować do woreczka. Lepiej nie kusić losu. Najroztropniej postąpiłaby panienka, oddając te klejnoty rodzicom, gdy wracali do domu.

— Może ma pani rację, lecz mama i papa wyjechali zaraz po zaręczynach. Zresztą, jak mogłabym zdjąć z palca pierścionek, który dostałam od narzeczonego!

Juliette robiła wrażenie oburzonej na samą myśl o tym.

— Słyszałam, że zdjęcie zaręczynowego pierścionka to zła wróżba dla związku.

Chociaż nie uważała się za osobę przesądną, wolała nie sprawdzać tego na własnej skórze.

— Rozumiem — odparła panna Marsin bez entuzjazmu w głosie.

Wtem dał się słyszeć wyraźny odgłos wystrzału z broni palnej. Spłoszone konie zaczęły gnać jak oszalałe. Juliette i Henrietta spojrzały na siebie przerażone.

Kareta mknęła teraz przez las z zatrważającą szybkością. Konie ciągnęły ją od pobocza do pobocza drogi. Najwyraźniej nikt nimi nie kierował. Obie hrabianki sparaliżował strach, do tego stopnia, że nie mogły wydobyć z siebie słowa.

Panna Marsin, chociaż dużo od nich starsza, była bliska omdlenia. Wszystkie trzy dobrze wiedziały, co to oznaczało. Stangret był ranny i nie miał siły utrzymać lejców w dłoniach, albo, co gorsza, już nie żył.

— Coś się musiało stać… — wydusiła z siebie Juliette.

Henrietta, cała drżąca, przytuliła się do niej.

— Mam nadzieję, że to nie napad? — odezwała się panna Marsin.

— Jeśli nawet, to wierzę, że ci dwaj mężczyźni, przydzieleni nam do obrony, poradzą sobie — odparła Juliette z nadzieją w głosie.

Wtem karoca stanęła. Najwyraźniej komuś udało się zatrzymać spłoszone konie. Dziewczęta usłyszały zza okna jakieś męskie głosy. Chwilę potem doszedł je dźwięk uderzających o siebie szpad. Juliette zerknęła przez uchylone okno. Ujrzała dwóch walczących ze sobą mężczyzn. Poznała, że żaden z nich nie należał do ochrony przydzielonej im przez Armanda.

To, co rzuciło się jej w oczy, to uroda jednego z nich. Długowłosy młodzieniec okazał się bardzo zręczny i szybki we władaniu szpadą. Zmieniał co chwila sposób walki, atakując przeciwnika z dwóch różnych stron. Robił to wszystko w tak zadziwiająco krótkim czasie, że tamten z trudem odpierał jego ciosy.

— Nie zabijaj go, tylko odbierz mu szpadę! — usłyszała głos innego mężczyzny.

Nie mogła jednak dojrzeć rozmówcy. Bała się wychylić głowę przez otwarte okno karety.

Szpada wyłuskana z rąk jednego z rabusiów frunęła o kilkanaście metrów dalej. Obaj walczący ze sobą mężczyźni skoczyli po nią niemal jednocześnie. Jeden, by ją zabrać, drugi, by mieć czym dalej walczyć. Gdy odziany w czarny, mocno poszarpany strój, mężczyzna dosięgnął dłonią szpady, młodzieniec postawił na niej nogę. Następnie oparł swoją szpadę na piersi obalonego przeciwnika.

— Daruj mi życie, panie — rzekł tamten błagalnym głosem.

— Nie jestem mordercą — odparł młodzieniec. — Jeśli cię jeszcze tu kiedyś zobaczę, nie daruję!

Mężczyzna, który wypowiadał te słowa, był wysokim, szczupłym szatynem. Po dość wytwornym stroju można było się domyślić, że jest szlachcicem. Odziany w granatowy surdut, czarne spodnie oraz brązowe skórzane buty, sięgające aż za kolana, wyglądał dość wytwornie. Jego głowę zdobił granatowy kapelusz z białymi piórami.

— Wydaje mi się, że ktoś przyszedł nam z pomocą — oznajmiła panna Marsin, wyglądając ostrożnie przez uchylone okno.

Juliette pomyślała, że powinna zdjąć kolczyki, bo za bardzo rzucają się w oczy. Uniosła obie dłonie do prawego ucha, szukając jednego z nich, gdy w tym momencie drzwi karety otworzyły się. Przerażona spojrzała w tamtą stronę i ujrzała wysokiego młodego mężczyznę. Młodzieniec szarmanckim ruchem zdjął z głowy kapelusz i wtedy Juliette dostrzegła piękne jasne włosy. Lśniły złotym blaskiem, odbijając chyba całe światło słońca.

— Jesteście panie już bezpieczne — rzekł spojrzawszy na Juliette.

To dziwne, nie znała go, ale jakiś wewnętrzny głos podpowiadał jej, że może mu zaufać, że przy nim nie stanie jej się żadna krzywda.

— Z kim mamy przyjemność? — spytała zerknąwszy w szaroniebieskie oczy młodzieńca.

— Pierre Duvalle, do usług — przedstawił się.

Juliette wolno i z pietyzmem podała mu dłoń. Jasnowłosy młodzieniec, spojrzawszy w jej oczy, stanął jak zahipnotyzowany. Patrzył tylko na nią, jakby w karecie nie było innych kobiet.

Juliette również nie była w stanie oderwać wzroku od oczu młodzieńca. Wpatrzona w jego twarz, zauważyła, że wyglądał bardzo młodo, chociaż domyślała się, że skończył już dwadzieścia lat. Widziała wpatrzone w siebie oczy, szaroniebieskie jak niebo w lekko zachmurzony dzień.

Wreszcie po kilku minutach, które dla obserwatorów z zewnątrz wydawać się mogły wiecznością, odpowiedziała na zadane przed chwilą pytanie.

— Ma pan przyjemność z hrabianką de Lapierre, Juliette de Lapierre. To moja młodsza siostra — wskazała Henriettę — oraz panna Marsin — wskazała guwernantkę, siedzącą naprzeciwko.

— Młodzieńcze, chciałybyśmy dowiedzieć się, co tak naprawdę się wydarzyło. Gdzie są jeźdźcy przydzieleni nam do ochrony? Co stało się ze stangretem? — panna Marsin dosłownie zalała Pierre’a lawiną pytań.

W tym momencie, w oknie po przeciwnej stronie karety, ukazał się jeden z mężczyzn, przydzielonych przez Armanda de Beries do ochrony. Wyglądał nie najlepiej. Odzież miał poszarpaną, jak się można było domyślić, za sprawą czyjejś szpady. Trzymał się lewą ręką za prawe ramię. Prawdopodobnie w wyniku walki doznał niegroźnych obrażeń.

— Może panienka zaufać tym młodzieńcom — zwrócił się do Juliette. — Gdyby nie oni, nie wiem, jak by się to wszystko skończyło. Napastników było aż dziesięciu.

— Stangret ma przestrzelone ramię! Musimy się pospieszyć! — usłyszały głos innego mężczyzny.

— Mnie już panienki poznały — rzekł Pierre Duvalle. — A oto mój brat bliźniak, ma na imię Paul — złotowłosy mężczyzna odwrócił się w stronę szatyna.

Juliette poznała, że to właśnie jego walkę obserwowała z okna karety. Drugi młodzieniec był równie przystojny, jak jego brat. Miał jednak włosy dużo ciemniejsze. Gdy podszedł, by na przywitanie pocałować jej dłoń, zauważyła, że jego oczy są niewiarygodnie błękitne.

Zdziwiło ją nieco, że obaj młodzieńcy są bliźniakami, a tak się od siebie różnią. Słyszała jednak, że nie wszyscy bliźniacy są identyczni. Na pewno był to właśnie taki przypadek. Jej rozmyślania przerwał nagle stanowczy męski głos.

— Proponuję już ruszać!

Drugi z mężczyzn przyprowadził stangreta, który ledwo trzymał się na nogach i coś majaczył pod nosem.

— Za pozwoleniem panienek, ten biedak powinien jechać w karecie. Jest ciężko ranny i nie da rady usiedzieć na koźle.

— Oczywiście! — hrabianki odezwały się niemal chórem.

Tak więc młodzieńcy podprowadzili woźnicę i posadzili na wolnym miejscu obok panny Marsin.

Trzeci z mężczyzn, już nie tak przystojny jak jego koledzy, był średniego wzrostu, włosy miał ani ciemne, ani jasne, a pod nosem lekki zarost, co powodowało, że wydawał się nieco starszy od pozostałych. Jedną ręką trzymał się za udo i lekko kulał. Zdjął kapelusz, zniżył głowę i przedstawił się.

— Michael Roscherie, do usług panienek. Jeśli panienki pozwolą, zajmę miejsce stangreta i będę powoził karetą.

— Jesteś panie ranny? — spytała zaniepokojona panna Marsin.

— Tak, ale to tylko draśnięcie — pocieszył ją Michael. — Właśnie dlatego wolę usiąść na koźle, niż jechać konno — wyjaśnił.

Damy udały, że zrozumiały jego logiczne wytłumaczenie. Nie miały innego wyjścia, jak zdać się na łaskę nieznajomych. Musiały im zaufać.

— Odwieziemy panienki bezpiecznie do domu — zaproponował Paul. — Wkoło są same lasy. Nie wiadomo, co się jeszcze może wydarzyć.

— Chyba nie mamy wyboru — rzekła Juliette, ciesząc się w duszy, że sprawy przybrały taki obrót.

Kareta powoli ruszyła z miejsca. Obaj nowo poznani młodzieńcy jechali na koniach. Jeden z nich, ten o imieniu Paul, prowadził obok siebie konia rannego Michaela. Jego brat Pierre przyspieszał od czasu do czasu, żeby móc spojrzeć w okno, w którym można było dojrzeć Juliette. Chociaż starał się to robić dyskretnie, hrabianka czuła na sobie jego wzrok. Jakaś niewidzialna siła ciągnęła go do niej. Widział ją po raz pierwszy w życiu, a miał wrażenie, jakby znał ją od wielu lat.

— O czym tak rozmyślasz, braciszku? — spytał go Paul.

— O tym, co się nam dzisiaj przydarzyło.

Paul spojrzał na niego, uśmiechnął się pod nosem i dodał:

— Spodobała ci się jedna z nich? Nie zaprzeczaj, znam cię.

— Tak bardzo rzuca się to w oczy? — zaniepokoił się Pierre.

— Może dla innych nie, ale przecież jesteś moim bratem. Tak rozmarzonego widzę cię po raz pierwszy.

— Masz rację. To co poczułem, patrząc w jej oczy, nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy w życiu.

— Oj, źle z tobą! Czuję, że wpadłeś po same uszy.

— Do tej pory żadna kobieta nie zrobiła na mnie takiego wrażenia — mówił dalej Pierre i widać było, że mówi szczerze.

Kareta mknęła przez pola, łąki, lasy. Henrietta spoglądała w okno sennym wzrokiem.

— Chyba zbliżamy się do domu! — ożywiła się nagle. — Poznaję po tym rozłożystym dębie.

— Masz rację, Henrietto — odpowiedziała Juliette, wychylając lekko głowę przez okno.

Na rozstaju dróg rósł okazały dąb. Przewyższał swą wielkością inne dęby, rosnące w tej okolicy. Chociaż była to odmiana dębów karłowatych, z trudnością można go było zaliczyć do tego gatunku. Jego rozłożyste gałęzie były widoczne z odległości kilku kilometrów. Nic dziwnego, dookoła rozciągały się tylko plantacje winorośli oraz pola porośnięte lawendą.

Dzień chylił się ku zachodowi. Kareta mknęła tak szybko, jakby powożący nią chciał dotrzeć do celu jeszcze przed nocą. Juliette wyjrzała przez okno. Jej oczom ukazał się przepiękny widok. Między dwoma wzgórzami widniała wielobarwna, rozbłyskująca poświata. Tarcza słońca tworzyła jasne, złociste półkole. Wyżej rozpościerała się czerwona łuna. Ponad wszystkim kłębiły się na przemian granatowe i pomarańczowe chmury. Zupełnie jakby zbierało się na burzę. A za chwilę, wprost przeciwnie, ciemne chmury odpływały, ustępując miejsca promieniom słońca.

Nim się zorientowała, kareta znalazła się na przedmieściach Montpellier.

* * *

Hrabia Filip de Lapierre oraz jego żona Natalie niecierpliwie wypatrywali powrotu córek. Widząc karetę, wjeżdżającą przez bramę, oboje wybiegli na pałacowy dziedziniec.

— Co tak późno? Czy coś się stało? — spytała hrabina wychodzącą właśnie z karety pannę Marsin.

Gdy tylko wypowiedziała te słowa, zauważyła niespodziewanych gości. Mocno zaskoczona spojrzała na męża.

W tym czasie Pierre zeskoczył z konia. Podszedł szybkim krokiem do hrabiego i jego małżonki.

— Z kim mamy przyjemność? — spytał hrabia de Lapierre.

— Pierre Duvalle, do usług — rzekł młodzieniec, całując dłoń hrabiny.

Hrabia de Lapierre kiwnął głową na przywitanie. Gdy ujrzał Paula, zeskakującego z konia, na jego twarzy dało się zauważyć pewien rodzaj ulgi. Młodzieniec uśmiechnął się do niego dyskretnie. Następnie podszedł do hrabiny i skłonił się nisko.

— Paul Duvalle, do usług. Na powóz państwa córek napadli w lesie bandyci. Przybyliśmy w samą porę.

— Gdyby nie ci młodzieńcy, nie wiem, co by się stało — oznajmiła panna Marsin.

— Woźnica oraz jeden ze zbrojnych ludzi potrzebują pomocy medyka — oznajmił Paul.

Odwrócił głowę w stronę karocy i zobaczył, jak Michael schodzi z kozła. Następnie, domyśliwszy się, że hrabia nie zna jego brata, zakomunikował:

— Oto mój brat, Pierre Duvalle.

Młodzieniec ponownie się skłonił. Hrabia uśmiechnął się życzliwie do obu kawalerów. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w tym momencie pojawiła się przy nich Juliette. Wybiegła z karocy i błyskawicznie zjawiła się obok rodziców.

— Proszę mamy! Gdyby nie ci trzej kawalerowie, nie wiem, co by się z nami stało! Bandyci napadli na nas, gdy jechaliśmy przez las! — mówiła szybko, jakby chciała jednym tchem opowiedzieć całą historię.

— Opowiesz nam wszystko przy wieczerzy — hrabina starała się pohamować emocje córki. — Zapraszam wszystkich na poczęstunek — rzekła i spojrzała w stronę męża, czekając zapewne na aprobatę z jego strony.

— Oczywiście, kochanie. Nasze córki zawdzięczają tym młodzieńcom zdrowie, a może nawet życie. Myślę, że panowie zasłużyli nie tylko na poczęstunek, ale również na nocleg.

W tym momencie Michael dołączył do Paula i Pierre’a. Hrabia na jego widok wyraźnie się rozpromienił. Uśmiechnął się do żony.

— Przecież to Michael Roscherie. Kochanie, poznajesz?

— Poznaję, mieliśmy przyjemność spotkać się z panem na jednym z balów u Izabelli… u markizy de Beries — poprawiła się.

— Ależ oczywiście. Przyjaźnię się z synem pani markizy, Armandem. Często bywam na tamtejszych przyjęciach — odpowiedział młodzieniec.

— Jaki ten świat mały — zdziwiła się hrabina.

Po krótkim namyśle dodała:

— Jestem pewna, że gdybym panów nie przenocowała, markiza gotowa by się na nas obrazić. Przy wieczerzy poproszę o szczegółową relację z tego, co się wydarzyło.

— Zapewne to dobry pomysł, ale teraz proponuję wezwać medyka. Należy opatrzyć rannych — oznajmił Michael.

— Sprowadzić medyka! — krzyknął hrabia do służby. — Jaśnie panów zaś proszę na pokoje.

* * *

— Proszę o wybaczenie, ale pokojówki nie przygotowały jeszcze wszystkich pokojów — oznajmiła hrabina de Lapierre.

— Proszę się nie kłopotać, przywykliśmy do niewygód — odparł Pierre.

— Najwyżej posiedzimy trochę dłużej przy kominku — dodał Paul.

— W takim razie życzę dobrej nocy — odpowiedziała hrabina. — Jeśli panowie pozwolą, udam się już na spoczynek.

— Dobrej nocy — odpowiedzieli obaj młodzieńcy, kłaniając się.


Kiedy zostali sami, Pierre podszedł do tlącego się kominka. Stanął, wpatrując się w palące się w nim drzewce. Paul zbliżył się do brata. Opierając dłoń o marmurowy blat, spytał:

— O czym tak rozmyślasz?

— Nie domyślasz się? O kobiecie, którą dziś poznałem, o Juliette de Lapierre.

— Widzę, że źle z tobą. Jeszcze w takim stanie cię nie widziałem.

— Nie żartuj, mówisz mi to już dzisiaj drugi raz — oburzył się Pierre. — Nie wiem dlaczego, ale nie mogę przestać o niej myśleć.

— Przecież znasz ją zaledwie od kilku godzin!

— Właśnie, to dziwne. Czuję się, jakbym znał ją od dawna.

— Nie wiem, czy zauważyłeś, ale ona jest córką hrabiego, a ty prostym szlachcicem. Mam nadzieję, że jej to nie przeszkadza.

— Wcale mi tym nie pomagasz. Sądzisz, że o tym nie wiem? Mam nadzieję, że ona poczuła to samo, co ja. Może jutro nadarzy się okazja, żebyś z nią porozmawiał. Wybadał, co o mnie myśli.

— Ja?! — zdziwił się Paul. — Chciałbyś, żebym wywnioskował, jakie na niej zrobiłeś wrażenie?

— Proszę — błagalnym głosem rzekł Pierre.

Paul spojrzał na niego z niedowierzaniem. Gdzie podział się jego beztroski brat?

W tym momencie pojawiła się pokojówka, oznajmiwszy, że jeden z pokojów jest już gotowy.

— Idź na górę, odpocznij — rzekł Pierre. — Ja i tak nie mógłbym zasnąć.

Młodzieniec postanowił wykonać polecenie brata. Pierre został w salonie zupełnie sam. Oparty o kominek, wyglądał tak, jakby ogrzewał się jego ogniem. Jednak tak naprawdę, myślami był daleko stąd. W swej wyobraźni ujrzał Juliette, jej seledynowe oczy. Wiedział, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Nieraz o niej słyszał, jednak nie przypuszczał, że ją kiedyś spotka.

Nagle jego rozmyślania przerwał znajomy głos.

— Nie jesteś, kawalerze, zmęczony?

Odwrócił się. Przed nim stała Juliette. Miała na sobie powiewny peniuar w kolorze jasnego błękitu. Jej rozpuszczone długie włosy sięgały prawie do pasa. Wyglądała jak nimfa morska.

— Czekam, aż służba przygotuje dla mnie pokój — odpowiedział.

— Przepraszam za tę niedogodność. Powiem, żeby się pospieszyli. Chciałabym, żeby panowie wspominali mile wizytę w naszym domu.

— Zapewniam panienkę, że tak właśnie będzie.

— Miło mi to słyszeć — odpowiedziała uszczęśliwiona.

Wyglądała jeszcze ładniej niż za dnia. Zapewne za sprawą tych włosów.

Czując na sobie wzrok młodzieńca, zmieszała się trochę. Spojrzała w dół. Wtedy Pierre ujrzał jej długie czarne rzęsy. Przez chwilę stali w milczeniu. Po chwili Juliette rzekła nieśmiało.

— Zupełnie zapomniałabym. Moja siostra zgubiła bransoletkę. Gdy siadaliśmy do wieczerzy, miała ją jeszcze na ręku. Sądzi więc, że musiała jej się odpiąć podczas kolacji.

— Chętnie pomogę panience szukać zguby — rzekł Pierre, nieco zaskoczony, że widzi tu Juliette, a nie Henriettę.

Juliette, niemal czytając w jego myślach, oznajmiła.

— Henrietta dobrze wie, że gdyby o tak późnej porze pojawiła się tu, na dole, wzbudziłaby niepotrzebną ciekawość służby. Wolała tego uniknąć i dlatego poprosiła mnie o pomoc. Rodzice uważają mnie za starszą i rozsądniejszą.

— A tak nie jest?

— Do tej pory tak właśnie było.

— Czyżby miało się coś zmienić? — roześmiał się Pierre.

— Chyba nie, ale nie mogę za to ręczyć.

— Wracając do zguby, postaram się panience pomóc.

— Będę bardzo wdzięczna. Henrietcie bardzo na tym zależy. Dostała bransoletkę w prezencie od naszej mamy. Jest to pamiątka, przechodząca z pokolenia na pokolenie. Nie chcę nawet myśleć, jak bardzo mama zmartwiłaby się, gdyby zguba się nie odnalazła.

— Musi się znaleźć, nie ma dwóch zdań! — rzekł Pierre stanowczym tonem.

— Proponuję, abyśmy przeszli do jadalni. Mogło odpiąć się zapięcie, gdy siedziała przy stole. W tych starych bransoletach i naszyjnikach mechanizm często zawodzi. Jednak moje zguby zawsze się odnajdywały.

— Ta też się znajdzie! — odparł Pierre.

Gdy weszli do sali, w której jeszcze nie tak dawno spożywali wieczerzę, ich uwagę zwrócił panujący tam półmrok. Cała srebrna zastawa była już posprzątana. Na stole pozostał tylko biały obrus oraz duży pięcioramienny lichtarz. Tlące się świece oświetlały pomieszczenie nikłym światłem. Boczne ścienne kandelabry zostały już wygaszone. Juliette rozejrzała się po komnacie. Następnie podeszła do stołu i uniosła brzeg batystowego obrusa. Nachyliła się i spojrzała na podłogę.

— Chyba coś widzę — uklękła, wyciągając rękę w stronę niewielkiego przedmiotu.

— Nie kłopocz się, panienko! — krzyknął Pierre, w mgnieniu oka znalazłszy się pod stołem.

Juliette w tym samym momencie kucała już przy jednej ze stołowych nóg. Oboje znaleźli się więc pod stołem niemal jednocześnie. Gdy ona położyła swą rękę na bransoletce, poczuła dotyk jego dłoni. Widać było, iż tego nie planowali. Ich dłonie musnęły się jakby przypadkiem. Jednak Pierre postanowił wykorzystać nadarzającą się chwilę. Przytrzymał nieco dłużej swoją rękę na delikatnej, drobnej dłoni Juliette. Ona odruchowo cofnęła rękę, jakby chciała się uwolnić z jego uścisku. Zrobiła to jednak bardzo delikatnie, raczej dla zasady, niż z prawdziwej chęci wyswobodzenia się. Całe jej ciało przeszył dreszcz, a serce zaczęło bić jak oszalałe.

Co by służba powiedziała, widząc mnie tutaj, pomyślała. I to jeszcze w towarzystwie obcego mężczyzny…

Młodzieniec zachował jednak zimną krew. Chwycił bransoletkę i po chwili oddał ją Juliette.

— Oto zguba panienki — rzekł wkładając perły w jej dłoń.

— Dziękuję za pomoc — odpowiedziała podnosząc się z klęczek.

— Do usług panienki. Wiedz, panienko, że zawsze możesz na mnie liczyć.

— Zapamiętam to — odrzekła z udawaną obojętnością. Tak naprawdę, we wnętrzu, cała aż drżała. Czuła, że serce mocno jej wali, a głos brzmi nienaturalnie. Coś takiego przydarzyło jej się chyba po raz pierwszy. Dobrze, że jest tu tak ciemno, pomyślała. Inaczej Pierre dostrzegłby rumieńce na jej twarzy.

— Wybacz kawalerze, ale jest już późno. Powinnam udać się na spoczynek. Dobranoc.

— Dobranoc — odpowiedział skinąwszy głową na pożegnanie.

Juliette spojrzała jeszcze raz w jego stronę, po czym wyszła z pokoju. Pierre stał przez dłuższą chwilę, wpatrzony w drzwi, w których zniknęła.

* * *

— Odzyskałam twoją zgubę — zakomunikowała Juliette, wchodząc do sypialni siostry.

— Ciszej, bo jeszcze ktoś nas usłyszy.

— Masz rację, Henrietto, w nocy ściany mają uszy — roześmiała się, siadając na brzegu jej łóżka.

— Wiesz, kogo tam spotkałam? — dodała po chwili rozmarzonym głosem.

— Widziałaś go? Tego blondyna? Opowiadaj! — Henrietta ożywiła się.

— Ma na imię Pierre, jak mogłaś nie zapamiętać jego imienia — oburzyła się.

— Mnie bardziej przypadł do gustu jego brat, Paul.

— Niebrzydki, owszem, ale gdy spojrzałam w oczy Pierre’a…

— Mówisz tak, jakbyś się zakochała? Przejdzie ci — oznajmiła Henrietta.

— Chciałabym, żeby tak było. Jednak jakiś wewnętrzny głos mówi mi, że nie jest to zwykłe zauroczenie. Obawiam się, że moje życie nie będzie już nigdy takie, jak dawniej.

Henrietta patrzyła, jak do oczu Juliette zaczynają napływać łzy. Chciała pocieszyć siostrę, ale nie bardzo wiedziała, jak ma to zrobić.

— Tak naprawdę, nie rozumiem cię. Armand jest tak samo przystojny, a do tego bardzo bogaty — powiedziała sądząc, że to rozchmurzy Juliette.

— Zapewne masz rację, ale znam go od dziecka i traktuję prawie jak brata. Uczucie, jakim obdarzyłam Pierre’a, jest zupełnie inne. Serce bije mi szybciej na jego widok. Coś takiego poczułam po raz pierwszy w życiu… To uczucie jest silniejsze ode mnie! Nie rozumiesz mnie?!

Henrietta spoglądała na siostrę i widać było, że trudno jej było to wszystko pojąć.

3. Odwiedziny

Minęły dwa tygodnie od pamiętnego napadu. Ledwo młodzieńcy wyjechali, a Juliette znów zapragnęła ich towarzystwa. Miała ku temu powody. Żegnając się obiecali, że w drodze powrotnej odwiedzą Montpellier.

Każdy kolejny dzień ciągnął się w nieskończoność. Nie mogła skupić się na codziennych czynnościach. Całymi dniami rozmyślała o nowo poznanym młodzieńcu. Gdy zamykała oczy, widziała moment ich poznania.

Starała się zachowywać normalnie, jednak udawało jej się to z wielkim trudem. Żeby rodzice nie spostrzegli jej dziwnego zachowania, wiele czasu spędzała w swoich apartamentach na pierwszym piętrze.

Któregoś dnia, wyglądając przez okno, ujrzała trzech mężczyzn, wjeżdżających na pałacowy dziedziniec. To byli oni! Tak długo wyczekiwani przez nią Pierre, Paul oraz Michael.

Rozpromieniona zbiegła schodami na dół. Odruchowo wzięła ze sobą książkę, którą właśnie czytała. „Sen nocy letniej” Szekspira.

Wbiegła do salonu. Pokój był pusty. Usiadła na kanapie, rozłożywszy książkę na stronie, na której przed chwilą skończyła czytać. Chociaż wodziła oczami po tekście, nie mogła skupić się na ani jednym zdaniu.

Myśli jej krążyły tylko wokół Pierre’a oraz tego, czy ona sama wystarczająco ładnie wygląda. Chciała podejść do lustra, żeby to sprawdzić, jednak zawahała się, widząc wchodzącą do salonu pokojówkę.

— Ma panienka gości — oznajmiła służąca, kłaniając się grzecznie.

— Ja? — Juliette była zaskoczona.

Czyżby mama była aż tak zajęta?

— Mama panienki pojechała do modystki. Pana hrabiego nie ma już od jakiegoś czasu, zapewne panienka o tym wie — wyjaśniła służąca, widząc zdziwione spojrzenie hrabianki.

— Oczywiście, pamiętam. Papa dwa dni temu wyjechał w interesach.

— Sądzę, iż siostra panienki jest jeszcze trochę za młoda na przyjmowanie mężczyzn — dodała pokojówka, z lekkim cynizmem w głosie.

— Rozumiem — odparła Juliette. — Bardzo proszę, wprowadź gości do salonu. Przypomnij mi proszę Gertrudo, kto zawitał w nasze progi? — udała, że nie wie, o kogo chodzi.

— Przybyli panowie Michael Roscherie, Pierre Duvalle oraz Paul Duvalle.

— Wprowadź, proszę — odpowiedziała, starając się powstrzymać wzruszenie.

Po krótkiej chwili w salonie pojawiło się trzech młodych mężczyzn. Wszyscy, jak na komendę, skłonili się młodej hrabiance.

— Miło mi widzieć panów — powiedziała Juliette, wyciągając dłoń na przywitanie.

Paul podszedł pierwszy. Widać było, że jest najbardziej energiczny z całej trójki.

— Pięknie panienka wygląda — całując dłoń, uwodzicielsko zatopił wzrok w jej oczach.

Uśmiechnęła się, spoglądając dyskretnie w stronę Pierre’a. Machinalnie podała dłoń, zbliżającemu się właśnie, Michaelowi. Gdy w końcu Pierre podszedł do niej, miała wrażenie, że cała drży. Ze wzruszenia nie mogła wydusić z siebie słowa.

— Witaj, panienko — usłyszała jego ciepły, a zarazem bardzo męski głos.

Serce zaczęło jej bić jak oszalałe. Miała wrażenie, że cały świat wiruje razem z nią, a jej ciało przeszywa dziwny dreszcz. Gdy wyciągnęła rękę w stronę Pierre’a, zdawało jej się, że dłoń drży. Nie była pewna, czy to jej subiektywne odczucie, czy naprawdę jej dłonie drżały z nadmiaru emocji. Pierre spojrzał w jej seledynowe oczy, uśmiechnął się i przytrzymał mocniej jej dłoń. Stali tak przez dłuższą chwilę w milczeniu, wpatrzeni w siebie. Nagle usłyszeli głos Henrietty, wbiegającej do salonu.

— Jak miło panów widzieć!

Wszyscy w salonie odruchowo zwrócili się w jej kierunku. Juliette, lekko speszona widokiem siostry, wysunęła pospiesznie dłoń z uścisku Pierre’a.

Ochłonąwszy trochę, zaproponowała:

— Panowie na pewno zmęczeni i głodni. Zapraszam zatem na obiad.

— Nie chcielibyśmy sprawiać kłopotu — odezwał się Michael.

— To żaden kłopot. Myślę, a nawet jestem tego pewna, że mama miałaby do mnie pretensję, gdybym puściła panów bez poczęstunku. Wybawili nas panowie z opresji, może nawet uratowali życie? — dodała zerkając w stronę Pierre’a.

* * *

Pogoda była wymarzona na popołudniowy spacer. Na błękitnym niebie przesuwały się drobne białe obłoczki. Wiał lekki wiosenny wietrzyk.

Juliette i Pierre kroczyli przodem. Kilka kroków za nimi podążała Henrietta w towarzystwie Paula oraz Michaela.

— Zobaczą panowie nasz piękny ogród. Co prawda, nie umywa się do ogrodu, który niedawno…

— Henrietto, myślę, że panów nie bardzo interesują tak przyziemne sprawy, jak ogrody — przerwała jej w pół zdania Juliette.

Henrietta zamilkła, zrozumiawszy, iż lepiej nie wspominać nic o Armandzie oraz ogrodzie, który niedawno zwiedzały. Cała piątka stała na tarasie, podziwiając widok rozciągający się poniżej.

Gdy zeszli na dół, mogli z bliska przyglądać się pięknie rozkwitającym różanym krzewom. Między kwiatami rósł specjalnie przystrzyżony bukszpan. Szerokie alejki, wysypane jasnym żwirkiem, umożliwiały swobodne poruszanie się dam w rozłożystych sukniach.

Po bokach alejek rosły kaktusy oraz agawy. Gdzieniegdzie pojawiały się cisy, przycięte w stożkowate formy.

— Przejdźmy może dalej. Pokażę panom naszą alejkę widokową — zaproponowała Juliette.

Prowadziła do niej owalna brama, obrośnięta pnącym bluszczem. Za nią rozpościerała się dębowa alejka. Gałęzie drzew tworzyły swoistą półokrągłą kopułę nad głowami spacerujących.

— Robi wrażenie! — zachwycił się Paul, spoglądając w górę.

Cała piątka oddaliła się sporo od pałacu. Nagle niebo się zachmurzyło. Pod osłoną gałęzi drzew nie zauważyli, że zaczął kropić drobny deszcz.

Z czasem krople deszczu stawały się coraz większe. W pewnym momencie niebo pojaśniało, a za chwilę usłyszeli grzmot. Najwyraźniej zbliżała się burza.

— Wracajmy do domu! — zaproponowała zaniepokojona Juliette.

Deszcz z minuty na minutę stawał się coraz większy. Cała piątka przyspieszyła kroku. Pierre zauważył, że parasolka, którą Juliette trzyma w dłoni, już ich nie chroni.

Porywy wiatru wygięły druciany szkielet w przeciwną stronę. Juliette złożyła nieprzydatny przedmiot. Wtedy dopiero oboje poczuli na ciele zimne krople wiosennego deszczu. Pierre, niewiele myśląc, zdjął surdut i rozpostarł go nad ich głowami.

Henrietta, Paul i Michael, biegnący przodem, dawno zniknęli im z oczu. Do schodów prowadzących na taras było jeszcze daleko. Gdy byli już na wysokości pałacu, Pierre spojrzał w bok. Zauważył uchylone, nieduże drzwi. Niewiele myśląc, pobiegł w ich stronę, ciągnąc za sobą Juliette.

Za chwilę oboje znaleźli się w słabo oświetlonym korytarzu. Mokra, zziębnięta dziewczyna wtuliła się w ramiona młodzieńca. Zrobiła to odruchowo; sama nie wiedziała, czy chcąc się ogrzać, czy szukając bliskości jego ciała.

— Dlaczego tu jesteśmy? — spytała rozglądając się po pomieszczeniu.

— Wolała panienka moknąć na deszczu? — w głosie młodzieńca można było usłyszeć nutkę ironii.

W tym momencie usłyszeli mocne uderzenie pioruna. Juliette aż drgnęła, Pierre przytulił ją do piersi. Chociaż w pomieszczeniu było prawie zupełnie ciemno, oczy obojga przywykły już do mroku.

— Surdut pana zupełnie przemókł. Proszę go teraz nie zakładać, można się przeziębić — w jej głosie dało się wyczuć troskę.

— To nie byłoby takie złe — roześmiał się Pierre. — Ja musiałbym tu zostać, żeby się kurować, a panienka by mnie doglądała.

— Żarty się pana trzymają, a ja mówię poważnie.

— Ja również. Cieszę się, że tak się panienka o mnie troszczy — szepnął.

Poczuła, jak ustami dotyka jej wilgotnych włosów, jak gładzi je swymi dłońmi.

— Myślałaś o mnie, panienko?

— A pan? — odpowiedziała pytaniem.

— Nie mogę przestać o panience myśleć.

— Naprawdę? — udała zdziwienie.

Uniosła głowę do góry i wtedy poczuła na wargach jego wilgotne usta. Oboje byli siebie spragnieni. Juliette niemal bezwiednie uniosła dłonie, obejmując go za szyję. Stali tak przez dłuższą chwilę, połączeni w miłosnym pocałunku. Wszystko dokoła przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.

— Jeszcze nas ktoś zobaczy? — powiedziała, najwyraźniej przypomniawszy sobie, gdzie się znajdują.

— Mówiła panienka, że to wyjście dla służby. Kto przy zdrowych zmysłach wyszedłby w taką pogodę? — roześmiał się Pierre.

— Trochę mnie pan uspokoił.

Przytuliła się do niego, a on objął ją mocno ramieniem. Oboje wtuleni w siebie, wsłuchani tylko w bicie swych serc, zapomnieli o całym świecie.

W pewnej chwili Juliette uniosła głowę, a Pierre nachylił się lekko. Wtedy ich usta, niby przypadkiem, znowu się połączyły.

— Zawładnęłaś mym sercem, panienko.

— Czuję dokładnie to samo. Żebyś wiedział, panie, jak się ucieszyłam, gdy cię dzisiaj ujrzałam.

— Czekała panienka na mnie?

Juliette spuściła głowę i spłoniła się nieco. Po chwili kiwnęła głową i cichutko powiedziała.

— Dobrze wiesz, panie…

— Chciałem to usłyszeć z twoich ust, panienko. Upewnić się, że to prawda.

Juliette nic nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się w duchu, jakby sama do siebie. Oboje byli tak zaabsorbowani sobą, że uszło zupełnie ich uwagi, iż deszcz przestał już padać.

Nagle na końcu korytarza pojawił się cień ludzkiej postaci.

— Ktoś tu idzie?! — zaniepokoiła się Juliette.

— Tym razem muszę przyznać panience rację.

Pierre chwycił Juliette za rękę i szybkim krokiem opuścili boczny korytarz.

* * *

— Gdzie się podziewaliście? — spytała Henrietta.

— Przeczekaliśmy burzę w bocznym korytarzu — odpowiedziała Juliette.

Na twarzy Michaela i Paula pojawiło się lekkie zdziwienie.

— Mama bardzo się niepokoiła. Już chciała wysyłać służbę na poszukiwania..Ledwo dała się odwieść od tego pomysłu.

— Nic złego nie mogłoby mi się przydarzyć, byłam przecież ze swym wybawcą — odparła Juliette, spojrzawszy na Pierre’a.

Do salonu weszła hrabina de Lapierre. Na widok córki całej i zdrowej poczuła wyraźną ulgę.

— Jesteś w końcu, Juliette. Niepokoiłam się o ciebie.

— Zupełnie niepotrzebnie, proszę mamy.

— Pani hrabina wybaczy, to moja wina — mówiąc to Pierre, położył dłoń na sercu.

Kobieta spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem. On, widząc jej minę, rzekł:

— To ja namówiłem hrabiankę, żeby schroniła się przed deszczem w przejściu dla służby. Deszcz się wzmagał, zaproponowałem więc, żebyśmy tam przeczekali burzę. Nie chciałem, żeby panienka się przeziębiła.

— Rozumiem i dziękuje za troskę — odpowiedziała oschłym tonem. — Cieszę się, że wszystko dobrze się skończyło. Zapraszam wszystkich na poczęstunek. Ciepły posiłek oraz łyk czerwonego wina dobrze nam wszystkim zrobi.

4. Antuanette

Było majowe popołudnie, gdy na dziedziniec zamkowy wjechała żółto-czarna kareta. Armand wyjrzał przez okno biblioteki. Domyślił się, że przyjechała właśnie jego matka. Szybkim krokiem podążył więc w jej stronę.

— Witaj, pani matko — pocałował jej dłoń na przywitanie.

— Witaj, kochanie — odparła markiza.

— Jak przebiegła podroż?

— Dziękuję, dobrze. Jednak minęły czasy, kiedy podróżowanie sprawiało mi przyjemność.

W tym momencie młodzieniec ujrzał, jak z karocy wychodzi jeszcze jakaś kobieta. Spojrzał na matkę, nie kryjąc zdziwienia.

— Och! Zapomniałam cię uprzedzić. Ustaliliśmy to bowiem w ostatniej chwili. Ojciec Antuanette, mój cioteczny brat, ostatnio niedomaga. Poprosił, żebym zaopiekowała się jego córką przez jakiś czas.

— Rozumiem — odpowiedział Armand, spoglądając na kuzynkę niezbyt przychylnym wzrokiem.

— Przecież wiesz, że jestem jej matką chrzestną.

W tym momencie Antuanette majestatycznym krokiem podeszła do nich.

— Witam pannę — kiwnął głową Armand. Jednak ton tego powitania był dość oschły.

Antuanette grzecznie dygnęła nóżką, jak przystało na dobrze wychowaną panienkę. Tego dnia miała na sobie suknię w kolorze dojrzałej brzoskwini. Jej długie, ciemne, lekko falowane włosy opadały na ramiona.

— Poprosiłam, żeby założyła na podróż coś bardziej praktycznego, ale uparła się na tę jasną suknię — poskarżyła się markiza.

Armand uśmiechnął się pod nosem. Pomyślał sobie, że kuzynka ma charakterek, skoro potrafiła przeciwstawić się jego matce. Wszyscy wiedzieli, że markiza jest kobietą nieuznającą sprzeciwu. Jeśli coś postanowi, tak właśnie ma być. Z jednaj strony był pełen podziwu dla uporu kuzynki, z drugiej jednak niezbyt kontent z jej widoku.

— Dlaczego mama przywiozła ją do nas? Pojutrze wyprawiam bal. Juliette nie będzie zachwycona — rzekł, gdy wchodzili do zamkowych komnat.

— Nie rozumiesz? Musiałam tak postąpić. Czuję się w obowiązku otoczyć ją opieką, szczególnie teraz, gdy mój kuzyn zaniemógł. Zresztą, przyjechała tu tylko na jakiś czas.

— Chyba zapalę świecę w intencji szybkiego powrotu do zdrowia naszego wuja — powiedział Armand, uśmiechając się pod nosem.

Markiza spojrzała na niego surowym wzrokiem, co świadczyło o braku zrozumienia dla jego specyficznego poczucia humoru.

* * *

Następnego dnia, jak było wcześniej ustalone, przyjechała Juliette wraz z rodzicami oraz młodszą siostrą. Armand, widząc karetę wjeżdżającą na dziedziniec, wybiegł na przywitanie.

— Witaj, najdroższa — podbiegł do narzeczonej. — Stęskniłem się za tobą.

— Ja też cieszę się, że cię widzę — odpowiedziała skromnie Juliette.

Młody markiz najpierw przywitał się z hrabiostwem, potem zaś z Henriettą.

Gdy znaleźli się w hallu, zwrócił sie do narzeczonej.

— Zanim przejdziemy na pokoje, chciałbym ci coś zakomunikować.

— Co takiego?

— Wczoraj moja matka wróciła od swego kuzyna i przywiozła ze sobą Antuanette. Bądź pewna, że gdyby to ode mnie zależało, zapewne nie byłoby jej tutaj.

— Skąd wiesz, że za nią nie przepadam? — zdziwiła się.

Czyżby to, co mówię i czuję, było takie oczywiste dla obserwatorów z zewnątrz?, pomyślała z lekkim niepokojem. Chyba muszę bardziej panować nad emocjami. Skąd Armand wie, że nie lubię jego kuzynki? Przecież nigdy mu o tym nie mówiłam. Zawsze starałam się być dla niej miła, chociaż niekiedy drażnił mnie jej wyniosły styl bycia.

— Sądzę, że jakoś to przeżyję — odpowiedziała, starając się, by zabrzmiało to żartobliwie.

* * *

W sali jadalnej markiza urządziła wystawny podwieczorek dla domowników oraz najbliższych gości. Główne miejsce przy stole zajęła pani domu. Po jej prawej stronie usiadł Armand, tuż obok niego Juliette. Naprzeciwko Armanda zasiadła Antuanette. Widać było, że dziewczynę rozpiera duma.

— Jak czuje się papa panienki? — spytał Armand, zwracając się do kuzynki.

— Nie najlepiej — odparła. — Spadł z konia na polowaniu i złamał nogę. Medyk powiedział, że powinien ją mieć unieruchomioną. Myślę, że spędzi w łóżku przynajmniej dwa miesiące. Jeśli natomiast noga źle się zrośnie i nastąpią komplikacje, może to potrwać dużo dłużej.

— Nie powinna panienka pozostać przy ojcu? Ktoś powinien doglądać interesów.

— Nie sadzę, żebym się na coś przydała. Przecież został tam mój starszy brat, Louis. Ja na buchalterii zupełnie się nie znam — broniła się dziewczyna.

— Ktoś powinien doglądać służby — upierał się przy swoim Armand.

— A od czego jest zarządca?

— Oczywiście, dla kobiet najważniejsze jest wydawanie pieniędzy — dodał z lekką ironią.

Kto jeszcze o tym nie wiedział, teraz mógł się domyślić, iż nie przepada on za swoją kuzynką.

— Kochani, zmieńmy temat — poprosiła markiza. Spojrzała na syna surowym wzrokiem i dodała:

— Nie dręcz już tej biedaczki. Dobrze wiesz, że nie jest tu z własnej woli. Obiecałam jej ojcu, że zajmę się nią, i dotrzymam słowa. Jako jej matka chrzestna jestem do tego zobowiązana.

Armand spojrzał na Antuanette. W jej oczach dostrzegł błysk zadowolenia.

— Oczywiście, pani matko — dodał po chwili. — Domyślam się, że Antuanette może pozostać tu tak długo, jak tylko zechce. I oczywiście, może czuć się, jak u siebie w domu.

— Nikt chyba nie ma co do tego wątpliwości — odparła markiza.

— Słyszałem kuzynko, że jesteś zaręczona — Armand nie dawał za wygraną.

— Owszem. Z weneckim księciem Vimordone z rodu Viscontich — bez specjalnego entuzjazmu odpowiedziała baronówna.

— No, no! Widzę, że wysoko mierzysz — z lekką ironią odpowiedział Armand. — Słyszałem, że książę stracił dla ciebie głowę.

— To plotki tak łatwo się rozchodzą? — zdziwiła się.

Zmierzyła kuzyna przenikliwym wzrokiem. Po chwili zaś dodała:

— Jesteśmy już po słowie, jednak nie ustaliliśmy jeszcze konkretnej daty ślubu. Książę ma jeszcze żałobę po pierwszej żonie.

— Niedługo będę musiał zwracać się do ciebie: księżno — roześmiał się Armand.

Antuanette spojrzała na niego niezbyt uradowana.

— Nie tak prędko, jak sądzisz. Trochę się jeszcze waham. Książę jest w wieku mego ojca, jego najstarszy syn w moim. Zresztą… stara się o mnie jeszcze kilku innych arystokratów — mówiąc to, spojrzała w stronę młodego markiza, jakby chciała sprawdzić, czy słowa te wzbudziły w nim chociaż odrobinę zazdrości.

On jednak nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Natomiast Juliette nie mogła powstrzymać się od wtrącenia swojej sugestii na ten temat.

— Wnoszę z twych słów, że żadnego ze swych zalotników nie darzysz prawdziwym uczuciem. Skoro nie czujesz nic do księcia, może rzeczywiście nie powinnaś spieszyć się ze ślubem. Poczekaj może na kogoś, kogo szczerze pokochasz, a na jego widok zabije ci mocniej serce.

W tym momencie oczy wszystkich zwróciły się na Juliette. Młoda hrabianka poczuła się nieswojo. Widząc wpatrzone w nią oczy tylu osób, spłoniła się nieco.

— Może to jednakowoż niezbyt dobra rada. Postąpisz, jak będziesz uważała za słuszne — dodała po chwili. — Wierzę, że będzie to właściwy wybór.

Przy stole zapanowała niezręczna cisza. Tak jakby nikt nie miał ochoty komentować usłyszanych przed chwilą słów. Goście spuścili głowy i skupili się na jedzeniu podanego na deser czekoladowego ciasta.

5. Bal

— Jak wyglądam? — spytała Henrietta, wchodząc do buduaru siostry.

— Przepięknie! — szczerze odpowiedziała Juliette.

Henrietta miała na sobie żakardową suknię w kolorze dojrzałej lawendy. Dekolt oraz rękawy sięgające do połowy łokcia zdobiła drapowana koronka. Na lekko odkryte ramiona dziewczyny opadały jasnoblond loki.

Juliette zerknęła na swe odbicie w lustrze.

— Panienko, czy dobrze? — spytała pokojówka, kończąc zasznurowywanie panieru.

— Wyśmienicie — odpowiedziała Juliette, zerkając w zwierciadło.

Wyglądała powabnie, nawet w samej bieliźnie. Górę stroju stanowił bieliźniany gorset, a dół wspomniany rozłożysty stelaż, na który miała być założona suknia.

— Wybacz, Amelio — zwróciła się do pokojówki. — Chciałabym zamienić z siostrą kilka słów na osobności.

— Oczywiście, panienko — odparła służąca, posłusznie opuszczając pokój.

Gdy zostały same, Juliette podeszła bliżej do Henrietty.

— Nawet nie przypuszczałam, że kolor lawendy tak bardzo będzie pasował do twoich jasnych włosów. Wyglądasz przepięknie.

— Naprawdę?

— Jeśli nie wierzysz, spójrz w lustro.

— Mama miała rację — przyznała Henrietta — żebym właśnie tę suknię założyła na dzisiejszy bal.

Juliette uśmiechnęła się miło. Najwyraźniej chciała w ten sposób dowartościować nieśmiałą i wrażliwą nastolatkę. Po chwili zwróciła się do niej:

— Dobrze, że jesteś. Czy mogłabyś oddać mi małą przysługę? — spojrzała na nią błagalnym wzrokiem. — Bardzo mi na tym zależy.

— Postaram się, jednak muszę wiedzieć, o co chodzi — odparła Henrietta nieco zdziwiona.

— O Antuanette.

Źrenice Henrietty rozszerzyły się. Juliette na widok zszokowanej miny siostry uśmiechnęła się lekko.

— Chcę wiedzieć, w jakim kolorze suknię założy na dzisiejszy bal. Jest na tyle późno, iż powinna być już gotowa.

— Mam tam wejść tak bez powodu? — Henrietta nie kryła zakłopotania.

Juliette wzruszyła ramionami. Najwyraźniej nie podzielała jej obaw.

— Mogłabyś udać, że przyszłaś pożyczyć ozdobę do włosów. Nie sądzisz, że to dobry pretekst?

Henrietta spojrzała na siostrę, nie kryjąc zdziwienia.

— Tak naprawdę chcę wiedzieć, w co jest ubrana — kontynuowała Juliette — czy zakłada perukę, czy pozostaje przy swych naturalnych włosach… Zapamiętaj, to dla mnie bardzo ważne! Muszę wyglądać lepiej, niż ona!

Henrietta wiedziała, że Juliette nie da za wygraną. Acz niechętnie, posłuchała jednak prośby starszej siostry.

Tymczasem Juliette, siedząc przed lustrem, zastanawiała się, czy założyć perukę. Peruka, według najnowszej mody, dodawała dostojeństwa, zarówno kobietom, jak i mężczyznom, była wprost uwieńczeniem stroju, szczególnie na takiej uroczystości jak bal.

Juliette podeszła do skrzyni, podniosła jej wieko i wyjęła dwie peruki. Jedna z nich była w kolorze prawie białym, najpopularniejszym odcieniu sztucznych włosów. Jednak uwagę hrabianki przykuła druga z peruk, przypominająca naturalne jasnoblond włosy.

Rozmyślania na temat nakryć głowy przerwało jej ponowne pojawienie się Henrietty.

— Powiedz, czego się dowiedziałaś? — spytała zniecierpliwiona Juliette.

— Spójrz, pożyczyła mi taką zapinkę.

Henrietta odwróciła się tyłem, żeby siostra mogła ujrzeć srebrną klamrę, spinającą jej włosy.

— Wysadzana ametystami, i jak pasuje do twojej lawendowej sukni. Ma dobry gust — dodała, podchodząc bliżej. — Jednak do rzeczy, jak wygląda Antuanette? — spytała po chwili.

— Muszę cię zasmucić, ale naprawdę ładnie.

— To znaczy?

— Ma na sobie bardzo elegancką suknię, widać, że drogą.

— Chyba nie pożyczoną od markizy? — odparła Juliette z lekką ironią w głosie.

— Podobno to jej suknia. Powiedziała, że dostała ją od ojca na siedemnaste urodziny. Obchodziła je pod koniec marca.

— Ale mów, w jakim kolorze?

— Nie jest to kolor śnieżnobiały — zamyśliła się Henrietta — przypomina trochę lody waniliowe. Góra ozdobiona jasnymi perełkami, a dekolt wyszywany jedwabnymi różyczkami w kolorze sukni.

— Musi być piękna… — zamyśliła się Juliette.

— I taka jest! — potwierdziła Henrietta.

— Co będzie miała na głowie, dowiedziałaś się? Pozostaje przy swoich włosach czy zakłada perukę? — pytała dalej Juliette.

— Zdecydowała się na bereszkę.

— Zupełnie zapomniałam! To ta peruka z otworami, przez które wyciąga się pukle własnych włosów. Nie przepadam za nią.

— Nie rozumiem dlaczego? — zdziwiła się Henrietta.

— Dobrze wiesz! Musiałabym pozostać przy naturalnym kolorze włosów. Zostawmy już ten temat.

Juliette zamyśliła się.

— Muszę wyglądać ładniej od niej — oznajmiła po krótkiej chwili.

Widząc zdziwioną minę młodszej siostry, dodała:

— Nie patrz tak na mnie. Ona zaleca się do Armanda. Nie udawaj, że tego nie zauważyłaś.

Henrietta przytaknęła, skinąwszy głową. Juliette siedziała wpatrzona w swoje odbicie w lustrze. Robiła wrażenie zamyślonej.

— Wiem! — krzyknęła podnosząc się szybko z miejsca.

Podbiegła do szafy, na której drzwiach wisiała suknia. Zdjęła ją ostrożnie i położyła na swoim łóżku.

— Chcesz założyć właśnie tę? — spytała Henrietta, spoglądając na wyjątkowo strojną sukienkę.

Juliette przyłożyła suknię do siebie. Gdy spojrzała w lustro, widać było, że jest z siebie zadowolona. Cała suknia była w kolorze lekko dojrzałej wiśni. Dół składał się z mnóstwa szyfonowych falbanek. Górę natomiast stanowił obcisły gorset, wyszywany rubinami. Jakby tego było mało, falbany mieniły się niemal tysiącem barw. To za sprawą pyłku diamentowego, którym zostały posypane.

— Dlaczego nie?

— Nie uważasz, że jest zbyt wyzywająca?

— Wyzywająca? Na bal?! — roześmiała się Juliette. — Mama doradziła, żebym ją ze sobą zabrała. Widocznie przewidywała, że może mi się przydać.

— Byłaś w niej na balu karnawałowym.

— Masz rację, ale tu, na zamku markizy, są zupełnie inni goście. Zresztą, ta suknia jest zbyt droga, żebym wystąpiła w niej tylko raz. Zamiast mnie krytykować, lepiej pomogłabyś założyć te falbany na panier — poprosiła Juliette.

Henrietta, bez zbytniego entuzjazmu, wzięła w dłonie rozłożystą spódnicę i pomogła Juliette.

— Znowu mężczyźni będą dla ciebie tracić głowy — roześmiała się Henrietta, spoglądając na siostrę.

— Tak mówisz, jakbyś nie wiedziała, jacy oni naprawdę są — odpowiedziała Juliette. — Mówią, że kochają, że liczy się tylko wnętrze, a potem tracą głowę dla pięknej, ale zimnej jak lód kobiety.

— Ciekawe, skąd ty to wszystko wiesz?

— Z lektury oraz własnych obserwacji. Zapomniałaś, że jestem trochę od ciebie starsza — odpowiedziała z powagą w głosie. — No, już nie rozprawiajmy o mężczyznach, lepiej pomóż mi zasznurować gorset.

— Myślisz, że sobie poradzę?

— Na pewno! Tak szybko i sprawnie pomogłaś mi założyć dół sukni. Nie będę już fatygować pokojówki.

— Może masz rację, poradzimy sobie same. Od czego ma się siostrę — roześmiała się Henrietta.– Pięknie wyglądasz — dodała po chwili, spoglądając na Juliette.

Na twarzy hrabianki pojawił się lekki uśmiech. Wiedziała, że wygląda elegancko, a zarazem uwodzicielsko. O to jej przecież chodziło.

— Postaraj się sznurować trochę mocniej! — strofowała ją Juliette.

— Nie będziesz mogła jeść!

— Na bal nie idzie się po to, żeby się najeść Doradź mi lepiej, jaką perukę powinnam założyć?

Henrietta zawahała się przez chwilę. Nie była zwolenniczką peruk. Kojarzyły jej się z dostojnymi mężczyznami na wysokich stanowiskach. Juliette, na szczęście, wybawiła ją z kłopotu, sama podejmując decyzję.

— Wiesz, chyba wybiorę tę jasnoblond, z pięknymi lokami. Będę mieć włosy takie jak twoje.

— Jak uważasz — odparła Henrietta.

— Pomożesz mi założyć perukę? — poprosiła Juliette.

— Nie wiem, czy potrafię?

— Na pewno, to nic trudnego.

Związała swoje długie włosy w koczek i nachyliła głowę do przodu, żeby Henrietta mogła bez trudu założyć jej perukę.

— No, i jak…? — spytała Juliette, podziwiając jasne loki, opadające na odkryte ramiona.

— Nawet nie przypuszczałam, że blondynce będzie tak ładnie w czerwonej sukni.

— Teraz w końcu wyglądamy jak rodzone siostry — roześmiała się Juliette, najwyraźniej zadowolona ze swego wyglądu.

* * *

Gdy Armand ujrzał narzeczoną, aż zaniemówił. Wyglądała wprost olśniewająco. Jego wzrok przykuł okazały dekolt. Szyję dziewczyny zdobiła czarna aksamitka, ozdobiona białymi perełkami oraz rubinami. Dół sukni robił ogromne wrażenie dzięki niezliczonej ilości powiewnych szyfonowych falban. Cała suknia mieniła się delikatnie tysiącem barw.

— Pozwól, najdroższa — Armand wyciągnął dłoń, nie mogąc oderwać od niej oczu.

Juliette uśmiechnęła się skromnie, czując, że osiągnęła swój cel. W czerwonej sukni rzucała się w oczy, bardziej niż którakolwiek z panien na sali balowej. Nie kryła zadowolenia, krocząc po schodach u boku narzeczonego. Czuła się szczęśliwa, widząc oczy wszystkich, zwrócone w swoją stronę. Wiedziała, że to próżność podsyła jej takie myśli. Podświadomie czuła, że powinna wyzbyć się tej wady. Jednak pocieszała się myślą, że gdyby wszyscy ludzie mieli tylko takie grzechy, świat pozbawiony byłby złoczyńców.

Jakie było jej zdziwienie, gdy będąc jeszcze na górze, rozejrzawszy się wśród zgromadzonych gości, dostrzegła Pierre’a oraz Paula Duvalle. Co oni tu robią?, pomyślała.

Armand prowadził ją przez okazałą salę, wyłożoną po środku czerwonym dywanem. Goście zgromadzeni po obu stronach kłaniali im się nisko.

— Poznaj mego przyjaciela oraz jego brata — powiedział, zbliżając się do obu młodzieńców.– Oto Paul Duvalle. Zapewne pamiętasz, to ten muszkieter, o którym ci kiedyś opowiadałem.

To ten Paul, zdziwiła się, o którym Armand nieraz opowiadał, studiując w Paryżu. Mówiąc o nim, zawsze powtarzał jego imię. Możne kiedyś wspomniał również nazwisko, ale musiało umknąć jej w natłoku innych wiadomości. Dlaczego nie skojarzyła sobie wcześniej tego imienia, zastanawiała się.

— My już mieliśmy przyjemność się poznać — powiedział Paul, całując dłoń Juliette oraz wymownie spoglądając w jej seledynowe oczy. Nie wydawał się zaskoczony, widząc ją tutaj. Miała nawet wrażenie, że spodziewał się tego spotkania.

Zaraz za nim podszedł Pierre. Gdy Juliette spojrzała na niego, ze wzruszenia niemal odebrało jej mowę. Jego wysoka, zgrabna sylwetka prezentowała się nadzwyczaj wytwornie w białej koszuli, ozdobionej żabotem. Resztę stroju stanowił długi granatowy surdut, haftowany srebrnymi nićmi.

Serce Juliette zaczęło walić jak oszalałe. Chciała zachowywać się naturalnie, ale nie mogła opanować wzruszenia. Spojrzała rozmarzonymi oczami, wyciągając dłoń na przywitanie.

— Miło mi widzieć panienkę — odezwał się młodzieniec ciepłym głosem.

Następnie złożył pocałunek na jej drobnej dłoni. W tym momencie poczuła w palcach maleńki zwitek papieru. Zakrywając dekolt wachlarzem, ukryła tam liścik, upewniwszy się przedtem, że Armand tego nie zauważył. Całe szczęście, był już zajęty rozmową z następnymi gośćmi.

Na okoliczność balu cała sala została odświętnie przybrana. Chociaż na dworze było jeszcze całkiem jasno, zostały zapalone wszystkie świece na zwisających ze strzelistego sklepienia żyrandolach. Paliły się też wszystkie boczne kandelabry. Blask świateł stwarzał atmosferę przepychu.

Juliette dobrze znała markizę de Beries.

Wiedziała, że lubi pochwalić się przed gośćmi swym bogactwem. Chciała, żeby jej przyjęcia oraz bale dorównywały tym wydawanym przez samego króla Ludwika.

Juliette oraz Armand po przemierzeniu obszernej sali zajęli honorowe miejsca. Suknia hrabianki de Lapierre wzbudzała zachwyt licznie zgromadzonych gości. Oczywiście wśród kobiet dostrzec można było skrywaną zazdrość.

Fotel po drugiej stronie Armanda pozostawał wciąż pusty. Wszyscy wiedzieli, że jest to miejsce dla jego matki.

W końcu pojawiła się markiza. Jak zwykle piękna i dostojna zarazem. Miała na sobie suknię w kolorze ciemnego błękitu, której gorset wyszyty był białymi perłami. Dół sukni mienił się tysiącem maleńkich diamencików, zupełnie jak suknia Juliette.

Tego dnia markiza postanowiła założyć perukę w kolorze bardzo jasny, niemal srebrny blond. Jej smukłą szyję zdobiła brylantowa kolia.

Izabella de Beries kroczyła dostojnym krokiem po czerwonym dywanie, a oczy wszystkich zwrócone były w jej kierunku. Gdy zbliżyła się do podwyższenia, Armand podniósł się ze swego miejsca i podprowadził matkę do fotela.

Niektórzy goście podchodzili dopiero teraz, żeby zamienić kilka słów z młodym markizem oraz jego matką. Juliette siedziała z przyklejonym uśmiechem na twarzy. Tak naprawdę owładnięta była tylko jedną myślą. Chciała jak najszybciej odczytać liścik od Pierre’a. Zdawkowo i mechanicznie odpowiadała na pytania gości.

— Źle się czujesz, kochanie? — spytał Armand, wyraźnie zaniepokojony jej dziwnym zachowaniem.

— Tak, trochę mi słabo. Chyba mam za mocno zasznurowany gorset — skłamała bez chwili namysłu. — Pozwolisz, że udam się do buduaru i poproszę pokojówkę, aby go trochę poluzowała.

— Skoro musisz — odparł Armand niezbyt zadowolony. — Pamiętaj, proszę, że to nasz taniec rozpoczyna bal. Nie pozwól gościom zbyt długo czekać.

— Nie martw się, kochanie, za chwilę wrócę.

Skłoniła się markizie i szybkim krokiem udała w stronę schodów, prowadzących na piętro.

Po kilku minutach była już w swojej sypialni. Drżącymi ze wzruszenia dłońmi wyjęła małą, złożoną w rulonik karteczkę i przeczytała jej treść:


Droga Juliette!

Serce me wypełnia miłość. Od chwili naszego pierwszego spotkania nie mogę przestać o Tobie myśleć. Bardzo proszę o chwilę rozmowy.

Oddany na zawsze

Pierre


Juliette schowała liścik na samo dno szkatułki z biżuterią. Wiedziała, że pokojówkom nie wolno do niej zaglądać. Pomyślała więc, że liścik będzie tam bezpieczny. Zerknęła jeszcze raz na swoje odbicie w lustrze. Uznawszy, że wygląda wystarczająco powabnie, szybkim krokiem ruszyła w stronę sali balowej.

Schodząc po schodach, niemal odruchowo spojrzała na duży zegar, wiszący na ścianie. Do szóstej pozostało jeszcze piętnaście minut. O tej godzinie miała zatańczyć taniec z Armandem. Pozostało więc trochę czasu. Może zdążę odnaleźć Pierre’a?

Zaczęła rozglądać się po obecnych. Szukała wzrokiem młodzieńca lub chociaż jego brata. Gości było jednak tak dużo, że odnalezienie kogokolwiek było sporym wyzwaniem.

Jednak Juliette była zdeterminowana.

Muszę go odnaleźć, pomyślała. Ciekawe, o czym chciał ze mną porozmawiać? Może to coś ważnego? Jeśli nawet nie, to i tak pragnęła usłyszeć jego głos, spojrzeć znowu w jego szaroniebieskie oczy.

Gdy już prawie straciła nadzieję, ujrzała nagle Pierre’a, stojącego w towarzystwie Paula. Podążyła szybko w tamtą stronę, zręcznie wymijając gości.

Chciała, żeby Pierre nie pomyślał, że specjalnie go szukała. Będąc zatem zupełnie blisko, niby niechcący upuściła chusteczkę. Pomyślała, że dla obserwatorów z zewnątrz będzie to wyglądało jak przypadkowe spotkanie z obojętnymi jej ludźmi.

Obaj młodzieńcy niemal jednocześnie nachylili się, sięgając po zgubę Juliette. Wtedy Pierre spojrzał wymownie na brata. Paul cofnął dłoń, zrozumiawszy, o co chodzi. Następnie Pierre szybkim ruchem podniósł z podłogi białą jedwabną chusteczkę Juliette.

— Dziękuję, kawalerze..

— Zawsze do usług panienki — odpowiedział młodzieniec.

Oboje stali wpatrzeni w siebie. On, jakby chciał spytać: „Czy przeczytałaś mój list?”, a ona, jakby mówiła: „Tak, jakże mogłabym nie przeczytać wiadomości od ciebie”. Odruchowo skinęła głową na znak, że zrozumiała, co ma na myśli.

W tym momencie podszedł do nich Michael. Towarzyszyła mu młoda kobieta, wyglądająca najwyżej na osiemnaście lat.

— Panienka pozwoli — zwrócił się do Juliette. — Oto moja siostra, Elaine Roscherie.

Dziewczę dygnęło nóżką, unosząc przy tym lekko dół swej sukni.

— Miło mi — odparła Juliette, skinąwszy głową na powitanie.

Przy okazji zdążyła zauważyć, że Elaine była atrakcyjną młodą damą. Wysoka, szczupła blondynka, o regularnych rysach twarzy. Jej piękne, jasnoblond loki ozdabiał biały storczyk. Miała na sobie suknię z błękitnej satyny, ozdobioną koronkowymi falbankami. Wyglądała w niej bardzo dziewczęco. Można się jednak było domyślić, że jest nieco starsza od Henrietty.

Juliette czuła na sobie wzrok nowo poznanej panny. Zauważyła również, że Pierre nie jest zachwycony obecnością siostry Michaela na balu. Najwyraźniej Elaine również to wyczuła, gdyż po chwili odezwała się do młodzieńców.

— Jesteście zdziwieni, widząc mnie tutaj?

Paul i Pierre spojrzeli na siebie, a ich miny mówiły więcej niż słowa.

— Gdy Elaine dowiedziała się, że będę na balu — zaczął Michael spoglądając na siostrę — na którym spotkam was, nie było siły, żebym zatrzymał ją w domu.

Panna spojrzała na niego wzrokiem pełnym oburzenia. On udał jednak, że tego nie zauważył.

Z uśmiechem na twarzy mówił dalej:

— Niedługo skończy osiemnaście lat. Pomyślałem, że najwyższy czas, żeby zaczęła obracać się wśród arystokracji.

— Mój brat najchętniej zamknąłby mnie w domu — dodała zerkając w stronę Pierre’a.

Obaj młodzieńcy spojrzeli na siebie, jakby chcieli powiedzieć: „będą kłopoty!”

W tym momencie, jak spod ziemi, wyrósł przed nimi Armand de Beries.

— Tu jesteś najdroższa, wszędzie cię szukałem — ucieszył się, widząc Juliette. — Zapomniałaś, że za chwilę rozpoczynamy tańce? Goście czekają.

— Och! Tak, wiem! Wybacz, właśnie przechodziłam i natknęłam się na swych wybawców — starała się, aby jej głos brzmiał naturalnie.

Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Otworzyła swój karnecik, jakby coś w nim sprawdzała. Za przykładem mamy zostawiała sobie zawsze kilka tańców wolnych. Po pierwsze, żeby trochę ochłonąć, po drugie, żeby mieć jakąś rezerwę dla wyjątkowego gościa. Teraz właśnie nadarzyła się taka okazja.

Podając dłoń Armandowi, odwróciła się w stronę Pierre’a i dość obojętnym tonem oznajmiła:

— Przypominam, panie Duvalle, że zarezerwował pan u mnie piąty oraz szósty taniec.

— Aż dwa tańce? — spytał Armand, nie kryjąc zdziwienia.

— Och, musiał wkraść się tu jakiś mały błąd — odpowiedziała, zaglądając ponownie do swych zapisków, jednak w taki sposób, żeby nikt inny do nich nie zajrzał..

— Najwyraźniej pomyliły mi się imiona — udała roztargnioną. — Jeszcze nie znam panów zbyt dobrze. Oczywiście, szósty taniec zarezerwował u mnie pan Paul Duvalle.

Spojrzała na młodzieńca niepewnie, obawiając się, czy nie wyda jej przed narzeczonym. On, zorientowawszy się, w czym rzecz, odparł:

— Nie śmiałem panienki poprawiać, ale pamiętałem, że szósty taniec należy do mnie — mówiąc to, puścił do niej oczko, upewniając się przedtem, że nikt postronny tego nie widzi.

Juliette uśmiechnęła się porozumiewawczo. Po chwili odeszła w towarzystwie Armanda.

Pierre stał wpatrzony w jej oddalającą się postać. Zarezerwowała dla mnie taniec. Nie jestem więc jej obojętny, pomyślał.

— Jestem niepocieszona — usłyszał nagle głos stojącej obok Elaine. — Gdy Michael powiedział mi, że was tu spotkam, bardzo się ucieszyłam. Sądziłam, że spędzę miły wieczór w waszym towarzystwie.

— Na pewno tak będzie. Niepotrzebnie się denerwujesz — odpowiedział stojący obok Paul.

— Nie chcę podpierać ściany!

— Pięknie wyglądasz, nie rozumiem, czego się obawiasz. Jestem pewien, że mnóstwo kawalerów będzie chciało dotrzymać ci towarzystwa. Nie martw się na zapas — uspokajał ją Paul.

Pierre niby przysłuchiwał się ich rozmowie, ale tak naprawdę, był myślami gdzie indziej. Wodził oczami po parkiecie, szukając Juliette. Ujrzał ją w końcu, tańczącą z Armandem. Wyglądała prześlicznie w tej czerwonej sukni z lekkimi jak piórko falbankami.

— Czy to ta hrabianka, której uratowaliście życie? — spytała Elaine, widząc, że młodzieniec wodzi wzrokiem za tańczącymi na parkiecie parami.

— Tak, ale skąd o tym wiesz?! — spytał jakby z pretensją Pierre, odrywając wzrok od parkietu.

— Wybaczcie, że opowiedziałem tę historię siostrze. Nie przypuszczałem, że to jakaś tajemnica — odpowiedział Michael, nie rozumiejąc, o co przyjaciel ma do niego pretensję.

— Masz rację, nic się nie stało — przyznał Paul.

— Zamiast prawić morały, może poprosiłbyś mnie do tańca — powiedziała Elaine, spoglądając na Pierre’a.

Młodzieniec bez słowa sprzeciwu podał jej dłoń. Młoda panna wydawała się bardzo zadowolona, krocząc w stronę parkietu. Ku jej zachwyceniu przetańczyli ze sobą kilka następnych tańców.

W pewnym momencie Pierre oświadczył:

— Wybacz Elaine, ale jak zapewne pamiętasz, ten taniec mam zarezerwowany dla hrabianki de Lapierre.

— W takim razie odprowadź mnie do Michaela i jesteś wolny — starała się, żeby zabrzmiało to zabawnie, chociaż w głębi duszy targała nią zazdrość.

Młodzieniec pospiesznie wykonał jej prośbę. Następnie stanął, szukając wzrokiem Juliette de Lapierre. Odnalazł ją bez większego trudu, dzięki rzucającej się w oczy czerwonej sukni. Zauważył, że stoi z boku w towarzystwie młodszej siostry.

— W końcu znalazłem panienkę — powiedział podchodząc.

Juliette uśmiechnęła się miło. Spojrzała na Henriettę, dając jej znak oczami, by zostawiła ich samych..

— Pójdę przypudrować nosek — oznajmiła Henrietta oddalając się.

— Chciał panicz ze mną porozmawiać? — spytała.

— O, tak.– odpowiedział Pierre rozmarzonym głosem.

— Tu jest zbyt głośno. Poza tym mam wrażenie, że zbyt wiele oczu nas obserwuje. Wolałabym, żebyśmy porozmawiali w bardziej ustronnym miejscu.

— Co panienka proponuje?

— Może wyjdźmy na taras.

W tym momencie, zupełnie niespodziewanie, pojawił się obok nich Paul. Oboje spojrzeli na niego z wyrzutem. Poczuli się, jakby kradł ich bezcenny czas.

— Wiem, pamiętam! — rzekł. — To czas dla was. Ale pozwól Pierre, że zabiorę hrabiance dosłownie minutę — dodał błagalnym głosem.

— O co chodzi? — spytała Juliette, trochę zdziwiona.

— Czy zna panienka tę młodą kobietę, siedzącą obok markizy de Beries?

Juliette odwróciła się. Ujrzała Antuanette w kremowej sukni. Jej długie, ciemne, falowane włosy świetnie kontrastowały z jasnym odcieniem sukni.

— Owszem, znam ją — odparła. — To baronówna de Gramound.

— Czy zechciałaby panienka przedstawić mnie tej młodej damie? — poprosił Paul, a jego głos brzmiał jeszcze bardziej błagalnie niż przed chwilą.

Pierre spojrzał na brata mocno zdziwiony. Nigdy nie słyszał go mówiącego takim tonem. Tym bardziej, jeśli chodziło o jakąś kobietę. To raczej Paul był tym, dla którego kobiety traciły głowę.

— Dobrze, obiecuję, że jeszcze dziś wieczorem pozna pan tę młodą pannę. Jednak teraz chciałam zamienić z Pierre’em kilka słów — odpowiedziała. — Mam nadzieję, że umie pan dochować tajemnicy?

— Tego może być panienka pewna — odparł Paul.

Po chwili zwróciła się do Pierre’a:

— Niech panicz idzie pierwszy. Ja przyjdę za chwilę.

Młodzieniec bez słowa sprzeciwu wykonał jej polecenie. Juliette rozejrzała się dyskretnie po sali. Upewniwszy się, że Armand jest zajęty tańcem z jakąś podstarzałą hrabiną, uznała, że droga jest wolna. Uniosła lekko brzeg sukni, udając się w stronę tarasu.

Gdy wyszła, zaskoczyła ją ciepła, bezwietrzna aura. Słońce właśnie chyliło się ku zachodowi. Jego czerwone promienie rozświetlały niemal cały nieboskłon.

Rozejrzała się dokoła, nikogo w pobliżu nie było. Trochę ją to zdziwiło. Zaczęła się nawet trochę niepokoić. Gdzie on może być?

Nagle zza rogu usłyszała odgłos pohukującej sowy. Odruchowo spojrzała w tamtą stronę.

— To ja! — szepnął Pierre wychylając się.

Ucieszona, szybkim krokiem udała się w tamtym kierunku. Pierre chwycił ją za rękę i przyciągnął lekko ku sobie. Nie broniła się. Niemal odruchowo wtuliła głowę w jego ramiona. Czuła, jak jego dłonie gładzą jej długie włosy.

— Pięknie panienka dzisiaj wygląda — szepnął jej do ucha. — Przyćmiła panienka urodą wszystkie dziewczęta na tym balu.

— Dziękuję za komplement.

— To nie komplement, mówię to, co czuję — odparł.

— Panicz również wygląda dzisiaj wyjątkowo ładnie.

Juliette dobrze wiedziała, że wygląda wytwornie i uwodzicielsko. Zadbała przecież o każdy detal stroju oraz fryzury.

— Tęskniłeś za mną, panie? — spytała nieśmiało.

— Nie mogę przestać o tobie myśleć. Od dnia, gdy cię ujrzałem po raz pierwszy…

— Ja też… — szepnęła, unosząc lekko głowę do góry, by móc spojrzeć w jego szare oczy.

— Zawładnęła panienka mym sercem — powiedział, porażony blaskiem jej seledynowych oczu.

Nachylił się i wtedy jego usta, niby niechcący, dotknęły ust Juliette. O dziwo, Juliette nie wyrwała się z jego objęć. Ich wargi zwarły się w długim, namiętnym pocałunku.

Na chwilę oderwali się od siebie. Jednak Pierre, spragniony najwyraźniej jej bliskości, zaczął całować ją po policzku. Juliette uniosła głowę nieco wyżej, szukając jego spojrzenia, i wtedy znowu jego wargi dotknęły jej ust. Stali wtopieni w siebie, zapomniawszy o całym świecie.

Nagle odskoczyli od siebie, jak oparzeni.

— Ktoś tu idzie! — krzyknęła Juliette.

— Zejdźmy do ogrodu — wyszeptał, pociągnął dziewczynę do pobliskich schodów i podał jej dłoń.

— Niestety — przypomniała sobie Juliette — następny taniec obiecałam hrabiemu de Cassiere. Papie bardzo zależy na dobrych stosunkach z tym jegomościem.

Odwróciła się i zaczęła iść szybkim krokiem w stronę tarasowych drzwi. Po chwili przystanęła. Podbiegła do zdezorientowanego Pierre’a i rozchylając wachlarz, szepnęła mu do ucha:

— Niedługo będzie przerwa na poczęstunek. Wtedy będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Obserwuj mnie i udaj się w to samo miejsce, co ja.

Następnie wbiegła do sali balowej. Młodzieniec usłyszał tylko szelest jej sukni.

* * *

Tymczasem Armand najwyraźniej postanowił odpocząć po kilku wyczerpujących tańcach, zarówno z młodymi, jak i podstarzałymi damami. Stanął obok kanapy, na której siedziała jego matka, Izabella de Beries. Obok niej zajmowała miejsce Antuanette. Dziewczyna robiła wrażenie niezbyt zadowolonej. Jej ciemne oczy wodziły z utęsknieniem za tańczącymi parami.

Juliette po skończonym tańcu poprosiła hrabiego de Cassiere, aby odprowadził ją do kanapy, na której siedziały obie damy.

— Jak się bawisz, kochanie? — spytał Armand.

— Wyśmienicie! — odpowiedziała. — Dawno nie byłam na tak udanym przyjęciu.

Spojrzała na Antuanette. Zauważyła, że dziewczyna siedzi z naburmuszoną miną.

W tym momencie przypomniała sobie o Paulu. Zaczęła wzrokiem wodzić po sali, szukając młodzieńca. Nagle wyróśł obok niej, dosłownie jak spod ziemi.

— Jak dobrze Paul, że jesteś — ucieszył się Armand, widząc przyjaciela obok siebie.

Młodzieniec podszedł do siedzącej na kanapie markizy. Ukłonił się grzecznie, po czym rzekł:

— Jestem zaszczycony, jaśnie pani. Dawno nie byłem na tak wytwornym balu — mówiąc to, pocałował wyciągniętą w jego stronę jej delikatną dłoń.

Markiza uśmiechnęła się, a w jej oczach widać było szczery zachwyt. Paul stanął obok młodego markiza.

— Dobrze się bawisz? — spytał go Armand.

— Znakomicie. Jednak byłbym jeszcze szczęśliwszy, gdybyś przedstawił mnie tej młodej damie — wskazał na baronównę.

Armand podszedł do kuzynki.

— Poznaj, proszę, oto mój przyjaciel, Paul Duvalle.

Następnie zwrócił się do młodzieńca.

— Przedstawiam ci moją kuzynkę, baronównę Antuanette de Gramound.

Paul podszedł i pocałował dłoń dziewczyny. Chociaż nie zauważył zbytniego entuzjazmu z jej strony, postanowił kontynuować konwersację.

— Szalenie miło mi poznać panienkę… — zaczął zatapiając wzrok w jej oczach.

Antuanette odpowiadała na zadawane przez niego pytania raczej dla zasady, niż z chęci nawiązania z nim bliższej relacji.

Po krótkiej chwili Armand przeprosił towarzystwo i oddalił się. Nietrudno było odgadnąć, że miał zaplanowany taniec z jedną z dam.

Juliette zamyśliła się. Nie interesowała jej treść rozmowy siedzącej obok Antuanette z Paulem. Tak naprawdę obchodziło ją tylko to, co teraz przeżywała. Oczami wyobraźni widziała Pierre’a. Rozpamiętywała każde jego słowo. Czuła jeszcze smak jego ust na swych wargach.

Nagle zauważyła jego postać przy jednym z filarów. Trzymał w dłoni kieliszek z czerwonym winem. Spostrzegła, że młodzieniec spogląda w jej kierunku. Gdy ich spojrzenia skrzyżowały się, skinęła głową, dając mu znak oczami. Pierre w odpowiedzi lekko uniósł do góry kieliszek z winem. Juliette zamknęła wachlarz, następnie machnęła nim lekko w prawą stronę, pokazując wielkie drzwi, prowadzące do głównego hallu. Pierre dał znać skinieniem głowy, że zrozumiał.

Rozejrzała się dokoła. Pomyślała, że skoro Antuanette prowadzi konwersację z Paulem, może oddalić się bez zainteresowania osób postronnych. Jakże się jednak myliła. Wścibska panna, chociaż rozmawiała z Paulem, zauważyła, że siedząca obok niej hrabianka daje znaki jakiemuś przystojnemu blondynowi, stojącemu kilkanaście metrów dalej.

— Czy podaruje mi panienka choć jeden taniec? — spytał Paul młodej baronówny.

— Oczywiście, jak wielmożny pan sobie życzy — odpowiedziała Antuanette niemal machinalnie, nie patrząc nawet w jego stronę.

Młodzieniec spojrzał na nią nieco zdziwiony. Panna robiła wrażenie zupełnie rozkojarzonej. Rozmawiała z nim, ale zachowywała się tak, jakby wzrokiem obserwowała kogoś w oddali. Spojrzał w tamtym kierunku. Nie zauważywszy jednak niczego godnego uwagi, pytał dalej:

— Nie powinna panienka zerknąć do swych zapisków?

Antuanette drgnęła, jakby ktoś obudził ją ze snu. Wyjęła karnecik i zaczęła wnikliwie studiować zapisane w nim kartki. Robiła to w taki sposób, żeby jej rozmówca nie mógł niczego dojrzeć. Młodzieniec uniósł głowę, chcąc zajrzeć w jej zapiski, jednak Antuanette nie pozwoliła mu na to. Szybkim ruchem zamknęła notatnik. Następnie odezwała się dumnie.

— Tak dobrze się składa, że następny taniec mam wolny.

— Bardzo mi miło — odpowiedział z uśmiechem na twarzy.

Juliette przysłuchiwała się ich rozmowie bez zbytniego entuzjazmu. Tak naprawdę obserwowała Pierre’a. Stał przy filarze, czekając na jej znak. Już miała wstać z miejsca, gdy zauważyła, że podchodzi do niego Elaine. Dziewczyna burzyła jej szyki.

— Przepraszam — Juliette zwróciła się do Paula. — Przypomnij mi proszę, jak ma na imię ta młoda dama, która rozmawia teraz z Pierre’em? — spytała niby od niechcenia.

— To Elaine, siostra Michaela — odpowiedział spoglądając w tamtym kierunku.

— Długo ją znacie?

— Prawie dwa lata.

— Aż tak długo? — zdziwiła się. — Czym zajmują się jej rodzice?

— Rodzice Elaine posiadają dwie manufaktury tkackie. Podobno dobrze im się powodzi.

— Więc to mieszczanie, jeśli się nie mylę.

— Tak, ale bardzo bogaci, należą raczej do burżuazji.

— Słyszałam od papy, że burżuazja to klasa społeczna, której w dzisiejszych czasach powodzi się lepiej niż niejednemu szlachcicowi. Elaine jest więc dobrą partią. Sądzę, że Pierre jej się podoba. Co o tym sądzisz?

— Na pewno jest między nimi jakaś nić sympatii, ale czy to miłość..? Rodzice Michaela bardzo lubią mego brata, to nie ulega wątpliwości.

— A on? Czy zwierzał ci się kiedyś ze swoich uczuć?

— Jeśli nawet, to nie powinienem zdradzać jego tajemnic.

Juliette poczuła się nieco urażona. Udała jednak, że słowa te nie zrobiły na niej wrażenia.

— Oczywiście! Rozumiem, wybacz moją ciekawość — odpowiedziała. — Mam nadzieję, że treść tej rozmowy pozostanie między nami — dodała po krótkim namyśle.

— O to może być panienka spokojna.

Juliette odetchnęła z ulgą. Domyślała się, że jako bracia bliźniacy są bardziej zżyci niż reszta rodzeństwa. Jednak w istocie dopytywanie się o Pierre’a było trochę nietaktowne. Z rozmyślań wyrwał ją nagle znajomy głos.

— Czy ten taniec ma panienka wolny?

Stał przed nią nie kto inny, jak właśnie Pierre. Zmieszała się nieco, widząc go przed sobą. Pospiesznie wyjęła karnecik i zajrzała do zapisków. Zauważyła, że ten taniec obiecała swemu papie. Była w rozterce. Bardzo zależało jej na tańcu z młodzieńcem. Z drugiej jednak strony nie chciała robić przykrości ojcu. Miała jednak nadzieję, że ojciec nie będzie się na nią gniewał za taką błahostkę.

— Powiedzmy, że tak, że ten taniec mogłabym podarować panu — odpowiedziała po chwili namysłu.

Uradowany Pierre podał jej dłoń i razem udali się w stronę tańczących par.

Za chwilę do sofy, na której przed chwilą siedziała Juliette, zbliżył się hrabia de Lapierre.

— Izabello — zwrócił się do markizy de Beries — nie wiesz, gdzie jest moja córka? — Wydawało mi się, że jeszcze przed chwilą ją tu widziałem.

— Chodzi ci o Juliette?

— Tak, ten taniec miała zarezerwowany dla mnie.

— Chyba musiało ci się coś pomylić, Filipie. Znam Juliette od dziecka, wiem, że jest bardzo skrupulatna w tych sprawach.

Hrabia spojrzał na parkiet. Dostrzegłszy córkę tańczącą z niedawno poznanym młodzieńcem, chyba wszystko zrozumiał.

— Zapewne masz rację. Na starość już pamięć szwankuje — oznajmił siadając obok markizy.

— Na jaką starość?! O czym ty mówisz, Filipie? Z tego, co pamiętam, masz dopiero czterdzieści pięć lat. Poza tym dobrze wiesz, że wyglądasz dużo młodziej.

— To zupełnie jak ty, Izabello. Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że jesteś siostrą Armanda.

Markiza uśmiechnęła się.

— Dziękuję, jesteś bardzo miły.

— To nie pusty komplement, stwierdzam fakty. Czas obchodzi się z tobą bardzo łagodnie i myślę, że doskonale o tym wiesz.

Markiza nic nie odpowiedziała. Jednak można się było domyślić, że jest bardzo zadowolona z usłyszanych przed chwilą słów.

— Wiesz… — dodała po chwili — pomyślałam sobie, skoro masz wolny taniec… — spojrzała na niego wymownie.

— Chciałabyś zatańczyć ze mną? — spytał z niedowierzaniem.

— Filipie, przecież jesteśmy na balu.

— Z największą przyjemnością, Izabello — odparł wstając z miejsca i prosząc ją do tańca.

* * *

Juliette, cała rozpromieniona, wróciła na sofę. Zajęła miejsce obok Antuanette, która znalazła tam odpoczynek po skończonym tańcu z Paulem. Zauważyła, że baronówna wygląda na ożywioną. Jej zgorzkniała zazwyczaj i przygnębiona twarz, jak za sprawą czarodziejskiej różczki, zaczęła tryskać szczęściem i radością. Juliette uśmiechnęła się do niej miło.

— Uważam, że w tej sukni wyglądasz olśniewająco — pochwaliła ją, chcąc nawiązać rozmowę.

— Ładnemu we wszystkim ładnie — unosząc dumnie głowę odpowiedziała Antuanette.

Zarozumiały ton riposty nieco ją zaskoczył. Udała jednak, że tego nie zauważyła. Nie chciała psuć sobie dobrego humoru. Tak udanego balu dawno nie pamiętała. Jej myśli znowu zaczęły krążyć wokół Pierre’a.

— Co sądzisz o tym mężczyźnie, z którym przed chwilą tańczyłaś? — spytała Juliette, chcąc dowiedzieć się, czy Paul przypadł do gustu młodej baronównie.

— On nie jest w moim typie — odpowiedziała Antuanette obojętnym tonem.

Juliette trochę to zdziwiło. Jednak nie komentowała jej słów. Spojrzała przed siebie, na salę pełną gości. Zauważyła, że Pierre spogląda w jej stronę. Skinęła więc głową, wskazując wachlarzem wielkie drzwi, prowadzące na główny korytarz. Następnie wstała i szybkim krokiem udała się w tamtym kierunku.

Pierre już chciał udać się za Juliette, gdy niespodziewanie zjawiła się obok niego Elaine.

— Czy ten taniec masz wolny? — spytała dziewczyna. — Może zatańczyłbyś ze mną? Dobrze wiesz, że nie znam tu nikogo.

— Chętnie, ale nie teraz. W tej chwili muszę oddalić się pilnie na stronę — mówiąc to złapał się za brzuch i zrobił cierpiącą minę. Chciał, żeby wyglądało to bardziej wiarygodnie.

Młoda panna spojrzała na niego bardzo niezadowolona. Po raz pierwszy była na balu wydawanym przez arystokrację. Sądziła, że spędzi tu niezapomniane chwile, tymczasem Pierre najwyraźniej jej unikał.

— Wybacz Elaine, ale źle się poczułem. Poproś może Paula, widzę, że jest akurat wolny.

Spojrzał na stojącego nieopodal brata. Ten dostrzegł jego błagalny wzrok. Nie był zachwycony, ale pomyślał, że gdyby zaistniała odwrotna sytuacja, Pierre na pewno by mu nie odmówił

— Myślę, że nie będziesz żałowała czasu spędzonego ze mną — rzekł Paul, podając dłoń dziewczęciu.

Gdy oboje zmieszali się z tańczącymi parami, Pierre oddalił się w stronę wielkich dębowych drzwi.

* * *

— Jesteś w końcu! — w głosie Juliette słychać było zniecierpliwienie.

— Wybacz panienko, ale ktoś mnie zatrzymał.

— Kto taki, jeśli mogę wiedzieć?

— Nieistotne! Najważniejsze, że już tu jestem.

Pierre chciał jeszcze coś dodać, gdy w tej samej chwili usłyszał zbliżające się w ich kierunku kroki. Juliette chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą. Pobiegli kilka metrów ciemnym korytarzem.

Za chwilę znaleźli się w jednym z pokojów. W środku panował półmrok. Słońce już skryło się za horyzontem, jednak noc była jeszcze młoda.

Kiedy po chwili ich oczy przywykły do ciemności, Pierre mógł dokładnie przyjrzeć się umeblowaniu pokoju. Sala była niewielka. Ściany obite żółtym suknem w granatowe wzory robiły wrażenie nietuzinkowych. Naprzeciwko drzwi znajdowało się okno. Po obu jego stronach zwisały długie zasłony z bordowego aksamitu. Przy jednej ze ścian stałą duża szafa z oszklonymi drzwiami. Za szybą widać było mnóstwo najróżniejszych ksiąg. Pierre podszedł i zaczął się im przyglądać.

— Co to za pokój? — spytał.

— To gabinet Armanda. Myślę, że tu będziemy mogli spokojnie porozmawiać.

Najwyraźniej te słowa trochę uspokoiły młodzieńca. Zbliżył się do rzeźbionego sekretarzyka, mieszczącego się po przeciwnej stronie pokoju. Obok niego stał duży drewniany zegar. Przez kryształową szybę w jego drzwiach można było obserwować ruchy mosiężnego wahadła.

Juliette podeszła do okna. Spojrzała w rozgwieżdżone niebo. Następnie odwróciła się do Pierre’a.

— Spójrz, jaki piękny dziś księżyc. Pełnia…

— Nie przypuszczałem, że z panienki taka romantyczka — odparł podchodząc do niej.

— Ma mi to panicz za złe? — spytała nieco zdziwiona.

— Ależ skądże. Jest panienka na tyle bogata, że może sobie na to pozwolić.

Juliette poczuła się nieco urażona jego słowami. Do tej pory o tym nie myślała. Tak naprawdę nigdy nie doceniała tego, co posiada. Pierre dopiero teraz jej uzmysłowił, że nie musi martwić się o przyszłość. Trochę ją to zabolało.

Nic nie odpowiedziała. Stali przez chwilę w milczeniu. W pewnym momencie poczuła, jak młodzieniec ją obejmuje. Całe jej ciało przeszył miły dreszcz. Niby od niechcenia położyła głowę na jego ramieniu. Wtedy on przytulił ją mocniej. I znów zapomnieli o reszcie świata.

* * *

Na sali balowej panował gwar. W pewnym momencie markiza de Beries poczuła się trochę zmęczona. Zakomunikowała synowi, że chce się udać na odpoczynek.

Armand, jak nakazywały zasady grzecznego wychowania, odprowadził matkę do apartamentów na górze. Wracając na salę balową, tuż za schodami, spotkał Michaela.

— Nie mogę nigdzie znaleźć siostry — oznajmił przyjaciel.

— Ostatnim razem, gdy ją widziałem, tańczyła z Paulem — odpowiedział Armand. — Ja dla odmiany nie mogę znaleźć Juliette.

Obaj, jak na komendę, wybuchnęli śmiechem.

— Ach, zupełnie zapomniałem — powiedział raptem Michael — Hrabia de Lapierre czeka na nas w komnacie na wieży.

— Nie traćmy więc czasu.

Zaczęli iść korytarzem w stronę schodów, prowadzących do bocznego skrzydła zamku. Nagle Armand zatrzymał się.

— Wstąpimy na chwilę do mojego gabinetu — oznajmił niespodziewanie.

Chociaż młody markiz mówił niezbyt głośno, Juliette doskonale wychwyciła jego głos.

— To Armand! — szepnęła przerażona.

— Twierdziłaś, że dzisiaj nikt tu nie przyjdzie.

— Myliłam się.

Pierre, niewiele myśląc, chwycił hrabiankę w pasie, uniósł do góry i postawił we wnęce okiennej. Zaciągnął aksamitną zasłonę, upewniwszy się, że zasłania rozłożystą suknię Juliette. Następnie sam wskoczył na parapet. Spojrzał na twarz Juliette. Była przerażona. Uśmiechnął się, żeby dodać jej otuchy.

Usłyszeli, jak ktoś otwiera drzwi. Pierre przyłożył palec do ust, dając znak, by zachowali milczenie.

— Mógłbyś mi zdradzić tajemnicę, po co tu przyszliśmy? — spytał zniecierpliwiony Michael.

— Zaraz zobaczysz — odparł Armand, stawiając trójdzielny świecznik na blacie sekretarzyka.

Juliette poczuła, jak robi się jej dziwnie gorąco. Zaczęło brakować jej tchu. Chętnie poluzowałaby gorset sukni. Ale jak miała to zrobić? Dobrze wiedziała, że jeden jej ruch i wielka zasłona okienna się poruszy.

Całe szczęście, że znajduje się tutaj ten wielki zegar, pomyślała. Jego głośny mechanizm przełamywał nieznośną ciszę. Inaczej obaj mężczyźni na pewno usłyszeliby coś niepokojącego. Wiedziała, że nie może do tego dopuścić. Jak wytłumaczyłaby narzeczonemu swą obecność tutaj? I to jeszcze na parapecie okiennym, w towarzystwie obcego mężczyzny?!

To oczywiste, iż Armand nie może zobaczyć jej tutaj. Gdyby jego matka dowiedziała się o jej spotkaniu z Pierre’em, wybuchłby skandal. Tego była akurat pewna. Wiedziała, że markiza nigdy nie łamie ustalonych konwenansów. Tego też wymaga od innych. Zbladła, zaczęło brakować jej tchu. Poczuła się tak, jakby miała za chwilę zemdleć.

Pierre obserwował ją bacznie. Był przerażony. Nie wiedział jednak, co począć.

Nie chciał ryzykować zdrowia ukochanej. Jednakże zdawał sobie sprawę, że dekonspiracja oznaczała utratę jej nienagannej reputacji. Na to nie mógł pozwolić.

Tymczasem Armand podszedł do sekretarzyka.

— Poświeć mi, proszę — zwrócił się do przyjaciela.

Michael wziął w dłonie świecznik, kierując go tak, żeby światło świec oświetlało dłoń Armanda. Młody markiz otworzył górną szufladę. Wyjął z niej mały mosiężny kluczyk i otworzył nim zamek drugiej szuflady. Następnie sięgnął bardzo głęboko, aż na sam koniec jej wnętrza. Zapewne szukał tam czegoś, co było szczególnie ukryte.

— Mam! — powiedział zadowolony, wyciągając małe mosiężne pudełeczko.

Otworzył je i wyjął hebanową fajkę.

— Przyszliśmy tutaj po tytoń? — zdziwił się Michael.

— Hrabia zwierzył mi się, że dawno nie palił. Obiecałem zrobić mu tę przyjemność — odparł Armand.

Na twarzach obu mężczyzn pojawił się porozumiewawczy uśmiech. W tym momencie rozległ się donośny gong stojącego w rogu zegara.

— O, wpół do dziesiątej — zdziwił się Michael. — Pan hrabia czeka już na nas ponad dwadzieścia minut.

— Nic tu po nas — oznajmił Armand, zamykając najpierw jedną, następnie drugą szufladę na klucz.

Michael czekał już na niego w uchylonych drzwiach komnaty. Po jego minie widać było, że jest trochę poirytowany.

Armand wolnym krokiem podążył w jego stronę. W pewnym momencie zatrzymał się, jakby usłyszał coś niepokojącego. Odwrócił w stronę okna.

— Poczekaj chwilę! — poprosił przyjaciela.

— O co chodzi? — spytał zaniepokojony Michael.

Juliette czuła, jak nogi uginają się pod nią. Wstrzymała oddech. Oparła się plecami o szybę okienną. To koniec, pomyślała. Zaraz Armand podejdzie do okna i zobaczy mnie tu, we wnęce. Co mu wtedy powiem? Czuła, jak całe jej ciało drży ze zdenerwowania i strachu.

— Pospieszmy się! — usłyszała głos Michaela. — Hrabia czeka na nas już chyba pół godziny!

— Aż tak długo? Nie wiadomo w takim razie, czy tam jeszcze jest — odparł Armand.

— No właśnie. Pospieszmy się!

— Dobrze, już idziemy, nie denerwuj się — uspokajał go Armand, ciągle zerkając w stronę okna.

Po krótkiej chwili obaj mężczyźni opuścili gabinet. Słychać było tylko odgłos zamykanych na klucz drzwi.

Juliette usiadła na parapecie. Teraz mogła wreszcie wziąć głęboki oddech.

— Myślałam, że jeszcze trochę i zemdleję — odezwała się, uznawszy zapewne, że jej narzeczony jest już daleko.

Pierre zeskoczył i chwyciwszy hrabiankę oburącz w pasie, postawił na podłodze.

— Czy mi się wydawało, czy usłyszałem odgłos przekręcanego klucza? — spytał.

Juliette spojrzała na niego przerażona. Dopiero teraz skojarzyła, że ona też słyszała, jak ktoś zamyka drzwi na klucz.

— Zamknięte — zakomunikował Pierre, naciskając klamkę.

— To jak stąd wyjdziemy? — spytała Juliette mocno zaniepokojona.

— Spokojnie, panienko!

— Co teraz zrobimy? Przecież nie będziemy tu siedzieć całą noc?

— Nie byłoby to takie złe — roześmiał się Pierre, chcąc rozładować napiętą atmosferę.

— Jak możesz żartować w takiej chwili?! — oburzyła się Juliette.

— Nie rozpaczaj, panienko. Zaraz coś wymyślę.

Nachylił głowę i spojrzał przez dziurkę od klucza.

— Klucz nadal tkwi w zamku — oznajmił.

— No i co z tego! Przecież jest po przeciwnej stronie drzwi. Czyżby uszło to twojej

uwagi?

6. Po zmierzchu

— Jeszcze nie wszystko stracone! — odpowiedział Pierre.

— Co zamierzasz zrobić?

Młodzieniec podszedł do okna, uchylił je i spojrzał w dół.

— Nie jest aż tak wysoko, jak sądziłem. Możemy zeskoczyć.

Młoda hrabianka, chociaż było ciemno, dobrze wiedziała, na jakiej wysokości znajduje się okno gabinetu. Nie miała zamiaru nigdzie skakać. Pomyślała sobie, że jeśli nawet, dziwnym trafem, nic by się jej nie stało, to na pewno zniszczyłaby swoją piękną suknię. Dopiero wzbudziłaby sensację, wracając na salę balową w brudnym lub, co gorsza, poszarpanym stroju.

— Nie martw się, wystarczy, że ja zeskoczę — oznajmił Pierre. — Potem wrócę i otworzę drzwi od strony korytarza.

— Mam nadzieję, że ci się uda.

— Musi!

Już za chwilę Pierre siedział na parapecie. Nogi spuścił najniżej, jak tylko mógł, chcąc w ten sposób skrócić odległość, dzielącą go od podłoża. Juliette patrzyła na niego pełna obaw. On uśmiechnął się do niej, następnie zniknął gdzieś za oknem.

Wychyliła głowę, modląc się w duchu, żeby nic mu się nie stało. Na szczęście wylądował na zielonej trawie, tuż obok rozłożystego cisu. Nie do uniknięcia było jednak pobrudzenie wyjściowego stroju.

Najwyraźniej jednak młodzieniec nie przejmował się tym. Niemal odruchowo otrzepał czarną ziemię. Dodrze, że tego dnia miał na sobie surdut w granatowym kolorze, ciemne plamy były mniej widoczne. Spojrzał w górę. Widząc w oknie Juliette, pomachał jej, dając znak, że wszystko w porządku. Pospiesznie skierował swe kroki w stronę tarasu.

Zdyszany wbiegł na salę balową. Niedaleko drzwi natknął się na brata.

— Gdzie byłeś? — spytał Paul, widząc czarne ślady na lśniącej posadzce.

— Wybacz, nie mam czasu na tłumaczenia.

— Rozumiem — odparł nieco urażony.

— Wiesz..? — Pierre spojrzał na brata w taki sposób, jakby nagle wpadł mu do głowy jakiś nowy pomysł — chyba będę jednak potrzebował twojej pomocy.

— W takim razie zamieniam się w słuch.

— Chciałbym spokojnie porozmawiać z Juliette, a ciągle ktoś nam przeszkadza. Nie stanąłbyś na czatach?

Paul spojrzał na brata, jakby pytał: „W takim razie, co robiliście do tej pory?”

— Jeśli się zgadzasz, pozwól za mną.

Młodzieniec nic nie odpowiedział. Jednak najwyraźniej Pierre potraktował brak odpowiedzi, jako aprobatę swego pomysłu.

Po chwili obaj znaleźli się w hallu, tuż za salą balową.

Po kilku minutach dotarli do drzwi gabinetu. Na szczęście klucz nadal tkwił w zamku. Pierre przekręcił go jednym sprawnym ruchem.

Słysząc odgłos otwieranych drzwi, Juliette struchlała. Nie była pewna, kto stoi po przeciwnej stronie.

— Juliette, jesteś tam? To ja, Pierre.

— Tak! — odpowiedziała z ulgą.

I w jednej chwili całe napięcie prysło jak mydlana bańka. Widząc Pierre’a, szczęśliwa rzuciła mu się w ramiona. Po chwili dopiero ujrzała, że nie jest sam. Nieco ją to speszyło.

— Nie przeszkadzajcie sobie — zażartował Paul. — Ja przez ten czas popilnuję, czy nikt tu nie nadchodzi.

Mówiąc to, rozejrzał się po korytarzu. Wydawało mu się, że usłyszał coś podejrzanego. Jakby ktoś szedł w ich kierunku. Po stukocie bucików oraz szeleście sukni domyślił się, że to kobieta.

— Może przejdziemy na boczne schody, prowadzące na wieżę — zaproponowała Juliette.– Nie spodziewam się, żeby teraz, w czasie balu, ktoś z nich korzystał. Jestem pewna, że tam w końcu będziemy mogli swobodnie porozmawiać.

— Dobrze, pójdźcie tam. Ja muszę jeszcze coś sprawdzić — rzekł Paul, kierując się w przeciwną stronę.

Wydawało mu się, że na końcu korytarza mignęła jakaś kobieca postać. Po stroju oraz sylwetce rozpoznał Elaine.

Dziewczyna, widząc Pierre’a i Paula, udających się w stronę hallu, postanowiła pójść za nimi. Domyślała się, że idą na spotkanie z hrabianką de Lapierre.

Zauważywszy Paula, idącego w jej kierunku, wiedziała, że musi stąd zniknąć. Pobiegła najszybciej jak tylko potrafiła w stronę drzwi, prowadzących do sali balowej. Jednym ruchem otworzyła je, znikając w tłumie gości.

Paul podszedł do wielkich drewnianych drzwi, otworzył je i natychmiast zauważył Elaine wymijającą rozbawionych gości. Teraz już był pewien, że to właśnie jej suknię widział przed chwilą.

W pierwszym momencie chciał pobiec za dziewczyną, jednak się rozmyślił. Przecież nie stanowiła już zagrożenia ani dla Juliette, ani dla Pierre’a. Zamknął więc drzwi, wracając spokojnie na korytarz.

Teraz dopiero zauważył, jaki panował tu półmrok. Na ścianie wisiały kinkiety z tlącymi się świecami. Więcej światła wpadało już chyba przez mieszczące się tutaj okno. Gdy podszedł bliżej, ujrzał na rozgwieżdżonym niebie okrągłą tarczę księżyca.

* * *

— Podejdźmy może nieco wyżej — zaproponował Pierre, uznając zapewne, że księżyc daje za dużo światła.

Juliette posłusznie wykonała jego polecenie, pokonując kilka schodów do góry.

— Jak tu ciemno — zdziwiła się, gdy stali na krętych schodach, prowadzących na zamkową wieżę.

— Wreszcie jesteśmy zupełnie sami — powiedział Pierre, tuląc Juliette w ramionach. Nie broniła się. Wprost przeciwnie, pragnęła jego dotyku. Gdy Pierre obsypywał pocałunkami jej odkryty dekolt, niemal odruchowo uniosła dłonie do góry, obejmując jego szyję. A gdy ich usta się spotkały, oboje robili wrażenie nieco zaskoczonych tą sytuacją. Dla Juliette było to zupełnie nowe doznanie. Armand, co prawda, był jej narzeczonym, jednak nigdy nie całował jej tak namiętnie. Tym bardziej płonęła, pragnąc bliskości ukochanego. Myśli galopowały w jej głowie, a serce waliło jak oszalałe.

W pewnym momencie przypomniała sobie, co ich tu sprowadziło. Nie pocałunki przecież… Chcieli poważnie porozmawiać.

— Pierre, przestań proszę — odezwała się cicho, wyswobadzając się z jego objęć — powinniśmy porozmawiać.

Spojrzał na nią, jak wyrwany z błogiego snu.

— Wiem, panienko.

— Chciałabym wiedzieć, czy traktujesz mnie poważnie.

— Ależ Juliette! To chyba oczywiste! — oburzył się. — Kocham cię całym sercem. Nie planowałem się zakochać, ale się zakochałem. Wiem, że jestem tylko prostym szlachcicem, ale czy mogę mieć nadzieję..?

— Uważasz, że jestem materialistką? — zdziwiła się. — Naturalnie, że możesz.

Wtuliła się w jego ramiona. W jej oczach ukazały się dwie wielkie łzy. Najwyraźniej wzruszyła się tym, co przed chwilą usłyszała. Więc kocha ją i chce ją poślubić. Tylko to się liczyło. Pragnęła resztę życia spędzić u jego boku.

— Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie — odpowiedział, tuląc ją w ramionach.

* * *

Tymczasem Paul podziwiał rozgwieżdżone niebo za oknem. Czując się trochę zmęczony, usiadł we wnęce okiennej na parapecie, opierając plecy o framugę.

W pewnym momencie ujrzał zza grubej welurowej zasłony wpatrzone w siebie czyjeś oczy. Lśniły w ciemności jak dwa ogniki. Skoczył na równe nogi.

Okazało się, że to Antuanette, okręcona w zasłonę okienną, stała obok niego. Widząc Paula, zrobiła krok w tył, jakby miała zamiar uciec. Jednak on nie pozwolił jej na to, chwytając mocno za dłoń.

— Co panienka tu robi?! — spytał.

— Nie rozumiem, o co chodzi. Mogę być, gdzie mi się podoba! — odparła z wrodzoną sobie hardością.

Udał, że nie zauważył jej aroganckiego tonu.

— Od jak dawna panienka tu stoi? — spytał spokojnie.

Antuanette spojrzała na niego w taki sposób, że gdyby mogła, zabiłaby go wzrokiem.

— Wystarczająco długo — odparła spokojnym głosem.

— Widziała panienka kogoś przechodzącego przez ten korytarz?

— Przyszłam tu, żeby pobyć chwilę w samotności. Lubię spoglądać w rozgwieżdżone niebo. Tłum mnie męczy — odpowiedziała z niewinną minką.

Paul spojrzał na nią, nie wiedząc, czy mówi serio, czy coś przed nim ukrywa. Dziwnym wydawało mu się przebywanie młodej dziewczyny w tak ustronnym miejscu. Nie znał jej jednak zbyt dobrze. Żadna z kobiet nie jest tak ekscentryczna jak ona, pomyślał. Przyglądał się więc jej z uwagą i zaciekawieniem zarazem.

Antuanette stała z kamienną twarzą. Następnie odwróciła się w stronę okna i oparłszy łokcie o parapet, zaczęła upajać się widokiem gwiazd. Młodzieniec obserwował szczupłą, wysoką sylwetkę dziewczyny. Jego wzrok przykuły jej długie, falowane włosy.

Nagle przypomniał sobie, po co tu przyszedł. Wiedział, że musi zrobić wszystko, aby jak najszybciej opuściła to miejsce.

— Cieszę się, że spotkałem tu panienkę — odezwał się, opierając dłonie o parapet tuż obok niej.

Antuanette spojrzała na niego podejrzliwie.

— Mam nadzieję, że w swym karneciku znajdzie panienka jeszcze jakiś taniec dla mnie — oznajmił, spoglądając w jej ciemne oczy.

Młoda baronówna robiła wrażenie nieco zmieszanej. Paul, nic sobie z tego nie robiąc, mówił dalej:

— Nigdy nie widziałem tak pięknych oczu — rzekł z uczuciem.

Dziewczyna nie była pewna, czy mówi prawdę, czy może z niej żartuje.

— Widzę, że sztukę uwodzenia ma kawaler opanowaną do perfekcji — odpowiedziała udając obojętność.

— Mówiłem szczerze — odparł. — To nie moja wina, że mężczyźni, których do tej pory panienka poznała, nie doceniali jej urody.

— Naprawdę tak panicz sądzi? — spytała nieśmiało spuszczając oczy. — Większość młodzieńców, których do tej pory poznałam, to bawidamki. Nie przepadam za takimi.

— Myśli panienka, że ja również zaliczam się do tego rodzaju mężczyzn?

Zmierzyła go od góry do dołu krytycznym wzrokiem. Paul stanął wyprostowany, dumnie prezentując swoją wysoką, zgrabną sylwetkę. Widać było, że cała ta sytuacja trochę go bawi.

— Jak panienka mnie znajduje? — spytał.

— Stanąłeś panie na baczność jak muszkieter — roześmiała się.

— Trafiła panienka w sedno!

— Jak to?!

— Przez cztery lata służyłem jako królewski muszkieter. Dopiero rok temu, po śmierci ojca, mama poprosiła, abym wrócił do rodzinnego majątku. Chciała, żebyśmy obaj z Pierre’em, jako najstarsi synowie, zajęli się majątkiem.

— Przepraszam, nic nie wiedziałam — odpowiedziała ze współczuciem.

— W porządku. Od śmierci ojca niedawno minął rok. Zdążyłem już dojść do siebie. Nie odpowiedziała jednak panienka na moje pytanie.

Antuanette zmierzyła go po raz kolejny, teraz już nieco łagodniejszym wzrokiem.

— Znajduje pana jako mężczyznę odważnego oraz szarmanckiego w stosunku do kobiet.

— Panienka mówi to zupełnie szczerze? — spytał z niedowierzaniem.

— Oczywiście! Mam wrażenie, że przy panu każda kobieta może czuć się całkowicie bezpieczna.

Rzeczywiście, Antuanette już dawno dostrzegła walory Paula. Jej uwagę przykuły zwłaszcza nieskazitelna sylwetka, bujna czupryna oraz błękitne oczy młodzieńca. Oczy, od których trudno było oderwać wzrok. Paul uśmiechnął się, słysząc tyle pochwał pod swym adresem.

— Co powiedziałaby panienka, gdybyśmy udali się teraz na taras? Przez to okno niewiele widać. Poza tym, przebywanie na świeżym powietrzu jest zdrowsze i bardziej romantyczne.

— Może ma panicz rację — odparła uśmiechając się miło.

— W takim razie możemy już opuścić ten ciemny korytarz?

Wyciągnął do niej ramię, a ona, bez słowa protestu, podała mu dłoń. Po krótkiej chwili oddalili się, niknąc za wielkimi drzwiami, prowadzącymi do sali balowej.

Szybkim krokiem wymijali tłumnie zgromadzonych gości. Patrząc na nich z boku, miało się wrażenie, że zapragnęli znaleźć się na tarasie, z dala od ludzkich spojrzeń, najszybciej jak tylko można było.

* * *

Pierre oraz Juliette przysłuchiwali się tej rozmowie w zupełnym milczeniu. Domyślali się, że Antuanette, będąc tu od dłuższego czasu, mogła zauważyć ich, przebiegających korytarzem w stronę schodów. Hrabianka trochę obawiała się, żeby młoda baronówna nie wydała jej przed narzeczonym. Obmyśliła nawet linię obrony na tę ewentualność. Postanowiła, że powie Armandowi, iż chciała pokazać obu młodzieńcom wieżę, w której straszy duch dziadka z rodu de Beries. Podobno często po zmroku widywano tu postać mężczyzny w czarnej pelerynie.

Zresztą, co Antuanette robiła sama w tej części zamku? Dobrze wiedziała, że markiza nie pozwalała kręcić się w okolicy wieży. Uzmysłowiła więc sobie, że baronówna musiałaby się tłumaczyć przed Armandem oraz jego matką. Jak się domyślała, z pewnością by tego nie chciała. Była więc pewna, że Antuanette jej nie zdradzi.

Nagle jej rozmyślania przerwały jakieś dziwne odgłosy. Dochodziły z samej góry, z wieży, która była nawiedzona przez duchy.

— Co to może być? — Juliette wydała się bardzo zaniepokojona.

Czyżby to była prawda?, pomyślała.

— Tam chodzi duch! — powiedziała, wtulając się w ramiona Pierre’a. — Boję się.

— Wierzysz w duchy?

Nic nie odpowiedziała. Była przerażona jak nigdy dotąd. Najwyraźniej ktoś był na samej górze. Dochodziły stamtąd jakieś męskie głosy.

— To Armand — szepnęła, chyba jeszcze bardziej przestraszona, niż na widok ducha.

— Spokojnie, zdążymy odejść, zanim tu zejdą — uspokajał ją Pierre.

— Obyś miał rację.

— Zaufaj mi! Mamy jeszcze trochę czasu, światło niesione przez nich ledwo do nas dociera. Radzę się jednak pospieszyć — powiedział głosem tak cichym, że ledwo słyszalnym dla samego siebie.

Pierre nigdy nie pozwoliłby na to, żeby wybranka jego serca cierpiała, i to w dodatku przez niego. Jeśli naprawdę Juliette kiedykolwiek zostanie jego żoną, to pragnął, żeby wszystko odbyło się tak, jak należy. Najpierw oświadczyny, za zgodą rodziców, a potem ślub. Nigdy w życiu nie dopuściłby do tego, żeby została skompromitowana.

Chociaż był zdenerwowany nie mniej niż ona, potrafił jednak zachować zimną krew. Nie z takich opresji wychodził cało!

Zszedł szybko kilka stopni w dół. Podał Juliette dłoń, zapewne domyślając się, że pokonywanie tak dużej ilości schodów w rozłożystej sukni na sutej krynolinie, w pośpiechu może być nie lada wyczynem. Tym bardziej, że schody były kręte i prawie zupełnie nieoświetlone. Namiastkę światła dawały jedynie palące się na korytarzu boczne kinkiety oraz świece, niesione przez zbliżających się mężczyzn.

Nagle, Pierre i Juliette ujrzeli, że światło dochodzące z góry jest o wiele bardziej jaśniejsze, niż jeszcze przed chwilą. Hrabianka poczuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa, a suknia plącze się pod stopami.

— Pospiesz się, panienko! — ponaglał ją Pierre.

Schodzący z góry mężczyźni byli na tyle blisko, że można było zrozumieć słowa, które wypowiadali.

— Słyszę głos papy — szepnęła przerażona.

— Jest z nimi Michael? — zdziwił się Pierre, zadając sobie w duchu pytanie, co może łączyć tych trzech mężczyzn.

W tym momencie Juliette niefortunnie stanęła na samym brzegu jednego ze stopni schodów i ześlizgnęła się na sam dół.

— Auu! — jęknęła.– Chyba zwichnęłam sobie nogę.

— Może panienka iść? — spytał troskliwie Pierre.

— Nie bardzo — odparła kulejąc.

Niewiele myśląc, wziął ją na ręce. Następnie szybkim krokiem pobiegł przez ciemny korytarz. Gdy był już przy drzwiach, prowadzących na salę balową, postawił ją na podłodze. Wiedział, że gdyby wbiegł tak na salę pełną gości, dopiero wzbudziłby sensację.

— Będzie panienka mogła iść o własnych siłach? — spytał.

— Spróbuję, przecież nie mam innego wyjścia — odpowiedziała, zerkając w stronę bocznego korytarza.

Zorientowawszy się, że Armand będzie tu dosłownie za chwilę, nacisnęła szybko klamkę od drzwi. Nie bacząc na ból, lekko kulejąc, weszła na salę balową. Na szczęście, nikt nie zwrócił na nią uwagi.

— Jak mogę się domyślać, noga bardzo panience dokucza — rzekł Pierre, widząc, że z każdym krokiem utyka coraz mocniej.

— Trochę boli, ale to przejdzie. Muszę koniecznie gdzieś usiąść — rozejrzała się dookoła. — Podprowadź mnie proszę do kanapy, na której siedzi moja mama.

— Oczywiście, panienko. Proszę chwycić mnie pod rękę — odparł.

Po chwili znaleźli się w miejscu, gdzie zasiadała hrabina de Lapierre oraz jej młodsza córka, Henrietta.

— Czy mogę tutaj usiąść? — spytała Juliette, wskazując wolne miejsce między Henriettą a mamą.

— Oczywiście, kochanie — odparła hrabina, przesuwając się nieco w stronę bocznego oparcia kanapy.

Spojrzała na stojącą obok Juliette oraz młodzieńca, który ją odprowadził. Patrząc na nich, nie dało się nie zauważyć bijącego od nich szczęścia. Pierre i Juliette stali wpatrzeni w siebie. Nie zwracali zupełnie uwagi na osoby dokoła nich. W pewnym momencie Juliette oprzytomniała i pospiesznie wyrwała dłoń z objęć młodzieńca.

— Dziękuję za pomoc — rzekła, zajmując miejsce pomiędzy siostrą a matką.

— Do usług jaśnie panienki. Polecam się na przyszłość — odparł Pierre, czekając aż usiądzie.

Następnie skłonił się nisko hrabinie Natalie de Lapierre.

— Pozwolą panie, że się oddalę.

— Oczywiście, młodzieńcze. Było nam bardzo miło — odparła hrabina, skinąwszy głową.

Gdy Pierre zniknął w tłumie gości, spytała córkę.

— Jak sie bawisz, kochanie?

— Wyśmienicie, proszę mamy. Dawno nie byłam na tak udanym balu — odparła Juliette rozmarzonym głosem.

Henrietta spojrzała na siostrę trochę zdziwiona. Nie pamiętała, kiedy widziała ją taką szczęśliwą.

— Nie poznaję cię — szepnęła jej do ucha.

Juliette nic nie odpowiedziała, jednak jej mina zdradzała, że promienieje szczęściem.

— Dawniej trzymałaś mężczyzn na dystans, a teraz… — kontynuowała Henrietta.

— Widać, że nigdy się jeszcze nie zakochałaś. Gdy sama to przeżyjesz, zrozumiesz — odpowiedziała, zakrywając twarz wachlarzem, żeby mama nie usłyszała jej słów.

Następnie uniosła nieznacznie do góry dół sukni oraz halkę. Z przerażeniem zauważyła, iż noga w kostce jest spuchnięta, a przez cieniutki jedwab prześwitywało mocno zaczerwienione obolałe miejsce.

Muszę jak najszybciej udać się na górę i poprosić pokojówkę o zimny okład, pomyślała.

W tym momencie, dosłownie jak spod ziemi, wyrósł przed nią Armand.

— Czy dobrze się bawisz, najdroższa? — spytał.

Juliette spojrzała na niego lekko przerażona. Szybko przykryła odsłoniętą nogę, Nie była pewna, czy jest to pytanie kurtuazyjne, czy może jej narzeczony zauważył coś niepokojącego. Z oczu Armanda biła jednak szczera radość. Uspokojona, starała się zachowywać naturalnie, chociaż ból stawał się coraz dotkliwszy. Falbanami sukni szczelnie zakrywała spuchniętą kostkę.

— Wybornie — odpowiedziała po krótkiej chwili.

— Cieszę się — odparł ze szczerym uśmiechem na twarzy. — Domyślasz się zapewne, że w przygotowaniach do balu pomagała moja mama. W dużej mierze to jej zasługa.

— Byłam tego pewna. Pani markiza słynie z wytwornych przyjęć. Niektórzy mówią, że bale u twojej mamy dorównują tym w Wersalu.

— Chyba trochę przesadzasz, Juliette.

— Nie wydaje mi się. Moi rodzice zawsze twierdzili, że równie wytworne przyjęcia widzieli tylko na dworze króla Ludwika. Dobrze wiesz Armandzie, że twoja mama jest dla mnie wzorem do naśladowania. Chciałabym w jej wieku wyglądać tak młodo i tak

pięknie jak ona.

— Jestem pewien, że tak właśnie będzie.

Juliette starała się być uśmiechnięta i radosna, chociaż nie przychodziło jej to łatwo. Ból nogi nie ustępował, a nawet z minuty na minutę stawał się coraz dotkliwszy. Postanowiła więc jak najszybciej opuścić salę balową.

— Jestem już trochę zmęczona — powiedziała, udając śpiącą. — Jeśli pozwolisz, udam się na spoczynek. Tak dużo tańczyłam, że trochę dokucza mi prawa noga.

— Co takiego?

— Nie jestem pewna, ale chyba ją zwichnęłam.

— Pokaż! — Armand był bardzo przejęty.

Juliette speszyła się nieco.

— Ależ, Armandzie! — rzekła oburzona. — Nie podwinę sukni na sali, wśród tylu gości.

Czyżby jej narzeczony wyobrażał sobie, że obnaży nogę tu, przy obcych ludziach?!

— Masz rację, kochanie — odpowiedział. — Byłem tak zdenerwowany, że przez chwilę przestałem logicznie myśleć. Służę więc swym ramieniem. Odprowadzę cię na górę, najdroższa.

— Dziękuję — odrzekła wstając z miejsca.

— Mam prośbę — zwróciła się do matki. — Czy mogłaby mama przeprosić w moim imieniu kawalerów, którym obiecałam następne tańce.

— Opuszczasz nas, kochanie? — spytała hrabina, trochę zaskoczona.

— Niestety — wtrącił Armand. — Juliette prawdopodobnie zwichnęła nogę. Musi udać się niezwłocznie na górę.

— Ależ kochanie! — wzburzyła się hrabina.

— Mamo, nic mi nie jest.

— Proszę się nie denerwować, wszystkiego osobiście dopilnuję — uspokajał ją Armand.

— Trzymam pana za słowo.

Nie minęło kilka minut, jak Juliette, w towarzystwie narzeczonego, opuściła salę.

7. Loża uczniów

— Pozwól za mną — rzekł Paul.

Pierre wykonał polecenie brata bez zadawania zbędnych pytań. W milczeniu przeszli przez zupełnie ciemny pokój. Po chwili drzwi się otworzyły i Pierre został sam w równie ciemnej, ledwo oświetlonej sali. Gdy rozejrzał się dokoła, zauważył w rogu stół, a na nim trupią czaszkę. Domyślił się, że widok ten miał wywołać w nim strach. Tak się jednak nie stało. Może nie uważał się za specjalnie odważnego, jednak tchórzem na pewno nie był.

Stał więc, wpatrując się w dość niecodzienny widok. W tym momencie otwarto drzwi i stanęło przed nim trzech mężczyzn. Jeden z nich, znajdujący się pośrodku, zaczął mówić do niego łagodnym głosem.

Pierre był tak przejęty tą dziwną sytuacją, że nie bardzo rozumiał, co nieznajomy do niego mówi. Udało mu się wychwycić poszczególne słowa, takie jak zaufanie, miłosierdzie, odwaga oraz milczenie. Na pytanie: czy będzie trwać w zamiarze przestrzegania wszelkich tych zasad, odpowiedział „tak”.

— Czy chciałbyś należeć do zgromadzenia praktykującego te cnoty? — pytał dalej nieznajomy.

Pierre znowu odpowiedział twierdząco. Wtedy dwaj mężczyźni, stojący obok, podeszli do niego i zaczęli zdejmować z niego wierzchnie ubranie. Zdjęli mu frak, kamizelkę, a koszulę rozpięli tak, aby obnażona była lewa pierś. Zdziwiło go nieco, że pozbawili go jednego buta, obnażając do kolan lewą nogę.

Po całej tej dość dziwnej ceremonii jeden z nich podszedł do niego od tyłu i zakrył mu oczy grubą chustą. Opaska była na tyle szeroka, że nie dało się przez nią nic zobaczyć. Wtedy usłyszał głos mężczyzny, który z nim przed chwilą rozmawiał.

— Zabieram panu szpadę, zegarek oraz inne metalowe przedmioty. Nawet surdut i kamizelkę, gdyż mają metalowe guziki.

Po chwili Pierre poczuł, że stoi miedzy dwoma mężczyznami, a trzeci stojący naprzeciwko dotyka jego pierś ostrzem szpady.

— Czego tu chcesz? — pytał nieznajomy, a jego głos nie brzmiał już tak łagodnie jak jeszcze przed chwilą.

— Chcę być przyjęty do społeczności masonów — odparł Pierre.

— Stanie się tak, jak pragniesz. Słuchaj uważnie, co mówię, i odpowiadaj na moje pytania.

Dwaj mężczyźni, stojący po obu bokach, poprowadzili go dalej. Idący przodem zastukał w duże drewniane drzwi, zza których Pierre usłyszał czyjś głos.

— Kim jesteś? — spytał nieznajomy.

— Pierre Duvalle — odpowiedział.

— Z jakiego kraju pochodzisz?

— Z Francji.

— Ile masz lat?

— Dwadzieścia cztery.

Gdy wypowiedział te słowa, usłyszał, jak otwierają się drzwi. Przechwyciło go dwóch innych mężczyzn. Domyślił się, że wprowadzono go do sali, w której znajdowało się wiele osób.

W tym momencie usłyszał jakiś znajomy głos. Przecież to hrabia de Lapierre! Ucieszył się i zarazem nieco zdziwił.

— Odpowiedz, czy tylko prosta ciekawość przywiodła cię tutaj? — pytał hrabia.

— Nie — odparł młodzieniec.

— Słowa twe nam nie wystarczą. Bracie Dozorco, przyłóż koniec szpady do serca zuchwałego przybysza. Dla poszukiwania światła musi on odbyć drogę z Zachodu na Wschód. Gdybyś ujrzał w nim najlżejszy upór, przeszyj mu szpadą zdradzieckie serce!

Wówczas Pierre poczuł na swej piersi ostrze szpady. Serce zaczęło mu bić szybciej. Jeden fałszywy ruch i przeszyją mi pierś, pomyślał. Nie dał jednak poznać po sobie strachu. Ktoś ujął go za prawą rękę i prowadził wokół sali. Po chwili usłyszał tępe uderzenie drewnianego młotka.

— Prowadźcie go pod stalowe sklepienie — usłyszał znowu głos hrabiego de Lapierre.

Wtedy dało się słyszeć szczęk wielu szpad, uderzających jedna o drugą.

— Schyl głowę — poznał głos Paula.

Ucieszył się w duchu. Więc mężczyzną oprowadzającym go był jego rodzony brat. Przeszli razem pod szpalerem szpad. Pierre schylił się prawie w półokrąg, ponieważ był okazałego wzrostu.

Teraz hrabia odezwał się do niego po raz trzeci:

— Każ mu zgiąć lewe kolano! Niech położy dłoń na Ewangelii! Daj mu cyrkiel w rękę, tak aby ostrze przyłożone było do serca.

Pierre poczuł na gołej piersi zimny, ostry kolec cyrkla. Znów poczuł kołatanie serca. Żadnego ruchu, bo umrę, pomyślał. Poczuł, jak na czoło spływają mu krople zimnego potu.

Uderzenie młotka po raz drugi. W tym momencie poczuł na czubku głowy zimne końce wielu szpad.

Wtedy znowu usłyszał głos brata. Nic mi zatem nie grozi, ucieszył się w duchu. Paul zwracał się do niego spokojnym głosem. Prosił o powtórzenie słów przysięgi, które właśnie czytał.

— Ja, Pierre Duvalle, przysięgam przed Bogiem Najwyższym, całego świata Budowniczym, na zbawienie moje i honor mój, dochować tajemnicy braci masonów — powiedział, opierając swą dłoń na Ewangelii. — Nadto przysięgam — powtarzał dalej za Paulem — w razie konieczności krwią swoją i życiem swoim wszystkich statutów społeczności masońskiej bronić. W przypadku niedotrzymania słowa pozwalam, aby mi gardło przerżnięto, serce oraz wnętrzności wyszarpano i do morskiej wody wrzucono. Niechaj mi Najwyższy Budowniczy udzieli swej pomocy…

Po wypowiedzeniu ostatniego zdania, na potwierdzenie swej przysięgi pocałował podaną mu przez Paula Ewangelię.

Teraz Mistrz Katedry, czyli hrabia de Lapierre, zwrócił się do niego:

— Bracie, przybliż tę czarę krwi do swych ust.

Pierre poczuł, że przyłożono mu do serca zimne, mosiężne naczynie. Gdy wypił jego zawartość, usłyszał znowu głos hrabiego:

— Za zezwoleniem wszystkich braci przyjmuję ciebie na ucznia do grona masonów.

Hrabia poprosił, żeby młodzieniec wstał z klęczek. Następnie zwrócił się do dwóch mężczyzn, stojących najbliżej niego.

— Poprowadźcie go na Zachód.

— Bracie Dozorco! — mówił dalej hrabia. — Zapytaj przybyłego, czy pragnie dostąpić pierwszego stopnia światła?

— Tak, pragnę! — odparł Pierre.

— Bracie Dozorco, daj mu pierwszy stopień światła.

Wówczas poczuł, jak ktoś podnosi mu opaskę nieznacznie do góry. To, co pierwsze rzuciło mu się w oczy, to płomienie świec palących się na podwyższeniu, na którym siedział Mistrz Katedry. Widział to wszystko jakby przez mgłę, gdyż opaska nadal zasłaniała mu znaczną cześć oczu.

— Czego chcesz, młodzieńcze? — pytał dalej mistrz.

— Światła! — odparł.

— Dozorcy, udzielcie nowo przyjętemu wielkiego światła!

Po kolejnym uderzeniu młotka usunięto opaskę z jego oczu. Pierre ujrzał stojącego naprzeciwko hrabiego do Lapierre.

— Bracie mój, jesteś przyjęty na ucznia do loży masońskiej — głos hrabiego był pełen optymizmu.

Pierre zaczął rozglądać się po sali. Zauważył, że zarówno ściany jak i sklepienie pomieszczenia, w którym się znajdowali, były obite granatowym suknem. Gdy uniósł głowę, ujrzał wymalowane srebrną farbą gwiazdy. Sklepienie przypominało niebo za oknem.

W głębi sali ustawiony był tron. Przed nim znajdował się stół, a na nim palił się trójramienny świecznik.

Po bokach komnaty znajdowały się dwie kolumny. Przy każdej z nich stały wielkie lichtarze z płonącymi świecami.

Teraz Pierre rozejrzał się po obecnych. Oprócz Paula dojrzał znajomą twarz Michaela Roscherie. Nawet się za bardzo nie zdziwił, widząc go tutaj. Znał go i wiedział, że jest człowiekiem szlachetnym. Zauważył również Armanda de Beries. Po miejscu, które zajmował markiz, domyślił się, że stoi wysoko w hierarchii,. Zdziwił się trochę, widząc Jeana de Chavannese. Więc prawie wszyscy moi znajomi należą już do masonów?

To że hrabia de Lapierre był mistrzem, nawet nie bardzo go zaskoczyło.

Różne myśli kłębiły mu się w głowie. To, co od razu przyszło mu na myśl, to pewność, iż Paul wiedział, który z kolegów należy do loży. Przez ułamek sekundy miał nawet pretensję do brata, jednak przypomniawszy sobie słowa przysięgi, zrozumiał, iż Paul nie mógł postąpić inaczej.

Teraz pozwolono mu zapiąć koszulę, zasłaniając odkrytą pierś, oraz opuścić podwiniętą nogawkę spodni. Kazano mu iść, stawiając stopy pod kątem prostym.

— Postawcie go na cyrklu mądrości, potem na węgielnicy szczerości oraz na gwieździe promiennej — usłyszał rozkazujący głos mistrza.

Gdy Pierre wykonał trzy następne kroki, hrabia zbliżył się do niego. Obok mistrza stanął Michael, trzymając przed sobą aksamitną poduszkę. Na niej ułożono biały jedwabny fartuszek oraz białe rękawiczki, męskie i damskie. Hrabia zdjął z poduszki biały fartuszek oraz męskie rękawiczki. Pierre nieco się zdziwił, spoglądając na te części garderoby. Wyjaśniono mu, iż damskie rękawiczki znajdują się tu po to, żeby nie zapominał nigdy o czci należnej kobietom.

Po chwili, przy pomocy jednego z „braci”, przywdział biały fartuszek. Następnie założył męskie rękawiczki z białego jedwabiu.

Na zakończenie ceremonii mistrz pokazał mu tajemny znak ucznia. Przyłożył do swego gardła rękę, jakby obcinał sobie dłonią głowę. Następnie nauczył Pierre’a braterskiego powitania, czyli chwytu dłoni, tak jak witają się bracia masoni. Całą ceremonię zakończył pocałunek mistrza.

Nastąpiły trzy uderzenia młotka i posiedzenie loży zostało zamknięte.

8. Koncert

— Czy mógłby papa poświęcić mi kilka chwil? — spytała Juliette, wchodząc do gabinetu.

Hrabia spojrzał na nią nieco zdziwiony.

— Czy coś się stało, córeczko?

— Jeszcze nie — odparła. — Jest jednak coś, o czym muszę z ojcem porozmawiać.

— Słucham cię więc uważnie, kochanie. Usiądź, proszę — podsunął jej fotel.

Sam zaś zajął miejsce naprzeciwko biurka.

Juliette nie wiedziała, od czego zacząć, jak dobrać słowa, żeby to, z czym przyszła, nie było dla ojca zbyt dużym szokiem. Siedziała spięta, nerwowo bawiąc się wachlarzem.

— Słucham cię, Juliette — spokojnym głosem powtórzył hrabia.

— Wiem ojcze, że największym marzeniem twoim i mamy jest mój ślub z markizem de Beries. Połączenie naszych majątków uczyniłoby nas naprawdę bogatymi.

— Co chcesz mi powiedzieć? — zaniepokoił się hrabia.

Juliette spuściła głowę, prawdopodobnie dlatego, żeby uniknąć spojrzenia w oczy ojcu. Po chwili odezwała się ledwo słyszalnym głosem:

— Pokochałam innego.

— Co ty mówisz, córeczko?! Któż to taki? Czy go znam? — hrabia dosłownie zalał Juliette potokiem pytań.

— Znasz go, ojcze. To Pierre Duvalle.

— Czy na pewno przemyślałaś swą decyzję, dziecko. Wiesz, że chcemy dla ciebie jak najlepiej. Armand de Beries to wyśmienita partia. Sądziłem, iż darzysz go uczuciem. Jestem pewien, że on cię kocha. Czy dobrze zrozumiałem? Zamierzasz zerwać zaręczyny dla mężczyzny, którego poznałaś niespełna kilka tygodni temu. Sadzę, że to tylko młodzieńcze zauroczenie. Jestem pewien, że szybko minie.

— A jeśli nie?

— Wtedy będziemy się martwić!

Hrabia podszedł do córki, nachylił się nad nią i rzekł ściszonym głosem:

— Mam nadzieję, iż nikt o tym nie wie.

— Zwierzałam się tylko Henrietcie, ale ona nie zdradzi mojej tajemnicy. Jestem tego pewna.

— Mama nie może się o tym dowiedzieć. W każdym razie, nie teraz. Całe życie marzyła o tym, byś poślubiła syna przyjaciółki, Izabelli de Beries. Aż strach pomyśleć, jaki byłby to dla niej cios.

Juliette nic nie odpowiedziała.

— Mam nadzieje, że do niczego między wami nie doszło? — dodał po chwili hrabia, bacznie obserwując reakcję córki.

— Ależ ojcze, za kogo mnie masz!? — oburzyła się.

— W takim razie nie ma powodów do obaw — odetchnął z ulgą.– Posłuchaj mojej rady, córeczko. Odczekaj kilka miesięcy, ochłoń. Gdy po tym czasie nadal będziesz pałała takim samym uczuciem jak teraz do tego młodzieńca, wtedy zaczniemy się martwić.

Juliette przyjęła słowa ojca ze spokojem. Hrabia nawet nieco się zdziwił. Spodziewał się płaczu, histerii. Tymczasem ona spojrzała na niego swymi seledynowymi oczami i rzekła:

— Domyślam się, iż Armand oraz pani markiza nie mogą dowiedzieć się o naszej rozmowie.

— To oczywiste! — odparł. — Tak naprawdę, nie bardzo cię rozumiem, Juliette. Ten Pierre wygląda zupełnie jak Armand.

— Mówisz ojcze tak, jak Henrietta. Ona również uważa, że Pierre i Armand niewiele się różnią. Do tego Armand jest bogatym arystokratą. Chwilami mam wrażenie, iż moja siostra podkochuje się w mym narzeczonym.

W tym momencie w głowie Juliette zaświtała nietuzinkowa myśl. Wstała ze swego miejsca i podeszła do ojca.

— Co powiedziałbyś, papo, gdyby to Henrietta wyszła za mąż za Armanda?

— Mówisz poważnie?! Juliette! Zapomniałaś jednak o jednym małym szczególe. Ty, jako pierworodna córka, dziedziczysz cały majątek. Henrietta otrzyma tylko posag.

— W takim razie zrzeknę się połowy majątku na rzecz młodszej siostry.

— Mówisz poważnie?!

— Majątek zostałby uratowany, no, może jego połowa. Czyż nie o to chodzi?

— Naprawdę tak uważasz? Twojej mamie i mnie wydawało się, że ty i Armand jesteście dla siebie stworzeni. Na zaręczynach byliście tacy szczęśliwi…

— Może wtedy tak było. Jednak sporo się od tego czasu zmieniło. Zresztą, proszę papy, nie uwierzę, że gdy planowaliście nasz ślub, troszczyliście się o to, czy naprawdę się pokochamy? — odpowiedziała z ironią w głosie.

— Może masz sporo racji, córeczko, ale z tego, co wiem, młody markiz kocha cię całym sercem. Nie sadzę, żeby było mu wszystko jedno, która z was zostanie jego żoną.

— Tak sądzisz ojcze?

— Jestem tego pewien. Widzę, jak na ciebie patrzy. W końcu też jestem mężczyzną –roześmiał się hrabia. — Poza tym doskonale wiesz, iż wiele arystokratek zazdrości ci takiego narzeczonego. Gdy zerwiesz zaręczyny, na pewno któraś z panien szybko będzie chciała zająć twoje miejsce.

— Zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego też chętnie posłucham ojcze twojej rady. Armand nadal pozostanie moim narzeczonym. Będę zachowywać się bez zarzutu. Jednak nie wiem, czy to przytłumi uczucie, jakim darzę Pierre’a Duvalle. Po raz pierwszy w życiu czuję coś takiego. Nie mogę przestać o nim myśleć. Uwierz mi, ojcze, moje uczucie do tego młodzieńca jest czymś wyjątkowym. Czuję się tak, jakbym odnalazła bratnią duszę, kogoś, kto myśli i czuje jak ja — mówiła ze łzami w oczach.

W głębi duszy czuła się bardzo nieszczęśliwa. Nikt nie chciał lub nie potrafił jej pomóc. Nikt jej nie rozumiał.

* * *

Właśnie rozpoczął się występ. Juliette zajęła honorowe miejsce obok narzeczonego. Za nimi znajdowały się liczne rzędy krzeseł. Zasiedli na nich pozostali goście. Gdy na scenie pojawili się pierwsi śpiewacy, zostali przywitani gromkimi brawami. Orkiestra zaczęła grać pierwsze takty. Rozpoczął się koncert.

— Jak ci się podoba, najdroższa? — szepnął Armand po kilkunastu minutach.

— Wiesz przecież, że uwielbiam muzykę Monteverdiego.

— Dlatego zaprosiłem właśnie tych muzyków. Specjalnie dla ciebie wystawią urywki z „Orfeusza”.

— Poznałam już po pierwszych taktach.

— Wiedziałem, że sprawię ci przyjemność. Artyści przyjechali niedawno z Florencji. Polecił mi ich baron de Chavannese.

— Ten młody przystojny syn baronowej?

— Widzę, że wpadł ci w oko.

— Jesteś zazdrosny? — zdziwiła się. — Tak naprawdę nie jest w moim typie. Wiem jednak, że podoba się kobietom — uspokoiła go.

— Mówisz poważnie?

— Oczywiście, dlaczego miałabym kłamać. Wolę blondynów niż brunetów. Dziwię się, że jeszcze tego nie zauważyłeś?

Armand odetchnął z ulgą. Juliette natomiast zdziwiła się, że jest zazdrosny nawet o Jeana de Chavannese. Pomyślała, że jej narzeczony za żadne skarby nie może dowiedzieć się o uczuciu, jakim obdarzyła Pierre’a.

Tymczasem koncert trwał dalej. Śpiewacy popisywali się głosami. Najpewniej chcieli dobrze wypaść na dworze u młodego markiza. Juliette była zachwycona. Muzyka Monteverdiego zawsze dostarczała jej wielu wzruszeń.

Po przeszło godzinie ogłoszono przerwę. Młody markiz zaprosił gości na poczęstunek.

W sali obok przygotowano zimny bufet. Stoły wprost uginały się od jedzenia. Na srebrnych półmiskach rozłożono pieczone przepiórki, świńskie udka oraz smażone ryby. Na zdobionych złotem porcelanowych talerzach podano różnego rodzaju owoce oraz ciasta i torty. Kelnerzy roznosili napoje: białe i czerwone wino, owocowy poncz oraz gorącą czekoladę.

Juliette rozejrzała się po obecnych. Jakie było jej zaskoczenie, gdy wśród gości ujrzała Pierre’a oraz Paula Duvalle. Najchętniej udałaby się w ich kierunku, jednak nie wypadało tak bez powodu opuścić towarzystwo narzeczonego. Zupełnie straciła apetyt. Kawałek pieczonej przepiórki w ogóle nie znikał z jej talerzyka.

— Mogę się dołączyć? — usłyszała obok siebie głos Henrietty.

— Oczywiście — oznajmiła Juliette.

Przesunęła się trochę w stronę Armanda, robiąc miejsce dla siostry. Ponieważ był to bufet na stojąco, miejsca przy stole było w bród.

— Jak miło, że panicz zaprosił tych muzyków — rzekła Henrietta, zwracając się do młodego markiza. — Uwielbiam Monteverdiego! Jego utwory są pełne ekspresji. Co prawda, wprawiają mnie niekiedy w nostalgiczny nastrój, ale…

— Może właśnie dlatego lubisz jego muzykę? — dodała Juliette.

— Możliwe — odpowiedziała Henrietta.

Armand uśmiechnął się. Wiedział, że przedstawienie, jakie zaprezentowali zaproszeni przez niego artyści, stało na bardzo wysokim poziomie. Domyślał się także, że nie każdemu przypadnie do gustu. Była to bowiem muzyka dla osób o wyrobionym smaku muzycznym.

Konwersację przerwało pojawienie się młodego barona de Chavannese.

— Witam piękne panie — powiedział zbliżając się do całej trójki.

Całując dłoń Juliette, kątem oka obserwował stojącą obok Henriettę. Juliette i Armand spojrzeli na siebie. Szybko zrozumieli, w czym rzecz.

— Twoją narzeczoną — rzekł do młodego markiza — miałem już przyjemność poznać. Może zatem przedstawisz mnie teraz temu uroczemu dziewczęciu?

Na twarzy Henrietty pojawił się rumieniec. Juliette, widząc zażenowanie siostry, uprzedziła narzeczonego:

— To jest moja młodsza siostra, Henrietta.

— Henrietta de Lapierre — odparła dziewczyna, wyciągając dłoń na przywitanie.

Jean, składając pocałunek, nie spuszczał wzroku z brązowych oczu młodej hrabianki. Ona, chociaż mocno speszona, uniosła lekko wzrok do góry, żeby móc przyjrzeć się dokładniej swemu rozmówcy. Oceniła, że młody baron jest nawet przystojny. Był szczupłym brunetem średniego wzrostu, o wysportowanej sylwetce,. Oceniła go na około dwudziestu czterech lat. Widziała wpatrzone w siebie jego brązowe oczy. Ale jej wzrok przykuwały włosy młodzieńca — ciemne, falowane, sięgające ramion.. Zauważyła, że powagi dodaje mu lekki zarost oraz śmieszny meszek pod nosem. Uroku dodawał mu też piękny uśmiech, który od czasu do czasu gościł na jego twarzy.

— Jak się panienka bawi? — spytał po chwili baron.

— Dziękuję, dobrze — odparła niby od niechcenia.

— Dzisiaj jest dla mnie szczęśliwy dzień — kontynuował, nie spuszczając z niej wzroku.

— Dlaczego, jeśli można wiedzieć?

— Ponieważ dzisiaj poznałem panienkę.

Henrietta znowu spuściła skromnie oczy. Nie bardzo wiedziała, co powinna odpowiedzieć.

— Mam nadzieję, że teraz będę panienkę częściej widywał. Mam wrażenie, że rodzina ukrywała panienkę przed resztą świata. Zupełnie nie pojmuję dlaczego?

— Henrietta ma dopiero szesnaście lat — oznajmiła Juliette, najwyraźniej z uwagą przysłuchując się rozmowie siostry. — Na przyjęciach i balach bywa dopiero od tegorocznego karnawału.

— Za miesiąc, jedenastego lipca, skończę siedemnaście lat — dodała Henrietta, z wyrzutem spoglądając na starszą siostrę..

— Od tegorocznego karnawału — powtórzył Jean. — Widocznie bywałem nie na tych balach, co powinienem — roześmiał się, a po chwili dodał:

— W istocie, nadzwyczaj poważny wiek.

— Nie lubię, gdy się mnie traktuje jak dziecko. Rocznikowo mam już siedemnaście lat. Jednak mama nie lubi, gdy tak mówię. Twierdzi, że gdy dziecko się rodzi, nie ma jeszcze roczku.

— Pewnie mama ma rację. Jest panienka tak młoda, że może pozwolić sobie na dodawanie lat. Jednak za jakiś czas, jestem pewien, zacznie je sobie panienka odejmować.

— Henrietcie na razie to nie grozi, raczej ja zaczynam martwić się szybkim upływem czasu — wtrąciła Juliette.

— Czyżby? — zdziwił się Armand, zerkając w stronę narzeczonej.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 9.45
drukowana A5
za 71.15