E-book
14.7
drukowana A5
42.88
Piekielna czwórka

Bezpłatny fragment - Piekielna czwórka

czyli jak wytresować opętaną szafę


Objętość:
164 str.
ISBN:
978-83-8245-728-5
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 42.88

Wstęp

Witaj, drogi czytelniku! Pozwól, że przedstawię ci czwórkę moich najlepszych przyjaciół.

Tak więc pierwszy jest Witek. To on przewodzi bandzie z piekła rodem i najczęściej jego pomysły pakują całą czwórkę w nieziemskie kłopoty. Niemniej na obronę rudzielca należy dodać, że intencje ma zawsze dobre, a chęci — szczere. Niestety sami wiecie, co jest chęciami wybrukowane. Dalej mamy Jakuba, z natury spokojnego i wyważonego. Nauczyła go tego praca przy koniach, z którymi miał do czynienia od dzieciństwa. Jakub jest żydem. Nie ułatwiało mu to nawiązywania przyjaźni. Odkąd poznał Witka, słowa „nuda” i „samotność” mógł na szczęście dodać do słownika wyrazów nieużywanych.

Nakło nad Notecią w latach trzydziestych dwudziestego wieku było wielokulturowe. Z jednej strony wpływało to na ubogacenie krajobrazu miasta, z drugiej — niosło nieuniknione konflikty. Dobrze wiedział coś na ten temat trzeci z przyjaciół — Karl, czyli Karol. Pół Polak, pół Niemiec obrywał od obu stron, czując się zawsze nie na miejscu. Mniejszość niemiecka była wrogo nastawiona do Polaków, do granicy z Rzeszą było blisko, ciągle straszono ludzi szpiegami i sabotażami. Nic dziwnego, że biednego chłopaka odtrącano — do czasu sprzedania duszy diabłu, czyli Witkowi. Odtąd czwórka zawsze była razem. Choć płacił wysoką cenę za ekscesy bandy, nie oddałby tej przyjaźni za nic w świecie.

No i w końcu Adam. Ze względu na więcej niż słuszną posturę i raczej łagodny charakter Adaś był przedmiotem kpin. Żarty się jednak skończyły, bo piekielna czwórka potrafiła solidarnie bronić swoich. Poznajemy chłopców, kiedy wspólnie cieszy się wakacjami. Oczywiście większa ilość wolnego czasu oznacza więcej okazji do realizacji najbardziej ekscentrycznych planów, ot, jak choćby zbudowanie własnej jednostki prawie pływającej czy użycie młodszego brata w roli wyciora do komina. A to tylko próbka ich możliwości! Reszty dowiesz się za chwilę. Pozostaje mi zatem życzyć ci piekielnie dobrej zabawy.

Rozdział 1.
Jak zebrać miód przy pomocy młodszego brata i linki do bielizny

Nad Nakłem powoli wstawał świt. Słońce leniwie wytaczało się zza horyzontu, obiecując kolejny upalny dzień. Lipiec tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku był wyjątkowo gorący — nic dziwnego, że wszystko, co żywe, szukało cienia i spokoju lub ochłody, na przykład w nurtach Noteci. Również paczka starych przyjaciół — Witek, Karol, Jakub i Adam większość czasu spędzali na korzystaniu z uroków rzeki.

Na dziś mieli jednak inne plany. Umówili się na spotkanie z samego rana przed cukiernią pana Odwrota, przy rynku, zaplanowali bowiem wspólną wyprawę „na czereśnie”.

Pierwszy jak zwykle pojawił się Witek — to on dowodził całą eskadrą, a dokładniej pakował ją w mniejsze lub większe kłopoty. Dorośli mawiali, że jego rogata dusza wręcz wyłazi z niego… włosami — bo Witek był dosłownie „piekielnie” rudy. Czupryna najwyraźniej pasowała do jego niełatwego charakteru. Czy należy jednak się przejmować takimi banałami, jak opinia dorosłych czy kolor włosów, kiedy się ma dwanaście lat, świat jest piękny i trwają wakacje?

Chwilę po nim na miejsce dotarł Jakub — szczupły, wysoki chłopak z burzą gęstych, czarnych loków, których mimo desperackich prób i ton zużywanej pomady nijak nie dawało się okiełznać. Jakub miał raczej melancholijne usposobienie, a jego równie czarne jak czupryna oczy często wydawały się nieobecne.

Ci dwaj byli jak ogień i woda — a jednak łączyła ich przyjaźń trwająca niemal od zawsze, przypieczętowana wspólnie zdobytymi siniakami, guzami, rozbitymi szybami i mantami od rodziców.

— Serwus, Witek! — zawołał Jakub. — Ależ zapachy, po prostu ślinka cieknie!

Z pobliskiej kawiarni będącej jednocześnie cukiernią docierały fantastyczne aromaty świeżo prażonej kawy, bułeczek maślanych i słynnej na cały powiat drożdżówki.

— Czekaj — burknął Witek. — Dotrą ci maruderzy, to się najemy czereśni.

Gdzie oni się podziewają?

— Chłopaki, już lecę! — Adam pędził w podskokach przez rynek.

Adaś był niski i zdecydowanie bardziej okrągły niż podłużny, a kiedy biegł, zdawało się, że przez Nakło pędzi kula armatnia. Jeśli jest się jednak synem mistrza Jekla, grzechem byłoby nie spróbować tych wszystkich serdelków, paróweczek, ozorków i legendarnej wręcz bułczanki, za którą szalało całe miasto.

— Spóźniłeś się — przywitał Adama Witek. Jego szorstki ton wskazywał wyraźnie, że dziś jest wyjątkowo nie w nastroju i nie ma zamiaru pobłażać swojej bandzie.

— Wiesz, jak jest. Musiałem pomóc ojcu przed otwarciem sklepu, cud, że mnie puścił. Jeden z czeladników się rozchorował, a roboty u nas zawsze co nie miara.

— Dobrze już, dobrze, i tak nie ty jesteś ostatni. Gdzie ten Karol? Nie ma co, niezły ten pruski porządek!

Ostatnim członkiem ekipy był Karol — a właściwie Karl, ale i tak wszyscy wołali po swojemu — wysoki blondyn o szaleńczo niebieskich oczach. Zapewne łamałby młode niewieście serca jak słomki, gdyby nie nogi. Choć Karol nigdy na koniu nie siedział, zdawało się, że jego długie tyki należały do ułana z trzydziestoletnim stażem. Kiedy biegł, obraz plączących się pałąków był wręcz epicki. Nogi były jednak najmniejszym z jego zmartwień — chłopak łatwo w życiu nie miał. Syn Niemca i Polki nigdy nie czuł się „wśród swoich”, jednak odkąd zaprzyjaźnił się z naszą bandą straceńców, mógł wreszcie zyskać wrażenie bycia „na miejscu”. Niestety koszt, jaki za to ponosił, to niechęć niemieckich znajomych za „zwąchiwanie” się z „nie wiadomo kim” oraz niezłe pranie od czasu do czasu za awantury, w jakie się wdawał.

— Daj mu spokój — perswadował Adam — może znowu podpadł ojcu i siedzi w chibziku?

— Nie ma rady, poczekamy jeszcze pięć minut i pójdziemy po niego — zdecydował Witek.

Po ustalonym czasie chłopcy udali się na ulicę Długą, gdzie w jednej z kamienic mieszkał Karol. Ledwo zdołali przemknąć na podwórko, a zobaczyli, jak chlapie się pod pompą w ramach porannej toalety.

— Te, Prusak, nie masz budzika? — krzyknął Witek. Zawsze kiedy miał ochotę dokuczyć Karolowi, „prusaczył” mu ile wlezie.

— A żebyś wiedział, że nie! Nasz domowy się zepsuł, a na Łysego nie można liczyć. Odkąd się pozbył piór, nie pieje.

— Sam się nie pozbył — zauważył cierpko Jakub. — To przez was i te wasze zwyczaje.

— Widzicie go! Kto mógł przewidzieć, że te głupie pióra mu nie odrosną i że bez nich nie będzie się wydzierał? Za to kura wielkanocnego mieliśmy, że hej! — Witek rozmarzył się na samo wspomnienie.

Jakby przeczuwając, że o nim mowa, na podwórze dumnie wkroczył Łysy, prowadząc za sobą swoje stadko kur. Łysy był kogutem, a raczej jego wspomnieniem — o dawnej urodzie ptaka świadczyła bowiem zaledwie kępka piór wokół głowy, nieco na skrzydłach i dosłownie jedno w ogonie.

— Patrzcie, oto i wasza ofiara. — Jakub zachichotał.

— Cicho tam, też mi awantura o przyszły rosół — prychnął Witek.

— Chodźmy wreszcie na te czereśnie — zasugerował nieśmiało Adam. — Głodny jestem.

— Zawsze jesteś głodny, ale zdaje się, że dziś będziemy mieli dodatkowy deser, patrzcie w górę!

W oczach Witka pojawił się niepokojący błysk. Chłopcy podnieśli głowy — okazało się, że pod balkonem uczepione było wielkie pszczele gniazdo.

— Zwariowałeś — stwierdził Jakub. — Przecież to trzecie piętro, z drabiny nie dosięgniesz.

— Możemy pożyczyć sobie drabinę od strażaków — ciągnął niezrażony herszt.

— Po pierwsze co to znaczy „pożyczyć sobie”? — Na samą myśl Karolowi ścierpła skóra. — Nawet nie chcę wiedzieć, co by na to powiedział ojciec.

— Może by tak z balkonu poniżej? — zaproponował Adam.

— Nie da rady, pani Schmidt w życiu nas nie wpuści. Nie po akcji z kotem.

— Oj tam, oj tam, nic mu się przecież nie stało.

— Kotu może i nie, ale Maciuś to już zupełnie inna historia.

Maciuś to sześcioletni brat Karola i niestety — z racji swej „niepełnoletniości” — najczęstsza ofiara (poza Łysym) pomysłów naszej bandy.

— Intencje mieliśmy szlachetne, a że wyszło jak zwykle…

Warto przybliżyć szczegóły tego wiekopomnego wydarzenia, które w rezultacie zaangażowało pół miasta i całą straż pożarną.

Otóż pewnego pięknego popołudnia chłopcy rozgrywali właśnie zawody kryzli, kiedy rozległo się jakby przytłumione, ale jednak słyszalne miauczenie.

— Fritz znowu się gdzieś wpakował — stwierdził Jakub.

— Wlazł, to i wyjdzie. — Adam najwyraźniej kotów nie lubił.

— Chodźcie, poszukamy, jest okazja zwiedzić strych i okolice — zakomenderował Witek.

Odgłos kociego nieszczęścia rzeczywiście dobiegał gdzieś z góry. Po dłuższych poszukiwaniach okazało się, że Fritz utknął w kominie. Trzeba było więc przeprowadzić akcję ratunkową na dachu.

— I co teraz? Ja się dla kota narażał nie będę. — Adam był zdecydowanie sceptyczny co do przedsięwzięcia.

— Pomożemy, w końcu starsza pani sama go nie wyciągnie. — Witek niełatwo się zrażał.

— My też się raczej do komina nie zmieścimy — zauważył trzeźwo Karol.

— My nie, ale przecież jest Maciuś! — Rudzielec najwyraźniej już wytypował ochotnika.

— Ani mi się waż! Brat mój i cięgi też będą moje — wyjęczał Karol.

Po trwających chwilę negocjacjach poszedł jednak po chłopca. Za obietnicę dodatkowej porcji deseru mały dał się nawet wyciągnąć na dach, ale kiedy poznał z grubsza techniczne szczegóły akcji, mina mu zrzedła.

— Ja nie chcę do komina!

— Daj spokój, nie bądź baba, w końcu dziś na deser legumina. — Brat próbował zagrać na łakomstwie malca. Okazało się to zadziwiająco skutecznym posunięciem.

Chwilę później Maciuś trzymany przez Witka i Adama za nogi powoli zanurzał się w kominie.

— Widzisz go? — dopytywał brata Karol.

— No…

— Co robi?

— Syczy…

— To go łap i cię wyciągniemy.

— Aaaaaa! — dało się słyszeć z komina. — On dlapi! — A zaraz potem jeszcze głośniejsze: — Aaaaaaaaa!

Chłopcy próbowali wyciągnąć małego kominiarza, ale się nie dało — utknął.

Jedno szarpnięcie, drugie — i nic…

Tymczasem zawartość komina darła się do spółki w niebogłosy.

Cóż, nasi dzielni ratownicy nie zachowali się po bohatersku. Poddali tyły, uciekając przez dach sąsiedniej kamienicy. Na polu bitwy pozostał komin, kot i sterczące nogi Maćka.

Na szczęście pani Schmidt przy okazji poszukiwań Fritza znalazła obie ofiary i sprowadziła pomoc. Nie trzeba dodawać, że nasi oprawcy przez dobry tydzień nie mogli swobodnie siadać. A tymczasem znowu szykowała się katastrofa.

— Mówię wam, dajmy spokój, nie wiemy, czy w środku jest miód, za to wiemy, że są pszczoły — perswadował Jakub.

— Jak są pszczoły, to musi być i miód. Poza tym jak „na przyrodę” przytaszczymy gniazdo, to piątki murowane. — Witek był odporny na argumenty.

— A żądląca zawartość wyprowadzi się na ochotnika? — Karola też nie zachwycał ten pomysł.

— Odetniemy gniazdo do wiadra z wodą, pszczoły nie pływają!

— To któryś z nas będzie skakał po strażackiej drabinie na trzecie piętro z wiadrem? Jakoś tego nie widzę.

— Ustaliliśmy, że drabina odpada — przypomniał Karol.

— Jest inny sposób — „na spadochroniarza”. — Witek miał już konkretną wizję wykonania zadania.

— Jak to ma niby w praktyce wyglądać? — Adam się zaniepokoił.

— Ty się nic nie bój, za gruby jesteś. Wyznaczymy lekkiego ochotnika, wejdziemy na dach i spuścimy go na lince od bielizny.

— Z wiadrem? — Adaś z wrażenia aż dostał czkawki.

— Z wiadrem — potwierdził rudzielec.

— A pszczoły? A trzecie piętro?

Witek ciągnął niezrażony:

— Podłożymy pod spodem pierzyny. Jak pszczoły się jednak wydostaną z wiadra, to odetniemy linkę i ochotnik im szybko ucieknie!

— Na pierzyny? Raczej na tamten świat — podsumował cierpko Jakub.

— Po prostu trzeba znaleźć dużo pierzyn. No i ochotnika.

Jak na zawołanie na podwórko przytruchtał jeszcze zaspany Maciuś, taszcząc pod pachą ukochanego misia.

— Co robicie? — dopytywał malec.

— Będziemy mieli miód i gniazdo pszczół!

— Dacie popatrzeć?

— Tak, nawet z bliska. — Witek się uśmiechnął złowrogo.

Karol usiłował ratować rodzinę:

— O nie, błagam, wystarczy, że ostatnim razem wyglądał jak wycior do armaty.

Rzeczywiście, po wyciągnięciu z komina Maciuś — usmolony w sposób niemożliwy, z czarnym kotem wczepionym w czuprynę, niedającym się za żadne skarby odczepić — wyglądał jak wycior szwedzkiego kanoniera.

— Nic mu nie będzie, załatwimy sprawę prędko. Nikt się nawet nie dowie.

Pierzyny znalazły się bardzo szybko. W kamienicy mieściły się pralnie publiczne i ludność Nakła oddawała tu do czyszczenia pościele i bety.

Kiedy już spora sterta leżała na miejscu, pozostało zaciągnąć Maćka na dach. O dziwo, przekupiony szwajcarskim scyzorykiem dzieciak na dach wszedł, ale wystarczyło jedno spojrzenie w dół i drugie na przygotowaną linkę, aby to w gruncie rzeczy niewielkie stworzenie wydało z siebie ryk godny syreny na transatlantyku.

Podwórko zapełniło się ludźmi błyskawicznie. Naszym bohaterom nie pozostawało nic innego, jak po raz kolejny salwować się ucieczką.

— Wielkie dzięki, nie mam po co wracać do domu — jęknął Karol.

— Daj spokój! Kto mógł przewidzieć że się rozedrze? Zresztą potem się będziemy martwić, do wieczora daleko — beztrosko zbył go Witek. — Chodźmy wreszcie na te czereśnie.

I poszli.

Rozdział 2.
Wyprawa na czereśnie, podczas której dowiadujemy się, że koń to jednak złośliwe zwierzę

Chłopcy oddalili się jak najspieszniej z miejsca ostatnich wypadków. Żaden z nich nie miał póki co ochoty spotykać matki Maciusia. Tymczasem wizja czereśni pana Fischera kusiła. Udali się więc na tak zwane górki, gdzie mieściło się wielkie gospodarstwo starego Niemca i jego ogromne łąki, na których wypasał krowy i owce. Pośrodku tych malowniczych terenów rosła potężna czereśnia. Staruszka miała przynajmniej sześćdziesiąt lat i osiągnęła niebotyczne rozmiary — pewnie dlatego pan Fischer nie zrywał już z niej plonów. Wspinanie się na wysokość drugiego piętra, gdzie rosły najlepsze owoce, mogło się okazać karkołomne. To jednak nie przerażało naszych bohaterów.

Kiedy dotarli na miejsce, czekała ich niespodzianka — spory kawał łąki został ogrodzony solidnym płotem z drewnianych belek, drzewo zaś znalazło się w samym środku terenu za nim.

— Tego tu nie było — zdziwił się Adam.

Zanim zdążyli wymyślić, po co komu taka konstrukcja, zza górki wyszedł potężny, kary ogier.

— No i wszystko jasne! Widocznie pan Fischer nie mógł trzymać tego potwora razem z innymi końmi — stwierdził Jakub.

— Jak na potwora, to jest bardzo ładny — zauważył Karol.

— Mówisz tak, bo nie wiesz, co on potrafi — odparł Jakub. — Mój tata sprowadzał to cudo z bardzo daleka, specjalnie na zamówienie. Zanim go na dworcu wyładowali z pociągu, zdążył zdemolować pół wagonu.

Ojciec Jakuba, Dawid Cohn, zajmował się handlem końmi. Zazwyczaj kończyło się na zwykłych wielkopolanach dla miejscowych gospodarzy, ale na życzenie klienta sprowadzał też wyjątkowe egzemplarze różnych ras.

Kary ogier pana Fischera był rzeczywiście wyjątkowej urody — prawdziwy fryz z przepiękną, gęstą, falującą grzywą, szczotkami wokół kopyt i sierścią lśniącą w słońcu. Każdy ruch pokazywał niezwykłą grację i energię zwierzęcia — tylko w jego oczach czaiło się coś nieokreślonego, jakiś niepokojący błysk.

— Chyba nie jest z nim tak źle. Żre trawę jak każda chabeta. — Witek jak zwykle wiedział wszystko lepiej. Słowo „chabeta” podkreślił chyba nazbyt dobitnie, bo koń oderwał się na chwilę od jedzenia i popatrzył na niego jakoś niesympatycznie.

— Może lepiej tam nie wchodzić — stwierdził Jakub.

— Żartujesz? Nie wlekliśmy się tu taki kawał, żeby postać, popatrzeć i wrócić do domu z podkulonym ogonem. Poza tym to nie byk ani buldog pana Maciejewskiego, a koń. Nic nam nie zrobi.

Oczywiście zaraz po tych słowach Witek przelazł przez ogrodzenie — musiał udowodnić swojej bandzie, że kto jak kto, ale on niczego się nie boi. Chcąc nie chcąc, chłopcy poszli w jego ślady.

Początkowo nic nie zwiastowało katastrofy. „Potwór” skubał sobie trawkę, pozornie niezainteresowany tym, co się dzieje dookoła. Od czasu do czasu podnosił jednak łeb i sprawdzał, gdzie znajdują się chłopcy. A nasi amatorzy czereśni byli coraz bliżej drzewa. Już mieli zacząć się zastanawiać, jak dobrać się do owoców, gdy nagle usłyszeli dzikie rżenie, a chwilę potem zobaczyli nad swymi głowami potężne przednie kopyta ogiera.

— Na boki! Uciekać! — zdążył krzyknąć Karol.

Kopyta z impetem uderzyły w ziemię, a ogier jakby się wściekł i zaczął kłapać zębami.

— Na drzewo! — zakomenderował Witek.

Karol, Witek i Jakub wspięli się stosunkowo szybko, ale na polu walki pozostał biedny Adaś. Ogier zaś nie miał zamiaru mu odpuścić.

— Chłopaki, ratunku! — wrzeszczał.

— Biegnij tu, w lewo, wciągniemy cię! — zawołał Witek.

Adaś wyciągnął ręce i Karol z Witkiem zaczęli go windować — niestety, z powodu słusznej wagi chłopaka — nie dość szybko.

— O Jezu, on mnie zjada! — zawył.

Ogier zdołał dosięgnąć zębami do… Adasiowej pupy i solidnie ją ukąsić. Chłopcy dali radę wciągnąć w końcu ofiarę na wystarczająco wysoki konar, ale bez sporego kawałka spodni, za to z potężnym śladem końskich zębów na siedzeniu.

— O Boże — chlipał Adaś — teraz boli, a spodnie?

— Przestań jęczeć — burknął Witek. — Lepiej się zastanówmy, jak u licha stąd zejdziemy.

W tym czasie fryz zataczał kręgi wokół drzewa, truchcikiem, z dumnie uniesioną głową i ogonem, w zębach zaś dzierżąc kawałek łupu — wyrwane portki.

— On nam raczej nie pozwoli stąd za szybko zejść — doszedł do wniosku Jakub.

— Ojciec mówił, że jak go próbowali zaprząc do bryki, to cały dyszel połamał w drobny mak, a parobków tak pogonił, że jeden z wrażenia wspiął się na rynnę i długo nie chciał zleźć.

— I dopiero teraz nam to mówisz? — zachlipał Adaś.

— Lojalnie was ostrzegałem — przypomniał Jakub.

— Po co panu Fischerowi taka potwora? — zdziwił się Karol.

— Miał być do paradnej bryczki, na niedziele i święta, a poza tym to koń szlachetnej rasy, źrebaki po nim będą wspaniałe.

— Nie będzie żadnych źrebaków! — jęknął Adaś i zwrócił się do zwierzęcia: — Zobaczysz, powiem ojcu, skończysz jako salami.

Przyszłe salami jednak nie przejęło się groźbą ani trochę, przeciwnie, stanęło pod drzewem i wspięło się na zadnich kopytach, by dosięgnąć chłopaków. Ostro przy tym kłapało paszczą.

— Coś mi się wydaje, że zostaniemy tutaj do wieczora — zasępił się Jakub.

— Oby tylko do wieczora, a nie do niedzieli — ponuro zauważył Karol.

Słońce zaczęło się chylić za horyzontem, kiedy na łąkę wraz z kilkoma pomocnikami przybył pan Fischer.

Chłopcy zaczęli wołać:

— Ratunku, proszę pana, tutaj!

Na początku stary gospodarz nie wiedział, kto go woła. Po chwili jednak się zorientował, że głos dobiega z czereśni.

Podszedł bliżej, uniósł głowę, a jego oczom ukazał się jakże malowniczy widok: na tle ciemnych liści i szarzejącego nieba jaśniała niczym księżyc w pełni blada pupa Adama.

Starszy pan dostał takiego ataku śmiechu, że zmusiło go to do oparcia się o drzewo. Kiedy już skończył się śmiać, zwrócił się do chłopaków:

— No co, wyszły wam bokiem, a raczej tyłem, moje czereśnie!

— Panie Fischer, to wcale nie jest śmieszne, ten potwór nas prawie zamordował — jęknął z gałęzi Adam. Reszta bandy postanowiła się chwilowo nie odzywać. Tymczasem potwór dał się, o dziwo, zupełnie spokojnie uwiązać na lonży.

— Patrzcie go, cichy jak trusia, to aż podejrzane — zauważył jeden z pomocników.

— Widocznie się dzisiaj już wyszalał. Ciekawe na kim? — Bezlitośnie zarechotali.

— Panie Fischer, jak z niego taki stróż, może wpuścimy go do owiec zamiast owczarka.

— Pomysł nie jest zły — przyznał gospodarz. — Trzeba tylko wybrać pastwisko bez drzew, bo jak nam stado pozagania na gałęzie, to ich nie zdejmiemy.

Najwyraźniej drwiny miały trwać nadal — nikt nie miał ani krzty litości dla naszych ofiar.

— No, zejdźcie już z drzewa, barany. — Tu zgromadzeni na łące panowie nie wytrzymali i rechotali w najlepsze. Nawet ogier zaczął rżeć do wtóru.

Adaś, Karol, Jakub i Witek z ociąganiem zleźli z drzewa. Z niewyraźnymi minami stanęli przed staruszkiem.

— Przepraszamy, nie powinniśmy byli włazić tu bez pytania — pokajał się Jakub.

— No już dobrze, nic się nie stało, zresztą od dawna się tak dobrze nie bawiłem — odparł pan Fischer.

— Jak to nic się nie stało? A co ja powiem w domu? Następne zniszczone spodnie… — biadolił Adam.

— Ty się lepiej zastanów, jak ty najpierw do tego domu dotrzesz. Chyba nie masz zamiaru defilować z gołym tyłkiem przez całe Nakło? — trzeźwo i dość brutalnie uświadomił Adama Karol.

Na szczęście rozwiązanie znalazł sam właściciel piekielnego ogiera. Ściągnął pikowaną kamizelkę i podał ją Adamowi. Okazała się na tyle długa, że zasłoniła ten obraz nieszczęścia.

— Dziękuję za pomoc, oddam kamizelkę jak najszybciej. — Adasiowi wyraźnie zbierało się na płacz.

— Lećcie do domu, siedzieliście tu pewnie ładnych parę godzin i wasi rodzice na pewno się martwią.

Rodzice, no tak… Na samą myśl chłopcom zrobiło się gorąco. Nieźle zdążyli sobie nagrabić dzisiejszego dnia. Będzie dobrze, jak skończy się tylko burą, ale na tyle szczęścia raczej nie mieli co liczyć.

Powlekli się więc noga za nogą w kierunku miasta.

— Myślicie, że będzie źle? — zastanawiał się na głos Jakub.

— Ty to się może wyliżesz, ale Karol się z wyczynów kominiarskich Maciusia wyspowiada w chibziku, a i Adasiowi raczej za spodnie nie podziękują — ponuro przeanalizował Witek.

— No, a ty? — spytał Karol.

— Matka się już chyba pogodziła z faktem, że chowa w domu szatana. Sąsiadki jej nawet radziły, żeby mi do kompotu dolewała wody święconej, bo to pomoże.

— I co, pomogło? — zainteresował się Jakub.

— A w ogóle skąd wiesz, że ci dolała?

— Przyznała się po tym, jak dostałem spektakularnej czkawki. Czkałem i czkałem dobrą godzinę, aż mózg mnie zaczął boleć.

— To ty masz mózg? — Adaś miał wyraźną pretensję o dzisiejszą przygodę.

— Uważaj sobie, bo jak cię walnę, to zatęsknisz za fryzem. Nikt cię nie zmuszał do pójścia z nami. Zresztą nie ma co się martwić. W końcu jutro też jest dzień.

Rozdział 3.
Baba na pokładzie lub o tym, jak zbudować Titanica

Późne, lipcowe popołudnie ciągnęło się w nieskończoność. Żar lał się z nieba, nie było nawet najmniejszego powiewu wiatru, który mógłby przynieść choć chwilową ulgę od spiekoty. Witek, Jakub i Karol siedzieli smętnie przy brzegu rzeki, mocząc w spokojnych nurtach Noteci nogi i kije zastępujące wędki.

— Coś dzisiaj nie chcą brać — zauważył smutno Jakub.

— Nie ma się co dziwić, w taki upał nawet ryby mają wszystkiego dosyć, łącznie z naszymi robakami. — Karol otarł pot z czoła.

— A ja obiecałem matce ryby na kolację… Musimy złapać choć kilka. — Witkowi najbardziej zależało na dobrym połowie — chciał w ten sposób pomóc, w domu się raczej nie przelewało.

— Nie martw się, do wieczora jest jeszcze trochę czasu — pocieszył go Jakub.

Tymczasem dał się słyszeć z oddali głos Adama:

— Chłopaki, chłopaki, gdzie jesteście?

— Tutaj, w szuwarach, nie drzyj się tak, bo ryby płoszysz — burknął Witek.

— Dużo już złapaliście? — wysapał Adaś.

— To raczej drażliwy temat — stwierdził Jakub. — Chociaż właściwie to mam pomysł. Ktoś mi mówił, że ryby biorą też na szwajcarski ser.

— Zgłupiałeś do reszty. Skąd weźmiemy ser, i do tego zaraz szwajcarski? — przeraził się Karol.

Jakub nie dał się jednak zbić z pantałyku.

— Biegłeś do nas całą drogę w tych butach? — zwrócił się do Adama, który rzeczywiście mimo nieznośnego gorąca miał na stopach skórzane buciory.

— No… w sumie tak — niepewnie przyznał Adam. — A co?

— Pewnie ci gorąco, zdejmij je i wkładaj kopyta do wody, trochę się ochłodzisz — zakomenderował Jakub.

Adam nie zamierzał się spierać. Zrzucił buty i pozwolił, by Noteć delikatnie pomasowała jego obolałe stopy.

— Ale buty to mogłeś położyć gdzieś dalej — rzucił Karol. — Fiołkami to one nie pachną!

— Ściszcie się! To działa, mam branie!

Witek błyskawicznie poderwał wędkę — na haczyku wisiała ładna płotka. Zanim na dobre słońce postanowiło zakończyć pracowity dzień, chłopcy mieli w wiaderku kilka płotek, leszczy, a nawet małego szczupaka.

— Widzisz, Witek? To wszystko dzięki mnie — puszył się Adam.

— Ja bym się na twoim miejscu nie chwalił, jeszcze cię do armii zwerbują, zaoszczędzą na gazach bojowych. — Karol postanowił nie mieć litości dla kolegi.

— Cicho, ferajna, lepiej chodźmy do mnie. Mama czeka na ryby, zjemy razem kolację.

Witek wraz z mamą mieszkał w małym, bardzo starym domu na przedmieściach.

Domek zbudowany był podobnie jak wiele innych w Nakle w murze pruskim, czyli tworzył charakterystyczną biało-czarną kratę ścian i drewnianych belek. Otaczał go niewielki, ale starannie wypielęgnowany ogródek. Dumą pani Hanny były róże o odurzającym zapachu, które królowały na rabatach.

— Mamo, jesteśmy! — zawołał Witek. — Mam ryby i zaprosiłem chłopaków na kolację!

— Dobrze, że już jesteście, zaczynałam się martwić i zastanawiać, w co tym razem się wpakowaliście.

— Dobry wieczór pani! — ryknęli zgodnym chórem chłopcy, aż gołębie siedzące na dachu poderwały się do lotu.

— Dobry wieczór, siądźcie, napijcie się kompotu z rabarbaru, a ja zaraz usmażę waszą zdobycz.

Kiedy posiłek był gotowy, zasiedli wspólnie przy stole w ogrodzie, ciesząc się końcem wspaniałego, letniego dnia.

— Witek, pamiętaj, że jutro od rana idziemy pomagać w sadzie u pani Młynarkowej!

— Pamiętam, mamo! Myślisz, że długo tam będziemy?

— Co najmniej do trzeciej. A co, planujecie coś na popołudnie? — zainteresowała się pani Hanna.

— Chcieliśmy popatrzeć na barki — wyrwało się nieopatrznie Adasiowi.

— O nie, co to, to nie! Od barek trzymajcie się z daleka, już ja wiem, że u was na patrzeniu się nie skończy, a barki to nie zabawa. Witek, słyszałeś!

Pani Hanna wystraszyła się nie na żarty. Nic dziwnego — ojciec Witka był szyprem, do czasu nieszczęśliwego wypadku właśnie na barce. Jej syn nie mógł tego pamiętać, miał ledwie pięć lat, ale ona nigdy nie zapomniała, dlaczego przyszło jej samej borykać się z życiem. Odtąd barki wywoływały w niej złe wspomnienia i nieodparty lęk.

— Dobrze, mamo, nie martw się — zapewniał Witek — będziemy się trzymać od barek z dala. Odprowadzę kolegów do furtki.

Mama tymczasem wróciła do kuchni. W drodze chłopcy mogli rozmawiać spokojnie.

— Aleś wyskoczył z tymi barkami. Myślałem, że matka zemdleje!

— Przepraszam — kajał się Adaś — zupełnie mi wyleciało.

— No dobrze, pomyślmy lepiej, co teraz poczniemy z jutrzejszym popołudniem? — zastanawiał się głośno Karol.

— Chyba mam już plan — tajemniczo wyszeptał Witek. — Spotkajmy się o czwartej przy stoczni, wszystko wam wytłumaczę.

Następnego dnia, skoro świt, Witek — tak jak obiecał — udał się z mamą do pani Teresy Młynarkowej. Sad — duma właścicielki — ciągnął się na kilka hektarów. Pracy tam zawsze było co niemiara, i to trudnej — nic dziwnego, że zazwyczaj na samą myśl naszemu rudzielcowi robiło się słabo. Dziś jednak robota paliła mu się w rękach.

— No, no, pani Hanko, co też pani za czary rzuciła na tego swojego piekielnika? — Młynarkowa nie dowierzała własnym oczom. — Już ta godzina, a on nie wywołał żadnej katastrofy i pracuje, aż miło popatrzeć!

— Sama nie wiem, pani Tereniu, czy się cieszyć, czy bać, że to cisza przed burzą.

Czas przeleciał jak z bicza trzasnął. Obiad Witek zjadł nieomal w biegu — tak mu się spieszyło na umówione spotkanie.

Kiedy dotarł na miejsce, reszta ekipy już była na miejscu.

— No dobra, co to za plan? — Karol nie mógł się doczekać.

— Widać, że ktoś się stęsknił za chibzikiem — cierpko podsumował Jakub.

— Jak jesteś taki do przodu, to wracaj do domu — wysyczał Karol.

— Karol, cicho być — zakomenderował Witek. — Nie ma się co dziwić, że kolega jest lekko uprzedzony. Obiecuję, że tym razem obejdzie się bez problemów. Matka zabroniła nam nawet patrzeć na barki — i tak będzie. Zbudujemy sobie własną jednostkę pływającą.

— A niby jak? — Adaś pozwolił sobie na spontaniczne wątpliwości.

— I ewentualnie z czego? — drążył temat Jakub.

— O „jak” nie macie się co martwić, w końcu zbudowanie tratwy to nie wielka filozofia. A z czego? Rozejrzyjcie się dookoła.

Rzeczywiście przy stoczni leżało mnóstwo starych desek. Zdarzały się nawet większe kawałki belek. Za zgodą właściciela stoczni chłopcy pomogli przy czyszczeniu pokładu starego stateczku — w zamian mogli zabrać to, co wydawało im się przydatne.

Postanowili nie rzucać się w oczy dorosłym, którzy z nieznanych powodów mogliby mieć coś przeciw. Zabrali materiały i swoje dzieło kontynuowali w zakolu starej Noteci, na łące, ukryci bezpiecznie w zaroślach i trzcinowisku. Ponieważ mogli pracować tylko popołudniami, skonstruowanie tratwy zajęło im kilka dni. Uroczyste wodowanie miało przypaść na niedzielę.

„Wodniacy” umówili się, że zaraz po rodzinnych obiadkach postarają się wymknąć niepostrzeżenie i wyruszyć w pierwszy rejs.

Niedziela okazała się wyjątkowo piękna, wprost wymarzona do rejsu. Pierwszy na łąkę dotarł oczywiście Witek. Chwilę potem pojawił się Karol. Nawet Adam dotarł na czas. O dziwo, nie było Jakuba.

— A ten gdzie się podziewa? — zamruczał Witek.

— Może zrezygnował? Od początku raczej nie czuł powołania do marynarki — zasugerował Karol.

Zanim na dobre skończył mówić, na łące pojawił się Jakub — i to ku zaskoczeniu wszystkich nie sam. Zza jego pleców wysunęła się nieśmiało burza czarnych loków z równie czarnymi, przenikliwymi oczami, w różowej sukience i ślicznych białych podkolanówkach. Zjawisko to nosiło imię Lucyna i było o dwa lata młodszą kuzynką Jakuba.

— Rany! Zwariowałeś! Po coś przywlókł tu tę… BABĘ! — Witek nie wytrzymał. Niespodziewany gość mógł zepsuć ich misterny plan.

— Nie mogłem nic poradzić, wujostwo przyjechało w gości i kazało mi ją niańczyć. Jakbym ją „zgubił” w okolicach domu, narobiłaby rabanu.

— Nie trzeba mnie niańczyć — obruszyła się Lucyna. — Ważni dorośli się znaleźli. Jej, macie tratwę! Będziecie pływać?

Nagłe zainteresowanie dziewczyny tratwą zaniepokoiło jej twórców.

— Nic ci do tego, to nasza tratwa, dzisiaj ją wodujemy. — Witek postanowił być wystarczająco niegościnny, by zniechęcić Lucynę do dalszego dociekania.

— A imię macie? — Lucyna nie dawała za wygraną.

— Imię? Cóż, nie pomyśleliśmy… — przyznał nieśmiało Karol.

— To może Lucyna? — zaproponowała dość bezczelnie.

— Po moim trupie! — Witek nie wytrzymał. — Już prędzej TITANIC!

— Ja tam się może nie znam, ale to chyba nie jest dobre imię dla czegoś, co raczej nie ma być łodzią podwodną. — Dziewczyna okazała się godnym partnerem do sprzeczki, nawet Witek musiał to przyznać.

— Może nie zauważyłaś, ale góry lodowe nam na Noteci raczej nie grożą — do dyskusji włączył się Karol.

— To „tym” chcecie manewrować po Noteci, między barkami? Chciałabym to zobaczyć! — drwiła w najlepsze Lucyna. — Toć to nawet steru nie ma!

Naszych chłopców na chwilę zamurowało. Rzeczywiście, jakoś pominęli ten szczegół konstrukcji.

Witek jednak zdecydował, że co jak co, ale nie pozwoli się tej smarkuli szkolić.

— Widzicie ją, bo to się zna! To tratwa, tu się odpycha drągiem i płynie z nurtem — to raz; zaczynamy testy od starej Noteci — to dwa; a trzy — taka konstrukcja jest niezatapialna — jeśli jest inaczej, to w następną niedzielę przedefiluję przez rynek w sukience.

Chłopaków zamurowało. Zawsze (no, prawie zawsze) wierzyli w nieomylność swego wodza, ale teraz to chyba nawet on przeszarżował.

— Dobra, chłopaki, dość gadania, wodujemy ją i na rzekę.

— Skoro jest taka fantastyczna, to ja płynę z wami — oznajmiła Lucyna.

— Wara! Baba na pokładzie to pech, poza tym mamy tylko cztery miejsca. Jakub, zrób coś, to twoja rodzina! — Nawet Adaś miał dość targów z upartą dziewczyną.

Jakub jednak — zamiast lojalnie poprzeć kolegów — zrobił coś, czego mu jeszcze długo potem wybaczyć nie mogli: ustąpił jej miejsca.

— Niech płynie za mnie, ja tam się do pływania raczej nie nadaję, w każdym razie nie tratwą.

Witek się wściekł:

— Nie to nie, dość gadania, bierzcie balast i w drogę.

Balast się łaskawie nawet nie obraził, tylko wskoczył — a raczej wskoczyła — dziarsko na belki.

Jakub został na brzegu, aby duchowo wspierać resztę załogi.

Początek rejsu przebiegał bez zarzutu. Wolny nurt zakola niósł tratwę i jej załogę. Z każdą upływającą chwilą coś jednak zaczynało się psuć — szpary między belkami stawały się coraz większe, nawet Witek się wystraszył.

— Chłopaki, co się dzieje?

— Pojęcia nie mam. — Karol z niepokojem patrzył na rozpływającą się tratwę.

Nagle Witka olśniło:

— Adam, związałeś porządnie belki na supły, jakie ci pokazywałem?

— No, takie same to nie chciały mi wyjść, ale moje też wyglądały dobrze — przyznał nieśmiało.

— Rany boskie! — zdążył zawołać kapitan Titanica i chwilę potem cała czwórka wylądowała w rzece.

Na szczęście stara Noteć była w tym miejscu płytka, do ramion Lucynki, tyle że zamiast zwykłego błota znajdowało się tam mnóstwo prawdziwego czarnego torfu i nim nasza czwórka dowlekła się do brzegu, wyglądała jak potwory z trzęsawisk.

Jakub z przerażeniem patrzył na kuzynkę, którą miał się przecież opiekować. Dziewczyna stanowiła obraz nędzy i rozpaczy — z kędziorów ściekał torf, sterczało w nich sitowie, sukienka była kompletnie zrujnowana, a w lewą podkolanówkę udało jej się złowić małą plotkę.

Mimo swego temperamentu i zadziornego charakteru widać było, że zbiera się jej na płacz.

Witek wysyczał:

— Nie bucz, sama chciałaś.

— Słyszałem, że torf jest dobry na cerę, pani Zeydowa nawet sprzedaje taki krem… — Adaś nie zdołał skończyć bo Witek podskoczył do niego:

— Zamilcz, bo popełnię zbrodnię, ty specjalisto od siedmiu węzłów.

Karol musiał rozdzielać zacietrzewionych, co wcale nie przychodziło mu łatwo, bo przez torf wyślizgiwali mu się z rąk.

Miny mieszkańców Nakła obserwujących powrót załogi były niczym w porównaniu z minami rodziny Jakuba. Jak słusznie zauważył pan Dawid, dobrze, że jego brat był już prawie całkiem łysy, bo dzięki temu miał znacznie mniej roboty z rwaniem włosów z głowy, kiedy zwrócono mu Lucynkę po niedzielnym spacerze.

Nie jest to jednak koniec opowieści.

Dokładnie tydzień po malowniczej katastrofie na ulicach szacownego grodu pojawiło się niezwykłe zjawisko — płomiennie rude, w zielonej sukience i różowych podkolanówkach. Lucyna postanowiła dopełnić zemsty — dopilnowała, by Witek wywiązał się z zakładu, co na długo zniechęciło go do dziewczyn i kariery w marynarce.

Rozdział 4.
Cyrk warszawski — rzecz o tym, jak bardzo niebezpieczna bywa praca w rozrywce

Pierwsze dni sierpnia okazały się wspaniałe — na niebie nie pojawiła się ani jedna chmurka, a upał łagodzony przez lekki wietrzyk sprawiał, że wymarzony wakacyjny czas nie mógł być piękniejszy.

W środowe przedpołudnie Witek siedział na schodkach przed domem i pracowicie łuskał fasolkę, kiedy rozległo się ciche skrzypnięcie furtki.

Po chwili usłyszał dwa znajome głosy. To Karol i Adaś — widocznie mieli jakieś nowiny.

— Serwus, Witek! — zawołali.

— No cześć, zdaje się, że mieliśmy się spotkać na Łazienkach o czwartej? — zdziwił się Witek.

— Mieliśmy — przyznał Adaś — ale Jakub nie dotrze, i to nie tylko dzisiaj, ale i chyba do września.

— Dlaczego? Znowu ujeżdżał nowe konie i zleciał, tak jak w maju? — zaniepokoił się Witek.

— Gorzej. Po tych przejściach to on za końmi długo nie zatęskni — zauważył ponuro Karol. — Wszystko przez aferę z Lucyną, a raczej z jej zniszczoną kiecką — kontynuował. — Pan Dawid uznał, że Jakub nie sprawdził się jako niańka, więc musi jakoś odpokutować. Dostał wybór: albo nici z sierpniowego wyjazdu, albo odpracuje sukienkę sprzątaniem w stajni.

Jakub od początku lipca o niczym innym nie mówił, choć szczegółów nie chciał zdradzić.

Jego tajemnicza wyprawa była nawet powodem kilku kłótni — chłopcy po cichu mu jej zazdrościli, ale za nic nie zdołali wyciągnąć od niego, dokąd miałby jechać. Wiadomo było tylko, że to nagroda za dobre stopnie i że nawet poprosił ojca o dodatkowe fundusze na tę ekspedycję. Nic dziwnego, że wolał odpracować straty w stajni niż zrezygnować z wyjazdu.

— Nie mógł stracić podróży do San Marino? — cierpko spytał Witek.

— No, ale z drugiej strony my też maczaliśmy palce w tej katastrofie i trzeba mu pomóc — zdecydował.

— Tylko jak? — zastanawiał się Adam. — Pan Dawid wyraźnie zabronił komukolwiek pomagać, sam ma się uporać z całą stajnią.

— Jakoś się przemycimy, nie możemy go zostawić samego — Witek nie miał zamiaru odpuścić.

— O, o, o, dzień dobry, pani Hanno… — wyjąkał zaskoczony Karol.

Chłopcy, zajęci rozmową, nie zauważyli, że matka Witka od dłuższego czasu przysłuchuje się ich rozmowie przez kuchenne okno.

— Mamo, my jeszcze nic… — Witek nie dokończył.

— No właśnie słyszę, że wy jeszcze nic, a wasz kolega odrabia za was wspólną winę. Marsz do tej stajni, tylko tak, żebyście się złapać nie dali, bo będzie miał większe kłopoty, a ja wstydu się najem. Karol — zwróciła się do chłopaka — nie wiesz, która stajnia się mu dostała?

— Źrebnych klaczy — przynajmniej tak mi mówili stajenni.

— No i dobra nasza, budynek stoi z boku, od tyłu rosną krzaki, przekradniecie się przez nie i wleziecie jednym z okien, powinno się udać.

Chłopakom poopadały szczęki, zwłaszcza Witek nie mógł uwierzyć własnym uszom.

— Mamo, ale co ty…

— No i co się tak dziwisz? Myślisz że odziedziczyłeś po mnie tylko rudą czuprynę? W końcu nie jestem jeszcze stara i pamiętam, co sama wyprawiałam jeszcze parę lat temu.

Pani Hanna miała trzydzieści dwa lata, ale kiedy zaplotła włosy w dwa warkocze i ubrała swoją ulubioną, zieloną sukienkę, wyglądała jak uczennica.

— Widzicie ich, jak się trzeba zakraść na czereśnie, to wiecie którędy, a teraz nagle sprytu wam brakuje — drwiła bez litości.

— Dobrze, mamo, już lecimy.

Chłopcy byli pod takim wrażeniem, że całą drogę do stajni nie zdołali z siebie wydusić słowa.

Jak się okazało, rozwiązanie wskazane przez matkę rudzielca było doskonałe.

Przemknęli gęstymi krzakami niezauważeni i nawet Adam zdołał się przecisnąć przez okienko.

— A wy co tu robicie? — zdziwił się Jakub.

— Przyszliśmy cię wesprzeć w niedoli — konspiracyjnym szeptem oświadczył Witek.

— Dawaj widły, a sam bierz się za taczkę, my się na zewnątrz nie możemy pokazywać, więc ty wywozisz, a my sprzątamy i ładujemy. No raz, raz, w końcu chcemy popołudniu pływać.

Chłopcy wzięli się ostro do roboty. Jakub nie nadążał z wyładowywaniem taczki, aż pomocnicy pracujący przy pozostałych stajniach nie mogli wyjść z podziwu.

Po trzech godzinach stajnia była czysta. Chłopcy ewakuowali się tą samą drogą, którą się dostali. Na odchodnym Karol przypomniał:

— Tylko bądź na Łazienkach.

— Dzięki wam na pewno będę, do zobaczenia!

I rzeczywiście, wszyscy o umówionej godzinie stawili się na miejskim kąpielisku. Nie czekali długo, tylko wskoczyli w chłodne nurty Noteci.

— Jeszcze raz dzięki. — Jakub był naprawdę wdzięczny za pomoc.

— Co ty, nie ma sprawy, w końcu to też nasza wina — przyznał Karol.

— Mnie się nawet podobało, te klacze takie spokojne… — Adam zasadniczo bał się zwierząt, zwłaszcza większych od niego i Fritza, kota pani Schmidt. — Tylko jak wróciłem do domu, to matka mnie trzy razy obwąchiwała. Szykowała się inkwizycja, jakoś nie chciała uwierzyć, że głaskałem konia dorożkarza.

— Już nic lepszego nie mogłeś wymyślić! — zakpił Witek. — A swoją drogą — zwrócił się do Jakuba — musi ci bardzo na tej wycieczce zależeć. To co to będzie: Baden-Baden czy Monte Carlo?

— Właściwie mogę wam teraz powiedzieć — za tydzień jadę do Lucyny, do Koronowa.

— Jedziesz do Koronowa, do rodziny? I o to cała heca? — zdziwił się Adam.

— No tak, ale wy jedziecie ze mną. Uprosiłem wuja i ojca. Zapłacą za bilety i wszystko, co trzeba.

Chłopakom zrobiło się głupio, Karolowi z wrażenia aż spurpurowiały uszy.

— Więc to była ta niespodzianka? Jejku, a myśmy przez cały lipiec kpili z ciebie, ile wlezie.

— Nie szkodzi — ważne, że pojedziemy, wasi rodzice też się już zgodzili.

Chłopcy stracili wątek. Pewnie pluskaliby się w ciszy, gdyby nie niespodziewana nowina.

— Karol, Karol! — Usłyszeli wołanie. To Maciek, młodszy brat Karola, przybiegł na Łazienki.

— A ty co tu robisz bez opieki? Mama zabroniła ci wychodzić z domu, i to jeszcze gdzie? Nad wodę, samemu! Zobaczysz, obaj dostaniemy burę. — Chłopak był wyraźnie zły na brata.

— Ale Karol, cyrk przyjechał! Przejeżdżali Długą. Mają tygrysy i wielbłądy, i w ogóle wszystko! Poza tym nie jestem sam, tylko z Poszlajakiem.

Takie subtelne imię nosił ukochany pluszowy misiek, który notorycznie się gubił — znaczy „szlajał” bez nadzoru ku rozpaczy właściciela.

— Ten wycieruch to nie opieka, zaczekaj tam, ubiorę się i odprowadzę cię do domu.

— Chwila, Karol, pójdziemy z tobą, trzeba to obgadać — zdecydowała reszta bandy.

Szli powoli, rozprawiając o tak ważnej nowinie.

— W sumie, to może warto byłoby zobaczyć przedstawienie — zasugerował Adam.

— Ja tam nie wiem, cyrk jest dobry dla dzieci. — Karol próbował udawać dorosłego, ale widać było, że i jemu marzyły się tygrysy i reszta atrakcji.

— Mnie rodzice na pewno wezmą, a ty masz karę — zauważył dość złośliwie Maciek. — Ty zawsze masz karę.

— Uważaj, bo jak cię trzepnę, to cię Poszlajak nie pozna. Moją największą karą jest fakt posiadania durnego rodzeństwa!

— Ale przecież ty masz tylko mnie? — zdziwił się Maciuś, za to chłopacy nie mogli opanować chichotu.

— Wracając do cyrku, trzeba by mieć na bilety. — Witek miał rację, nikt jeszcze nie obejrzał występów za darmo.

— No tak, rodziców nie ma co prosić o pieniądze na taką zachciankę, musimy sami zarobić — przyznał Adam. — Tylko jak? Może w sadach pani Młynarkowej?

— Nic z tego. — Witek się zasępił. — Na razie jest przestój, skończyliśmy zbierać, co dojrzało, a na nowe owoce trzeba poczekać do połowy miesiąca.

— Jest inne wyjście. Jutro przecież czwartek, dzień targowy. Polecimy na rynek z samego rana, może któryś gospodarz potrzebuje kogoś do drobnych prac. Powinno wystarczyć na bilety. — Witek oczywiście miał gotowy plan.

— W takim razie do zobaczenia jutro, tylko Maciek — ani pary z ust, bo zobaczysz — zagroził bratu Karol.

— A co konkretnie? — próbował dociekać malec.

— Chibzik od środka!

Szantaż musiał być skuteczny, bo w czwartkowy ranek cała czwórka spotkała się pod ratuszem.

Rynek nakielski pełen był wozów gospodarzy z pobliskich wsi. Każdy oferował, co miał najlepszego — a to warzywa, a to owoce, w klatkach króliki i kury, pyszny półgęsek od gospodyń, miejscowy przysmak — długo by wymieniać całe zgromadzone dobro.

Czwórka chłopców krążyła od wozu do wozu, pytając, czy ktoś nie potrzebuje pomocy, ale jak na złość drobnych prac nikt nie oferował, a do poważniejszych robót w gospodarstwie szukano dorosłych pracowników.

— Beznadziejna sytuacja — wyjęczał Adam. — Zeszliśmy się po nic.

Witek jednak nie miał zamiaru się poddawać. Zauważył mały stragan z preclami. Prowadziła go starsza pani Luzowa. Chłopak znał ją, bo czasem zachodziła do nich po słynne róże pani Hanny.

— Dzień dobry pani — przywitali się grzecznie.

— Dzień dobry, urwisy, szykujecie nową psotę?

— Przeciwnie, próbujemy zarobić parę groszy, a jak pani idzie? — zainteresował się Adam, którego zapach precli zaczął wiercić w żołądku.

— Szczerze mówiąc, na razie marnie. A tu mam kłopot — muszę iść do ratusza załatwić ważną sprawę. Niby blisko, ale zostawić stragan bez opieki?

— My go chętnie popilnujemy — wypalił Witek.

— Na pewno? Raczej nie dacie rady wysadzić go w powietrze, ale sama nie wiem… — Pani Luzowa przeczuwała wiszącą w powietrzu katastrofę.

— Obiecujemy, nic się nie stanie — ba! postaramy się sprzedać co nieco. — Jakuba poniosła kupiecka ambicja.

— A, no dobrze, raz kozie śmierć. Tylko uważajcie na mój stragan.

Staruszka ociągała się jeszcze, ale widocznie sprawa urzędowa była ważna, bo w końcu zarzuciła chustkę i poszła.

Piekielna czwórka została na stanowisku.

— Dobre te precle, ciekawe, czemu nie idą… — wysapał Adam, pałaszując jednego z zapałem.

— Adam! Bój się Boga, nie zżeraj towaru! Ale co racja, to racja, pies z kulawą nogą nie podszedł do nas. — Jakub zmarkotniał. W końcu obiecał coś sprzedać.

— Może nie wiedzą, że to takie dobre… — Adam z zapałem zabierał się za następnego precla.

— Racja! Powinniśmy zachwalać towar, inni tak robią. — W Witku odezwał się duch rywalizacji.

— Chłopaki, wydzieramy się na mój znak.

I się zaczęło…

— Precleeee, pyszne precleeee! — darli się jeden przez drugiego. — Do nas, precleeee, pyszne precleeee!

— Ściszcie się, na Boga, przecież uszy puchną! — Tłusta gospodyni ze straganu obok wyraźnie straciła cierpliwość. Chłopców to nie zraziło — darli się jak obdzierani ze skóry. Grozę budził zwłaszcza Karol, z którego głosem ostatnio działo się coś dziwnego i bez ostrzeżenia zaczynał bądź to chrypieć, bądź skrzypieć, jakby kto paznokciami po szybie jeździł.

— Jak rany… Kupię od was tych precli, tylko się ściszcie. — Tłusta gospodyni kupiła aż trzy wianuszki, a każdy po dziesięć precelków.

Ten sukces tylko zachęcił straceńców do bardziej wytężonej pracy, a raczej chóralnego wycia. W końcu kupcy z pobliskich straganów chcąc nie chcąc wykupili cały ich towar w imię ciszy i świętego spokoju.

Kiedy pani Luzowa wróciła z urzędu, nie mogła uwierzyć oczom.

— Matko! Okradli mi stragan!

— Nie okradli — wychrypiał Jakub. — Sprzedaliśmy wszystko!

— Jak mam wam dziękować? Macie po złotówce, uczciwie zarobiliście.

Chłopcy podziękowali grzecznie i dla bezpieczeństwa oddalili się spiesznie.

Tymczasem tłusta gospodyni zwróciła się do staruszki:

— Pani Luzowa, myśmy się zgadali, my się będziemy składać co czwartek, tylko niech pani tych wyjców już więcej nie zatrudnia, bo przyjdzie człowiekowi oszaleć na starość.

Tymczasem „wyjce” nie mogły się doczekać wieczornego przedstawienia. I rzeczywiście, pokaz jaki dał warszawski cyrk, zrobił nie tylko na nich, ale i na całej publiczności ogromne wrażenie. Czego tam nie było! Linoskoczek, wysoko pod kopułą namiotu — na sam widok niektórym paniom trzeba było podtykać sole trzeźwiące. Klauni — ulubieńcy najmłodszych. Magik wyciągający króliki z kapelusza i gołąbki z rękawów. Była też piękna woltyżerka — jej popisy na wielkim, białym koniu zebrały mnóstwo braw. Najważniejszy moment wieczoru stanowił występ tresera dzikich zwierząt. Arenę otoczyły wielkie kraty, światła na chwilę przygasły i wtem wyskoczyły zza kulis cztery ogromne tygrysy. Publika wstrzymała oddech. W samym środku, między groźnymi bestiami, uwijał się treser, strzelał z bicza, a koty skakały posłusznie przez obręcze, biegały w kółko i przynosiły rzuconą piłkę. Na sam koniec widowiska treser zrobił coś, od czego dreszcze przebiegły publiczności po plecach — wsadził jednemu z tygrysów głowę do pyska!

Artyści zebrali brawa na stojąco, a chłopcy długo po wyjściu nie mogli przestać przeżywać niezwykłego spektaklu.

— Wiecie co? — rzucił Witek. — My też zrobimy cyrk!

— Ja tam nie wiem, mnie matka ciągle powtarza, że my właściwie nic innego nie robimy. — Karol postanowił być sceptyczny.

— Daj spokój, przedstawienie dla malców: Maćka i dzieciaków z Długiej, na pewno im się spodoba, musimy tylko wymyślić numery.

— Tygrysa to my niestety nie skombinujemy — zafrasował się pomysłodawca.

— Chyba na szczęście — mnie tam ze zwierzakami jakoś nie wychodzi. — Adam miał na koncie kilka incydentów ze zwierzyną w roli głównej, od Fritza zaczynając, na koniu pana Fischera kończąc. Zdawał sobie dzięki nim sprawę, że zoologia raczej nie jest jego powołaniem.

— No dobra, ale poważnie: to co robimy i gdzie? — Jakub skupił się na praktycznej stronie zagadnienia.

— Można by na łące za starym wójtostwem, są tam tyczki do suszenia bielizny — będzie na czym powiesić liny dla linoskoczka i kurtyny. — Witek miał już gotowy cały plan.

— Ja będę tresował dzikie zwierzęta, ty, Adam, zajmiesz się sztuczkami magicznymi, Karol pójdzie na liny, a Jakuba przebierzemy za woltyżerkę!

— Do reszty ci odbiło, nie przebiorę się za babę. — Jakubowi zrobiło się słabo na samą myśl.

— Poza tym skąd weźmiesz konia?

— Jakbyście w stajniach mieli mało koni… Pożyczysz jednego na godzinkę.

— Mamy, owszem, ale akurat albo źrebne klacze — a te mam zostawić w spokoju — albo młodziki, z których większość jeszcze nawet nie wąchała siodła. Ani do pokazów, ani między dzieci się nie nadają.

— Fakt, to musi być bardzo spokojny koń, w razie jakby maluchy chciały się potem przejechać. — Adam przyznał rację jedynemu doświadczonemu jeźdźcowi w ekipie.

— No to pożyczymy Piękną Helenę — jej nic nie wzruszy!

— Myślisz, że pan Marcin nam ją da?

— Przekonamy się jutro.

— Ja się zgadzam zostać magikiem, poćwiczę z kartami, mam też cylinder po dziadku. — Adam był wyraźnie zadowolony, że nie jemu przypadła rola tresera.

— Ja się na linę nie piszę, wolę szczudła. Z tego, co zrozumiałem, przedstawienie chcesz dać jutro. Wypadałoby poćwiczyć, jakoś nie uśmiecha mi się skręcić karku.

— A na szczudłach chodziłeś? — zdziwił się Adam.

— Parę razy się zdarzyło, nawet wiem, od kogo takie pożyczyć.

— Świetnie, wszystko ustalone. — Rudzielec się ucieszył.

— Nie tak szybko. A twoje dzikie zwierzę? — w głosie Karola wyczuwało się subtelną nutkę drwiny.

— Upoluję dzikiego Fritza. Jak znam życie, będzie się jutro gdzieś wylegiwał na słońcu.

— Dziki Fritz? Chyba kpisz, toć ten kot jest szerszy niż dłuższy. Będzie cud, jak się ruszy. — Tym razem Jakub nie wytrzymał.

— A ja tam go miło nie wspominam, Maciek zresztą też nie — nieśmiało wtrącił Adam.

— Dla ciebie nawet kanarek praprababci Apolonii jest śmiertelnym zagrożeniem, ja się nie chcę ośmieszyć — oburzał się dalej Jakub.

— Cisza! Jak mówię, że będzie Fritz, to będzie, już ja coś wymyślę, żeby pokazał, na co go stać.

— Jutro spotykamy się po obiedzie u mnie, bez dyskusji. — Witek był w bojowym nastroju, perswadowanie mu czegokolwiek nie miało sensu.

I tak oto przyszedł nieunikniony piątek, a wraz z nim — pora na przedstawienie. Chłopcy już wcześniej zadbali o publikę, Maciek pod tym względem był lepszy niż ministerstwo propagandy — szykowały się tłumy chętnych na niezwykłe widowisko dzieciaków.

Punktualnie o trzeciej cyrkowcy amatorzy spotkali się przed furtką Witka. Adaś miał na głowie szapoklak dziadka, dla większego fasonu założył również dziadkowy frak znaleziony gdzieś na strychu. Wyglądał prawie profesjonalnie. Jakub zabrał bryczesy i palcatę, Karol zaś — wygodne buty i spodnie do kolan — żeby łatwiej było dowiązać szczudła.

Witek wyszedł do nich, taszcząc koszyk z klapką i tajemnicze pudło z rączką.

— Co masz w koszu? — zainteresował się Adam.

— Jeszcze nic — to specjalnie dla Fritza, złowimy go po drodze.

— A w kartonie? — drążył temat przyszły magik.

— Niespodzianka dla ciebie. — Rudzielec się uśmiechnął.

— Masz taki fachowy kapelusz, szkoda to zmarnować na wyciąganie samych chustek. W kartonie jest jeden z naszych królików.

Adaś zbladł.

— Jak ja to zrobię?

— Spokojnie, to małe, „pluszate” zwierzątko — a nie żaden królik morderca. Wsadzimy go do cylindra. Na szczęście ma sporo miejsca. Nad królikiem wsadzimy okrągłe denko, żeby nie wyskoczył. Na nie położysz te swoje chusty — najpierw je wyciągniesz, a potem zwierzaka — i po krzyku.

— No nie wiem… A nie ugryzie?

— To najspokojniejszy królik świata — zapewnił gorąco Witek. Jakby w odpowiedzi z kartonu dało się słyszeć tupanie i coś w rodzaju pokwikiwania.

Witek błyskawicznie zmienił temat:

— Karol, a gdzie szczudła?

— Są już na łączce, Maciek ich pilnuje i będzie sadzał widownię.

— No, to teraz do pana Marcina i po kota! — zakomenderował herszt naszej bandy.

Pan Marcin mieszkał w jednym z domów na samym początku ulicy Długiej. Na tyłach kamienicy była stajnia, a dalej ciągnęły się łąki aż do samej Noteci.

Chłopcy zastali pana Marcina w stajni. Akurat szczotkował Piękną Helenę. Kiedy weszli, klacz odwróciła do nich swój wielki łeb i ziewnęła przeciągle.

— Dzień dobry panu — przywitali się grzecznie.

— Dzień dobry, urwisy, no, o co chodzi?

— Chcielibyśmy na parę godzin pożyczyć Helenę, bardzo prosimy!

— A po co wam moja stara klacz? Toć ona już więcej śpi, niż biega!

— I o to chodzi! Robimy przedstawienie dla dzieci, to i koń musi być bardzo spokojny, żeby się nie spłoszył, a potem dał chociaż pogłaskać — spieszył z wyjaśnieniami Jakub.

— Weźmiemy ją niedaleko — kilka domów za stare wójtostwo — i odstawimy na dziewiętnastą, obiecujemy — solennie zarzekał się Witek.

— Zrozumcie, Helena to weteranka — przeszliśmy razem wiele, nie wiem, czy ja jej mogę fundować takie przeżycia na stare lata!

Pan Marcin był powstańcem wielkopolskim, potem gonił bolszewików, a Hela wraz z nim, jako jeden z koni w zaprzęgu przy wozie z amunicją. Niejedno razem przetrwali, wojak wykupił ją nawet z armii i traktował raczej jak dziecko niż konia.

— No co, stara, chcesz na spacerek? — zwrócił się w końcu do klaczy, widząc, że chłopcy łatwo nie odpuszczą.

Klacz kolejny raz ziewnęła, a potem odwróciła się i wolno, krok za krokiem, poczłapała w stronę bramy.

— No, wygląda na to, że się z wami przejdzie, tylko pamiętajcie — ona ma swój rozum i nic na siłę, a oddać musicie ją do szóstej. Helena o piątej pije wodę z odrobiną herbaty, dostaje kostkę cukru, potem okrywam ją kocykiem i idzie spać. Dłużej jak do szóstej wam nie pochodzi.

— Będziemy pamiętać i na pewno oddamy ją na czas — zapewnili chłopcy.

Jakub pożyczył jeszcze lonżę, podpiął klacz i poszli.

Zbliżała się czwarta, kiedy dotarli na łąkę. Część publiczności była już na miejscu, komendę sprawował Maciuś, sadzając dzieciarnię na kocach.

— No dobra, jest — przygotujcie się, a ja pójdę po Fritza. — Witek chwycił koszyk i pobiegł na podwórko kamienicy Karola. Szczęście mu sprzyjało — kot wygrzewał się w promieniach słońca na schodach do szopki.

Kilka cichych kroków i caps! Zwierzak fukał i próbował się awanturować, ale było już za późno — klapka koszyka trzymała mocno.

Co sił w nogach Witek popędził na łąkę. Widzów wciąż przybywało, znalazło się kilku dorosłych, parę mam przyszło sprawdzić, co robią ich pociechy, pojawił się pan Marcin, by wspierać duchem swoją artystkę, znalazł się nawet jakiś chudy oficer, którego przyprowadziła narzeczona, ładna dziewczyna z blond warkoczem.

Chłopcy puchli z dumy — taka publika to już coś! Tymczasem zawartość kosza wyła coraz głośniej, od czasu do czasu sycząc jak prawdziwa kobra.

— Jemu się chyba nie podoba — zmartwił się Adam.

— Co się boisz, to ja go będę tresował, poza tym jak zły, to może da radę przeskoczyć przez obręcz. — Witek już wcześniej skombinował dla swego tygrysa starą obręcz od beczki.

— No, zaczynamy.

— Panie i panowie! Witamy w cyrku nakielskim — jako pierwszy wystąpi Karol na swoich szczudłach! — Witek był urodzonym konferansjerem.

Gorzej było z Karolem — udało mu się zapiąć szczudła i dzięki tyczkom do suszenia prania nawet stanąć, ale widać było, że kroki stawia niepewnie.

Próbował trzymać fason, przeszedł parę metrów, ba, ukłonił się publiczności, za co zebrał gromkie brawa. Zachęcony sukcesem postanowił zrobić coś ekstra. Na tyłach łąki, obok starej jabłoni, był niewielki rów — Karol zdecydował się zakończyć swój występ widowiskowo — przeskakując przez niego.

Lot wypadł pięknie, głowy widzów i Heleny, na której — o dziwo — szczudlarz też wywarł wrażenie, śledziły skok. Niestety, lądowanie skończyło się katastrofą. Grunt okazał się błotnisty i nasz kaskader wpadł w poślizg. Widownia zamarła. Dramatyczne machanie rękami wcale nie hamowało pędu. Nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby z pomocą nie przyszła jabłonka.

Jej gałąź znalazła się na trasie przelotu i nasz artysta zawisł na niej bezwładnie. Widownia oszalała — takich owacji mógłby mu pozazdrościć sam Kiepura.

— Chłopaki — krzyczał Karol — pomóżcie mi stąd zejść!

— Na razie wisisz bezpiecznie — jak wlazłeś, to potem i zleziesz. — Witek był zły. Toż to otwarta próba sabotowania przedstawienia!

Na scenę wkroczył magik. Trzeba było przyznać Adamowi, że z kartami radził sobie znakomicie — dzieciaki były zachwycone. Wyciąganie chustek też poszło świetnie.

Aż przyszła pora na najspokojniejszego królika świata. Iluzjonista wkładał rękę do cylindra, jakby miał tam co najmniej tarantulę. Początkowo wszystko szło dobrze.

Królik dał się wyciągnąć za piękne, długie uszy. Było jednak w nim coś niepokojącego — cały czas pokłapywał zębami. Kiedy mali widzowie zerwali się z miejsc, żeby pogłaskać zwierzę, to uznało, że co za dużo, to niezdrowo — wykręcił się w ręku i wbił siekacze w dłoń Adama.

Krew siknęła malowniczym strumieniem.

— O Boże, on mnie zjada, ratunku! — wrzeszczał chłopak i biegał dokoła w panice. Królik trzymał się jednak mocno.

Mimo najszczerszych chęci nie było komu nieść pomocy — Karol wisiał na drzewie, Jakub pilnował Heleny, Witek usiłował uspokoić małą widownię, przerażoną, że królikowi dzieje się krzywda, dorośli zaś dosłownie kulali się ze śmiechu po trawie. W końcu zwierzak się zmęczył, puścił rękę, wykonał woltę w powietrzu i wylądował w krzakach, z których jeszcze kłapał i nerwowo potupywał. Adam, chlipiąc, obwiązywał dłoń. Przedstawienie musiało jednak trwać dalej.

Przyszła pora na woltyżerkę.

Jakub wyprowadził klacz na środek łąki. Wsiadł fachowo, a jechał na oklep. Delikatnie szturchnął łydkami, Hela zrobiła kilka kroków, jednocześnie ziewając i puszczając najgłośniejszego bąka w historii jeździectwa. Publiczność leżała — nie wiadomo było tylko, co ją powaliło — zapach czy scena.

Jakub uparł się pokazać, co potrafi — ścisnął łydki mocniej, usiłując zmusić Helę do galopu. Klacz odwróciła łeb, spojrzała mu głęboko w oczy, a potem zrobiła coś, czego nikt się już po niej nie spodziewał — strzeliła z zadnich kopyt, wyrzucając tym samym naszego ułana, który pięknym łukiem przeleciał w grządki kapusty. Pozbierał się szybko, ale nie było już mowy o kontynuowaniu numeru. W tym czasie klacz zdążyła bowiem położyć się grzecznie i zasnąć, o dziwo, chrapiąc siarczyście.

— Jezu, ona chrapie jak mój kapitan! — Chudy oficer wył ze śmiechu.

Honor nakielskiego cyrku leżał już tylko w rękach Witka.

Postanowił, że bez walki się nie podda — a walka szykowała się niełatwa, bo koszyk z Fritzem dosłownie podskakiwał nerwowo. Asystować przy numerze miał Karol, który zdążył już zleźć z jabłonki.

— Karol, na mój znak odczepiasz klapę kosza. Jest tak ustawiony, że jak kot skoczy, to akurat przez obręcz. — Witek miał wszystko przemyślane.

Widownia zamarła. Karol otworzył klapę i rzeczywiście ze środka z furią dosłownie wyprysnął Fritz — ale wcale nie trafił w obręcz. O nie, wylądował wprost na rudej czuprynie.

Zasyczał bojowo, przy tym bez litości wbijając pazury w głowę Witka.

— O matko, umarłem! — Witek był pewien, że nadeszła jego ostatnia godzina.

Na szczęście pospieszyli mu na pomoc pan Marcin i oficer, który nie mógł się uspokoić i dosłownie cały się spłakał. Tymczasem Helena spała niewzruszona, mimo że apokalipsa działa się dosłownie nad jej łbem.

— Oj, chłopaki, chłopaki, jak wy się za coś weźmiecie, to strach większy niż w okopach w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym — zadrwił powstaniec. — Wyglądacie, jakbyście wrócili spod Verdun.

— Mnie tam się podobało — stwierdził żołnierz.

— Słuchajcie, a może dajecie pokazy na wyjazdach? Mamy niedługo święto pułku, jakbyście zrobili taki cyrk, toby mnie jednostka nosiła na rękach, toć to lepsze niż żurawiejki! — ekscytował się wojak.

— Dziękujemy panu, ale nam chyba na razie wystarczy — wyjąkał Adaś. Rzeczywiście artyści wyglądali, jakby wrócili z frontu: Witek stracił sporo włosów i miał podrapaną twarz, Adaś — rozharataną rękę, Karol — pozdzieraną skórę po starciu z konarem, a Jakubowi liście kapusty nadal wyłaziły zza kołnierza.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 42.88