W tekście bardzo często pojawiają się nawiązania do picia szkodliwego dla zdrowia alkoholu, ale samo czytanie o tym nie powinno doprowadzić do nałogu :).
***
Postacie występujące w tej powieści są fikcją literacką i jakiekolwiek podobieństwo do istniejących osób może być wyłącznie przypadkowe.
O mój Boże! Nie jest dobrze, by nie mówić źle lub bardzo źle. — Trzymam głowę nisko. Całkiem nisko. Nie potrafię się zmobilizować i napiąć mięśni szyi na tyle mocno, aby utrzymać ją w powietrzu i nie dotykać niczego, dlatego czoło opieram o deskę sedesową, co ułatwia sprawę. Stabilizuje drętwe, rozdygotane ciało i przynosi ulgę. Niestety, nie tak ogromną, aby móc ją nazwać zbawieniem. — Zbawić moją duszę wraz z tym, co jeszcze można nazwać ciałem mogłoby tylko coś mocnego, pozwalającego na szybkie wprowadzenie w stan nieważkości. Umysłowej nieważkości. Wtedy ciało jest już nieistotne. Wtedy nie byłoby mnie, nie istniałbym mentalnie. Płynąłbym po morzach i oceanach wszechświata, zupełnie nieświadomy swego rejsu. Kiedyś popłynę, na pewno popłynę. A może zanim to zrobię, najpierw wyrzygam wszystkie wnętrzności. Cholera! Na sam początek wypluję chyba zaraz wątrobę. Co za życie!
Ano właśnie. Życie. Gdyby tak całe moje życie oświetlić jakimś stroboskopem albo może taką lampą do ustawiania zapłonu samochodowego i gdyby ta lampa zapalała się tylko w czasie, gdy jestem świadomy, jakkolwiek, to cóż mogłoby się w tym świetle ukazać? Prawdziwy biologiczny rytm mojego życia, powtarzający się tak samo, jak zapłon w silniku spalinowym. Non stop tylko ten sam moment, na chwilę przed górnym martwym punktem… Na chwilę przed… przed martwym punktem.
„Życie jest jak gówno na kole, raz jesteś na górze, a raz na dole” — śpiewał zespół Big Cyc. Ktoś może powiedzieć, że Skiba to niezły wariat (wydaje mi się, że sam zespół taki tekst wymyślił. A może sam Skiba na to wpadł. Nie wiem, ale słyszałem, jak tak śpiewali), starzejący się (by nie powiedzieć stary) żenujący komik i błazen drugiej kategorii. Nikt nie powie, że tego typu teksty zasługują na wielkie uznanie i nagrody wielkiego kalibru, nikt, a tę prawdę powinno głosić wielu. Ktoś z boku patrzący na to wszystko mógłby też powiedzieć, że to ja mówię głupoty. Kamieniem niech rzuca, proszę bardzo, niech się odważy.
Takie bzdety mogą mówić tylko nieznający życia. Ciepłe kluchy, które jedzą mielone z ziemniakami na co dzień. A raz w tygodniu, w niedzielę, rosół z ptactwa grzebiącego i na drugie danie schabowego z zasmażaną kapustą. Ceremonialnie do tego stawiają pół litra wódki na stole, wszak to niedziela. Święto i uszanowanie trzeciego przykazania! Zakończą ten proces na kanapie przed telewizorem z wylatującą z ręki puszką piwa, aby potem znów cały tydzień chodzić do roboty i czekać na kolejnego schabowego. Może tak jest, a może im wcale nie zależy na tym schabowym i czekają tylko na to pół litra. Wyczekiwane i jakże świąteczne, upragnione, wspomagane wcześniejszym kazaniem o dwóch strasznych potworach, zagrażających polskości, grasujących po całym naszym kraju. Ich nazwy wymawia z wyjątkowym akcentem, stojący na ambonie ksiądz i unosi karcący palec. Aby poczciwy praktykujący parafianin wiedział, czego ma się bać. Jeden z potworów, czarny i rogaty o przerażająco brzydkiej pryszczatej twarzy, nazywa się Dżendermen. Drugi wydaje się niewinny i kolorowy, z twarzą trudną do zidentyfikowania. Ni to męską, ni to damską, zwany Elgiebet. Obu poznasz po kapeluszach… Zaraz, zaraz, nie! Po kapeluszach nie, ponieważ nakryć głowy nie posiadają. Jeden będzie miał wystające kopytka i krogulcze paznokcie, drugi świeci tęczą prosto w oczy. Wtedy nie patrz w jego stronę, to najlepsza rada, bo niczym laserem może ci siatkówkę uszkodzić. Zgroza! Bójcie się, zjadacze kotletów schabowych, bójcie się i uważajcie. Uważajcie, żeby czasem wam do głowy nie przyszło mięsa nie jeść. Od tego niewinnego kroku wszystko się zaczyna. Tylko piątek jest dniem, w którym przyzwoity katolik ma na to przyzwolenie.
Skiba może mieć rację. Życie jest, więc jak to „gówno na kole”, lecz mam wrażenie, jakby ono wcale się nie kręciło. Jakby stało w miejscu. Jeszcze próbowałbym wytężyć wzrok, aby przyjrzeć się temu procesowi. Lecz jest on bardzo słaby. Niestety, z tego koła w moim przypadku już samo „gówno” pozostało. Nie ma co liczyć, że więcej mógłbym w życiu doświadczać. Nie dam już rady wykrzesać z niego więcej, zawsze tylko na dole i zawsze to samo: brak pamięci, kac albo niepamiętny niebyt… Zaraz, zaraz, niepamiętny niebyt? Dziwnie to zabrzmiało. Chyba źle się wyraziłem, sam niepamiętny albo sam niebyt wystarczyłby może. Skoro żyję, to raczej byt. Co to jednak za byt?! Ja pierdolę, czy ja jestem normalny? Byt, niebyt, odbyt… cholera, i co jeszcze? Wali mi w dekiel? Co ma nie walić, każdemu człowiekowi po kielichu w dekiel wali… Do dupy z takim bytem. Więc jednak blisko.
Lecz skoro jeszcze logicznie myślę i potrafię coś ustalić, to nie jest źle. A sam niebyt zawsze z odbytem mi się kojarzy, tak więc ciepło, ciepło, a nawet gorąco. Ten cały niebyt mógłby być odzwierciedleniem świetlanej przyszłości, rozpościerającej się przed każdym śmiertelnikiem, błądzącym po tym łez padole. Błądzącym i szukającym celu, a w efekcie błąkającym się bezcelowo. Ja akurat w tym przypadku, wydaje mi się, jestem konkretny, nie błądzę, tylko doświadczam niebytu za życia. Cholera! Za życia, ale jakiego życia? Niebywałe!
Natomiast cała reszta z tego bytu, mojego oczywiście, jego śladowe ilości, jakieś odnalezione skrawki, postrzępione niczym nogawki starych jeansowych spodni, należących do wiejskiego listonosza (któremu miejscowe kundle nigdy nie dają spokoju) istnieją i przebijają się przez mgłę niepamięci. Nieśmiało, ostatnimi tchnieniami delikatnie próbują się przez nią przedostać. Można je nazwać dość odważnie życiem. Życiem! Często jest ono zwane nowelą… w której zbyt często występują gówno, wymioty, kac, wieczny ból głowy i chroniczny brak gotówki na uśmierzenie tych wszystkich niezbyt komfortowych oznak istnienia. Oto cała nowela. Moja nowela.
Cały czas pluję toksycznym jadem, najprawdopodobniej przez to zęby mam już w większości zepsute. I jeszcze ten obrzydliwy sedes. Nie dziwne, że tak na mnie działa, w końcu nie dla głowy go zaprojektowano. Sam kształt powinien mnie przekonać, że nie tędy droga, za często zamieniam się miejscami z dupą. Niezbyt budujące, ale jakie prawdziwe. Głowa, dupa, głowa, dupa, głowa… Do dupy z takim sedesem, chciałoby się powiedzieć, gdyby można było wydobyć z siebie jakieś słowo. I do sedesu z taką głową — oto cały nędzny obraz, który dokładnie odbija się w ciemnych błyszczących płytkach łazienkowych. A, do tego to koło. Płytki z Opoczna, lecz porcelana z Koła, o czym świadczy okrągły napis na białej spłuczce. Umieszczony tam chyba celowo, aby jeszcze bardziej kręcić moją zakręconą głową. Jakbym mało miał tych zawrotów.
Tak zakręcony pytam się, kto?! Kto, do jasnej cholery, wymyślił pieniądze?! Po trzykroć pytam się, kto?! Jak istnieć w takich warunkach? To nie żaden nałóg i alkohol jest przyczyną moich problemów, tylko zwykły brak środków. Gdyby nie pieniądze, radziłbym sobie jakoś w życiu. Spokojnie gasiłbym swe pragnienie przy każdej nadarzającej się okazji, a tak… Przeklęci Fenicjanie.
Taka finansowa dygresja wcisnęła się niespodziewanie do mojej głowy. Poza tym nie mam już czym wymiotować, wątroba cały czas rwie się do gardła jak żołnierz siedzący w okopie, który pobudzony po zaciągnięciu solidnej porcji koki obiema dziurkami nie może doczekać się nadejścia wroga. Żółć, piołun wraz z kwasem solnym chcą opuścić moje trzewia. Cholera! Zwilżyłbym gardło, aby ostudzić zapał tej szarży. Tylko jak? Brak jakichkolwiek środków, a także… jakichkolwiek sił. Ogólnie, Jacek Graczyk, to już jeden wielki brak. Jestem niczym pusty otwór w desce po brakującym sęku, który dawno gdzieś wyleciał. Nie ma go. Wielki brak, wielki error. Albo jeszcze gorzej, bo nie ma tak dużego sęku, może to tylko zwykła dziura w desce wychodka. Pustka, w której darmo wypatrywać czegoś więcej. Dosłownie na gówno jest ten otwór. Sam teraz nawet, żebym mógł iść ukraść coś mokrego z marketowej półki w celu zwilżenia ust, musiałbym mieć tyle sił, aby w ogóle chociaż stanąć na chwiejnych nogach. Gdybym stanął, wtedy może jakoś… Trzymając się ściany, powoli rozchodziłbym to coś, co do głowy mi się przyczepiło.
Po co to wszystko? Po co? Sama głowa by wystarczyła do odczuwania bólu i do tracenia świadomości. To, co wraz z nią ciałem zwiemy, jest do niczego niepotrzebne. Zupełnie niepotrzebne, ale w moim przypadku może nie ma co szumnie nazywać ciałem tego czegoś, tych ludzkich zgliszczy. Niewiele brakuje, by jedynie ślad węglowy po ciele pozostał. Jakim cudem to wszystko jeszcze funkcjonuje, tego sam nie wiem. Czasem w przypływie świadomości mam ochotę wznosić modły do Najwyższego. To cud! Może jednak niepotrzebne te moje zapędy. Jakoś to rozchodzę z czasem i cały ten ślad wraz ze mną bez modlitwy przeminie niezauważalnie. Jak smoleńska mgła albo jak jakiś nieznany przechodzień cały przeminę i pozostanie po mnie tylko niewielka plama, którą kiedyś naukowcy będą badać za pomocą izotopu węgla 14C… To może jednak pocieszające? Bardzo pocieszające! Świetlana przyszłość przede mną.
Za daleko wybiegam w przyszłość, podczas gdy najbliższe chwile stoją pod wielkim znakiem zapytania. Prędzej dusza od ciała sama nieproszona by się oddzieliła, niż jakimś cudem wyszedłbym z domu. Zanim jeszcze, hipotetycznie zakładając, zmieniłbym swoje położenie, musiałbym podnieść się z tej sedesowej modlitwy. Głowa mówi nie, nogi mówią nie, tylko moje wnętrzności aspirują do miana wielkich obieżyświatów. A wczoraj miało być tak pięknie. Wódka czysta i smakowa, wyborowa, koniak, brandy, a do tego piwo. I to jakie! Kraftowe, z niszowego browaru, tradycyjnie warzone. I po co ta tradycja? Natomiast jeśli chodzi o warzenie i o samą wagę lub o cokolwiek z tym związane, to dla mnie waga piwa liczyć się może tylko w procentowej zawartości alkoholu. Jasne i pełne! Krótko, zwięźle i na temat.
Piję! Jeśli ktoś zapyta, odpowiadam szczerze. Piję, a co? Nie wolno mi? Kto mi zabroni? To wolny kraj i mogę w nim pić, wolno bądź szybko, i nawet pijąc nie muszę oglądać się na boki, bo piję oficjalnie. Kto nie pije? Kto nie wypił ani grama w ciągu ostatniego miesiąca, niech się zgłasza, nagrody czekają na niego. „Kto pierwszy, palec pod budkę, bo za minutkę…”. Ach, budki z piwem, te dawne budki z piwem, w których na stojąco można opróżnić tyskie z butelki, i z kufla kilkoma szybkimi łykami… I ta malutka niespodzianka, do tych półlitrowych porcji orzeźwiającego napoju, w postaci zanurzonego kieliszeczka czegoś mocniejszego. Przeważnie czyściutkiego jak łza. Owszem, czasem ktoś wolał wiśniówkę, lecz osobiście uważam, że nie należało aż tak mieszać smaków. Piwo i czysta. Czysta nie plami odzieży i nie plami serca. Nie plami duszy. Czysta jest przezroczysta, więc jej nie widać. Nie liczy się. Dodatkowy jej atut jest taki, że wspomniana wiśniówka jest od czystej słabsza. W tej konkurencji nic z czystą nie wygra. Piję więc czasem, bo to wolny kraj. Piję, bo chcę wspomagać państwo, płacąc chociaż w ten sposób akcyzę. Płacę więc akcyzę, bo kocham ten kraj. Piękny kraj… I na tym kończy się mój patriotyzm, ponieważ walorów ojczyzny niedane jest mi dokładnie oglądać, ze względu na wspomnianą akcyzę właśnie. Ktoś nieżyczliwy mógłby powiedzieć zbyt często opłacaną. Biało-czerwony orzeł krzywo patrzy na mnie z koszulki. Piję, a co!
Nie rzygam już, ale wciąż mi niedobrze. Niedobrze jak cholera! Świat wiruje cały, nie wyłączając sedesu z Koła. A wraz z nim Polska, która (pomimo odmiennych zdań na ten temat) też do tego świata się zalicza. A razem z Polską Polacy…
Skołowani, zawirowani Polacy, rodacy. „A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi”[…] i nie tylko piwo pijają — pisał renesansowy klasyk. Pisał, ale pewnie się napił i już dawno pisać nie może, ponieważ nie żyje. Zaraz, zaraz, czy on pisał coś o piciu, czy mi się już miesza? W głowie mi się miesza, mój mózg pewnie jest tak rozdrobniony jak mięso mielone na zwykłe kotlety i dlatego nie ogarnia tematu. Pomielony, schabowego z niego już nie zrobisz… nie zrobisz… nie zrobisz… A echo odpowiada: nie zrobisz, nie zrobisz… Czemu to echo nie skraca, tylko całymi zdaniami odpowiada i odbija się od kości czaszki? Skąd bierze siłę i motywację, aby nie iść na skróty i odpowiadać tylko samym: „zrobisz”? To zmieniałoby postać rzeczy. Czy to w ogóle echo gra czy to może… Wojski. Wojski krzyczy? Co krzyczy? Że z fujary trąby nie zrobisz? Nie mam zielonego pojęcia. W każdym razie „nie zrobisz” dudni mi w głowie, a Wojski, co prawda trąbi, ale to nie trąba, tylko róg, róg bawoli…
Róg rogiem, ale, co to ja chciałem… ach tak! Polacy! Pijają, pijają, ochlapusy jebane! Pomimo posiadanego paszportu z polskim orłem na okładce, a do tego takowej koszulki, ja nie z takich, no przecież aż tak nie piję. Dwanaście litrów czystego spirytusu na głowę statystycznego obywatela? Dziecko czy nie dziecko, chłopiec czy dziewczynka, emeryt i rencista, mężczyzna czy kobieta, w śpiączce i w więzieniu, w górach i nad morzem, na lądzie i na wodzie, a nawet pod wodą. Każdy prawie dwanaście litrów spirytusu wypija. Siebie bym do tej statystyki nie mieszał. Ja nie z takich. Mnie, nawet gdy trafił się czysty spirytus, to za każdym razem rozrabiałem go z wodą. Szanuję się i czystego nie piję wcale. Najmocniejsza z tego wszystkiego to czysta wódka, która ma tylko cztery dychy. Reszta to przeważnie nalewki, beczki porzeczkowe i jakieś piwa, więc słabiutko.
Beczki są z beczki? Nie! Z plastikowej butelki, tylko jakiś palant kazał sobie tak wydrukować na etykiecie. Chwyt marketingowy, który na mnie wcale nie działa, pomimo że je piję. Równie dobrze producent mógłby napisać, że z betonowego szamba i też bym pił. Źródło pochodzenia mnie nie interesuje. Smak niekoniecznie. Zasadniczym, a nawet jedynym kryterium jest stosunek ceny do procentowej zawartości alkoholu. Oto cały marketing tego napoju. Ale spirytusu, jak mi Bóg miły, nigdy nie piłem tak, jak ci wszyscy Polacy razem wzięci.
Boże drogi! Świat dalej się kręci. Wypluję chyba w końcu te bebechy. Taki czyściec, a dodatkowo z pokoju obok cały czas słyszę, że nowela i że życie, i jakiś, cholera, doktor Lubicz. Wyjebię chyba ten telewizor i w końcu nastanie błoga cisza i będzie święty spokój. Na razie jednak mam inne zmartwienia. Gdzie mi tam do pokonania trasy sedes–telewizor. Gdybym teraz włączył w aplikacji opcję „Planuj trasę pieszą”, która uwzględniłaby moje indywidualne predyspozycje, wyświetliłoby się pewnie, że zajmie to dobę albo dwie. Tak więc telewizor może męczyć mnie tymi nowelami i Lubiczami jeszcze długo.
Zaraz, zaraz! Eureka! Powiedziałem, że wyjebię telewizor? Tak? Naprawdę? Rzeczywiście w głowie mam mielonkę z mózgu, ale może wśród tej miazgi trafił się jeszcze jakiś niezmielony kawałek, który podpowiedział mi genialny plan. Lombard! To jest pomysł!
Tylko jak się zmobilizować? Bardzo trudne to będzie. Wręcz niewykonalne. Gdy byłem w wojsku, uczestniczyłem w nocnych marszach na pięćdziesiąt kilometrów i śmiało mogę powiedzieć, że wtedy to była bułka z masłem w porównaniu z tym, co teraz chcę zrobić. Bułka z masłem przeciwko… homarom. Tak, to najlepsze porównanie.
Homara nigdy nie jadłem, ale są przecież rzeczy, które nie śniły się nawet filozofom, bądź (jak mawiał Ferdek Kiepski) fizjologom, czy może nawet fizjonomom, więc któż to wie. — W zarzyganym kiblu też raczej nie widziałem optymistycznej zapowiedzi najbliższej przyszłości. A jednak! Kozak ze mnie i sam sobie mógłbym pogratulować tak wybitnego osiągnięcia, ponieważ zacząłem mocować się z kablami za telewizorem. Grzebię z tyłu i słyszę tylko, jak doktor Lubicz mówi o tym, że potrzebna będzie terapia. Jaka terapia i dla kogo? Chyba nie dla mnie?! Wielki pan doktor od siedmiu boleści nie w porę wygaduje takie rzeczy, nie w porę. Zaraz się z tobą rozprawię uciążliwy gagatku. Komu potrzebne są twoje filozoficzne wywody? Wielki terapeuta się znalazł… Chyba go zatkało, bo uciął w pół słowa, gdy wyciągnąłem kabel zasilający z gniazdka.
Względna cisza bez tego upierdliwego gadania sprawiła mi radość i wielką ulgę. Otępiałej głowie może teraz trochę ulży i złapię w końcu głębszy oddech, bo nie muszę już słuchać tego zrzędliwca mówiącego o jakiejś terapii. Skąd oni biorą te scenariusze?
Chwilę muszę odpocząć, bo wyczerpało mnie to bardzo mocno. Jeszcze tylko trzeba by ogarnąć te poplątane kable, zwinąć jakoś ten najważniejszy, zasilający, i w drogę. Wyjście do lombardu bez maski tlenowej to balansowanie między życiem a śmiercią, jest wręcz niemożliwe. Nie dam rady. Przebrnąć przez czyhającą na mnie dżunglę z przeszkodami w postaci klatki schodowej i zgiełku ulicznego, aby dojść jakoś w końcu do życiodajnego lombardu. Nie mam opakowania, dawno je wyrzuciłem. Stwierdzam, że wezmę go pod pachę. Ruszając zacząłem mieć jednak ambiwalentne uczucia. Z jednej strony dobrze, że to tylko trzydzieści dwa cale, to nieść będzie dużo łatwiej, z drugiej zaś strony… Za większy uzyskałbym znacznie więcej kasy. Cóż robić, taka to nowela.
Wychodzę w końcu! Oddycham ciężko, przystaję i łapię powietrze jak ryba rzucona na drewniany pomost kiedy skrzela przestają pracować. Oddycham jednak. Po wielkich trudach wreszcie docieram do windy i naciskam przycisk, po chwili drzwi się otwierają, wchodzę. Nie mam aż tyle siły, aby cały czas trzymać sprzęt pod pachą, co to, to nie. Stawiam go na podłodze i nawet opieram się lekko — to o telewizor, to o ścianę windy wykonaną z nierdzewnej blachy. — Była tu jeszcze kiedyś taka poręcz, na nieszczęście ktoś zrobił ją z takiej samej jak ściana blachy nierdzewnej. Jakiś złomiarz najzwyczajniej w świecie ją zapierdolił. Pewnie na wódę. — Ja się teraz, cholera, muszę opierać sam nie wiem o co, ponieważ nie potrafię ustać o własnych siłach. Ciężko oddycham i zastanawiam się przy tym, skąd tyle energii drzemie w człowieku. Przecież jeszcze nie tak dawno nie wiedziałem, jak podnieść głowę nad poziom sedesu. Okazuje się, że jeśli jest motywacja, to siły się znajdą… Słucham? Ktoś mówi, że to alkohol… że jestem na głodzie? Wypraszam to sobie! Motywacją było pozbycie się całej rodziny tego upierdliwego Lubicza. Doktora od siedmiu boleści i wymyślania głupich terapii. Od razu mi pomogło, czuję ulgę w żołądku. Już znacznie lepiej się czuję.
Winda nagle zwalnia, aż w końcu staje na drugim piętrze. Po co, do jasnej cholery, ona się zatrzymuje?! Teraz każda sekunda się liczy, nie mogę tak czekać w nieskończoność, żeby ktoś mógł się w trakcie dosiąść. To przedłużenie mojej piekielnej męki. Z tego oburzenia, aż krew uderza do głowy i znowu jest duszno.
Lombard czynny, a sklepowe półki czekają z otwartymi ramionami na takiego klienta jak ja. Oczekują przyjścia Jacka, który przytuli jedną z szklanych panien, pięknie stojących, posiadających przyciągające wzrok etykiety zapowiadające upojne chwile. Przyjdzie, weźmie i odciąży półkę tym sposobem. Zawsze taka półka już będzie miała lżej. Stojące butelki niczym małe pisklęta niecierpliwie wypatrują swoich opiekunów, a w tym całym procesie ktoś próbuje przeszkadzać, bezmyślnie naciskając przycisk windy na drugim piętrze. Kto to może być? Nic, tylko mu łeb ukręcić.
Drzwi się wreszcie otwierają, a do środka powoli, dosłownie gramoląc się, wchodzi osiemdziesięcioletnia Chojnacka. Rozpoznaję ją, pamiętam o dziwo nazwisko. To znak, że nie jest z moją głową, aż tak źle. Cóż za błyskotliwość. Gorzej z nią. Ledwo wchodzi (porusza się o kulach) patrzy na mnie z pogardą, dziwnie kręci nosem, waha się i ostatecznie staje w kącie, jak najdalej ode mnie, jakbym śmierdział. Sprawia wrażenie takiej, która, gdyby nie chora noga i ograniczone możliwości poruszania się, zapewne natychmiast, zanim drzwi zdążyłyby się zamknąć, zawróciłaby i wolała iść po schodach. Nie odzywa się i może dobrze, ja też nie mam siły na savoir-vivre. Co ja jej zrobiłem, że mnie tak chamsko traktuje? To nie szacunek do osób starszych pozwala mi milczeć wobec zaistniałej sytuacji, a całkowity brak sił. Muszę oszczędzać kalorie, bo inaczej nie doniosę tego telewizora. Wyduszenie z siebie jednego „dzień dobry” mogłoby znacznie obniżyć poziom zgromadzonej energii. Gdyby było inaczej, pewnie wygarnąłbym jej za taką dyskryminację i brak szacunku.
Winda zjechała na parter, otwierają się drzwi, stara Chojnacka wybiega jako pierwsza, odzyskując wigor trzydziestolatki. Widocznie myśli o młodości, gdy trenowała lekkoatletykę. Tymczasem ja strasznie się gramolę. Kiedy docieram za drzwi klatki schodowej, Chojnackiej nie ma w zasięgu wzroku. Wydaje mi się, że pomimo osłabienia, poruszam się normalnie. Chojnacka najzwyczajniej w świecie musi mieć jakieś powiązania z mocami piekielnymi. Inaczej trudno to wytłumaczyć, a nie sądzę, że jestem aż tak wolny. To jednak tylko mój punkt widzenia, ponieważ inni ludzie poruszają się po ulicach szybkim tempem. Dziwny świat, dziwni ludzie, dziwne życie… dziwna nowela, a pić się chce jak cholera.
Nie ma nic cięższego niż życie. Zwłaszcza, gdy musisz walczyć, znajdując się na przegranej pozycji. Mam wrażenie, że zaraz nastąpi szach i mat. Przeklęci Fenicjanie leżą dawno w piachu, a ja muszę cierpliwie znosić konsekwencje ich istnienia. Zwykły dzień, jeden z trzystu sześćdziesięciu pięciu, w ciągu roku, w którym życie toczy się własnym rytmem. Chojnackiej nigdzie nie widać. Znajduję się dopiero pod jedenastką. Odpoczywam. Lombard, co prawda, mieści się na parterze pod dwunastką, ale muszę obejść ją z drugiej strony. Cholera, jak ciężko. Ludzie jakoś dziwnie na mnie patrzą. Może chcą zapytać: „Dokąd idziesz strudzony junaku?”, na co ja odpowiadałbym: „Budować, kurwa, socjalistyczną ojczyznę idę, towarzysze!”. Może wtedy pochwaliliby mnie, że dobrze robię, że cała ta czerwona propaganda jest do niczego i należy podchodzić do niej, delikatnie mówiąc, „z dystansem”. Pochwaliliby mnie za ten wyjątkowy dystans, współczuli i jednocześnie popierali, lecz sami nie mieliby aż tyle odwagi, co ja. Chwaliliby mnie… może. Komuna dawno upadła, więc nie chwalą, tylko się dziwnie patrzą, a ja znów nie mam siły się odezwać, bo w przeciwnym razie powiedziałbym: „Czego, kurwa, czego? Takim samym elementem tego kraju jestem jak każdy z was!”. Nie klasyfikowałbym nikogo. Wszystkich wrzuciłbym do jednego wora: lewaków, prawicowców, skrajnych nacjonalistów, antyszczepionkowców, mundurowych i cywilów, płaskoziemców, rasistów, katolików, muzułmanów, rastafarian, czarnych, białych, kolorowych, scjentologów i krysznowców, wyznawców latającego potwora spaghetti i chuj wie, kogo jeszcze. Wszyscy przechodzą i jednakowo spoglądają na mnie. Weź tu człowieku walcz z taką watahą. Jak? Samemu można z tego wszystkiego tylko się napić, aby nie prowokować żadnego z nich.
Zmierzam więc zrealizować swój szczytny cel, nikogo nie prowokuję. Chodzę spokojnie, cichutko, nie wadząc nikomu. W przeciwieństwie do blondyny, która właśnie przechodzi obok mnie. Nie dość, że kiecka krótka, duży dekolt, do tego długie włosy powiewające delikatnie na wietrze, to jeszcze wysokie szpilki. Ja nie mam nic do takich butów. Niech sobie je ma i w takich chodzi. Są bardzo ładne, tylko niech nie stuka nimi o betonową kostkę, którą wyłożony jest chodnik, bo to jest nie do wytrzymania. Idzie i tłucze tymi butami tak, jakby ktoś w hucie młotem walił i z ogromnego kawałka gorącej surówki próbował wykuwać cieniutki drucik. Samochody słychać z daleka, ale nie hałasują tak, jak to nieustanne stuk, stuk, stuk… które zamienia się w jeb, jeb, jeb! Czaszka mi zaraz pęknie, mięso mielone z niej się wyleje, zleci się tłum gapiów i jedyne, co ich przerazić może, to ten mielony mózg. Przy akompaniamencie uderzeń obcasów wyobrażam sobie jakież będzie ich zdziwienie i wyraźnie słyszę zawodzenie: „Mielone?! To schabowych nie będzie?!”.
Wypad mi stąd wszystkie hieny i mięsożercy wszelkiego gatunku, maści i narodowości. Wypad! Z daleka proszę stanąć! Zachować odpowiedni dystans. Co najmniej dziesięć kroków! Uratować mnie mogą tylko weganie! O tak, weganie, albo zwykłe pół litra, które też jest potrawą wegańską.
Dochodzę do siebie. Wszechogarniający strach, który przeszył całe moje ciało, minął tak nagle, jak przyszedł, i drgawki ustępują. Blondyna minęła mnie i ledwo ją widzę. Inni poruszają się znacznie spokojniej, lecz dokąd oni wszyscy zmierzają? Nieważne. Istotne, że w głowie powoli zaczyna mi się układać, ręce i nogi nie przypominają osikowych liści na wietrze, uspokoiły się znacznie. W końcu po tej przerażającej chwili jestem zmobilizowany, by ruszyć w dalszą podróż. Po wielkich trudach, o których już wcale nie warto wspominać, wreszcie staję w drzwiach znajomo wyglądającego lombardu. Uff! Stawiam telewizor przy nodze, oddycham głębiej i ocieram pot z czoła. Nie mogę podejść od razu do biurka i zostać obsłużonym, ponieważ akurat dosyć tęga, może około sześćdziesięcioletnia klientka, chce zastawić jakiś obraz. Znów trudność i przeszkoda. Jak mam żyć?
Lombardowe pomieszczenie ma niewielkie rozmiary, wypełniają je dziwne badziewia. Różnego rodzaju sprzęt AGD, elektronarzędzia, sprzęt sportowy, jakieś antyki. Tęga klientka, którą obsługiwano ma farbowane blond włosy i postarzającą fryzurę. Nosi trwałą modną za prezydentury Wałęsy albo nawet popularną w czasach, w których nie mieliśmy prezydentów, tylko pierwszych sekretarzy. Bluzka biała, spódnica czarna i mocno rozdeptane sandały. Stylówa typowa dla stałych bywalców lombardu, tylko ten obraz, który usilnie próbuje sprzedać, to jakieś nieporozumienie. Wygląda na porządny antyk. Znaczy się obraz tak wygląda. Słyszę jej rozmowę z Waldkiem, właścicielem lombardu.
— Nie wiem, proszę pani, nie wiem, ale sto złotych mogę dać i to już będzie ryzyko dla mnie.
— Jakie sto złotych, panie?! To Kossak jest — krzyczy niezadowolona, jakby jej ktoś krzywdę robił.
— Kossak, mówi pani — drwiącym głosem pyta Waldek — a który z Kossaków?
— Który, który? No Kossak, panie! Mam na to dowód, mój dziadek znał go osobiście.
— Jaki dowód? Ekspertyza? Certyfikat jakiś? — pyta jeszcze grzecznie, a mnie już skręca. Po co on gada z tym babsztylem? Niech już ją spławi. Sklepowe półki czekają na mnie, a ja stoję jak ten palant.
— Mój dziadek go znał i pił z nim alkohol. Mam nawet w domu dwie butelki po Haberfeldzie, które właśnie z Kossakiem opróżnił.
Na słowo „alkohol” przebiega mnie dziwny dreszcz.
— Mówi pani, że te butelki są niby tym certyfikatem?
— Butelki to jedna rzecz, a druga, to żyje jeszcze moja matka, ma dziewięćdziesiąt dwa lata i może potwierdzić, jak ojciec jej opowiadał. Bo to dziadek ze strony matki był, panie. Jan Kawecki.
— Stówa, pasuje pani? — proponuje Waldek, ignorując jej słowa o dziadku.
— Ja, proszę pana, tutaj zostałam obrażona! — denerwuje się kobieta, wygrażając przy tym ręką.
— A ja tą stówą mogę narazić się na straty — odpowiada spokojnie Waldek.
— Jak pan śmie być tak bezczelny!
— Przykro mi bardzo.
Rzuca się jeszcze, macha rękami i krzyczy, lecz nie odchodzi od biurka, a ja czuję, że brakuje mi sił. Nie rozumiem takich ludzi. Targują się nie bacząc na innych, a człowiek usycha jak opadłe jesienią liście albo dawno niepodlewany kaktus. Czy oni nie skończą? Awantura i niezadowolenie obojga zdaje się rosnąć z każdą minutą, lecz ani Waldek jej nie wyprosi, ani ona nie chce odejść, tylko dalej swoje, że Kossak i Kossak. Widocznie Waldek też ma już dość. Niechętnie przygląda się obrazowi, wtem zauważa jakąś skazę na płótnie. Ostatecznie postanawia obniżyć cenę. Ryzykant. Odnoszę wrażenie, że ta kobieta ze zdenerwowania może rozbić mu coś na głowie.
— Jednak nie, proszę pani, nie mogę ponosić takiego ryzyka. Niestety, stówy już pani nie dostanie. Osiemdziesiąt to moja ostateczna cena!
— Panie?! Panie, co pan?!
— Osiemdziesiąt, proszę. — Waldek wyjmuje cztery dwudziestozłotowe banknoty i pojedynczo kładzie je na stole, głośno licząc. — Dwadzieścia, czterdzieści, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt.
Kobietę chyba zamurowało. Milczy przez chwilę, wybałusza oczy, aby zaraz po tym jednym nerwowym ruchem zgarnąć gotówkę i skierować się do wyjścia. Bez słowa dociera do drzwi wejściowych. Waldek krzyczy do niej z daleka:
— Do widzenia! Polecamy się na przyszłość, proszę pani!
Wychodzi zdenerwowana, nie odpowiadając nic, pewnie znała wartość swego Kossaka i w niejednym lombardzie była, zanim tu trafiła. W końcu moja kolej. Jestem! Waldek nie wita mnie żadną orkiestrą ani fanfarami. A mógłby. Nie miałbym nic przeciwko gdybym otrzymał niezobowiązujący kieliszeczek koniaku, na powitanie zamiast tej orkiestry, zna mnie przecież, bywałem tutaj nie raz. Jednak nic, żadnego entuzjazmu. By się przywitać wyciąga tylko rękę, na której znajduje się złota bransoletka zrobiona z bardzo grubego łańcucha, takiego samego, jaki wisi na jego szyi.
— Cześć Jacek. Co dziś przyniosłeś? Telewizorek? — Spogląda na sprzęt.
— Tak — odpowiadam krótko i łapię głęboki oddech.
— Pokaż.
Wstaje zza biurka i ogląda telewizor dokładnie z każdej strony. Stawia go na posadzce i siada z powrotem za biurkiem. Zagląda do szuflady i stwierdza:
— Niezbyt nowy ten twój „mebelek”.
— No — odpowiadam. Chociaż, gdyby mi się chciało mówić, mógłbym powiedzieć:
— Nie ściemniaj, do jasnej cholery! Jak to nie nowy?! — Lecz to prawda. Dzisiaj podobno taki telewizor gra czasem tylko trzy lata i nadaje się co najwyżej na szrot. Ten grał znacznie dłużej.
— Tylko ze względu na ciebie, wiesz, znamy się, lojalny jesteś i przychodzisz do mnie — mówi.
Myślę sobie, że nie wiem, gdzie miałbym chodzić. Do kogo? Nigdy nie mam tyle sił, aby błąkać się po mieście w poszukiwaniu lombardu. Zresztą wyszedłbym na tym tak samo, jak kobieta od Kossaka.
— Mogę dać stówę!
Dopowiada, chwilę po rzuceniu na biurko banknotu z wyraźnie zarysowanym orlim nosem Jagiełły. Tą stówą załatwia mnie na amen. Nie mam siły, targować się jak poprzedniczka, po co by mi to było, tylko bym stracił energię na negocjacje, a nic bym nie ugrał, jedynie Waldek zyskałby dwadzieścia złotych. Sięgam po banknot i chowam go do kieszeni. Waldek tylko rzuca na pożegnanie:
— Jacek, wpadnij jeszcze kiedyś. Polecam się, jak zawsze!
Dawno nie miałem przy sobie takich pieniędzy. Teraz tylko muszę jak najszybciej dotrzeć do sklepu. Tego najbliższego. Wybiorę najkrótszą trasę do monopolowego, by na chwilę poprawić samopoczucie. Zależy mi na stanie, w którym poczuję się swobodnie, będę mówić pełnymi zdaniami. Stojące tam na półce butelki z alkoholem pomogą ustabilizować puls, zlikwidują palenie w przełyku i kwaśny smak śliny, abym mógł wydobywać z siebie głos bez bólu i bez piasku w ustach. Wydobywać go płynnie, bardzo płynnie…
Płynów, tych bajkowych płynów, zgromadzonych w jednym sklepie, nie ogarniam swoją wyobraźnią. Wzrokiem (chociaż słabym) omiotłem zawartość półek. Nie wyobrażam sobie konsumpcji tych wszystkich napojów. Podejrzewam, że tak może być w raju. Butelki stoją w zasięgu ręki, możesz je brać i pić bez ograniczeń i… I nigdy nie masz po nich kaca. Raj! Pić nie umierać!
— Słucham, co podać? — pyta młoda ekspedientka stojąca za ladą.
— Mam takie marzenie… — zaczynam nieśmiało, a właściwie staram się, by dało się usłyszeć coś więcej, niż skrzek, gdyż wydawanie wyartykułowanych dźwięków sprawia mi ból.
— To nie koncert życzeń ani totolotek. Proszę konkretnie, co podać? — ucina opryskliwie, niszcząc mi marzenia. Wyglądała na sympatyczną, ale za to jedno zdanie momentalnie straciła w moich oczach. Przez ten brak życzliwości nagle przybyło jej kilka lat. Niestety, życie. Myślę sobie: dobra! Skoro ty tak ze mną, to i ja nie pozostanę dłużny. Sama sprawiła, że rezygnuję z zostawienia jej pięćdziesięciu groszy napiwku, a może i całej złotówki, w końcu stać mnie. Trzymam w garści stówę i to tak mocno, że aż zgniatam ją całą. To z nerwów i strachu o to, by nie wypadła. Sprawdzam jeszcze raz. Jest, Jagiełło, tylko jakby starszy się zrobił, pomarszczony biedak. Ale jest! Mam tę moc!
Odarty z marzeń, postanawiam zmienić taktykę na tą, która ma większe szanse powodzenia.
— W takim razie dwie beczki porzeczkowe poproszę, czteropak piwa warka strong i może jeszcze… — (Na chwilę się zamyślam nad winem z osiemdziesiątego pierwszego, ale w tak małym lokalnym sklepie monopolowym mogą nie mieć tak długo leżakujących wyrafinowanych alkoholi). Życie jednak pokazuje czasem całkiem inne oblicza, a czasem wmawiają człowiekowi, że jest nowelą. Te przemyślenia zmusiły mnie do wyboru budżetowej i przede wszystkim dostępnej opcji — … zero siedem wódki parkowej poproszę! — mówię dumnie i stanowczo.
Już niemłoda ekspedientka, obsłużyła mnie dość szybko, więc nie mogę na nią narzekać. (Po naszej krótkiej konwersacji) w moich oczach była to jej jedyna zaleta. Jak to jest? Tworzysz sobie wizerunek, żeby za chwilę go zniszczyć. Oczywiście, może ktoś się przyczepić, że traktuję ją powierzchownie i z góry. Że to ja swym wizerunkiem prowokowałem ją do tego? Przecież jestem niewinny! Spokojnie robię zakupy i żadnego wina nie biorę. Beczka porzeczkowa to nie wino ani napój winopodobny, to napój alkoholowy na bazie naturalnego soku. I to się chwali, jest ekologicznie, zdrowo, wegańsko i fit.
Zaraz po wyjściu ze sklepu schowałem się i stanąłem za krzakiem dosyć dużego cisu rosnącego na końcu bloku dziesiątego. Nie mogę legalnie wypić, choć sowicie opłaciłem akcyzę i kupiłem za swoje ciężko zarobione pieniądze, tylko konspiracja i stan wojenny. Wolałem jednak schować się za krzakiem, aby nie wywołać ewentualnej wojny, która mogłaby zakończyć się mandatem. Skąd ja to znam? Przerabiałem nie raz. Tradycyjnie w tak ciężkich chwilach pierwsze trzy łyki się nie przyjmują. Żołądek zszokowany, nastąpiła — delikatnie mówiąc — tak zwana akcja zwrotna. Jak znam życie, to chwilę trzeba poczekać, ale jest nadzieja. Po następnych trzech łykach jest dobrze, wszystko więc wskazuje na to, że już tak będzie. („Już dobrze, dobrze już” — śpiewała kiedyś Martyna Jakubowicz). Pierwsze zwilżenie, pierwsze ciepło spływające do żołądka i pierwsze uderzenie rozchodzące się dookoła głowy. To oświecenie. Już mogę stać spokojnie, czuję się bezpiecznie. Spoglądam na znajomą etykietę. Nigdy nie patrzę na etykiety tak długo. Okazuje się, że widzę litery. Cudowny napój, który nawet oczom pomaga, więc czytam: „zawartość soku z czarnej porzeczki, zero, przecinek, zero, zero dwa procent”. To, ile w tym tego soku? Bo już za cholerę nie mogę zajarzyć. Myślę, ale muszę poczekać, aż mi się umysł rozjaśni. Dwa zera po przecinku, to dwa litry na tysiąc, czyli dwa promile. Promile! Dobra, ilość soku nieistotna, ważne że smakuje i się przyjmuje. Drugiego takiego jak ja, cały świat konsumencki chyba nie widział, aby czytał etykietę, zanim opróżni całą butelkę. W ogóle, żeby czytał. Przecież to nie idzie w parze. Czytanie albo picie. No dobra, chciałem tylko sprawdzić, najważniejsze, że widzę litery. Czy ja nie jestem pojebany? Życie!
Od tej chwili zaczyna się ta lepsza część noweli. Prawdziwe życie, w którym można normalnie postrzegać świat, odbierać bodźce zewnętrzne i czasem na nie reagować. Akurat stoję sobie sam i nie wchodzę z nikim w interakcję, ale tak, od tej chwili zaczyna się prawdziwe życie. Wypijam z butelki kilka kolejnych łyków. Ech, porzeczka! Żadna w realu tak intensywnie nie pachnie jak ta. Może dlatego, że zawiera więcej aromatów, niż soku. Jest dobrze! Wstrętny kacu nie wracaj nigdy, dziś wygrałem z tobą. Wypijam jeszcze odrobinę. Nawet ten ciemnozielony krzew cisu zaczyna nabierać jaśniejszych barw. Chmury się rozstąpiły, pogoda zaczyna się poprawiać i skowronek zaczął śpiewać. Skowronek czy słowik, kto by tam wiedział, ale śpiewa. Przedtem może też śpiewał, ale teraz dopiero udało mi się go usłyszeć. „Już dobrze, dobrze już”. Aniołowi stróżowi zawdzięczam ten cud!
Świat ma zapach czarnej porzeczki. Tu, za tym krzakiem, nie zalatuje już ludzkim moczem ani psimi odchodami, tylko delikatna woń porzeczki rozchodzi się dookoła. Wielu może sobie narzekać, że to sztuczne i może jeszcze szkodliwe, ale dzięki temu możemy się zachwycać naturalnym pięknem. Śpiewającego ptaka teraz już lepiej słychać i kolory się wyostrzyły, a do tego ten zapach… W tak pięknych okolicznościach przyrody, aż grzechem byłoby, aby tej litrowej porzeczkowej beczki nie wzmocnić jeszcze piwem. Krótkowzroczni, zagonieni ludzie trzeźwo patrzący na świat, nie dostrzegą tylu pięknych elementów w otaczającym ich świecie, a ja… Natura wokół, nic więcej do szczęścia mi nie potrzeba.
Postanawiam wyjść zza krzaka i pójść w stronę mieszkania. Zauważam, że wszystko wokół wygląda inaczej. Ludzie wydają się weselsi, uśmiechy mają przyklejone do twarzy. Dzieci bawią się w piaskownicy. Te starsze przejeżdżają obok mnie na deskorolkach i hulajnogach. Idę dumny z podniesioną głową przecież nie mam nic do ukrycia. Dostrzegam blondynkę, której chód tak bardzo mi przeszkadzał. Jak ona lekko się porusza i pięknie wygląda, a stukot jej szpilek brzmi wyjątkowo zmysłowo i namiętnie, niczym romantyczna poezja śpiewana. Zwolniłem trochę, aby delektować się tym widokiem i muzyką wydobywającą się spod jej obcasów. Coś pięknego! Nawet przeszedł mnie lekki dreszcz. Wtem słyszę za sobą ochrypły głos:
— Borelioz! Borelioz!
Ktoś mnie woła mocno przepitym głosem. Jestem tak skoncentrowany na blondynce, że nie zauważam niczego więcej. Dopiero kolejne „Borelioz!” dotarło do mojej świadomości. Są tylko trzy osoby, które mogą zwracać się do mnie w ten sposób: Góral, Puszka i Młodzian. Miejscowi bezdomni. Taką znajomością nie mam się co chwalić, ale w zasadzie jedynym co mnie wyróżnia, jest mieszkanie zapisane na moją świętej pamięci matkę. — Zdarzało mi się czasem konsumować trunki wszelakie razem ze wspomnianą trójką. I właśnie kiedyś, gdy piliśmy pod mostem kolejowym w zaroślach nad rzeką, zauważyłem, że mam kleszcza na ramieniu. Jak się potem okazało, to tych kleszczy w swoim ciele znalazłem aż cztery. Wtedy nadali mi taką ksywkę. Śmieją się ze mnie, że piję tylko po to, aby nie zachorować na boreliozę. W zasadzie to też dobry argument. — Odwracam się po kolejnym „Borelioz” i słowach „co ty taki ważny jesteś?!”, ujrzałem Górala. Brudny, nieogolony i mocno skacowany, trzyma w ręku sfatygowaną foliową torbę z Biedronki i wydziera się coraz głośniej.
— Czego tak się drzesz? — wypowiadam to w ramach tradycyjnego cześć albo dzień dobry.
— Co ty, Borelioz, taki ważny jesteś? Kumpli nie poznajesz?
— Wiesz, gdzie mam swoich kumpli? — odpowiadam wręcz opryskliwie. Nie muszę wiele myśleć, aby wyciągnąć wnioski z zachowania Górala. Również trzymam plastikową torbę w ręku. Po wystających kształtach i etykietach, które prześwitywały przez białą folię, dosyć łatwo dało się wydedukować, co znajduje się w środku. Skacowane oko Górala jest bystre, niczym u sokoła. Nie może sobie pozwolić, abym odszedł z takim arsenałem.
— No i chuj. Nawet jak nie kumpla, to wybawcę swojego możesz chyba poratować czymś — mówi, wpatrując się w moją torbę.
— Wybawcę! Wybawcę! Myślisz, że wielkiego czynu dokonałeś dla dobra świata. Może jeszcze zgłosić cię do programu Zwykły bohater, niezwykły? Laurkę ci dadzą, puchar i czek na sto tysięcy.
— Niezwykły, zwykły bohater — poprawia mnie.
— A gówno to istotne jaki! Smród tylko dłużej się będzie za człowiekiem ciągnął, a byłoby już po kłopocie!
— No, co ty? Borelioz, jebie ci, czy taki ważny się zrobiłeś, bo masz flaszkę i piwa w torbie? Chyba jeszcze chcesz trochę pożyć i napić się od czasu do czasu.
— Co ja chcę, to moja sprawa, ale widzę, że ty chcesz bardzo.
— To, co? Zajdziemy pod most? Po łyku zrobimy? — prosi.
— Przecież nie opędzę się od ciebie. Trzeba by tylko nie rzucać się w oczy. Jak trafimy na Młodziana i Puszkę, to kaplica.
— Ee, oni obstawiają teraz swój parking.
— No to zgoda. Idziemy.
Góral nigdy nie chce przychodzić do mnie do mieszkania. A ja nie chcę w bloku zadymy. Dość mam tych sąsiedzkich uwag, krzywych spojrzeń i nachodzenia policji. Mam tyle siły, że postanawiamy pójść nad rzekę. — Podobno Góral kiedyś uratował mi życie. Ściągnął mnie pijanego z ruchliwej ulicy, kiedy niewinnie sobie spałem jak niemowlę. Podobno wtedy naraził też siebie, ale ja mu nie wierzę. Zapewne koloryzuje i dodaje dramaturgii całemu zdarzeniu. Nie wiem, nic nie pamiętam. Była to chwila, w której akurat niebyt rządził moją duszą i ciałem. Zakończyłbym wtedy swoje istnienie, byłoby po kłopocie. Może nic bym nie wiedział i niczego nie poczuł. Piękna śmierć. Niestety, przyjdzie taki Góral, aby naruszyć porządek. Rżnie bohatera i oczekuje wdzięczności. — Przez taki zbieg okoliczności nie mogę spokojnie wypić reszty w samotności i błogiej (bo już bez telewizora) ciszy.
Siedzimy nad wodą pod płaczącą wierzbą. Zimą w tym miejscu nie da się usiąść, ponieważ jakieś zbłąkane kormorany przylatują nad niezamarzniętą rzekę i polują na ryby. Siedzą wtedy na gałęziach całymi koloniami. Latem, gdy wierzba wypuszcza zielone liście po kormoranach nie widać śladu. Ale w tym miejscu brudzi inny bardzo inwazyjny gatunek. Chyba znacznie bardziej, bo nikt pijany nie myśli o sprzątaniu. Nie należy się dziwić, to trzeba raczej zrozumieć. Człowiek pijany nie dba o takie detale.
Siedzimy na wale. Woda spokojnie płynie, pociągamy z butelki na zmianę. To nawet logiczne, że pijemy nad wodą, bo parkowej wódki nie powinno się pić w domu. Jak sama nazwa wskazuje, nadaje się na łono natury, wtedy znacznie lepiej smakuje.
Góral otrzymał swoją ksywkę tylko dlatego, że pochodzi z gór. Teraz jest bezdomny i do gór ma daleko, więc przezwisko nie pasuje, ale jakoś tak zostało. Nie wiem nawet, jak Góral się nazywa. Coś mi w głowie świta, że Jan, lecz pewności nie mam. Umiłowanie do alkoholu spowodowało, że wolał być wolnym, nigdzie niezameldowanym niebieskim ptakiem. A może tych gór miał po prostu dosyć? Może zaczął pić dopiero, gdy został bezdomnym? Sam tak o sobie mówi, że wyszedł z domu, bo „Helena go niemiłosiernie wkurwiała i napić się nie pozwalała”. Nigdy też nie nocuje w schronisku dla bezdomnych, bo jak mówi, tam trzeba być trzeźwym. Właśnie odejmuje butelkę od ust i mi ją podaje.
— Trzeźwy bezdomny, Borelioz — mówi do mnie, wycierając sobie mokre usta ręką — to się kupy nie trzyma. Jak tam chodzić nocować? Na trzeźwo, to człowiek własny kąt by ogarnął, co nie?
— Nie wiem, nie wiem co ty, kurwa, do mnie mówisz? — odpowiadam.
— No tak! Syty głodnego nie zrozumie.
— Przestań! Sam już nie ogarniam tematu. Zaraz mogą mi prąd odciąć albo jeszcze coś gorszego.
Pociągam głębszy łyk. Parkowa nie jest napojem luksusowym, lecz spokojnie sobie radzimy. Cudownie rozgrzewa całe ciało i uspokaja niespokojną duszę, na ochłodę przepijamy ją piwem. Rzeka leniwie płynie. Lato w pełni, tylko nam skrzydeł brakuje. Tak trzeba podchodzić do życia, leniwie jak ta woda w rzece. Prędzej czy później zawsze dopłynie do celu. Świat się nie zawali ani jak płynie wolno, ani jak wraz z powodzią zabiera mosty i budynki. Zawsze będzie płynąć.
— Żeby tak zawsze było — marzy Góral. Kładzie się na trawie, ręce podkłada pod głowę i patrzy przez wierzbowe gałęzie w niebo. — Tylko, cholera, żeby się napić, trzeba się podnieść. — Unosi głowę, aby wziąć kilka łyków piwa z puszki.
— A ja sobie tak leżę i myślę, Góral, co ja z tego mam, że z tobą piję? Pozbawiam się połowy moich zapasów.
— Satysfakcję, kurwa, satysfakcję!
— I can՛t get no satisfaction, i can՛t get no satisfaction… — Zaczynam nucić Stonesów.
— Wrzuć na luz! Nie schlebiaj sobie tym angielskim.
— Nie czaisz, kurwa, nic! Tu nie o język chodzi, a o to, że za bardzo pochlebiasz sobie.
— Ja pierdolę, Borelioz, z kim ja muszę pić?
— Akurat nie musisz.
— I tu się z tobą zgodzę. Wolnym jestem człowiekiem, nie muszę. W takim razie powiem inaczej. Pomagam ci znieść ten ciężar samotnego picia.
— Psychoanalityk, wolontariusz od siedmiu boleści się znalazł!
— A ty co? Mick Jagger z parafii świętego Wojciecha?!
— Powiedział pan Witek z Atlantydy — odpowiadam.
Po parkowej i piwach była jeszcze druga beczka porzeczkowa. Tak, była, to jeszcze pamiętam. Znaczy, pamiętam, jak zaczęliśmy ją pić. Końca… niekoniecznie.
Białe łabędzie leniwie płyną rzeką. Bardzo leniwie. Czy to łabędzie, czy może jakieś inne ptaki? Nigdy nie widziałem na rzece łabędzi. Nigdy ich tutaj nie było. Nigdy. Skąd i jak? Ale wydaje mi się, że płyną. I wydaje mi się, że to łabędzie. Kaczek białych nie ma, chyba że to domowe. Gęsi może? Płyną. Płynęły? Białe? „Białe łabędzie niech płyną, niech płyną, białe łabędzie niech płyną, niech płyną, niech płyną…”.
Przyciemnione światło docierające gdzieś z lewej strony sugerować mogło, że znajduję się we własnym domu i leżę na swoim łóżku. Ta teoria, która jeszcze nie była tak oczywista i sprawdzona, nie przyszła mi do głowy od razu. Zanim strzępki świadomości posklejały się w większą część, z której można by wyczytać cokolwiek, biłem się z myślami. Gdzie ja jestem. Co tu robię, z jakiej racji i czemu tak? — przez głowę przebiegają tabuny pytań. Ubijają mieloną miazgę mózgu w jednolity twardy materiał. Scalony do kupy (o cholera! znów mam niezbyt pachnące skojarzenia). Ależ tak! Jestem w swoim mieszkaniu! Jak tu trafiłem znad rzeki, tego nawet jasnowidz Jackowski nie byłby w stanie odgadnąć. Niestety, było minęło, a ja za pomocą tajemniczej siły prowadzącej mnie niczym GPS wróciłem do domu. Za oknem przejeżdżają samochody. Słyszę głos. Jakby ktoś do mnie mówił:
— „Graczyk, Graczyk, jak ty wyglądasz?”.
Na te słowa ogarnia mnie trwoga. To schizofrenia? Nagle mam ogromną potrzebę iść do łazienki, zwłaszcza po to, by przejrzeć się w lustrze. Muszę sprawdzić, czy jestem cały, czy nie doszło do jakiejś bójki, w której moja szczęka mogłaby ucierpieć. Niby bólu nie czuję, ale warto sprawdzić. Wstaję, po drodze zerkam na zegar wiszący na ścianie. Jest druga trzydzieści.
Staję przed lustrem. „To ja narcyz się nazywam”… Coś mi w głowie świta. Gębę poznaję, reszty nie pamiętam. Problem w tym, że wargi uschły na wiór. A gardło i język palą żywym ogniem. W tej znajomej gębie czuję jeden popiół. Sucho jak w Dolinie Śmierci. Akurat teraz nie chcę umierać. Nie chciałbym, ale cóż znaczy moje chcenie, niechcenie, pobożne życzenie. Sucho jak w Dolinie Śmierci. Sucho, a cień, jeden cień, zdarzyć się może dopiero w Dolinie Mgieł. Jeden cień i nadzieja na wilgoć. Nie ma na to żadnej rady. Pali, więc piję wodę z kranu.
Wracam do swojego wyra, leniwie omiatam wzrokiem cały ten bajzel i walające się dookoła butelki. Gdyby tak technika i troska o środowisko naturalne wróciłyby do tak wysokiego poziomu, jaki miały w latach osiemdziesiątych (hipotetycznie, oczywiście zakładam to, co raczej jest nierealne) gdzie sieć punktów skupu surowców wtórnych dobrze działała w każdym mieście, to inaczej bym sobie życie ułożył. Sprzedałbym to wszystko i byłbym kimś! Naprawdę kimś! Kimś, pisanym przez wielkie „K”. Nie walczyłbym z kacem, nie błagał Stwórcy o każdy większy łyk powietrza z nadzieją na przeżycie kolejnej godziny, tylko szczęśliwy rozglądałbym się po świecie. Rozglądałbym się, lecz nie patrzył wcale, ponieważ byłbym kimś. Miałbym we krwi około trzy promile alkoholu i chełpiłbym się tym stanem, mając gdzieś podejrzane rzesze abstynentów o skrzywionej psychice, krzywo spoglądających w moim kierunku. Patrzyłbym na nich pogardliwie z góry. Mówiłbym do nich:
— Patrzcie, chamy! Abstynenty pierdzielone, patrzcie jak pan Graczyk się bawi! Ja piję, a was nie stać! Nie stać was finansowo i nie stać was mentalnie! Nie dla psa kiełbasa, popatrzeć sobie tylko możecie.
Że ja muszę? Co? Że nie potrafię sobie odmówić? Kto to powiedział?! Kto?! Takie gadanie doprowadza mnie do szału i białej gorączki. Niech tylko się dowiem, któż to takie pytania próbuje zadawać, to mu tulipana sprzedam pod żebro. Zrobię go z tej butelki, która ma wyszczerbioną szyjkę. Na skupie jej nie przyjmą, a oszczędnym jestem człowiekiem, inaczej więc ją spożytkuję. Albo, gdybym wcześniej o tym wiedział, przyniósłbym znad rzeki kamień i tym podręcznym kamieniem łeb rozwalił takiemu jednemu czy drugiemu, który szarga moje dobre imię. Jeb, raz w łeb i problem rozwiązany. Graczyk pan, reszta chamy.
Skupów butelek chyba nigdy nie przywrócą do tak rozwiniętego poziomu, jaki był w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych. Niestety, to były inne czasy, a nawet inny wiek. Mimo tego słuchaj mnie! Słuchaj mnie, kurwa! Raz jeszcze mnie słuchaj, bo ile razy mogę się powtarzać?! Wbij sobie w ten tępy i zakuty łeb, że Jacek Graczyk pije nie dlatego, że musi! Jacek Graczyk niczego nie musi, to wolny człowiek jest! A cała reszta? No cóż, osiemnaście lat mam już skończone… To nie przesłuchanie, tłumaczyć się nie muszę. Alkohol jest dla ludzi i alkohol (proszę sobie zajrzeć w jakąkolwiek statystykę) to artykuł spożywczy, na który wydajemy najwięcej pieniędzy. Alkohol to nie mleko ani nawet nie kaszka dla niemowląt czy też może sałatka dietetyczna dla ludzi z chorym woreczkiem żółciowym. Alkohol to artykuł pierwszej potrzeby!
Czasy jednak były inne. Teraz jest inaczej, a ja, żeby było jakoś świątecznie, na pocieszenie mogę sobie tylko zaadaptować kolędę i nadać jej roboczy tytuł nawiązujący do tamtych lat: „Do skupu, hej pasterze!”. Natomiast, wdrażając ją we współczesne życie, muszę zmienić scenariusz całego tego procesu, bo wiadomo — czasy są inne.
Przyglądam się dokładnie tej szklanej stercie i zaglądam do środka butelek, z nadzieją, że zostawiłem przypadkowo choć trochę płynu w którejś z nich. Wypatruję znaku, jak matka syna powracającego z wojny, który dawno już gnije w ziemi z przestrzeloną czaszką, trudzę się przy tym znacznie, lecz niczego nie mogę dostrzec. Ani jednej zbawiennej kropli. Wszędzie sucho, wszędzie pustynia. Ech życie, życie… Nagle, Panie Boże! Wkładam rękę do kieszeni spodni (bo to oczywiste, że do spania ich nie zdejmowałem) i wyczuwam pod palcami zmięty kawałek papieru. Serce mi zamiera na myśl o tym, co mój zmielony mózg mi podpowiada. Wyjmuję ten skrawek i moje przypuszczenia się potwierdzają, dusza się raduje i serce bije ze szczęścia tak mocno, jakby chciało z klatki piersiowej wyskoczyć. To banknot! Pięćdziesięciozłotowy banknot z wizerunkiem Kazimierza Wielkiego. O wielki królu! Kocham historię, właśnie dla takich historycznych chwil i widoków. Oto ten Kazimierz, polski król, przenosi się w czasie do wieku XXI i zerka na mnie z banknotu, zastaje drewniane zgliszcza w postaci Jacka Graczyka, a zaraz, gdy zacznie się jego panowanie, staną się one twardą, murowaną opoką. Jacek Graczyk narodzi się na nowo i urośnie w potęgę. Jakie to miłe. Mojego uśmiechu nie da się opisać. To historyczna chwila, o której, niestety, żadne pokolenie nie będzie się uczyć ze swych spreparowanych na potrzeby aktualnej władzy podręczników. Tak wyjątkowa chwila przeminie niezauważalnie, niczym orgazmy Joanny Dark i po latach historycy mogą się tylko domyślać, że mogła je miewać. Nieważne. Ważne, że ja mogę się napić.
O tej porze nic innego nie wchodzi w grę, tylko wyprawa do nocnego. Dam radę. Buty, plecak, karimata, śpiwór, czekan, latarka, raki i w drogę! Jak wyprawa, to wyprawa, a podchodzę do tematu bardzo poważne. Wychodzę wyjątkowo pewny siebie, z kamienną twarzą, bez żadnego grymasu. Ja, jak już się za coś biorę…
Hola, hola, panie Graczyk! Za dużo tych gadżetów, chociaż trzeba przyznać, że to bardzo poważna wyprawa. Za dużo, a zresztą to raczej przenośnia była, ponieważ nie mam na stanie niczego z wymienionych rzeczy. Tym lepiej, zwykłe buty wystarczą i w drogę! Moim celem jest strategiczny obiekt o tajemniczej nazwie Baza 24.
Niewielki kiosk, który stanowi filię dużego marketu należącego do sieci To tu. Na samej górze, nad drzwiami widnieje świecący, czytelny z daleka szyld: To tu, Baza 24. Sprzedają tylko płynne artykuły pierwszej potrzeby. Do jedzenia, a właściwie na symboliczną zakąskę, można ewentualnie kupić chipsy, konserwy mięsne, ciastka i czekoladę. Mają również prezerwatywy, bo Baza ma zaspokajać tylko nagłe potrzeby. Zapewne były też podpaski i tampony, ale te artykuły mnie nie interesowały. Nie mogę przejrzeć asortymentu. Nie można w Bazie stanąć tak sobie i patrząc niewinnie cieszyć oko snując przy tym różne scenariusze ze szklanymi aktorkami stojącymi na półce w rolach głównych. Nie ma takiej możliwości, ponieważ w nocy zamówienie składa się przez niewielki lufcik w drzwiach, bez wchodzenia do środka. Potem ekspedientka przynosi zamówione rzeczy i wydaje ewentualną resztę. Okienko jest niewielkie, a nawet bardzo małe. Mieści się w nim tylko butelka. Nad drzwiami napisano: „Bezpieczeństwo personelu oraz wcześniejsze przypadki napadów i kradzieży, podyktowały nam podjęcie tego typu środków”.
Niezbędne artykuły dostaję bez żadnego problemu. Twarzy kobiety, która mi je podawała, nie widzę, gdyż zasłaniają ją drzwi. Natomiast paznokcie miała długie, malowane na liliowo. Bez pierścionków na palcach, bo zapewne wiedziona doświadczeniem (nawiązując do napisu na drzwiach) obawiała się, że niejeden klient mógłby bez żadnego szacunku, próbować skrócić ją o te piękne paluszki z pierścionkami czy nawet z obrączką. W tym przypadku nie byłoby żadnej świętości. Swoją drogą, niebezpieczna praca. Akurat teraz pod sklepem nie było ani konsumentów, ani proszących o złotówkę, ani kibiców szukających frajera, proszącego się wręcz o nieszczęście, który pozwoliłby im się zadowolić zapachem i widokiem krwi. Nikogo. To nie zawsze tak wygląda. Na szczęście, drugie pięćdziesiąt złotych, które pozostało mi ze sprzedaży telewizora, mogę z rozkoszą spożytkować sam. Zacząłem budować mocne murowane imperium Kazimierza Wielkiego. Z każdą chwilą czuję się mocniejszy, buduję, buduję, buduję… Bud… bud…
Budowałem…
…Aż wybudowałem!
Pustka i niebyt — oto efekty panowania nowego króla Kazimierza.
Gdy nie ma się nic do powiedzenia, bo po prostu nic się nie dzieje i nic się nie pamięta (co mi się często zdarza) po prostu się milczy. Milczy się, a pić się chce tak samo. Gdy jednak wypadałoby coś powiedzieć, to należy jakąś głupotę tak ubrać w słowa, aby nic nie znaczyła, a brzmiała wyjątkowo mądrze. Nikt ze słuchaczy nie zorientuje się ani niczego nie zrozumie i będzie dobrze. Gdy jednak w głowie nie ma nic, co można by przelać na papier, wtedy stawia się kleksa i problem załatwiony. Niestety, stawiało się kleksa kiedyś, dzisiaj nie ma już komputerowych kleksów. Taki kleks to tylko ręczna robota, tak więc dziś czasy są inne. Łatwiej kogoś skrytykować za jego niespójne gadanie, bo brakuje tego niedomówionego spójnika, jakim był kleks. Mało tego, kleks może jeszcze być napisany przez „x”. Taki klex brzmi bardziej światowo. Zawsze to „x” dodaje powagi. Czy jednak światowo? A może zwyczajnie staropolsko? Przecież kiedyś pisało się xiądz, xiążę, Xawery… Xiężyc, i co jeszcze? Może qqłka, Øladeløa, køczoł, πzduś-plastuś? Te ostatnie przykłady, to chyba nawet nie mix (o! mix też przez „x”, bądź przez „ks” można napisać) polsko-łaciński, tylko jeszcze wtręty greckich liter. Łacina, Greka, Szwedzi, Prusy, Austro-Węgry, Tatarzy, Niemcy, Rosjanie… Mamy tę historię.
Aha! I ktoś zwrócił mi uwagę, że słowo πzduś, ze względu na poprawność polityczną, wypada napisać polskimi literami i to koniecznie przez „s”. Sam już nie wiem, mam mętlik w głowie. Najlepiej byłoby postawić kleksa w tym miejscu. Odzyskuję świadomość, niczego nie pamiętam, a jedyny kleks, jaki akurat niechcąco mi się teraz przydarza, to delikatnie mówiąc, tak zwana akcja zwrotna nazywana często kolorowym pawiem. Niby to ptak, lecz to nie biały łabędź. W głowie mam dosłownie bitwę pod Grunwaldem pomieszaną z lądowaniem aliantów w Normandii i za cholerę nie mogę sobie przypomnieć, z jakiej racji męczą moją czaszkę te łabędzie. Czy je widziałem, czy może mi się śniły? Nic nie wiem, a sam paw mi niczego nie ułatwia.
Słabo mi, a do tego ten ornitologiczny akcent nie pomaga w budowaniu sielankowego klimatu domowego zacisza. To już nie poranek zastał mnie w takim stanie, to ja niepostrzeżenie zastałem środek dnia. Popołudniową część kolejnego dnia. Swoją drogą… ciężkiego dnia.
Nagle ktoś z impetem wchodzi do pokoju. Drzwi są otwarte. Wydaje mi się, jakby to jakiś huragan wtargnął do wnętrza i zaraz zabierze wszystko ze środka. Oczyści ze sprzętów mieszkanie, aby przygotować je dla nowego lokatora, który ma zamiar się tutaj urządzić. Dlaczego akurat teraz, gdy leżę spokojnie na wznak, patrzę w sufit i myślę o tym, jak wstać. Nawet mobilizuję na to siły, lecz okazuje się to niekonieczne, gdyż chwilę później czuję moc tego szalejącego huraganu. Aż trzęsie się całe posłanie, a do tego słyszę wołanie:
— Ja pierdolę! No niezły tu chlew urządziłeś! Degeneracie jebany, ogarnij się w końcu! — dodaje głos, a ja powoli uświadamiam sobie, któż to taki kopnął nogą w łóżko i pochyla się nad moją obolałą głową. Powoli otworzyłem szerzej oczy i skierowałem wzrok w stronę intruza.
Okazuje się, że w odwiedziny wpadł dawno niewidziany przeze mnie brat rodzony. Podobno rodzony, chociaż już nie mam pewności. Bardzo oddaliliśmy się od siebie, z podwójnym akcentem na „bardzo”.
— Czego, czego? — odzywam się krótko.
Brat z bardzo kwaśną miną, ze zmarszczonym ze wstrętu nosem, energicznie podszedł do drzwi balkonowych i otworzył je. Wyjrzał na dwór i stamtąd zaczerpnął świeżego powietrza, po czym znów wszedł do środka i miał zamiar kontynuować dialog, obawiam się, że będzie to bardzo trudne. Musi się pogodzić, że raczej będzie mówił sam.
— Coś ty, kurwa, zrobił z tym mieszkaniem?!
— Spierdalaj — wyszeptałem dość cicho. Nie chciałem być tak agresywny jak on i co tu dużo mówić, nie miałem na to siły.
— Matka w grobie się przewraca, jak to widzi!
— Matką teraz sobie gęby nie wycieraj, bo to również i moja matka! — powiedziałem pełnym zdaniem, zaskoczony jednocześnie tym, jak nerwy potrafią wyzwolić tyle energii. — Ciekawe, czy spokojnie w grobie leżała, jak dymałeś Ewę?! — dodaję bardziej nakręcony.
— Odpierdol się. Nigdy ci to nie przejdzie? Ile będziesz skargi i zażalenia wnosił?
— Całe, kurwa, całe moje zasrane życie!
— Przestań! Ludziom w życiu różnie się układa i jakoś żyją, a ty do tej pory tylko, Rafał, Rafał i Ewa…
— Że Ewa kurwą się okazała, trudno, zdarza się na tym świecie niejednej kobiecie, lecz takich skurwysynów jak ty, z całym szacunkiem do mojej matki, to ze świecą szukać!
— Nie przesadzaj! A taki Kalinowski nawet synowi rogi przyprawił i jakoś muszą żyć z tym. Przestań i ty, w życiu różnie bywa.
Trzęsę się niesamowicie. Obawiam się, że za chwilę może jakiejś padaczki dostanę. Bezczelnie jeszcze będzie przytaczał tak skrajne przypadki jak Kalinowski, który żyje teraz z synową i wychowują razem dzieci syna i własne, narodzone z tej samej matki. Nie ogarniam tego. To jest dopiero skrajna patologia, a ten będzie mi tu takie przykłady podsuwał. W jakim celu? Umoralniającym? Może zbyt dużo ostatnio piję i mój stosunek do alkoholu może być niezbyt dobrze postrzegany przez postronne osoby, ale powiedzieć dosłownie: „Wybacz mi, brat, bzykam twoją Ewę, ale nie miej mi tego za złe. Mieliśmy oboje taką nagłą potrzebę” — to jest w porządku? W nagłym przypadku to, co najwyżej mocz można oddać albo się wypróżnić.
— Spierdalaj mi stąd, bo nie ręczę za siebie! — nie wytrzymuję, słuchając takich argumentów. Z trudem udaje mi się usiąść na łóżku. Fizycznie nie mam z nim szans, ponieważ jest trzeźwy i wypoczęty. Przyszedł w odwiedziny do kochanego brata.
Mało myśląc, sięgam po półlitrową butelkę i trącam nią o metalowy róg lampy stojącej przy łóżku, rozbija się, a ja otrzymuję idealnie poszarpanego tulipana. Postanawiam postraszyć nim mojego najukochańszego braciszka.
— Skończ już i przestań mnie wkurwiać! Wypad stąd, bo nie ręczę za siebie!
— Jak chcesz, ja mówię po dobroci. Mógłbyś odpuścić.
— Rzygam twoją dobrocią, widzisz! — Pokazuję na resztki niesprzątniętych wymiocin.
— Dobra. Nie, to nie. Zastanów się jednak, co robisz. Mieszkanie zadłużyłeś już na ponad dziesięć tysięcy.
— Aha! To cię boli! Rafałek się martwi, bo jego spadek traci na wartości! Kurwa, byś się wstydził mówić takie rzeczy! Mało ci kasy?! Tego rolexa (skierowałem palec na elegancko prezentujący się na jego nadgarstku chronometr ) sprzedałbyś i zapewne starczyłoby na zadłużenie, i jeszcze zostałoby na kolejny czynsz!
— Jak chcesz, Jacek. Chcę ci podać rękę i żyć w zgodzie.
— Przestań! Jak ty to sobie wyobrażasz?! Ewa przy niedzielnym obiedzie będzie opowiadała, który z nas lepiej jej dogadzał albo komu lepiej robiła loda?! Albo zapałki będziemy ciągnąć, kto, z której strony będzie ją obrabiał?! Dosłownie sielanka! Spierdalaj i nie wkurwiaj mnie więcej!
— Przegiąłeś teraz!
Zaczynam się głośno śmiać na ten zarzut, że to ja niby w tym wszystkim przeginam i tak mnie to nakręca, że śmieję się głośniej i głośniej. Ten pusty śmiech przeraża Rafała, widzę w jego oczach zdenerwowanie, którego nie może opanować. Popycha mnie na łóżko. Zanim tulipan wyleciał mi z rąk, drasnął lekko jego przedramię, ale nic takiego mu się nie stało. Miejsce zaczerwieniło się tylko, ukazując delikatnie przeciętą skórę, lecz krew wcale nie leciała. Po zagojeniu się nie zostanie nawet mała blizna. To napędziło mu stracha. Gdy podnoszę się z łóżka, Rafała już nie ma. Wyszedł szybciej, niż przyszedł. Trzasnął drzwiami tak mocno, aż zabrzęczały rurki doprowadzające ciepło do kaloryfera.
Prawdą okazało się powiedzenie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Pracowałem w firmie Rafała i angażowałem się mocno, nawet mógłby to być rodzinny interes, a nawet jeśli nie był, najbliższych zawsze powinno się darzyć zaufaniem i wydawało mi się, że tak było. Nie mam więcej rodzeństwa, a tak właściwie, to nie mam już żadnego rodzeństwa! Chwasty rosnące na polu nie wróżą obfitych plonów. Matka umarła ponad trzy lata temu i teraz mogłoby być inaczej, lecz niestety, w jednej sekundzie straciłem wtedy całe zaufanie, do brata i potencjalnej kandydatki na żonę. Ba! Potencjalnej, o mały włos mogła być już moją żoną. Śmierć matki odroczyła nasz ślub. A ja głupi wierzyłem naiwnie w jakieś romantyczne dyrdymały. Cholera! Życie, życie i taka to nowela. W gardle mi zasycha na samą myśl.
Wtargnięcie Rafała wywołało wielkie spustoszenie w moim organizmie. Przeżywam to wszystko jeszcze bardzo mocno. Trzęsie mnie. Nie sądziłem nawet, że tak może być. Dawno się z nim nie widziałem i myślałem, że powoli wszystko jakoś się ustabilizuje. Cholera! Wypadałoby się napić, aby ukoić nerwy.