E-book
14.7
drukowana A5
24.11
drukowana A5
Kolorowa
46.32
Pewnego razu w Tatrach

Bezpłatny fragment - Pewnego razu w Tatrach

górskie opowieści


Objętość:
84 str.
ISBN:
978-83-8324-648-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 24.11
drukowana A5
Kolorowa
za 46.32

Książkę dedykuję

moim Rodzicom, dzięki którym mogłam poznać Tatry i w nich bywać;

wszystkim, z którymi miałam okazję pokonywać górskie szlaki;

tym, którzy kochają góry i przyrodę;

ratującym życie

Wstęp

Tatry…

Kiedy pierwszy raz poszłam w góry, nie pamiętam. Z pewnością byłam małym dzieckiem, nie doceniającym ich potęgi i majestatu. Tatry zaczarowały mnie wiele lat później, gdy któregoś dnia, już jako dorosła osoba, poszłam na wycieczkę szukając spokoju. Zimą zaczęłam chodzić po Tatrach dopiero po kilku latach. Skłoniło mnie do tego pytanie znajomej, która słysząc, że znów wyjeżdżam, powiedziała:

— Zimą też chodzisz po górach?

Nie chodziłam, ale przez to jedno niewinne pytanie zaczęłam. I pierwszy tydzień spędzony na zimowych wycieczkach w góry, zaliczam do jednych z najpiękniejszych okresów w moim życiu.


Większość opowiadań została przeze mnie napisana kilka lub nawet kilkanaście lat temu. Przy tych najstarszych nie mam nawet daty. Przy niektórych opowiadaniach dodałam swój komentarz, jako że dziś na chodzenie po górach patrzę nieco inaczej. Odkąd, w ramach pasji, zaczęłam zajmować się ratownictwem, moja wyobraźnia skutecznie się poszerzyła o możliwe konsekwencje głupich decyzji podjętych w górach, w związku z czym pewnie wielu z tych wycieczek bym teraz nie doświadczyła, wycofując się z drogi zawczasu. Chociaż, jak się przekonacie w przedostatnim opowiadaniu, nadal zdarza mi się robić głupoty…

Niektóre z tych opowiadań pierwszy raz zostały przeze mnie wyciągnięte z szafy około roku 2006, kiedy wraz ze znajomymi zorganizowaliśmy wystawę moich zdjęć z Tatr. Pomiędzy wiszącymi fotografiami pojawiły się kartki w tatrzańskimi opowieściami. Pamiętam słowa jednej z Pań oglądających zdjęcia, która po przeczytaniu wszystkich tekstów zwróciła się do mnie, mówiąc:

— Nie sądziłam, że wyprawy w Tatry mogą być tak niebezpieczne i ekscytujące.

Był to też pierwszy raz kiedy moja Mama dowiedziała się, jak naprawdę wyglądało moje chodzenie po górach. Była przerażona tak bardzo, że musiałam ją uspokajać, naginając nieco prawdę i mówiąc, że opowiadania specjalnie są ubarwione.

Pierwszy raz

Pierwsza poważna wyprawa w Tatry — 13 lipca, w upalne lato. Wyciągnęłam koleżankę i przyjaciółkę na Zawrat. Najpierw prawie trzy godziny wędrówki — asfaltówką, przez las, po skałach, by wreszcie dotrzeć do Doliny Pięciu Stawów. Potem ciężka wspinaczka żółtym szlakiem do Koziej Przełęczy. Tylko ja, wokół mnie rumowiska skalne, a gdzieś w oddali moja koleżanka i przyjaciółka, próbujące mnie dogonić. Dostałam dziwnego przypływu energii i siły, które pozwoliły mi wysunąć się daleko naprzód, by potem przysiąść na jakimś głazie i spoglądać w stronę Wielkiego Stawu Polskiego. Po dwóch godzinach zmagań z coraz wyższymi stopniami skalnymi, piekącym słońcem i bolącymi kolanami, docieramy do łańcuchów. Tutaj moim koleżankom puszczają nerwy i obiecują, że po powrocie do domu zrobią mi krzywdę. Ja natomiast dostaję kolejnego przypływu energii i z radością rzucam się do pokonywania łańcuchów i klamer.


Docieramy do Koziej Przełęczy. Widząc pionową ścianę z wbitą w nią, choć metalową — mało stabilną drabinką, koleżanka chce zawrócić. Mnie pomimo lęku coś pcha naprzód. Pierwsza przełamuje się B. i pokazuje nam, że przeszkodę da się pokonać. Potem idę ja, z każdym stopniem powtarzając sobie „Nie patrz w dół, wejdziesz”. I rzeczywiście wchodzę. Koleżanka, która została na dole, nie ma wyjścia, musi pokonać swój lęk. Ani ja, ani moja przyjaciółka, nie mamy zamiaru zejść, jest to dla nas niewykonalne. Koleżanka może tylko albo wejść, albo samotnie zawrócić. Wchodzi.


Przed nami czekają następne łańcuchy i przepaście. Po kolejnej godzinie mięśnie napięte ze zdenerwowania i kurczowego trzymania łańcuchów i skał, zaczynają coraz bardziej dawać o sobie znać. Pogoda, do tej pory słoneczna i bezchmurna, zaczyna się powoli psuć. Wiatr nawiewa kolejne chmury, co jakiś czas skutecznie zasłaniające szlak. I choć Zawrat jest coraz bliżej, strach przed spadnięciem wzrasta za każdym razem, gdy chmury pokonują barierę stwarzaną przez góry i przedostają się na drugą stronę grani.


W końcu umęczone docieramy do celu, nie będąc jednak do końca pewnymi, czy rzeczywiście stoimy na Zawracie. Chcemy odpocząć, popatrzeć na Tatry, ale pogoda znów nas zwycięża. Nic nie widać, a z daleka słychać nadchodzącą burzę. Podejmujemy natychmiastową decyzję — schodzimy — nie mogąc zrozumieć turystów decydujących się na dalszą wędrówkę w górę.


Każdy kolejny krok w dół, stawiany na stromych stopniach, sprawia ból. Staram się nie zwracać na niego uwagi, chcąc jak najszybciej znaleźć się w schronisku. Jakaś dziewczyna idąca w przeciwnym kierunku niż my pyta, czy daleko ma do Zawratu. Tłumaczę, że około 10 minut. Robię jednak wszystko, by zawróciła ze szlaku, przewidując szybkie całkowite załamanie pogody. Dziewczyna decyduje się tylko dojść na szczyt, a potem zawrócić. Kamień spada mi z serca.


Zanim dochodzimy do schroniska, chmury przedostają się przez grań i całkowicie zasłaniają szczyty. Grzmoty nadchodzącej burzy są coraz wyraźniejsze, zaczyna padać deszcz i robi się zimno. Gdy docieramy do małego budyneczku w Dolinie Pięciu Stawów, dostrzeżenie szlaku, którym chwilę wcześniej schodziłyśmy, okazuje się prawie niemożliwe — chmury skutecznie go skrywają.


Zmęczone i głodne w schronisku zamawiamy coś ciepłego do jedzenia. Wśród tłumu turystów dostrzegam dziewczynę, której odradzałam wędrówkę na Zawrat — uśmiecha się tylko z wdzięcznością w spojrzeniu. Po chwili odpoczynku i posiłku ruszamy w dalszą drogę. Wszystko jest w miarę dobrze, póki nie dochodzimy do Wodogrzmotów. Tam wita nas asfaltówka, wykańczając nasze zmęczone stopy i potęgując ból. 40 minut wędrówki wydawałoby się przyjemną — bo płaską i równą drogą — wyczerpuje nas bardziej niż dwie godziny schodzenia z Doliny Pięciu Stawów. Czas i droga dłużą się niemiłosiernie. Żadna z nas się nie odzywa, myśląc tylko o tym, by być już w domu. W końcu doczłapujemy się do samochodu. Pół godziny później każda z nas bierze w domu prysznic i zjada obfity obiad. Dziewczyny są tak zmęczone, że zapominają o obietnicy pobicia mnie. Skutek wycieczki jest taki, że przez następny tydzień chodzimy kulejąc…


Dzisiaj trudno mi określić który to mógł być rok, ale było to lata temu. Może 1997, może 1999. Miło się czyta o tym, że będąc jeszcze tak naprawdę dzieciakiem, miałam pokorę wobec gór. Jak przeczytacie w kolejnych wspomnieniach, niejednokrotnie mi później tej pokory jednak zabrakło…

Przełęcz Zawrat

Długi weekend, cztery dni wolne — decyzja natychmiastowa — wyjeżdżam w góry. Pakuję plecak tak, by w czwartek rano móc go po prostu zarzucić na plecy i wyjść. O 9 rano jadę z A. samochodem z Bukowiny Tatrzańskiej do Zakopanego. Tam wsiadamy w busika i około 11:00 dojeżdżamy na Polanę Palenicę. Po założeniu plecaka mam wrażenie, że wciska mnie w ziemię. Waży około 10 kilogramów.


Do Wodogrzmotów docieramy dość szybko, po 30 minutach. Wchodzimy na szlak do Doliny Pięciu Stawów, z jednej strony zadowolone, bo wreszcie skończyła się asfaltówka, z drugiej trochę przerażone człapaniem się pod górę. Już na początku daje nam się we znaki bolesny brak kondycji. Pierwsze większe wzniesienie sprawia, że dyszymy jak lokomotywy. Po drodze robimy kilka niezbędnych przystanków, by złapać oddech. Najdłużej zatrzymujemy się przy Wielkiej Siklawie, robiąc sobie pamiątkowe zdjęcia. Gdy A. pokonuje oblodzone skały, chcąc podejść bliżej wodospadu, ja posilam się batonikiem, czując, że jest on niezbędny dla mojej dalszej wędrówki. Jeszcze króciutki postój, by napić się górskiej wody spływającej po skale przy szlaku i idziemy naprzód.


Spodziewam się dużej ilości lodu na szlaku i jak się okazuje słusznie. Podpierając się kijkami jakoś sobie radzę, A. ma stare wysłużone buty, więc jest jej zdecydowanie trudniej, ale powoli stawia kolejne kroki. Schodzący turyści przestrzegają nas, że dalej jest jeszcze gorzej. Sami zdecydowali się zawrócić. A. pyta mnie co robimy. Chwila zastanowienia i konkretna decyzja — idziemy.

— Jesteś pewna, że damy radę? — pyta A. W 100% pewna nie jestem, ale wiem jedno — mam kijki, czekan, raki i kask. Nie może się więc nie udać. Nie biorę pod uwagę tylko jednego — A. nie ma takiego wyposażenia jak ja.


W końcu dochodzimy do miejsca, o którym — jak sądzimy — mówili nam schodzący turyści. Dobrze mi znana, płaska, pochylona skała. Różni się tylko jednym — cała jest pokryta lodem. Niektórzy próbowali przejść bokiem, ale nie było to dobrym pomysłem, bo i tak dochodzili do lodu. Niewiele myśląc zrzucam plecak, chowam kijki, wyjmuję czekan i zakładam kask. Próbuję stanąć na możliwie najpewniejszym gruncie i wyrąbuję schodki. Lód pryska na wszystkie strony. Jeden stopień, drugi, trzeci i w końcu stoję na zamarzniętej ziemi, zadowolona z własnej pracy. A. wciąż stoi kilka metrów niżej przed lodową przeszkodą. Co chwila powtarza, że nie da rady przejść. Wpada na pomysł, by przeskoczyć przez pokrytą lodem skałę. Doskonale wiedząc, że jej się to nie uda, próbuję odwieźć ją od tego pomysłu. A. jednak upiera się, że skoczy. Mówię coraz bardziej podniesionym głosem, a przez głowę przebiegają mi różne scenariusze po ewentualnym skoku A. W końcu, nie wiem jakim cudem, udaje mi się przekonać ją, by przeszła po wyrąbanych przeze mnie stopniach. Udaje się. Dalej jest już spokojnie, choć szlak wciąż jest oblodzony.


Do schroniska docieramy około 15:30. Głodna zamawiam ulubioną fasolkę po bretońsku. A. nic nie je, wypija tylko pół litra herbaty z cytryną. Po posiłku odpoczywamy chwilę, siedząc przed schroniskiem. Potem próbujemy się zorientować, czy są jeszcze jakieś wolne miejsca noclegowe. Ma być wiadomo dopiero po 17:00. Patrząc jednak na tłum ludzi zebranych w schronisku, widzimy małe szanse na dostanie dwóch łóżek. Musimy podjąć decyzję — czy ryzykujemy i w razie czego będziemy spać na podłodze, czy schodzimy z powrotem na Polanę Palenicę. Tak naprawdę żadna z nas nie chce wracać. Wspólnie decydujemy — zostajemy. Gdybyśmy zeszły, asfaltówkę pokonywałybyśmy po ciemku. Na przejście do innego schroniska nie było szans. Zajęłoby nam to co najmniej 5 godzin, a o 16:00 w szybkim tempie zaczynało robić się ciemno.


Nie chcąc siedzieć w dusznej sali schroniska, decydujemy się pójść nad Wielki Staw. Zarzucamy plecaki i powoli, nigdzie się nie spiesząc, spacerujemy. Co jakiś czas robimy przystanek. Wyciągam wtedy statyw i aparat i robię zdjęcia pogrążających się w mroku Tatr. Bardzo szybko zapada całkowita ciemność, my jednak ani myślimy o powrocie. Stojąc nad Wielkim Stawem dostrzegamy światło latarki wysoko w górach, gdzieś w okolicach Granatów. Najwyraźniej jakiś samotny turysta próbuje zejść na dół. Wpatruję się w świecący punkt, dając znać latarką, że go widzimy. Szczęśliwie nie widzę, by nadawał sygnał SOS, mam więc nadzieję, że wszystko jest w porządku. Wędrówkę nieznajomego śledzimy przez dość długi czas. Potem widzimy więcej latarek — jakaś grupka schodzi ze Szpiglasowej, jakaś z Zawratu. Po pewnym czasie wszyscy nas mijają, zostaje tylko samotnik z Granatów, który powoli ale jednak idzie naprzód. Mróz coraz bardziej nas wychładza i w końcu zmusza do powrotu do schroniska. Jednak krótki spacer rozgrzewa nas na tyle, że jeszcze około pół godziny spędzamy wpatrując się w gwiaździste niebo. Taki widok wart jest wszystkiego. Udaje mi się nawet dostrzec dwie spadające gwiazdki i wypowiedzieć życzenie. Czy się spełni? To nie istotne. Około 18:00, a może 19:00, docieramy z powrotem do schroniska. Przestajemy zwracać uwagę na czas. Ciemności okalające Dolinę Pięciu Stawów sprawiają, że czujemy się jakby był środek nocy, choć w rzeczywistości to dopiero wczesny wieczór. Szybko orientujemy się, że nie ma wolnych miejsc w pokojach, więc zajmujemy podłogę na półpięterku, nie chcąc tłoczyć się w sali jadalnej. Jak się potem okazuje, mamy jedne z lepszych miejsc.


Siedząc na podłodze marzę tylko o jednym — ciszy i spokoju, by móc porozmyślać. Niestety po chwili grupka turystów zajmujących miejsca noclegowe w przedsionku, zaprasza nas do siebie. Mam ochotę odmówić, A. jednak reaguje szybciej ode mnie i schodzi na dół. Sześciu chłopaków okazuje się być turystami, którzy mijali nas, gdy stałyśmy nad Wielkim Stawem Polskim. Pierwszy daje nam się poznać Krzysiek — na oko ma 25 lat, ubrany w bojówki i czerwoną bluzę, mówi szybko, niewyraźnie i głośno. Wygląda na to, że nie potrafi ściszyć tonu głosu. Poznajemy też brata Krzyśka — najspokojniejszego w grupie i prawie cały czas milczącego. Jest też wysoki, dobrze zbudowany chłopak o pseudonimie Dzieciak. Chłopcy są mili, przeszkadza mi tylko jedno — popijają alkohol, Krzysiek w zdecydowanie zbyt dużych dawkach.


Po pewnym czasie, ku mojemu zdziwieniu, A. rezygnuje z zabawy i zbiera się do spania. Niewiele myśląc także wracam na nasze półpięterko. Noc okazuje się być ciężka. Około 23:00 całe schronisko milknie, jakby wszyscy się umówili, że idą spać. Pomimo ciemności i ciszy nie mogę zasnąć. Przekręcam się z boku na bok, jest mi twardo, robi mi się zimno. Próbuję namacać sweter i skarpetki, które nakładam po ciemku. Są wilgotne, ale choć trochę rozgrzewają mi stopy. W końcu udaje mi się zasnąć — na bardzo krótko, mniej więcej dwie godziny. Nie mogę się ułożyć, dawna kontuzja ręki daje o sobie znać i muszę trzymać ją wyprostowaną. Jest mi zimno i źle. Zmęczenie wbrew oczekiwaniom nie pomaga zasnąć. Marzę, by wreszcie zadzwonił mój budzik nastawiony na 6:30. Około 6:00 część turystów wstaje i zbiera się do wyjścia. Ja i A. też nie śpimy, ale wstajemy pół godziny później. Ubieramy się, pakujemy nasze rzeczy do plecaków i wychodzimy. Nie wypijamy herbaty i nic nie jemy z bardzo prozaicznej przyczyny — bufet w schronisku jest zamknięty, a ja mam w plecaku tylko zupki w proszku. Przypomina mi się, że mam też jednego batonika — natychmiast go zjadam popijając zimną wodą.


Pogoda jaka nas wita jest jak wymarzona — ciepło, słońce i bezchmurne niebo. Niewiele myśląc wyciągam aparat cyfrowy i robię zdjęcia. Niestety baterie się wyczerpują, zdana więc jestem na tradycyjną lustrzankę, którą za każdym razem muszę wyciągać z plecaka.


A. idzie szybciej niż ja, w pewnym momencie zostawiając mnie daleko w tyle. Dzielący nas dystans powiększa każdy mój przystanek na zrobienie zdjęcia lub założenie raków. Jestem zła na A., bo łamie moją żelazną zasadę chodzenia po górach — nigdy nie zostawiam towarzysza wyprawy samego na szlaku, a jeśli chcę iść szybciej, umawiam się z nim, w którym miejscu się spotkamy. A. jednak ani myśli na mnie zaczekać. Brak śniadania i ciężki plecak sprawiają, że jest mi coraz trudniej iść. Robi mi się gorąco, chowam więc polar do plecaka, przez co jest on jeszcze cięższy. Powoli, krok po kroku, walczę z przyciąganiem ziemskim, brakiem kondycji, ciężarem wciskającym mnie w ziemię i brakiem siły. Przystaję co chwila, by złapać oddech i odpocząć, widząc jak A. coraz bardziej się ode mnie oddala. Zastanawiam się, czy zaczeka na mnie na Przełęczy Zawrat, czy pójdzie dalej sama. Mam nadzieję, że zaczeka, bo nie zna szlaku, nie ma też odpowiedniego sprzętu ani przygotowania. Gdy wreszcie doczłapuję się do Przełęczy, ku mojemu zadowoleniu widzę, że A. siedzi na jednej ze skał. Choć czeka już od pół godziny, proszę by jeszcze nie iść dalej. Muszę odpocząć i złapać oddech. Jestem głodna, ale nie mam nic, co mogłabym zjeść. Odpoczywając robię zdjęcia, dzwonię też do rodziców, by ich uspokoić, że wszystko jest w porządku — wreszcie mamy zasięg. Nagle przypominam sobie, że A. ma w plecaku mój serek Almette. Niewiele myśląc biorę się za jego konsumowanie. A. nie chce jeść. Wtula się tylko w kurtkę, chroniąc się przed zimnym wiatrem, dającym nam się we znaki na Przełęczy. W końcu, po posileniu się serkiem, pakuję aparat z powrotem do plecaka i podejmuję decyzję o dalszej wędrówce.


Docieramy do łańcuchów. Czuję się jak w siódmym niebie, widząc prawdziwe wyzwanie. A. nie jest tak zadowolona jak ja, bo musi się zmagać ze swoim lękiem wysokości. Pokonywanie szlaku dodatkowo utrudniają jej śliskie buty. Ja wspomagam się czekanem i rakami. Z czasem jednak zapięcie jednego z nich mocno się poluzowuje. Kluczyk zostawiłam w domu, więc nie mam jak dokręcić śrubek. Choć jeden z raków nie trzyma się najlepiej, nie decyduję się na ich zdjęcie. Pomimo wszystko jest w nich o wiele łatwiej i wygodniej, niż bez.


Po pokonaniu oblodzonego szlaku dochodzimy do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Czuję, jak z każdym kolejnym krokiem opadam z sił. Mam wrażenie, że jeśli czegoś nie zjem, nie dam rady dojść do schroniska. Znając reakcje własnego organizmu wiem, że osłabienie jest wynikiem braku posiłku i odczuwanego, nasilającego się głodu, a wszystko to skutecznie spotęgował duży wysiłek. Jedynym tematem, jaki zaczyna mnie zajmować, jest jedzenie. A. uświadamia sobie, że ma jeszcze w plecaku Marsa. Nie mam ochoty na słodycze, jestem przekonana, że jeśli go zjem, skończy się to wymiotami. Przełamuję się jednak i przełykam dwa kęsy. Okazuje się, że wystarczają, by dodać mi sił i umożliwić dojście do schroniska. Przypływ energii jest tak nagły, że aż sama się dziwię, choć przecież doskonale wiem, iż glukoza dodaje siły. Temat jedzenia nagle znika i bez żadnych problemów dochodzę do Murowańca. Zamawiamy jedzenie, ciesząc się, że wreszcie będziemy mogły posilić się czymś ciepłym. Tym razem decyduję się na pierogi, A. zamawia kotleta schabowego. Nie zraża nas kolejka wydająca się nie mieć końca. Po prostu wiem, że jeśli nic nie zjem, nie dojdę do Kuźnic, a nawet jeśli, to nie będę w stanie prowadzić samochodu w bezpieczny sposób. Czasu jednak mamy wystarczająco dużo, nigdzie nam się nie spieszy. Zmieniamy jednak pierwotne plany, według których miałyśmy przenocować w Murowańcu i z gór zejść dopiero następnego dnia. Jesteśmy zbyt zmęczone, by po raz kolejny nocować na podłodze, więc decydujemy się na powrót do domu.


Po posiłku schodzimy przez Dolinę Jaworzynki znów zmagając się z lodem i zaliczając kilka upadków. Ze śmiechem próbuję doliczyć się, który to z kolei i zastanawiam się ile jeszcze przede mną, mając nadzieję, że żaden nie skończy się tragicznie. Szczęśliwie docieramy do Kuźnic całe. Tam wsiadamy w busa, który dowozi nas do Dworca Autobusowego. Wolnym krokiem idziemy do samochodu, by potem pojechać do domu. Po drodze marzymy tylko o jednym — prysznicu. Gdy jednak wchodzimy do domu, dowiadujemy się, że była awaria i nie ma wody. Jesteśmy tak zmęczone, że nie mamy nawet siły na złość. Na szczęście po pół godzinie możemy na spokojnie wziąć gorący prysznic, bez obawy, że zabraknie wody. Po kąpieli i kolejnym obiedzie kładziemy się do łóżek, zasypiając kamiennym snem. W głębi duszy żałuję, że nie zostałyśmy w górach dzień dłużej. Gdy jednak budzę się w sobotę rano, okazuje się, że nie mogłyśmy podjąć lepszej decyzji. Piękna piątkowa pogoda zmieniła się w sobotę rano w deszcz, a po południu w śnieg, który skutecznie uniemożliwił poruszanie się samochodom z letnimi oponami, a kilku turystów uwięził gdzieś przy Kozim Wierchu. Jak więc się okazuje, wszystko dzieje się po coś…


Wybranie się zimą w Tatry bez odpowiedniego sprzętu dzisiaj jest nie do pomyślenia. Tym bardziej, że jest on powszechnie dostępny. Wtedy — a był to rok około 2001—2002, nie było wszechobecnych wypożyczalni. Oczywiście nie usprawiedliwia to wchodzenia na oblodzony szlak bez raków. Była to bardzo nieodpowiedzialna i niebezpieczna decyzja, której konsekwencje mogły skończyć się śmiercią. Szczęśliwie tym razem, i jeszcze wielokrotnie później, czuwał nade mną jakiś Anioł Stróż…

Samotnie

Najtrudniejsza samotna wyprawa w góry… 30 kwietnia. Do Zakopanego dojeżdżam autobusem, w Kuźnicach jestem o 9:00 i o tej godzinie wyruszam na szlak. Pogoda jest cudowna — ciepło i słońce. Do Murowańca docieram dość szybko — po niecałych dwóch godzinach. Mam wrażenie, że jestem jedną z pierwszych osób na szlaku. Nie zatrzymując się ani na chwilę idę dalej nad Czarny Staw Gąsienicowy i dopiero tutaj robię dłuższy postój. Po drodze kilkakrotnie cudem unikam złamania nogi, gdy nagle śnieg na którym staję zapada się, a noga utyka mi gdzieś między skałami.


Siedząc nad Stawem i spoglądając na szczyty oświetlone przez promienie słoneczne zastanawiam się, gdzie iść dalej. Przełęcz Karb, Kościelec, Zawrat, Kozi Wierch, Granaty — całkiem spory wybór. Choć już od dłuższego czasu jest ciepło, śnieg wciąż pokrywa skały, a im wyżej się idzie, tym jest go więcej. Warunki są trudniejsze niż w grudniu czy styczniu, bo ciepło roztapia śnieg na tyle, że zapada się po kolana. Ze względu na zbyt duże niebezpieczeństwo odrzucam wycieczkę na Granaty i Kozi Wierch. Nie mam ze sobą dodatkowego jedzenia, moja kondycja pozostawia wiele do życzenia, zdaję sobie sprawę, że patrząc realnie — powinnam po prostu wrócić do domu. Nie potrafię. Słońce, ciepło, spokój i przepiękne widoki sprawiają, że coś ciągnie mnie w górę i nie jestem w stanie się temu oprzeć.


W końcu podejmuję decyzję — idę na Zawrat, a jeśli uznam, że szlak jest zbyt trudny, zawrócę. Mam ze sobą plecak, dodatkową kurtkę (zupełnie niepotrzebną), okulary przeciwsłoneczne (na szczęście!), kijki, nowiutkie buty i czekan. Idąc wokół Czarnego Stawu Gąsienicowego spotykam grupkę turystów prowadzoną przez ratownika TOPR. Próbuję się dowiedzieć, jakie są warunki na szlaku, ratownik jednak zaczyna dyskutować na temat tego, dla kogo są Tatry. Próbuje mnie przekonać, że góry są tylko dla bogatych, co wzbudza we mnie złość. Widząc mój czekan i kijki stwierdza, że najwyraźniej jestem z tych bogatych. Moja wściekłość dosięga zenitu, odpowiadam jednak grzecznie, że jest to kwestia wyborów, nie wdając się w dłuższą dyskusję. Nie dowiaduję się niczego o warunkach na szlaku. Słyszę tylko — „To zależy ile masz siły”. Nie wiedząc na co się porywam, stwierdzam, że mam wystarczająco dużo siły i idę dalej.


Pierwsze trudności pojawiają się już na samym początku, gdy zaczynam pokonywać pierwszą stromiznę. Zapadam się po kolana w śnieg przy każdym stawianym kroku. Powoli pokonuję trudności. Przez chwilę droga robi się łatwiejsza, jednak nie na długo. Jest mi coraz cieplej, mam ochotę zrzucić koszulkę. Dżinsy okazują się być najgorszym z możliwych ubrań na wycieczkę w góry. Jest mi w nich niemiłosiernie niewygodnie. Od rozwidlenia szlaków zaczyna się robić makabrycznie. Słońce piecze jak na patelni. O tej porze roku jest nisko, a śnieg skutecznie potęguje zabójcze działanie promieni. Co chwila zapadam się w śnieg prawie po pas. Kijki w takich sytuacjach są nieocenione, jestem przekonana, że bez nich nie dałabym rady wydostać się ze śniegu. W końcu zaczyna mi brakować sił, przystaję co krok. Mając przed sobą więcej niż połowę drogi do szczytu wypijam ostatni łyk wody. Mam spierzchnięte usta i coraz bardziej chce mi się pić. Ratuję się zjadając śnieg. Idąc Zawratowym Żlebem słyszę wodę kapiącą ze skał. Próbuję dojść do miejsca, gdzie spadają krople, jednak mi się to nie udaje. Spragniona słyszę tylko szum życiodajnego płynu.


Po drodze spotykam jakiegoś turystę zjeżdżającego na nartach. Mija mnie z uśmiechem, będąc jedyną osobą (nie licząc grupki z ratownikiem), którą mijam na szlaku. W końcu, po 2 godzinach wspinaczki, docieram na Przełęcz Zawrat. Jestem zaskoczona, że udało mi się to tak szybko — podawany czas przejścia w lecie to 1h 45min. Na Przełęczy robię sobie pamiątkowe zdjęcie, próbując tak ustawić aparat, żeby poza Tatrami było widać także mnie. Jak się potem okazuje niestety — skróciłam się o głowę.


Po krótkim odpoczynku ruszam w dalszą drogę do Doliny Pięciu Stawów. Jest mi łatwiej, bo idę w dół, muszę jednak bardziej uważać na to, jak stawiam kroki, by nie złamać nogi. Mijają kolejne długie minuty, a ja wciąż marzę o czymś do picia. Po ponad godzinie dochodzę do potoczku, z którego łapczywie piję wodę i przy okazji napełniam moją butelkę, by mieć co pić podczas dalszej wędrówki.


Gdy dochodzę do Schroniska mam ochotę zjeść fasolkę po bretońsku. Niestety — nie ma. Zadowalam się więc zupą ogórkową. Choć za takową nie przepadam, wyjątkowo mi smakuje, pewnie z głodu. Najedzona odpoczywam chwilę i z nowymi siłami ruszam w drogę powrotną. Na Polanie Palenicy okazuje się, że nie ma autobusu do Bukowiny. Jest tylko jakiś do Zakopanego, który przejeżdża przez rondo w Bukowinie. Nie chcąc czekać na kolejny autobus, decyduję się na ten do Zakopanego i pieszą wędrówkę z bukowiańskiego ronda do domu. Gdy idę przez wioskę, mijające mnie dziewczynki komentują — „Ale jom strzaskało”, co oznacza, że słońce bardzo mocno mnie opaliło. Rzeczywiście, wyglądam jakby mnie ktoś przypalał ogniem. Nie zdaję sobie jeszcze sprawy z tego, co czeka mnie następnego dnia.


Gdy budzę się rano, po długim i mocnym śnie, okazuje się, że mam opuchniętą twarz i lewą rękę. To skutek działania słońca i mojej głupoty. Wyjście w góry, w słoneczny dzień, pod koniec kwietnia i nie nasmarowanie się kremem z filtrem przeciwsłonecznym, zwłaszcza jak się ma jasną karnację, to niemalże samobójstwo. Niewiele myśląc kupuję w aptece wapno do picia i krem z filtrem UV. Przez kolejne dni nie wychodzę z domu, kryjąc się przed słońcem i ponosząc bolesne skutki własnej bezmyślności. Opuchlizna z twarzy znika dość szybko, ręka jednak przez kolejne dni wciąż jest dwa razy grubsza niż zwykle i twarda jak kamień.


Na kolejną wycieczkę w góry decyduję się dopiero po 4 dniach, gdy pogoda się psuje. Wszystkich to martwi, tylko mnie jedną cieszy, umożliwiając wyjście z domu. Wybieram się na Giewont, gdzie zimny wiatr i padający deszcz wychładzają moją spuchniętą rękę. Może właśnie to było jej potrzebne, bo już w drodze powrotnej czuję, że opuchlizna bardzo powoli znika. Dzień później idę z przyjaciółką nad Morskie Oko. Pogoda znów jest piękna, co zmusza mnie do ukrywania się przed zabójczymi promieniami słonecznymi. Zakładam więc czapkę, rękawiczki i kurtkę, choć jest bardzo ciepło. Wyglądam komicznie, ale nie mam innego wyjścia. Bezczynnego siedzenia w domu przy tak pięknej pogodzie zwyczajnie bym nie wytrzymała. Opuchlizna z ręki ostatecznie znika po tygodniu. Pozostaje mi tylko na twarzy skóra jaszczurki, która z czasem schodzi, podobnie jak skóra z rąk i karku. Wszystko to skutecznie wpaja mi do głowy konieczność smarowania się kremem przeciwsłonecznym.


Wycieczka ta mogła się skończyć tragicznie i to właściwie cud, że tak się nie stało. Bez przygotowania, nie mając pojęcia o lawinach, bez odpowiednich ciuchów, bez wystarczającego zapasu wody, nie znając przebiegu zimowego szlaku, wybrałam się samotnie (!) na Przełęcz Zawrat. Niepojętym do dziś jest dla mnie zachowanie wspomnianego ratownika TOPR. Oczywistym wydaje się, że powinien mi stanowczo odradzać samotną wyprawę w góry powyżej Czarnego Stawu Gąsienicowego. Będąc młodą dziewczyną (miałam około 20 lat) zadałam mu pytanie o warunki ufając, że jako profesjonalista przekaże mi rzetelne informacje i jeśli tak będzie najrozsądniej  odradzi dalszą podróż. Jestem przekonana, że był to wyjątek i każdy inny ratownik zachowałby się odpowiedzialnie i nawet jeśli pozostawiłby mi ostateczną decyzję, przekazałby rzetelne informacje na temat warunków panujących w wyższych partiach gór.

Tatry Zachodnie

Tatry Zachodnie. Nigdy nie odwiedzałam ich zbyt często, woląc surowe skały i łańcuchy Tatr Wysokich. Jednak któregoś listopadowego dnia wybieram się wraz z koleżanką na Wołowiec. Pokonanie Doliny Chochołowskiej przychodzi nam z łatwością, choć jest średnio przyjemne. Szlak według mnie nie należy do najpiękniejszych i najciekawszych.


Gdy wkraczamy na żółty szlak prowadzący na Grzesia, moja motywacja do wędrówki spada poniżej zera. Pogoda nie pomaga mi się zmobilizować — jest szaro i ponuro. Gdy jednak dochodzimy do pierwszego punktu naszej wędrówki, czyli na Grzesia, moim oczom ukazuje się widok najcudowniejszy na świecie — znajdujemy się ponad chmurami. Wita nas piękne słońce i morze obłoków. Czuję się jak w bajce i chce mi się płakać ze wzruszenia. Nigdy wcześniej nie było mi dane zobaczyć czegoś tak pięknego. Leciałam kiedyś samolotem nad chmurami, owszem, ale to nie to samo. Wyciągam aparat i robię kilkanaście zdjęć. Niestety po wywołaniu okazuje się, że żadne z nich nie jest w stanie oddać piękna takiego widoku. Nie potrafiąc zatrzymać w sobie szczęścia, które nagle mnie przepełnia, wysyłam stertę SMSów do przyjaciół i znajomych, nie znajduję jednak słów potrafiących oddać to, co czuję. Cieszę się jak dziecko. Nagle chce mi się iść dalej, choćby na koniec świata.


Kolejny punkt naszej wyprawy to Rakoń. Wciąż znajdujemy się nad chmurami, a kolejne ukazujące się widoki potęgują mój uśmiech. Robię sobie zdjęcia jedną nogą stojąc w Polsce, drugą — nielegalnie — na Słowacji. Siadam na słupku granicznym na Rakoniu i podziwiam krajobraz. Koleżanka, podobnie jak ja, pstryka pamiątkowe zdjęcia i zachwyca się widokami.


Czas ucieka, a my wyruszamy w drogę do ostatniego punktu naszej trasy — na Wołowiec. Za Rakoniem, a przed Wołowcem, pojawia się śnieg, twardy, zbity i zlodowaciały. Przed samym Wołowcem jest tak ślisko, że T. decyduje się nie iść dalej, tylko na mnie poczekać — zbyt boi się poślizgnięcia. Ja — choć nie mam ani raków, ani czekana, jedynie kijki — szybko wchodzę na samą górę, podziwiam widoki malujące się z Wołowca i schodzę z powrotem, kilkakrotnie się wywracając na śliskiej drodze.


Gdy w końcu docieram do miejsca, gdzie czeka na mnie T., robi się zbyt późno, by wracać tą samą trasą, którą przyszłyśmy. Decyduję więc, że zejdziemy zielonym szlakiem. Nie wygląda on zachęcająco, zwłaszcza dla T., która boi się stromych i śliskich ścieżek. Dodatkowym minusem jest fakt, że nigdy w życiu żadna z nas wcześniej tym szlakiem nie szła. Czasu jednak jest zbyt mało, by się zastanawiać, jakie mamy alternatywy. Powoli schodzimy, ale nasze tempo maleje z każdym kolejnym stawianym krokiem. Jest strasznie ślisko i T. bardzo się boi. Nie popędzam jej wiedząc, że miałoby to skutek odwrotny do zamierzonego. Staram się jej pomagać w miarę możliwości, stając niżej i zasłaniając widok w dół. Podaję jej też rękę, by miała poczucie stabilności. Sama podpieram się kijkiem, który po kolejnym mocnym wbiciu w śnieg wykrzywia się i skraca o połowę.


Jak na listopad przystało, szybko zaczyna się robić ciemno. Widząc, że zapada zmrok, próbuję choć trochę przyspieszyć tempo schodzenia, ale T. nie jest w stanie się przełamać. Z czasem od ciągłego napięcia mięśni zaczynają ją boleć nogi. Nie dochodzimy nawet do lasu, gdy okala nas ciemność. Postanawiam nie zapalać latarek, póki nie będzie to konieczne. Na szczęście jest pełnia księżyca, którego światło odbijając się od śniegu oświetla szlak na tyle, że jesteśmy w stanie iść. Jednak widoczność jest minimalna, a w związku z tym wędrówka bardzo niebezpieczna — nie widać, które miejsca są oblodzone, a które nie. Jakoś dajemy sobie radę, pokonując kolejne metry. Chcąc chwilę odpocząć siadamy na leżącym pniu. Wpatrujemy się w gwiaździste niebo i skrzący się od mrozu śnieg. Pomimo całego dramatyzmu sytuacji, trzeba przyznać, że jest cudownie.


Niska temperatura nie pozwala nam na zbyt długi odpoczynek, więc podnosimy się i idziemy dalej. Dramatycznie robi się, gdy wchodzimy w las. Bez latarek daleko byśmy nie zaszły, na szczęście mam kask z jakąś prastarą (ale świecącą) czołówką i malutką latareczkę. Ja zakładam kask, T. musi się zadowolić latareczką. Proszę, by gdy tylko to możliwe, wyłączała latarkę, oszczędzając baterie. Jednak i tak się wyczerpują. Szczęśliwie mam zapasowe, zarówno do czołówki, jak i do latareczki, co ratuje nam życie.


Idąc szlakiem, którego żadna z nas nie zna, dochodzimy do potoczku. Nie wiem gdzie mamy iść dalej, nie mogąc odnaleźć oznaczeń. Powoli zaczynam wpadać w przerażenie, bojąc się ciemności. Nasze role się zamieniają i teraz to T. podtrzymuje mnie na duchu, a nie ja ją. Przechodzi przez potoczek i odnajduje szlak. Jest dobrze, idziemy dalej. Drogę oświetlamy sobie latarkami. Widząc tylko to, co oświetla moja czołówka, czuję się, jakby ktoś założył mi klapki po bokach głowy.


Kolejny problem pojawia się, gdy docieramy do rozwidlenia szlaków. Pytam T., czy według niej powinnyśmy iść w prawo, czy w lewo. T. ma przeczucie, że w prawo, ja — że w lewo. Idziemy w lewo. Znów nigdzie nie widać oznaczeń szlaku, jest jednak jakaś ścieżka. Idziemy więc, mając nadzieję, że doprowadzi nas do celu. Nie wiedząc, gdzie dotrzemy, zaczynamy się coraz bardziej bać. Nagle słyszę jakiś szelest z boku, później jakieś pomruki. Udaję, że nic nie słyszałam, wmawiając sobie dość kretyńską rzecz — że to samolot. T. też się nie odzywa. Dopiero później w domu dowiaduję się, że tak jak ja słyszała jakieś dziwne odgłosy. Postanowiła jednak nic nie mówić, by nie nakręcać spirali strachu. I chwała jej za to. Gdyby powiedziała, że coś słyszy, zapewne spanikowałabym.


Idąc ścieżką, która jednak nie jest szlakiem, dochodzimy do kolejnego rozwidlenia. Pytam T. w którą stronę iść. Odpowiada, że po ostatnim wyborze teraz nie ma pojęcia. Chce żebym to ja zdecydowała. Mam wrażenie, że powinnyśmy iść prosto, jednak biorąc pod uwagę moją ostatnią pomyłkę, sprawdzam, czy gdzieś z prawej strony nie widać oznaczeń szlaku. Oczywiście okazuje się, że widać i że powinnyśmy iść w prawo. Nigdy wcześniej tak się nie cieszyłam widząc dwie białe kreski i jedną zieloną, namalowane na drzewie.


W końcu dochodzimy do Schroniska w Dolinie Chochołowskiej i dobrze mi znanej drogi. Jestem wykończona. Siadam na ziemi i zdejmuję kask. Choć nie mam go już na głowie, czuje się, jakby nadal na niej był. Nie chce mi się wstawać i iść dalej, wiem jednak, że muszę. Po kilku minutach zbieram się w sobie i się podnoszę. Droga przez Dolinę Chochołowską, choć w ciemnościach, nie przeraża mnie. Idziemy spokojnie, bez latarek, niczego się nie obawiając i nigdzie się nie spiesząc. Gdy dochodzimy do samochodu zostawionego na parkingu przy Chochołowskiej, jest on jedynym, który tam stoi. Trudno się dziwić. Obiecuję sobie, że nigdy więcej nie będę schodzić z gór po ciemku i że zawsze będę mieć ze sobą latarkę. Dwa dni później znów schodzę z gór po ciemku, tym razem ze Schroniska Murowaniec i tylko z jedną malutką latareczką. Na szczęście szlak znam na pamięć, nie mamy więc kłopotów z trafieniem do celu. Od tamtego czasu zawsze zabieram ze sobą porządną latarkę — czołówkę, która może świecić przez 120 h.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 24.11
drukowana A5
Kolorowa
za 46.32