0 — Lahore
KHAFIYAH
Wschody i zachody słońca od zawsze należały do moich ulubionych zjawisk natury. Kiedy tylko każda z nas kończyła poranną modlitwę, zazwyczaj nie kładłyśmy się już z powrotem do łóżek. Zamiast tego siadywałyśmy wspólnie na wzgórzu za domem i obserwowałyśmy, jak najpierw pomarańczowe, a później złote promienie słońca wdzierają się na bezkres błękitnego nieba. Czułyśmy, jak gwiazda muska delikatnie nasze twarze radujące się kolejnym nadchodzącym dniem. Soczyście zielona trawa zdawała się łapać i wchłaniać ich energię, aby móc bez problemu piąć się w górę. Długie łodygi zbóż każdego poranka kołysały się na delikatnym wietrzyku sprawiającym, że duchota znikała chociaż na moment.
W dole wzgórza za naszym domem rozciągał się widok na rozbudowujące się wciąż miasto Lahore, będące stolicą Pandżabu we wschodniej części Pakistanu. W oddali majaczyły kwadratowe budynki na obrzeżach miasta. Jedynie ten, kogo Bóg
obdarzył sokolim wzrokiem, mógł dostrzec kilka wyższych budowli w centralnej części Lahore. Czasami naszym oczom ukazywały się samoloty zmierzające wprost na lotnisko za miastem. Ogromne maszyny ze stali pozostawiały za sobą białe ślady mówiące „tu byłem”, „tamtędy leciałem”.
Jeśli poranna modlitwa odbywała się po godzinie piątej rano, żadna z nas nie wracała już do łóżka. Nie było w tym najmniejszego sensu, gdyż życie na wsi rozpoczyna się wraz ze wschodem słońca i pierwszym pianiem koguta. Nie minęłoby pięć minut, a ojciec obudziłby nas i przydzielił wyznaczone na dany dzień obowiązki.
Moje trzy starsze siostry: Samira, Adilah i Raziye ukończyły szkołę o wiele szybciej niż ja nie tylko dlatego, że byłam od nich znacznie młodsza, ale też dlatego, że bardzo zależało mi na pracy dyplomowej wydziału archeologii i anglistyki. Przez swoje ambicje zostałam zmuszona do tymczasowej przeprowadzki aż do stolicy Pakistanu, jaką jest Islamabad. Potrafiłam całe noce spędzać nad książkami, podczas gdy głównym tematem rozmów moich sióstr była najnowsza kolekcja ubrań i odpowiednio pomalowane paznokcie.
— Khafiyah? Khafiyah, tutaj jesteś! Wszędzie cię szukałam! Był to jeden z tych najzwyklejszych dni czerwca. Żar lał się
z nieba, a woda w szklankach wyparowywała na ludzkich oczach. Słupek rtęci w termometrze skakał w górę jak szalony, dosięgając nawet czterdziestu ośmiu stopni. Każdy, komu życie było miłe, pozostawał w domu z obawy przed przegrzaniem organizmu. Dopiero wieczorem ludzie postanawiali opuszczać domostwa, aby w cieniu doglądać ogródków z warzywami.
— Raziye? Stało się coś? — zapytałam zaskoczona obecnością starszej siostry. Nie sądziłam, że wpadnie na pomysł szukania mnie na strychu budynku, w którym trzymaliśmy zwierzęta. To właśnie tam potajemnie urządziłam sobie pokoik.
Raziye wyglądała na bardzo zaskoczoną, nie wiedziałam tylko, czy moją kryjówką, czy raczej informacją, którą chciała mi przekazać. A przynajmniej sprawiała wrażenie, jakby przybyła z zapierającą dech w piersi wiadomością. Choć może tylko mi się tak wydawało.
Moja starsza o dwa lata siostra poprawiła chustę luźno na-rzuconą na ramiona. Jej brązowe oczy nadal wpatrywały się we mnie z zaskoczeniem. Czarnowłosej jakby nagle odjęło mowę. Całkowicie jej nie rozumiałam, jeszcze nigdy nie zachowywała się podobnie.
— Raziye? — zapytałam ponownie, zamykając książkę o hi-storii archeologii w Afryce, którą akurat czytałam. — Wszystko w porządku?
Pakistanka jeszcze chwilę stała skonfundowana. Zdawało mi się, że słyszę, jak koła zębate pod jej czaszką turkocą powoli w mózgownicy. Teraz ja wpatrywałam się w nią z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy. Zaczynałam powoli się martwić.
Co mogło się stać, że odebrało jej mowę? Z pewnością coś złego. Dobre nowiny nigdy nie mogłyby spowodować takiej reakcji. Serce zabiło mocniej w klatce piersiowej, a po plecach przeszedł dreszcz na myśl, że coś złego mogło przydarzyć się rodzicom bądź komuś innemu z rodziny.
— Raziye, mówże, o co chodzi!
— Rodzice koniecznie chcą cię widzieć, Khafiyah. — Te słowa musiały naprawdę trudno przechodzić jej przez gardło, bo ostatnie z nich wypowiedziała już niezwykle cicho i niewyraźnie.
„Rodzice?! Czy coś złego im się stało? O co chodziło?” — te myśli kotłowały mi się pod czaszką. Wszystkie prace domowe były wykonane odpowiednio, tak jak zawsze. Co prawda rodzicom ostatnio nie dopisywało zdrowie, ale przecież nie mogło im się tak nagle pogorszyć.
Zerwałam się na równe nogi. Raziye obróciła się i uważając na każdy stopień drewnianych schodków prowadzących na strych, zeszła na dół. Ruszyłam w jej ślady z duszą na ramieniu, wciąż zastanawiając się, co mogło się stać. Zaczęły dopadać mnie coraz większe obawy.
— Raziye, rodzicom stało się coś złego? — Kolejne pytanie padło z moich ust w kierunku siostry, ale ona w odpowiedzi jedynie pokręciła głową. Czy to oznaczało nie?
Wyszłyśmy na podwórko, gdzie zalała nas fala niewyobra-żalnego gorąca. Mimo że słońce chyliło się już ku zachodowi, nadal dawało nam ostro popalić. Krowy pasły się leniwie w cie-niu drzew, pilnowane przez naszego biało-czarnego kundelka. W piasku przed domem tarzał się kot przybłęda.
Nasz dom był długą, kanciastą budowlą posiadającą niewy-soki stryszek, gdzie przechowywaliśmy głównie materiały i koce na zimę. Koło szarej ściany, zaraz przy wejściu, zaparkowany został samochód. Co ja mówię?! Toż to była co najmniej limuzyna! Jeden z tych najnowszych egzemplarzy hondy, wyprodu-kowanej w Japonii i sławnej głównie na zachodzie Europy. Od szarozielonego lakieru odbijały się promienie słońca. Przez przyciemnione szyby niestety nie byłam w stanie dojrzeć wnętrza pojazdu, które z pewnością nie mogło prezentować się gorzej niż jego zewnętrzny wygląd.
„Ktoś przyjechał” — przeszło mi przez myśl i pośpiesznie za-pięłam chustę, którą dotychczas nosiłam na szyi w taki sposób, aby przybysz nie mógł dostrzec moich włosów. Wątpiłam, aby osoba, która nas odwiedziła, była kobietą, co za tym szło — wypadało, abym zakryła się w odpowiedni sposób. Raziye postąpiła tak samo, odwróciwszy się jeszcze w moją stronę, upewniając się, że żaden z kosmyków włosów nie wystaje spoza materiału.
— Raziye?
Siostra położyła tylko palec na usta, dając mi do zrozumie-nia, że będzie lepiej i dla niej, i dla mnie, jeśli wszelakie pytania zachowam na później, gdyż tak czy inaczej zaraz miałam dowiedzieć się, o co tak naprawdę było to całe zamieszanie. Zmarszczyłam brwi, jeszcze nigdy nie była tak tajemnicza. Właściwie nigdy nie była tajemnicza.
— A-ale Raziye — wyrwało mi się po raz wtóry.
— Khafiyah. — Obie grube brwi siostry uniosły się do góry. Poczułam, jak siostra spogląda na mnie z góry. Robiła to bardzo rzadko, zazwyczaj jeśli przeskrobałam coś złego bądź rozchodziło się o coś bardzo poważnego. Ostatnio miało to miejsce, gdy nasz starszy brat Ahmed obwieścił światu informację, że zamierza wziąć ślub.
Właśnie! Ślub! Olśniło mnie! Czy to możliwe, że najstarsza z nas, Samira, miała zawrzeć związek małżeński? Ach, była nie tylko najstarsza z nas wszystkich, ale również najładniejsza. Jakiś mężczyzna w końcu pewnie dostrzegł jej urodę i przybył do ojca prosić o zgodę na ożenek. Kim był jednak ten szczęściarz, bo wnioskując po samochodzie, na który mogłoby nie stać nas przez lata ciężkiej pracy, a może i całe życie, musiał to być ktoś bardzo zamożny. Możliwe, że nawet spoza Lahore. Samochody tego typu zdarzało mi się widzieć jedynie w Islamabadzie podczas studiów.
Ta myśl nieco mnie uspokoiła. Pewnie miałyśmy poznać przyszłego członka rodziny bądź pomóc w ocenie, czy ten nadaje się na zięcia.
Już na kamiennym korytarzu mogłyśmy usłyszeć rozmowę ojca z jakimś obcym mężczyzną. Głos gościa, nieco ochrypły, odbijał się od ścian salonu. Nie rozumiałam za bardzo, o czym mówią, dlatego że porozumiewali się językiem arabskim, któ-rego znałam jedynie podstawy. Czy w takim razie przybysz mógł pochodzić spoza Pakistanu?
Obie weszłyśmy do salonu.
— Salam aleykum — powitał nas starszy mężczyzna z siwiejącą brodą. Siedział on obok naszego ojca, wiecznie uśmiechniętego.
— Wa aleykum salam — odpowiedziałyśmy niemal w tym samym momencie.
Ojciec skinieniem dłoni wskazał nam poduszki ułożone pod ścianą. Samira, Adilah i nasza matka już tam siedziały. Żona Ah-meda kręciła się gdzieś w kuchni, przygotowując chai i ciasto. On sam zaś siedział po drugiej stronie przybysza. Posłał nam szeroki uśmiech, kiedy tylko wygodnie zajęłyśmy miejsca. Widziałam, jak Raziye wymienia porozumiewawcze spojrzenie z bratem, po czym moje oczy na moment zatrzymały się na twarzy ojca. Radosnej twarzy.
Ojciec zawsze się uśmiechał, trudno było go zasmucić, a jedyną osobą, która potrafiła prowadzić z nim długie, poważne rozmowy, była nasza mama. Czasem można było pomyśleć, że go zaczarowała. Niczym wróżka. Czarodziejka, która każdego dnia rzucała na niego zaklęcia. Byli niezwykle zgodnym małżeństwem, cieszącym się podziwem wśród znajomych.
Tego dnia jednak nie tylko radość gościła na jego twarzy, ale i niemałe poruszenie. Poruszenie spowodowane czymś wielkim. Każdy, kto spędził z nim choć dłuższą chwilę, mógł dostrzec to w jego skrzących się z zachwytu oczach.
Żona Ahmeda, Zainab, przyniosła tackę z ciepłym wywarem herbaciano-mlecznym i położyła na środku. Ahmed podał jeden kubek gościowi, a drugi ojcu. Zainab zrobiła to samo w stronę teściowej i nas. Na końcu sama wzięła kubek i usiadła z boku.
Zainab należała raczej do spokojnych osób i mimo iż mieszkała z nami, od momentu gdy Ahmed wziął ją za żonę, praktycznie nic się nie zmieniło. Czasami można było pomyśleć, że wcale jej nie ma, taka była spokojna. Od dwóch lat, gdy tylko
się pojawiła, nigdy nie sprawiła problemu. Ahmed również był szczęśliwy. Nigdy nie słyszałam, aby narzekał na Zainab. Ich małżeństwu jedynie brakowało dzieci, o które wytrwale się starali. In sha Allah, niedługo zostaną rodzicami.
— Khafiyah, twoje siostry zdążyły już poznać pana Khadama. — Ojciec skinął głową w kierunku przybysza.
Rzeczony pan Khadam nie wyglądał na najmłodszego. Jego zmęczone oczy uśmiechały się do nas. Nie sprawiał wrażenia złego człowieka, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Zdecydo-wanie jednak różnił się od Pakistańczyków, którym z pewnością nie był. Jego skóra, znacznie jaśniejsza od naszej, i rysy twarzy wskazywały na to, że musiał pochodzić z Arabii Saudyjskiej bądź Zjednoczonych Emiratów Arabskich, a to znaczyło również, że aby się tutaj dostać, przebył naprawdę długą podróż. Dla Samiry był jednak o wiele za stary, możliwe nawet, że liczący więcej lat niż nasz ojciec. To jedynie mogło oznaczać, że mógł być to po-tencjalny teść Samiry i przyjechał przedyskutować sprawę. Choć i ożenek z tak starym mężczyzną by mnie nie zdziwił. W panu-jącej tutaj kulturze bardzo często zdarzało się, że kobiety zosta-wały wydawane za znacznie starszych od siebie kandydatów. Czasem za mąż zostawały wydawane małe dziewczynki, co było niemniej smutne, gdyż islam zakazywał kontaktów seksualnych z niedojrzałymi dziewczynkami.
— Khadam został wysłany tutaj jako reprezentant mojego sta-rego przyjaciela, Amira, który wyprowadził się lata temu z Pakistanu do Emiratów. — Ojczulek ciągnął dalej.
Reprezentant? Skoro zwykły reprezentant jeździł tak wypasionym autem, to jego pracodawca musiał rozbijać się limuzyną z prywatnymi szoferami. Kim musiałby być przyjaciel ojca, że zamiast osobiście zjawić się tutaj, wysłał kogoś na wzór pełnomocnika.
Zrobiło mi się nieco przykro, bo ślub Samiry z taką szychą oznaczał, że siostra będzie musiała wyprowadzić się setki kilometrów od nas, całkiem sama w nowym, nieznanym świecie.
— Przybył w celu poszukiwania żony dla syna Amira, Ra-hima. — Te słowa jedynie potwierdziły moje wcześniejsze przy-puszczenia. Samira jako najstarsza z nas pierwsza również znajdzie się pośród kobiet, które wyszły za mąż. — Bardzo mi miło, że mój stary druh nie zapomniał o mnie oraz mojej rodzinie i wysłał cię tutaj, mój drogi Khadamie.
Mężczyzna skinął głową, przyjmując podziękowanie. Kolejne słowa padły już z jego ust:
— Z wielką przyjemnością przybyłem do Pakistanu. Mówiono mi również, że kobiety stąd są bardzo pobożne. — Rzucił okiem w stronę mamy i Zainab na tyle krótko, że nie byłam pewna, czy zdołał zobaczyć cokolwiek. — To bardzo wielki atut w dzisiejszych czasach zepsucia, a jak wiadomo, pobożna żona to wstęp do Jannah.
— Oj tak, to racja — wtrącił ojciec rozkoszujący się smakiem mlecznej herbaty. — Ahmedzie, Zainab to złota kobieta. Nigdy nie piłem tak dobrej herbaty.
Kątem oka dostrzegłam, jak żona mojego brata uśmiecha się i spogląda w stronę męża.
— A wracając do sedna. — Staruszek pogładził porcelanową taflę kubka opuszkami palców. — Khadam zapytał mnie, a raczej przekazał pytanie od Amira, czy nie znam kogoś, kto mógłby pochwalić się córkami, a może i wydać je za jego jedynego syna. Cóż, nie wiedziałem, co odpowiedzieć, gdyż w naszej wsi większość dziewcząt została wydana za mąż bądź są o wiele za młode na małżeństwo.
— I wtedy Khadam pomyślał o was — wtrącił Ahmed, uśmiechając się do naszej czwórki.
„O nas? Dlaczego o nas wszystkich?” — pomyślałam, lecz nie znalazłam więcej czasu, aby móc odpowiedzieć sobie na to pytanie. W sumie odpowiedź miała pojawić się już niedługo.
— Tak, to prawda, Ahmedzie — przytaknął ojciec.
— Mój pan Amir poszukuje dla syna żony religijnej, takiej, która potrafi oddać się Bogu i modlić się pięć razy dziennie. — Staruszek odstawił pusty kubek po herbacie na tackę.
— Wszystkie moje córki są pobożne, tak mu powiedziałem — zaśmiał się ojciec. — Ale nie zgodzę się, aby wszystkie dzieliły jednego mężczyznę.
— Następnie pan Amir powiedział, że kandydatka musi być piękna, a bez wątpienia każda z twoich córek odziedziczyła urodę po ich matce.
— Tu odpowiedziałem tak samo.
— I na końcu pan Amir powiedział, że przyszła żona jego syna musi być wykształcona oraz mieć skończoną dobrą szkołę — za-kończył Khadam.
Zapadła chwila ciszy. Serce przez moment zabiło mi dwa razy szybciej. Jedyną wyedukowaną kobietą w tym domu i córką Abdul Raheema byłam ja. Ale byłam najmłodsza, co wykluczało ożenek, przynajmniej przed starszym rodzeństwem, ze względów kulturowych i tradycyjnych. Najpierw za mąż powinna wyjść Samira, później Adilah i Raziye. Dopiero na końcu ja.
Moje siostry wydawały się znać treść rozmowy już wcześniej. Żadna z nich nie wyglądała na zaskoczoną. Mama także. Ahmed był nieporuszony, jakby nie usłyszał słów pana Khadama albo nie zrozumiał ich znaczenia.
— Co prawda w naszej rodzinie nie ma zwyczaju, aby wydawać za mąż najmłodszą córkę jako pierwszą, ale ta sytuacja wykracza poza tę granicę — głos zabrał ojciec, a po tych słowach grunt zaczął walić mi się pod nogami. Tyle wystarczyło, abym zrozumiała. To
nie Samira miała wyjść za mąż, tylko ja — Khafiyah, z panem Kha-damem i Amirem uzgodniliśmy już wszystkie warunki. Jedynie od ciebie zależy, czy będziesz chciała wyjść za mąż.
Pan Khadam podał przez Ahmeda kartkę z wypisanym kon-traktem ślubnym. Nie trudno było dostrzec, jak w moich oczach pojawiła się niepewność i niemałe zaskoczenie. Ale czy były to pozytywne, czy negatywne emocje, tego sama nie wiedziałam.
Rzuciłam okiem na to, co zostało starannie wypisane na białej kartce. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, był fakt, że w kontrakcie widniał punkt, według którego rodzina mojego potencjalnego męża musiała wesprzeć finansowo i zapewnić spokojne życie rodzicom tutaj, w Pakistanie. Według kontraktu rodzina męża musiałaby wyremontować i odpowiednio wyposażyć cały dom, a także zapewnić byt jego mieszkańcom do końca życia.
Poczułam się źle. Tak jakby rodzice wykorzystywali mnie jako kartę przetargową. Rzecz, którą można ot tak sprzedać, a to było okrutne. Wiedziałam jednak, że jeśli się nie zgodzę, będę tą złą. To powoli stawało się sprawą honorową, a w Pakistanie honor często był świętszy niż religia. I ojciec, i matka nie byli już najmłodsi, a podejrzewałam, że gdy moje siostry tylko wyjdą za mąż, tak czy inaczej opuszczą dom rodzinny, a do pomocy zostanie jedynie Ahmed i Zainab. Dwie pary rąk do pracy w polu nie były wystarczające, co innego kilku służących, którzy mieliby pojawić się według kontraktu.
Tej nocy serce miałam rozdarte. Jednak jego część galopowała gdzieś po gwieździstym niebie wprost do Zjednoczonych Emiratów Arabskich sprawdzić, czy jest jakikolwiek sens tam jechać, a druga część płakała wraz ze mną. Wiedziałam, co powinnam zrobić jako dobra córka, ale się bałam. Tak cholernie się bałam. I nic ani nikt nie mógł mi pomóc.
„Nie chcę, ale muszę” — powtarzałam sobie w myślach. „Dla rodziców, dla ich zdrowia, dla domu i przyszłości, o którą już nigdy nie musieliby się martwić”.
Wiedziałam, że oboje szczerze liczą na to, że zgodzę się na ten ślub i to chyba najbardziej w tym wszystkim bolało. Ale należało im się godne życie, a ten kontrakt mógł im to bez problemu za-pewnić. Wystarczył mój jeden podpis i zgoda.
— Ya Allah, Ya Allah. — Uniosłam obie dłonie ku niebu. — Boże, proszę, pomóż mi.
1 — Dubaj
RAHIM
Kwadratowe okno mojej sypialni znajdującej się na dwu-dziestym siódmym piętrze dubajskiego apartamentowca idealnie przedstawiało uroki najbogatszego miasta Zjednoczonych Emi-ratów Arabskich. Ogromne budowle i wieżowce pnące się pod niebo migotały teraz światełkami pochodzącymi z mieszkań dubajczyków. O tej porze większość z nich gasła. Tylko podczas Ramadanu, świętego miesiąca muzułmanów, podczas którego został zesłany Koran, każdej nocy światła nie miały najmniejszego zamiaru zgasnąć, gdyż większość z wiernych spożywała wtedy posiłek i modliła się.
Opierając się o parapet okna, omiotłem spojrzeniem wszystko w dole. Po ciemnych ulicach co chwilę przemykały sportowe samochody. Zaczynało się nocne życie miasta. To, co niewidoczne
było za dnia, budziło się teraz. Zakazane dla nas, muzułmanów, kluby, tańce w pubach, kasyna pożerały każdej nocy niewyobrażalne sumy pieniędzy z kieszeni tych, którzy dawali się skusić. Było to dla mnie całkowicie niezrozumiałe, tak jak wiele innych rzeczy obecnego świata. Bogactwo i wszystko to, za czym pędził świat, nie pociągało mnie tak jak innych. I tylko jedna osoba nie mogła mnie zrozumieć — mój ojciec.
Mój ojciec, bilioner posiadający tysiące, jak nie setki tysięcy firm na terenie Europy i Ameryki Północnej. Zajmował się nie-mal każdą istniejącą branżą, zaczynając od takich podstaw, jak firmy drukarskie, a kończąc na prowadzeniu firm produkujących samochody czy samoloty. Pochłonięty biznesem i zarabianiem pieniędzy, odkąd tylko pamiętam, nigdy nie znalazł nawet kilku minut, aby spędzić choć trochę czasu z własnym synem. Przez brak matki wychowałem się więc sam. Pod bacznym okiem opiekunów i opiekunek uczyłem się i poznawałem religię, która z cza-sem stała się podstawą mojego życia. Tylko dlatego, że tkwiła we mnie głęboka wiara, nie wyrzuciłem ojcu wszystkiego, co od lat kłębiło się w moim dwudziestosześcioletnim sercu. Islam bo-wiem nakazywał mi szacunek do rodziców, a od ojca otrzymałem wszystko, czego potrzebowałem w życiu doczesnym. Prócz jego ojcowskiej miłości i czasu.
Ojciec opłacił mi wszystkie potrzebne szkoły, a także studia ekonomiczne, które zdawałem na najwyższych stopniach. Nie wiem tylko, czyja była to zasługa, gdyż po ojcu mogłem spodziewać się nawet przekupienia nauczycieli i egzaminatorów. Cóż, było go na to stać, aby móc tylko pokazać światu, że jego jedyny syn, pierworodny, jest geniuszem, najlepszym ze wszystkich. Nawet gdybym miał mu to za złe, nie powiedziałbym słowa, gdzieś głęboko wierząc, że robił to wszystko dla mojego dobra, aby zapewnić mi renomę i przyszłość. Rzecz w tym, że nie bardzo
interesowało mnie doczesne życie. Przynajmniej nie w taki spo-sób, jak myślał mój ojciec. Nie rozmawiałem z nim o tym jakoś specjalnie, wiedząc doskonale, że i tak zacznie wygłaszać swoje długie przemówienia na temat tego, że powinienem korzystać z życia i uczyć się, aby nie przynieść mu wstydu.
I tak było i tym pamiętnym razem, kiedy obudził mnie dzwo-nek telefonu. Widząc na wyświetlaczu, kto dzwoni, z wielkim zaskoczeniem podniosłem słuchawkę.
— Halo? — powiedziałem zaskoczony, ale i pełen obaw. Ojciec nie zwykł dzwonić do mnie w dni wolne, a tym bardziej o tak barbarzyńskiej porze.
— Witaj, mój chłopcze — odezwał się głos w słuchawce wcale nienależący do mojego ojca, a do jego zaufanego sekretarza i za-razem przyjaciela Khadama.
— Czy coś stało się z ojcem? — zapytałem. Mężczyzna nigdy nie używał tego telefonu, aby ze mną porozmawiać. Zazwyczaj korzystał ze swojej komórki, a to, że użył teraz urządzenia ojca, nieco zbiło mnie z tropu.
— Nie, skądże. — Poczułem w tonie Khadama rozbawienie. Na-pięcie minęło. — Twój ojciec kazał zadzwonić do ciebie i poinfor-mować cię, że rozpoczął poszukiwania żony dla ciebie. Masz już swoje lata i nadszedł czas, abyś wreszcie założył swoją rodzinę, to już praktycznie ostatni dzwonek na taki krok, inaczej dzieci miałyby ojca dziadka, a twój ojciec bardzo chciałby dożyć jeszcze narodzin prawnuków.
— Ach, rozumiem — odrzekłem nieco zmieszany.
— Polecił mi, abym zapytał cię, czy nie posiadasz jakichś spe-cjalnych wymagań odnośnie do swojej wybranki, Rahimie.
— Ym, nie… chyba nie mam żadnych wymagań. — Poczułem się jak klient kupujący nowy telewizor. — Chcę tylko, aby była praktykująca… tak, praktykująca muzułmanka. To chyba mi wystarczy.
Khadam pożegnał się i rozłączył, a ja odłożyłem telefon. Uczucie, które towarzyszyło mi tamtego poranka, prześladowało mnie przez kilka kolejnych dni. A więc mój ojciec postanowił poszukać mi odpowiedniej kandydatki na żonę. Pewnie myślał o jakiejś dziewczynie z dobrego domu, po studiach podobnych do moich. Najlepiej córka jakiegoś bogatego szejka, dzięki czemu mógłby również skorzystać na tym małżeństwie. Wiedziałem jednak, że takie kobiety często kochają bardziej pieniądz niż Boga i małżeństwo skończyłoby się jeszcze szybciej, niż się zaczęło, niekoniecznie z mojej winy. Choć tak naprawdę ojciec miał rację, miałem już dwadzieścia sześć lat i był to chyba naj-lepszy moment, aby związać się z kimś na stałe. Nie mogłem zrozumieć tylko tego, jak mógłbym pokochać całkiem obcą mi kobietę, która miała nagle pojawić się w moim życiu.
Kilka dni później wszystkie moje uczucia i wahania znikły, a ja skupiłem się na najnowszym projekcie przedsiębiorczym z jedną amerykańską korporacją, która chciała nawiązać współ-pracę z firmą ojca w Nowym Jorku. Godzinami siedziałem przy czarno-białym biurku ustawionym pod ścianą biura zajmującego jeden z pokoi mojego apartamentu. Przeliczałem i kalkulowałem wszystkie ewentualne straty i zyski, jakie mogła przynieść owa współpraca. Tak jak zawsze wszystko wskazywało na to, że ewentualna współpraca z zagraniczną firmą, głównie w Sta-nach Zjednoczonych, przyniesie nam ogromne korzyści i ojciec nie musiałby nawet negocjować bardziej korzystnych punktów przedstawionej mu umowy. One już były korzystne i w ciągu zaledwie roku ta współpraca mogłaby przynieść mu kilkanaście milionów dolarów. Znałem go jednak na tyle, że wiedziałem, iż takie negocjacje będą miały miejsce, aby tylko wyciągnąć z Ameryki jeszcze więcej pieniędzy, przedstawiając ryzyko niewypału. Oczywiście nieprawdziwe ryzyko. Ryzyko wykreowane
w głowie mojego ojca tylko po to, aby zdobyć więcej pieniędzy. Tego również nie rozumiałem, ale nie protestowałem, bo to i tak nie przyniosłoby żadnego — przynajmniej pozytywnego — efektu.
Teraz cały projekt był skończony, a wszystkie niezbędne dokumenty ułożone w plik papierów spoczywały na moim biurku, na którym mętnie tliła się lampka nocna. Tego wieczoru czułem się, jakbym czekał na coś ważnego, o wiele bardziej ważnego niż kolejne zlecenie projektu bądź informacja o tym, kto i kiedy przyjedzie do mnie po odbiór dokumentów.
Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w ulice Dubaju. Wszystko z góry zdawało się takie maleńkie. Człowiek mógłby pomyśleć, że to jedynie świetliki igrające w ciemnościach. Do-piero kiedy muzułmańska aplikacja w telefonie zadzwoniła, in-formując mnie o czasie modlitwy, ocknąłem się z rozmyślań. No tak, adhan z jakiegokolwiek meczetu nie byłby w stanie dotrzeć aż tutaj. Zostałby zagłuszony przez samochody w dole. Poza tym dwudzieste siódme piętro, na którym mieszkałem, a ziemię dzieliła znaczna różnica wysokości. Przez to korzystałem z aplikacji, która zawsze zdołała przypomnieć mi o nadchodzącej modlitwie. Zwykle pamiętałem o nich, modląc się o czasie, lecz ten dzień był inny.
Odszedłem od okna i gubiąc po drodze parę skarpetek, wsze-dłem do łazienki wyściełanej białymi kafelkami, które zdobiły brązowe wzory kwiatów. Zatrzymałem się dopiero przy zlewie i odkręciłem kurek z wodą.
— Bismillah.
Dokładnie obmyłem ręce aż po łokcie, twarz, stopy i przetar-łem mokrą dłonią włosy. Przed każdą modlitwą musiałem oczyścić się rytualnie, aby całkiem czysty móc połączyć się podczas niej z Bogiem. Było to dla mnie ważne, bardzo ważne. Można by powiedzieć, że ważniejsze niż to wszystko inne z tego świata.
Pieniądze, apartamenty, wypasione samochody. Nic z tych rzeczy nie było w stanie uszczęśliwić mnie tak, jak pięć modlitw każdego dnia o czasie.
Gdy tylko skończyłem wykonywać wudu, zakręciłem wodę i wytarłem dłonie błękitnym ręcznikiem wiszącym na haczyku niedaleko drzwi. Następnie ruszyłem do swojej sypialni, gdzie rozłożyłem średniej wielkości dywanik modlitewny w kolorze brudnej czerwieni i złota.
Po raz pierwszy od wielu lat nie byłem w stanie w pełni skupić się na słowach modlitwy. Recytując sury Koranu, robiłem to całkiem z pamięci, nie skupiając się na faktycznym znaczeniu słów. Mój umysł zajęty był czymś znacznie innym. Sam jednak nie miałem zielonego pojęcia czym. I chyba to denerwowało mnie najbardziej. Kończąc modlitwę, nie wiedziałem, czy nie powinienem przypadkiem jej ponowić i spróbować bardziej się na niej skupić. Czułem, że nie przyłożyłem się do niej na tyle, na ile mogłem.
Usiadłem zrezygnowany na brzegu łóżka i czekałem. Nie wiem na co, ale czekałem i każda kolejna minuta życia powodowała, że denerwowałem się coraz bardziej. Dziwne przeczucie towarzyszące mi od rana nie miało najmniejszego zamiaru mnie opuścić, jakby ono także szukało towarzystwa. Czułem niemal, jak zamienia się w człowieka i siada obok mnie, aby posłać mi przyjacielskie spojrzenie i serdecznie poklepać po plecach.
„Ya Allah, co się dzisiaj ze mną dzieje?” — pytałem w duchu z nadzieją, że otrzymam jakąkolwiek odpowiedź. Nie sądziłem jednak, że przyjdzie ona tak szybko.
Wtem z salonu dobiegł dzwonek mojego telefonu. Zerwałem się jak oparzony i potykając się o dywanik do modlitwy, pobiegłem do sąsiedniego pomieszczenia. Jasny wyświetlacz telefonu migotał wesoło, ukazując wielki napis „ojciec”. Pośpiesznie pod-niosłem słuchawkę.
— Rahim? Nie obudziłem cię? — Tym razem w słuchawce roz-brzmiał głos ojca. Zaniemówiłem przez chwilę. — Rahim? Jesteś tam?
— T-tak?
— Pewnie zastanawiasz się, dlaczego dzwonię o takiej porze — zaśmiał się.
— Chodzi o projekt? Wszystko jest gotowe, obliczone i wydru-kowane. Czekam jedynie na kuriera…
— Zapomnij o tym — odrzekł w pośpiechu. — Mam dla ciebie fantastyczną wiadomość!
Ponownie zamilkłem. Jeszcze nigdy nie słyszałem tak pod-nieconego ojca. Zachowywał się co najmniej tak, jakby przejął wszystkie światowe koncerny na własność, a to było niemożliwe.
— Rahim? Jesteś tam?
— T-tak.
— Uf, myślałem przez chwilę, że nas rozłączyło. — Usłyszałem, jak odetchnął z ulgą. — A więc tak, mam dla ciebie wspaniałą wiadomość. Khadam znalazł ci żonę!
Prawie wypuściłem telefon z dłoni. Z pewnością bez problemu roztrzaskałby się o twardą podłogę, a jego części rozsypałyby się we wszystkie strony. Całkiem zapomniałem o tym fakcie. Przez kilka długich tygodni, siedząc nad projektami, nie miałem czasu rozmyślać nad ostatnią rozmową z Khadamem. Wypadła mi z głowy. Zupełnie jakby ktoś na ten czas wyciągnął z mojego mózgu szufladkę i teraz wsadził ją z powrotem na miejsce. Jak szybki piorun powróciły wątpliwości.
— Rahim? Znowu chyba coś nam przerywa.
— Nie, nie — zaprzeczyłem. — Nie wiem po prostu, co powie-dzieć.
Odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Nie miałem pojęcia, czy mam się cieszyć, płakać, czy może powiedzieć, że wcale nie chcę żony. Właściwie nie wiedziałem, czy podołam małżeństwu. Nigdy nie rozmawiałem z inną kobietą niż moje opiekunki i nauczycielki, które nie znaczyły dla mnie więcej niż wyznaczona im rola. Nauczono mnie, że rozmawianie z kobietami, które nie są moją rodziną, jest nie na miejscu. Był w tym jeszcze jeden problem. Ja nie miałem rodziny. Nigdy takiej prawdziwej.
— A co tu dużo mówić. — W głosie ojca czułem tyle pozytyw-nych emocji, że można by wnioskować, że to on znalazł partnerkę swojego życia. — Faksem przesyłam ci kontrakt ślubny do podpisania. Znajduje się już na nim podpis twojej żony. Musisz tylko podpisać i odesłać na numer Khadama. On zajmie się resztą formalności.
Skrzywiłem się. Faksem? Do czego to doszło, aby podpisywać kontrakt ślubny faksem? Czy najprawdopodobniej najważniejsze w życiu miało być załatwione przez telefon? Internet? I co? Może żonę przyślą mi kurierem, a dzieci zamówimy na eBayu? Gdzie oficjalna uroczystość w meczecie? Gdzie modlitwa za młodą parę? Gdzie chwile pełne radości i słodyczy?
No tak, czasy się zmieniają. Ludzie się zmieniają. Zmieniają się tradycje. Te stare, choć zakorzenione w naszych umysłach, wypalają się, aby nowe mogły zająć ich miejsca.
Czułem, jak podłoga pode mną płonie.
— Dobrze, ojcze — wydukałem niepewnie przez telefon. Ojciec zdawał się wyczuć to przez słuchawkę.
— Nie martw się, Rahimie — dodał. — Wszystko będzie w jak najlepszym porządku. W ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin musisz spakować wszystkie swoje rzeczy i przenieść się do willi na obrzeżu Abu Dhabi. Od tej pory będziesz tam miesz-kał. Razem z żoną otrzymacie służbę. Przyjmij to jako prezent ślubny.
— A co z projektami?
— Tak jak wcześniej, będziesz dostawał je pocztą — odpowiedział beznamiętnie. — Po odbiór będę wysyłał kuriera, tak jak wcześniej.
— Dobrze, czy to wszystko, co chciałeś mi powiedzieć? — Cały czas próbowałem zachować równowagę, lecz nim się spostrzegłem, siedziałem już w głębokim, mahoniowym fotelu.
— Hm, tak, to chyba wszystko. — Na moment zamilkł. — Wyślij Khadamowi kontrakt z podpisem jak najszybciej i zacznij się pakować.
Rozłączył się. A więc stało się. Wszystko zostało przesą-dzone. Przyjąłem to z pokorą. Nie miałem odwagi sprzeciwić się ojcu. Na swój własny sposób starał się mnie uszczęśliwić. Choć nie wiedziałem, czy z żoną, której wcale nie znałem, będę szczęśliwy. Szczerze w to wątpiłem. Gdzieś w głębi serca począłem zastanawiać się, kim właściwie było to dziewczę, które miało zostać moją żoną. Jak miała na imię? Skąd pochodziła?
Usłyszałem, jak drukarka w biurze drukuje wiadomość. Nie musiałem być jasnowidzem, aby wiedzieć, jaka wiadomość to była. Leniwym krokiem ruszyłem do pomieszczenia obok. Kiedy tylko maszyna wypluła papier, chwyciłem go i wraz z długopisem usiadłem przy biurku z zamiarem przeczytania, co ojczulek naobiecywał mojej przyszłej żonie.
„Dom dla rodziców, służba dla rodziców, zaopatrzenie dożywotnie dla rodziców, wyspa we Włoszech, dom w Kanadzie” — krzywiłem się wraz z każdym kolejnym słowem, z każdą kolejną zachcianką. Zacząłem się czuć jak koryto pełne pieniędzy, które można opróżnić. Obrzydzony nie miałem najmniejszego zamiaru czytać dalej. Rzuciłem okiem jedynie jeszcze na podpis u dołu kontraktu.
„Khafiyah, a więc nazywała się Khafiyah” — pomyślałem i bez uczucia podpisałem świstek papieru, aby w drugiej kolejności odesłać go przez faks do Khadama.
— I tak oto, Rahimie, zawarłeś związek małżeński — powiedziałem sam do siebie, czując skurcze w żołądku. Nie wiedziałem, czym konkretnie zostały one spowodowane. A może nie chciałem wiedzieć?
Czułem się tak, jakby ktoś okradł mnie nie tylko z pieniędzy, ale i dumy. Prawdziwa pozostała mi już chyba jedynie wiara w jedynego Boga, który nie ma współtowarzyszy, a prorok Muhammad SAW jest jego wysłannikiem.
2 — Nienawiść od pierwszego wejrzenia
KHAFIYAH
Wszystko działo się niewyobrażalnie szybko. Kiedy tylko wyraziłam zgodę na ślub, oczywiście ku wielkiej uciesze mo-ich rodziców oraz sióstr, pan Khadam zadzwonił do pana Amira. Nie rozmawiał z nim długo. Zamienili raptem kilkanaście zdań, po czym rodowity mieszkaniec Zjednoczonych Emiratów Arab-skich wrócił do naszego domu wraz z plikiem dokumentów, które wyciągnął z samochodu. Były tam wszystkie niezbędne papiery dotyczące ślubu oraz to, co było mi potrzebne do otrzymania natychmiastowej wizy, aby opuścić granice Pakistanu. Podpisując wszystkie te dokumenty, czułam się, jakbym podpisywała na sie-bie wyrok. Podjęłam decyzję, nie było już odwrotu.
Tego wieczoru Zainab pomagała mi się pakować. Wedle tradycji rodzice oraz najbliższa rodzina składająca się z wujków, ciotek i oczywiście dziadkowie przynieśli w prezencie minimum trzydzieści par butów, salvar kameezów i abayi, które miałam spakować wraz ze sobą w podróż do Emiratów. Niektóre z nich mieniły się burzą kolorów, przez które nie jeden mógłby dostać oczopląsu. Inne zaś były całkowicie stonowane, a jeszcze inne tylko czarne. Do tego kilka ładnych kilogramów biżuterii, w tym również złotej. Pierścionki, naszyjniki, kolczyki. Nie wiedziałam, gdzie ja to wszystko spakuję.
W pokoju, który dzieliłam z Raziye, walały się stosy nowych ubrań i chust poukładanych w kostkę. Trzy ogromne walizki stały już spakowane przy drzwiach i gotowe do drogi, ale to nie była nawet połowa wszystkiego. Wraz z żoną Ahmeda starałyśmy się, aby wszystkie ubrania, kosmetyki i biżuteria zmieściły się w jak najmniejszej liczbie walizek. Należało to jednak do jednych z tych wyzwań, którym trudno było sprostać. Same chusty zajęły dwie walizki. Kolejne pięć walizek same salvar kameezy i trzy walizki na abaye. Wszystkie spódnice, koszule, abaye i chusty, które posiadałam już wcześniej, zmieściły się w czterech kolejnych walizkach wraz z całą biżuterią, jaką posiadałam. Ostatecz-nie wszystko spakowałyśmy w dwadzieścia gigantycznych walizek i dwie torby, które miałam zabrać ze sobą do samolotu jako bagaż podręczny. A był to dywanik do modlitwy i Koran w jednej torbie, a w drugiej ubrania na przebranie, gdyby podczas podróży nadarzyła się jakaś przykra sytuacja i pobrudziłabym się.
Tak też czekała mnie ostatnia noc w domu rodzinnym. Wieczorem zjedliśmy pożegnalną kolację, po czym wszyscy postanowili, że położą się spać. I zasnęli. Tylko ja nie mogłam. Siedziałam na macie służącej do spania z podciągniętymi pod brodę kolanami. Oplotłam je obiema rękoma, niemal wbijając paznokcie w skórę.
Zamyślona wpatrywałam się w małe okienko, przez które bez problemu mogłam dostrzec srebrny, księżycowy rogalik raz po raz chowający się za chmurami. Powietrze wydawało się ciężkie, zupełnie jakby zbierało się na deszcz czy nawet burzę. Gwiazdy niknęły pomiędzy ich kłębami. Niebo całkowicie spowił mrok, tej nocy tak obcy i przerażający. Jakby zwiastował nadciągającą katastrofę.
Zainab spała naprzeciwko mnie opatulona w ciepły koc, za-snęła tak całkowicie zmęczona pomocą w pakowaniu. Noce w Pakistanie zwykle były zimne, nawet w ciągu lata. Czarne włosy kobiety delikatnie opadały na jej uśpioną twarz. Usta wy-krzywione w subtelny uśmiech. Była piękna. O wiele piękniejsza niż ja, niż wszystkie moje siostry razem wzięte. Ahmed był naprawdę wielkim szczęściarzem i bardzo cieszyłam się, że nie miał nic przeciwko, aby tej nocy jego żona towarzyszyła mi w pokoju. Odczuwałam jakieś dziwne wrażenie, że od tej pory staje mi się naprawdę bliska. Wszystkie trzy siostry zdawały się zazdrościć mi tego, że wychodzę za tak bogatego mężczyznę. Zainab nie.
Pamiętam dzień, w którym Ahmed przyszedł do domu z wia-domością na ustach, że znalazł kobietę, którą chciałby posiąść za żonę. Poznali się całkiem przypadkiem. Zainab pracowała w bibliotece w Lahore, do której często chodziłam z Ahmedem. Podczas gdy ja przechadzałam się pomiędzy regałami z książkami, szukając odpowiednich materiałów do pracy dyplomowej, oni pogrążeni byli w rozmowach o wszystkim i o niczym. Za-kochali się w sobie i wkrótce Ahmed zjawił się w domu Zainab, aby prosić jej ojca o pozwolenie na ślub z córką. I zgodził się, bez problemu. Wiedział doskonale, że Ahmed pochodzi nie tylko z dobrego domu, ale że i on sam jest bardzo dobrym, praktykującym muzułmaninem, który odpowiednio zajmie się jego jedną z dwóch córek. I tak właśnie było.
Poznali się i pokochali. Zostali przyjaciółmi i małżonkami. Chyba powoli zaczynałam im zazdrościć. Sami dokonali wy-boru, nie zważając na nikogo, przez co byli naprawdę szczęśliwi. A czy ja byłam? Tego nie wiedziałam. W tej chwili czułam tylko narastający gorzki smak w ustach i ból w sercu, którego nie mo-gło uleczyć żadne istniejące lekarstwo.
— Khafiyah, nie śpisz jeszcze? — Usłyszałam cichy głos Zainab. Najwyraźniej obudziła się bądź wcale nie spała.
— Nie mogę zasnąć — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. — Ach, rozumiem cię. — Kobieta również usiadła i odgar-
nęła włosy za ucho. Złoty kolczyk odbił światło księżyca, który akurat wychylił się zza chmur. — Też stresowałam się podczas ostatnich kilku dni przed ślubem. Nie wiedziałam, jak to będzie. Czy teściowie mnie polubią, jak będzie naprawdę wyglądało życie z Ahmedem. Wizja niepewności zawsze przeraża człowieka, Khafiyah. To normalne, zwykły ludzki odruch.
— Wiem tylko, że nazywa się Rahim. — Poczułam, jak dygocą mi wargi. Jakbym zaraz miała wybuchnąć niekontrolowanym płaczem. — I mieszka w Emiratach. Nic więcej nie wiem. Jak wygląda, jak się zachowuje. Nawet nie wiem, czy potrafi rozmawiać w urdu. Zainab, ja nie potrafię mówić po arabsku. Jeśli on nie potrafi mówić w urdu, to nawet się nie dogadamy.
— Spokojnie, Khafiyah. — Zainab wstała i usiadła obok mnie, nadal owijając się kocem. — Zaufaj Allahowi, a wszystko będzie w porządku.
— Ja, ja nie wiem, czy potrafię. Tak się boję, Zainab. Zrobi-łam to tylko dla rodziców. Aby mieli zapewnione spokojne życie. Przecież kiedy moje siostry wyjdą za mąż, tylko ty i Ahmed tutaj zostaniecie. Gospodarstwo jest bardzo duże. Nie dacie rady oporządzić go sami…
— Ale ja to rozumiem — przerwała mi z uśmiechem. Przyjaciel-skim i dodającym otuchy. — Doskonale domyślałam się, dlaczego zgodziłaś się wyjść za mężczyznę, którego nie znasz i nigdy nie widziałaś na oczy. Ahmed też to wie, rozmawiał o tym z twoim ojcem, Khafiyah.
Spojrzałam na nią pytająco z nadzieją w sercu, że powie mi cokolwiek, co Ahmedowi powiedział ojciec.
— Wszyscy doskonale to wiedzą, moja droga. — Narzuciła mi na plecy ciepły koc, widząc, jak dygoczę z zimna. — Zrobiłaś to dla rodziców. Poświęciłaś się i, in sha Allah, Bóg ci to wynagrodzi po stokroć.
— Źle się z tym czuję, Zainab. Czuję się jak przedmiot, który ktoś sprzedał na aukcji internetowej.
Kobieta objęła mnie ramieniem i mocno przytuliła. Zrobiło mi się milej na sercu. Pomyślałam, że szczerze będzie mi jej brakować, kiedy już wyjadę. Była chyba moją jedyną, najlepszą przyjaciółką, z którą mogłam porozmawiać dosłownie o wszystkim.
Nim się spostrzegłam, dopadł mnie sen. Przyszedł znikąd i porwał do odległej krainy. Byłam tam księżniczką tańczącą wśród fioletowej lawendy. Wszędzie unosił się delikatny zapach kwiatów, a ja odpływałam. Zielona trawa łaskotała moje bose stopy, a zwiewna sukienka podskakiwała wraz ze mną. Byłam wolna, naprawdę wolna. Tego chciało moje serce.
Ze wspaniałego snu wyrwał mnie poranny adhan. Nawoływa-nie do modlitwy wydobywało się z pobliskiego meczetu i słychać je było w całej wsi. To zaraz po fadżr miałam wyruszyć w podróż. Poranna modlitwa, tak jak zwykle, nie trwała zbyt długo, podzielona jedynie na dwa rakaty. Później rozpoczęło się czekanie na samochody, które miały odebrać mój bagaż. Pan Khadam prze-chadzał się niecierpliwie przed wejściem, co chwilę zerkając na zegarek firmy Rolex. Niecierpliwił się chyba równie bardzo jak ja.
Ahmed siedział wraz ze mną na krużganku, przekładając pomiędzy palcami koraliki tasbiha. Tego dnia specjalnie wziął wolne w pracy, aby móc towarzyszyć mi w drodze na lotnisko. Chciał również lecieć ze mną do Emiratów, aby być pewnym, że w czasie drogi nic mi się nie stanie, ale niestety pracodawca nie dał mu tyle wolnego, żeby mógł lecieć poza granice kraju i wrócić za dwa, trzy dni. Musiałam więc poradzić sobie sama, jedynie pod opieką pana Khadama.
Około godziny dziewiątej wreszcie pojawił się jeden wielki bus, który był odpowiedzialny za przewiezienie wszystkich moich walizek na lotnisko pod Lahore. Pracownicy specjalistycznej firmy przewozowej ostrożnie układali stos walizka po walizce, uważając, aby żadna z nich nie przewróciła się i nie potrzaskała. Kiedy już wszystko było gotowe, Ahmed wsiadł wraz z panem Khadamem do szarozielonej hondy i zapiął pas. Ja również to zrobiłam, a kiedy samochód ruszył, przez otwarte okno machałam jeszcze rodzicom, siostrom i Zainab na pożegnanie. Tak na-prawdę nie wiedziałam, kiedy znów będzie nam dane się spotkać. O ile taki dzień w ogóle nastąpi.
Widziałam, jak dom powoli znika mi z oczu. Honda, po kilku minutach jazdy po kocich łbach, wyjechała na drogę główną, która prowadziła obwodnicą wprost na lotnisko do-celowe. Po obu stronach drogi mijaliśmy drzewa i pola, na których pracowali ludzie. Uwijali się jak w ukropie. Wszy-scy chcieli zdążyć przed południem, kiedy słońce górowało na nieboskłonie, rozgrzewając piasek niemal do czerwoności. Większość z nich oglądała się za samochodem, którym jecha-liśmy. Jeden z najnowszych samochodów dostępnych na rynku w pakistańskiej wsi nie był codziennym widokiem i nietrudno było zwrócić na niego uwagę.
Auto toczyło się po drodze w zawrotnym tempie. Szło gładko niczym strzała wystrzelona z łuku. Wciąż włączona klimatyzacja pozwalała zapomnieć o skwarze panującym na zewnątrz. Dmuchała radośnie w twarz i pomagała chwili odprężenia.
„Mogłabym tak jechać wiecznie” — pomyślałam, zamykając oczy i pozwalając, aby chłodne powietrze dmuchało mi wprost na zmęczone bezsennością powieki. Podróż miała potrwać około godziny, więc przez ten czas usadowiłam się wygodnie w fotelu samochodu i odpłynęłam. Tak jak i w nocy widziałam siebie tańczącą pośród lawendy. Wesołą i pełną życia. A przede wszystkim szczęśliwą.
Ahmed rozmawiał o czymś z panem Khadamem, ale nie wsłuchiwałam się w żadne ze słów. Wolałam odchylić głowę w tył i oddać się chwili relaksu, prawdopodobnie ostatniej chwili relaksu, na którą mogłam liczyć. Jak przez mgłę wracałam do nocnej rozmowy z Zainab. Już teraz wiedziałam, że będzie mi brakować jej tak samo jak reszty rodziny.
Kolorowe autobusy jadące z Lahore wymijały nas na drodze. Tysiące barwnych ozdób migotały na przepełnionych maskach pojazdów. A kiedy zniknęły, zrozumiałam, że wyjechaliśmy już na drogę za miastem, która prowadziła wprost na lotnisko. Do moich uszu dochodziło buczenie silników samolotów, które podchodziły do lądowania. Przez okno hondy mogłam bez problemu dostrzec ich białe cielska, które gdyby tylko zboczyły z kursu, mogłyby roztrzaskać kilkanaście domów i zabić naprawdę wielu ludzi.
Pokręciłam głową, wyrzucając z niej tę makabryczną myśl. Kiedy szarozielony samochód zatrzymał się przed szlabanem, zrozumiałam, że dojechaliśmy na miejsce, ale pan Khadam najwyraźniej nie miał zamiaru korzystać z lotniska jak zwykły, szary człowiek. Ahmed spojrzał na niego pytająco, przestając na moment przekładać czarne paciorki tasbihu. Mężczyzna opuścił okno i zeskanował kartę magnetyczną, dzięki czemu szlaban uniósł się ku górze. Samochód swobodnie wyminął szlaban, a zaraz za nim przejechał bus, w którym znajdowały się wszystkie moje walizki.
Wjechaliśmy do ogromnego hangaru, gdzie pewnie zmie-ściłby się niejeden samolot. Pan Khadam skręcił w prawą stronę i zatrzymał się przed stalową ścianą.
— Jesteśmy na miejscu. — Staruszek, bo do najmłodszych zde-cydowanie nie należał, zakręcił kluczykami w stacyjce, zaciągnął hamulec ręczny i zgasił auto.
Ahmed wyskoczył ze środka i pośpiesznie otworzył przede mną drzwi hondy. Mój brat był chyba tak samo zdziwiony jak ja, na co wskazywało zaskoczenie płonące w jego wielkich, czarnych oczach. Pan Khadam zaś wygramolił się sam i jeszcze chwilę uciął sobie pogawędkę z kierowcą busa, któremu tłumaczył, w jaki sposób ma podjechać do samolotu, którym mieliśmy odlecieć.
I faktycznie, w hangarze stał już przygotowany średniej wielkości samolot. Pracownicy lotniska biegali koło niego jak na szpilkach, przygotowywali go do wylotu w przestworza. Biała maszyna z dwoma wąskimi paskami w kolorze granatu na bo-kach prezentowała się kosztownie.
— Zapraszam, pani Khafiyah. — Mężczyzna ukłonił się przede mną lekko z wysuniętą dłonią w kierunku ogromnego, stalowego ptaka. — Prywatny samolot czeka na panią.
„Prywatny samolot!?” — Coś we mnie krzyknęło tak głośno, że nie byłam do końca pewna, czy przypadkiem głos nie wydostał się na świat zewnętrzny.
— To chyba czas się pożegnać, siostro. — Ahmed położył dłoń na moim ramieniu.
Chyba po raz pierwszy w życiu widziałam na jego twarzy smutek. Nie, to było coś więcej niż smutek. Przez chwilę miałam nieodparte wrażenie, że wie o wiele więcej niż ja. Było mi chyba trudniej pożegnać się z nim niż z rodzicami i resztą moich sióstr. Oraz Zainab, której ubiegłej nocy płakałam w rękaw nocnego salvar kameezu. Czas na moment się zatrzymał. Stałam tam tylko ja i Ahmed, wzajemnie spoglądaliśmy sobie w oczy. To on pierwszy spuścił wzrok.
Odwróciłam się i ruszyłam niepewnie w ślad pana Khadama, jeszcze kilka razy oglądając się przez ramię. Ahmed stał tam i patrzył. Wydawało mi się, że płakał. Miałam ochotę zawrócić. Zrezygnować. Wyprzeć się tego, co zrobiłam, podpisując kontrakt ślubny, i zostać w Pakistanie. Jednak teraz było już o wiele za późno. Raz podjętej decyzji nie dało się cofnąć. Przynajmniej nie w tym przypadku.
„Może nie będzie aż tak źle” — pomyślałam, ale tak szybko jak ta myśl pojawiła mi się w głowie, tak szybko wyparowała. Co mogło spotkać mnie w Zjednoczonych Emiratach Arabskich? Miłość jak z bajki? A może szczęście. Jeśli tak, to jedyny tego powód wziąłby się z tego, że zasłużyłam się rodzicom. Nie liczyłam na nic więcej. Wiedziałam tylko, że mój mąż nazywa się Rahim i jest jedynym synem bilionera. Nie posiadał wcześniej żadnej żony ani dzieci, miałam być również jego pierwszą kobietą.
„Dobre sobie” — zakpiłam w myślach. „Jeśli jest tak bogaty, to pewnie również imprezuje i chodzi na dziwki”. Poczułam po-gardę, ale i smutek.
— Proszę, ostrożnie — polecił mi pan Khadam, kiedy stanęłam u stóp metalowych schodków do samolotu.
Pracownicy lotniska w mgnieniu oka zapakowali wszystkie moje walizki do luku bagażowego. Na pierwszy rzut oka sądziłam, że nie będziemy w stanie zabrać ich wszystkich za jednym zamachem, ale okazało się, że po spakowaniu wszystkich zostało jeszcze sporo wolnego miejsca, gdzie bez problemu zmieściłoby się co najmniej pięć takich samych walizek.
Wnętrze samolotu różniło się znacznie od tych, które można było zobaczyć w zwykłych, tanich liniach lotniczych. Siedze-nia obite brązową skórą można było rozłożyć do poziomu łóżka i przespać się na nich, jeśli podróż trwałaby kilkanaście godzin. Prócz tego po lewej można było znaleźć stoliczek i szafkę z przekąskami oraz piciem, na wypadek gdyby podróżującemu zachciałoby się wrzucić coś na ząb. Przy wejściu zasłoniętym czarną, lnianą kotarą, za którą z pewnością krył się dział pilotowy, stała jedna niska stewardessa mająca na sobie długą, prostą sukienkę w kolorze beżu i czarną chustę na głowie. Obok niej prezentował się nieco wyższy od niej mężczyzna arabskiej urody z kozią bródką i garniturem w tym samym kolorze, w którym była sukienka kobiety.
— Asif i Fatima będą na każde twoje skinienie, moja pani — powiedział pan Khadam, odbierając ode mnie obie torby, które wzięłam ze sobą, i odłożył je na blat stolika po lewej. Mówiąc te imiona, miał oczywiście na myśli tamtą dwójkę. — Ja niestety nie mogę lecieć z tobą tym samolotem — oznajmił, a mnie zalał strach.
„Gdzie miałam pójść, kiedy dotrę do Emiratów? Kto bę-dzie jechał ze mną? A co, jeśli nie trafię? A jeśli ktoś zrobi mi krzywdę?”. Wszystkie te pytania oraz jeszcze kilka innych malo-wały się na mojej twarzy. Arab najwyraźniej wyczuł moje obawy i zaczął uspokajać.
— Proszę się nie bać — oznajmił. — Zaraz po przylocie samolot wykołuje do prywatnego hangaru pana Amira, skąd odbierze panią służba i bez problemu dostarczy panią do willi na obrzeżach Abu Dhabi. Proszę mi zaufać.
Przełknęłam głośno ślinę, ale ryk rozgrzewanych silników zagłuszył to całkowicie. Na szczęście. Spojrzałam niepewnie na stewardessę i jej towarzysza. Oboje mieli spuszczony wzrok i dłonie ułożone na podołku. Cóż, musiałam się do tego przyzwyczaić. Od tego momentu prawdopodobnie miałam mieć przy sobie służbę dwadzieścia cztery godziny na dobę, choć miałam podstawy sądzić, że oni oboje mogliby pochodzić z o wiele bogatszych i lepszych rodzin niż moja.
Kiedy samolot wzbijał się w powietrze, czułam, jak kręci mi się w żołądku, a uszy zatykają się. Jeszcze nigdy wcześniej nie korzy-stałam z tej formy transportu. Siedziałam przy oknie, spoglądając, jak maszyna najpierw odrywa się od ziemi, a później podnosi się coraz wyżej i wyżej. Budynki Lahore z każdą chwilą stawały się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu stały się jedynie zwykłymi, nieregularnymi plamami w dole. Widziałam, jak pilot porusza lot-kami skrzydeł samolotu. W chwili kiedy maszyna wzbiła się na odpowiedni pułap, wszystko w dole zasłoniły chmury.
— Zniknęło — szepnęłam niemal niedosłyszalnie.
Wszystko się skończyło. Pakistan. Rodzice. Rodzeństwo.
Ahmed i Zainab.
Usiadłam wygodniej w fotelu i dałam się nieść w przestworzach. Nie potrafiłam oddać się objęciom Morfeusza. Nie chciał przyjąć mnie pod swoje skrzydła i pozwolić uśmierzyć kilkugodzinnego rejsu w chmurach. Czas dłużył się niemiłosiernie. Wskazówki na małym zegarku umiejscowionym obok małego telewizorka nieopodal czarnej kurtyny posuwały się leniwie, jakby od niechcenia.
— Pani, czy jest coś, co chciałabyś zjeść bądź napić się cze-goś? — W pewnym momencie podeszła do mnie Fatima.
Była to kobieta bardzo ładna. A przynajmniej taka się wydawała, gdyż luźna sukienka i chusta idealnie okrywały jej ciało, nie zdradzając choćby najmniejszego szczegółu dotyczącego figury czy wagi Fatimy. Nie mogła być też wiele starsza ode mnie. Zmarszczki jeszcze nie zdążyły ozdobić jej śniadej twarzy. Wnioskując po jej akcencie, musiała pochodzić z Indii.
Ach, Indie, odwieczny wróg Pakistanu. Oba kraje przed laty były jednością, lecz Pakistan ogłosił niepodległość i podczas dwóch wojen wywalczył sobie własne prawa oraz ziemie. Od tamtego czasu oba kraje rywalizowały niemal w każdej dziedzinie. Niczym USA z Rosją podczas zimnej wojny, która nastąpiła zaraz po drugiej wojnie światowej wywołanej przez Adolfa Hitlera. W bardzo dużej mierze oba kraje wiązała kultura rozdzielona jedynie religiami — hinduizmem i islamem, których zasady znacznie się różniły. Ludzie różnili się jednak rzadko. Bardzo wiele z Indii po dziś dzień zostało w korzeniach Pakistanu, co niestety równie często mieszało religię z kulturą, nie pozwalając tej pierwszej prowadzić w spokoju swoich wyznawców. Tylko nieliczni potrafili wyrwać się z więzów kulturowych i całkowicie oddać się w objęcia islamu. Miałam szczerą nadzieję, że stałam się jedną z nich. Nie mogłam być jednak tego pewna. Nikt nie był pewien, prócz tego, że jest jeden Bóg, który nas osądzi po śmierci.
— Nie, dziękuję — odpowiedziałam w końcu, z powrotem zwróciłam głowę w stronę okna, za którym rozpościerał się błękit skąpany w oceanie białego puchu.
Chciałam, aby ta podróż trwała wiecznie. Aby nigdy się nie skończyła, a koła samolotu nigdy nie dotknęły płyty żadnego lotniska, a już na pewno nie tego w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
„Czy jeśli samolot rozbije się i umrę, trafię do nieba czy piekła za to, co zrobiłam?” — pomyślałam, podpierając dłonią brodę.
Oparłam czoło o chłodną szybę małego, owalnego okienka. Nie wiedziałam nawet, kiedy znużył mnie sen, ale gdy się
ocknęłam, maszyna zniżała powoli pułap. Na tej wysokości znik-nęły już chmury i bez problemu mogłam dostrzec zielone i żółte barwy w dole. W oddali majaczyły tak wysokie budowle, że na-wet stąd byłam w stanie zidentyfikować je.
— Jesteśmy już na miejscu? — zapytałam beznamiętnie. — Tak, pani — odpowiedziała mi Fatima przygotowująca szklankę wody z cytryną. Podała mi ją. — Samolot podchodzi do lądowania.
— Ach tak…
Lotnisko w Abu Dhabi bez porównania było o wiele więk-sze i bogatsze od tego w Lahore. Sama wieża kontroli lotów przerastała podwójnie tą w Pakistanie. Kilkadziesiąt pasów lot-niczych, na które pasażerów dowoziły specjalne autobusy z reklamami linii lotniczych Emirates na bokach. Ja nie musiałam przeciskać się pomiędzy ludźmi. To była chyba jedyna rzecz, z której naprawdę się cieszyłam. Chciałam uniknąć niepotrzebnych szeptów i ciekawskich spojrzeń tutejszych mieszkańców. Odprawę paszportową również przeszłam poza terminalem głównym.
Na szczęście nie byłam sama. Kiedy tylko samolot wykołował do prywatnego hangaru pana Amira, naprzeciw wyjechał drogi range rover w kolorze czerni wraz z szoferem i dziewczyną, która miała towarzyszyć mi aż do momentu dotarcia do willi na obrzeżach miasta. Inny samochód i służba zajęła się walizkami wypakowywanymi z luku bagażowego.
Drogi w Abu Dhabi, o wiele prostsze, już nie zachwycały tak jak te w Pakistanie. Krajobrazy niemal całkowicie pokrywały drogie budowle pnące się w górę niczym kominiarz po drabinie. Siedząc na tylnym siedzeniu czarnego samochodu, czasami nie byłam w stanie dostrzec szczytów wieżowców, które niknęły w chmurach. Prawdziwe drapacze chmur!
Tutaj wszystko było inne. Ludzie, samochody, domy, a nawet powietrze. Miało w sobie coś dziwnego. Może było wilgotniejsze, a może bardziej suche. Nie byłam w stanie określić tego jednogłośnie. Coś we mnie krzyczało, a przekonanie, że już raczej więcej nie zobaczę Abu Dhabi z tej perspektywy, sprawiło się, że moje serce napełniło się niepokojem. Zupełnie jakbym jechała w objęcia niewoli, z której miałam się już nigdy nie wydostać. Kto wie, może właśnie tak było. Miałam wielką ochotę się rozpłakać. Sytuacja przerosła mnie tak, jak wieżowce przerastały budynki w Lahore.
— Kiedy dojedziemy na miejsce? — zapytałam, chcąc wiedzieć, kiedy mogę spodziewać się końca wolności.
— Nim wyjedziemy z miasta, minie około godziny, pani — od-powiedziała dziewczyna, nie podnosząc nawet wzroku. Służbie nie przystało spoglądać na tych, dla których pracowali. Ale ze mnie była taka szlachcianka jak z niej królowa. — Później pojedziemy autostradą również około godziny.
— Jak ci na imię?
— Tamara, pani.
— Daj spokój z tą „panią” — żachnęłam się. — Skąd jesteś? Dziewczyna nie wyglądała na starszą niż siedemnaście lat, jej głos również na to nie wskazywał. Był młody i delikatny. Trudno mi było określić jednak jej urodę, gdyż tylko przez chwilę podczas kontroli paszportowej uniosła czarną zasłonę z twarzy zwaną niqabem. Teraz widziałam tylko oczy dziewczyny. Dwie czarne jak noc perły niemal wtapiały się w kolor granatowej abayi tak ciemnej, że można by pomyśleć, że to nie granat, a czerń.
— Z Bahawalpur, w Pakistanie — odpowiedziała, a ja mimowolnie uśmiechnęłam się.
„Pakistanka, taka jak ja” — przeszło mi przez myśl.
— Jak dostałaś się do tej pracy? — zapytałam, szczerze wątpiąc, że dzięki wykształceniu, gdyż w tak młodym wieku było to niemożliwe.
— Mój ojciec był znajomym pana Amira — wyjaśniła. — Poprosił go, aby przyjął mnie do jakiejkolwiek pracy.
— Rozumiem.
Poczułam pogardę. Czy ten cały Amir załatwiał wszystko po znajomości? Nawet mój ojciec po znajomości znalazł jego sy-nowi żonę — mnie. Nie mieściło mi się to w głowie. Ale co ja tam mogłam wiedzieć o wielkim świecie biznesu i życia na salonach. Dopiero miałam się dowiedzieć, przynajmniej tak mi się wyda-wało. Stałam się panią, szlachcianką z sercem wieśniaczki. Ale czy tak przypadkiem nie powstawały legendy o najważniejszych kobietach w dziejach Europy? Całym Imperium Osmańskim rzą-dziły kobiety wywodzące się ze wsi. Roksolana, Nurbanu czy sama Kösem.
Przez sekundę pojawiła się we mnie nowa nadzieja, która równie szybko zgasła.
— Ja pochodzę z małej wsi nieopodal miasta Lahore — powiedziałam, co wywołało niemałe zdziwienie w oczach Tamary. Chyba nawet się uśmiechnęła.
— Lahore to piękne miasto. — Jej głos stał się weselszy. — Byłam tam tylko raz, ale chyba zapamiętam je do końca życia.
Tym razem to ja się uśmiechnęłam. Poczułam nić sympatii do tej dziewczyny. Pewnie dlatego, że tak jak ja pochodziła z Pandżabu leżącego na wschodzie Pakistanu.
Przez całą drogę do willi zasypałam Tamarę lawiną pytań o nią, o jej rodzinę i o to, od kiedy pracuje jako służąca u pana Amira. Okazało się, że dziewczyna przyjechała do Emiratów jeszcze jako mała dziewczynka wraz z chorym na raka ojcem. Jej matka zmarła przy porodzie, więc nie posiadała też żadnego rodzeństwa. Jej ojciec, Abdullah, wiedząc, że jego dni są poli-czone, postanowił odwiedzić starego przyjaciela Amira i poprosić go o ostatnią przysługę — zaopiekowanie się jego córką, kiedy on odejdzie z tego świata. Wyzionął ducha kilka dni po tym, jak Amir zgodził się przyjąć dziewczynkę na służbę. Od tamtego czasu Tamara mieszkała w jednej z willi w Abu Dhabi i zajmowała się nią wraz z kilkoma innymi sprzątaczkami i kucharkami. I tak pozostało po dziś dzień.
— Chciałabym, abyś służyła tylko mi — stwierdziłam. — Nie, nie służyła. Chciałabym, abyś została moją przyjaciółką. Bo widzisz, nie mam tu nikogo swojego, z kim mogłabym porozmawiać. Przyjechałam tu samotnie, całkiem sama.
Po dwóch długich godzinach wreszcie moim oczom ukazała się przeogromna brama wjazdowa na posesję willi, w której od teraz miałam mieszkać z mężem. Kiedy tylko żelazna furta otworzyła się, a range rover wjechał na posesję, poczułam się, jakbym wjeżdżała do klatki. Swojej własnej klatki. A gdy wejście zostało automatycznie zamknięte za samochodem, miałam wrażenie, że zatrzaskuje się wieko pustego pudełka, jedynie ja byłam w środku. Ja i Tamara.
Mimo wszystko willa prezentowała się wspaniale. Dwupię-trowy budynek z jednym, dużym balkonem ze zdobioną balu-stradą wyglądał jak wyciągnięty ze starożytnej Grecji artefakt. Ściany raziły w oczy pomarańczą i beżem. Tylko drewniane, skrzydłowe drzwi wyróżniały się na tle ciepłych barw swoim odcieniem matowego brązu. Do drzwi prowadziły wysokie schody i przedsionek, na którym bez problemu można by zaparkować autobus. Za nami, przed willą, znajdował się okrągły gaik z kwiatami, gdzie pośrodku z kamiennej fontanny lała się wąskimi strumyczkami woda. Po obu stronach zaś rosły drzewa i idealnie przystrzyżone krzaki, które mogły kryć za sobą kolorowe ogrody, gdzie przyjdzie mi spędzać swój wolny czas.
Tamara pierwsza opuściła samochód i pozwoliła mi wysiąść. Wzięła obie moje torby, które zdecydowałam się mieć cały czas przy sobie ze względu na ich ważną zawartość. Nie czekając na busa z walizkami, Tamara poprowadziła mnie w górę schodów, a następnie otworzyła skrzydłowe drzwi.
W tej właśnie chwili coś pękło. Zmieniło się. Tak jakby coś się skończyło i zaczęło coś całkiem innego. I to była prawda.
Część zewnętrzna willi nie mogła równać się z tym, co znajdowało się w jej środku. Takie obrazy jak ten zazwyczaj widzi się na filmach. Dwie ścieżki schodów prowadzące na piętro, a pośrodku fontanna w kształcie foremnego szpikulca. Na ścianach zaś wisiały krajobrazy wymalowane na kosztownych płótnach. Marmurowe posadzki wyściełane czerwonymi dywanami prowadziły przez korytarze w niemal każdy, najbardziej odległy z zakamarków willi. Wszystkie, nawet najmniejsze ornamenty na balustradach schodów wydawały się droższe niż niejeden sportowy samochód.
„Od teraz to mój dom, tak?” — Rozglądałam się na wszystkie strony, nie pojmując, jak można tyle pieniędzy włożyć w wybudowanie tak ogromnej willi. Mój wzrok przykuł również kryształowy żyrandol zwisający z wysokiego sufitu, do którego pewnie trzeba było dostawać się poprzez dźwig. Nie chciałam nawet wyobrażać sobie, co działo się, gdy jedna z tamtych żarówek posta-nowiła się przepalić.
„Nie przyszedł nawet się przywitać” — Lekko spochmurniałam. Sądziłam, że Rahim choć na chwilę wyjdzie przywitać się ze swoją żoną. A on nawet nie wychylił się z żadnego z pokoi, aby choć na mnie spojrzeć. Czy był aż tak dumny? Aż tak pyszny? A może brzydził się żony ze wsi? Wstydził się, że taki szach jak on poślubił kobietę, która dla niego była nikim.
Szłam za Tamarą krok w krok, spoglądając na pozamykane drzwi po obu stronach korytarza. Każde z nich musiało kryć w sobie tajemnicę, chociażby najmniejszą, może nawet nic nieznaczącą.
— Nie wiem, Kemalu, kontrakt ślubny był tak ułożony, aby wyszarpać z mojej rodziny jak najwięcej pieniędzy.
Usłyszałam głos wydobywający się z ostatnich drzwi korytarza. Były nieco uchylone. Zwolniłam kroku, aby się wsłuchać. Tamara zrobiła to samo, czując, że oddaliła się ode mnie o kilka-naście kroków.
— Wiesz, jako muzułmanka ma prawo zażądać sobie w kontrakcie ślubnym wszystkiego, nawet takiej pierdoły, jak wytyczne dotyczące prania skarpetek — odpowiedział drugi męski głos, prawdopodobnie owego Kemala.
— Proszę cię, wypasiony dom i służba dla rodziny? Wyspa we Włoszech i willa w Kanadzie? Nie chciałem żony, która żyje pieniądzem!
Zrozumiałam, że drugi głos pochodził od Rahima. Jednocześnie zrobiło mi się strasznie przykro, słysząc jego słowa. Nie wiedział, dlaczego zdecydowałam się za niego wyjść. Nie wiedział, dlaczego kontrakt ślubny był taki, jaki był. Gdyby to ode mnie zależało, nie znalazłoby się tam nic dla mnie, jedynie dla moich rodziców. Mówił o mnie jak o szmacie. Miał mnie za najgorszą, a sam z pewnością nie był święty.
— Chyba już przyjechała, powinieneś choć wyjść się przywitać — dodał po chwili Kemal.
Słyszałam jeszcze, jak Rahim mruczy coś niezrozumiale pod nosem i kieruje swoje kroki w stronę wyjścia. Nim się obejrzałam, drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich on.
Rahim był o wiele wyższy ode mnie, oczy miał czekoladowe, a ciało ukryte pod luźną białą koszulą i czarnymi spodniami. Spod białego kufi wystawały mu proste, nieprzycięte włosy. Na idealnie ogolonej brodzie nie było prawie śladu zarostu.
Stałam wprost przed nim, patrząc mu w oczy pełne zasko-czenia. Moje zaś płonęły nienawiścią. Bardzo szybko zorien-tował się, kim jestem, tylko ja z wolą Bożą mogłam spoglądać mu prosto w twarz jako jego żona. Żona, która zapałała do niego nienawiścią od pierwszego wejrzenia.
3 — Serce z kamienia
KHAFIYAH
Miałam ochotę roznieść całą tę willę w drobny mak. Przepełniały mnie jedynie złość i frustracja powoli narastające do granic możliwości. Gdyby ktoś zobaczył mnie w obecnym stanie, jego pierwsza myśl brzmiałaby: „szalona kobieta”. Jak ja miałam być spokojna, skoro teoretycznie mój mąż mówił takie rzeczy i to ob-cej osobie?! Nie mam najmniejszego pojęcia, kim był Kemal, ale wnioskując po informacji, że pan Amir nie miał innych dzieci prócz Rahima, nie mógł to być jego brat. Hm, przyjaciel? A może zwykły służący? Rozpieszczony jedynak!
W tamtej chwili przy drzwiach, gdy stanęłam z mężczyzną oko w oko, chciałam wyrzucić mu wszystko w twarz. W ostatniej chwili uratowała mnie Tamara, mówiąc, że powinnam odpocząć w swoim pokoju. Tak, SWOIM POKOJU, co jednocześnie oznaczało, że wielki pan nie ma najmniejszego zamiaru dzielić łoża ze zwykłą wieśniaczką z prowincji Pandżabu. Nieważne, że byłam jego prawowitą żoną. Już na dzień dobry potraktował mnie gorzej niż śmiecia.
Nerwowo przechadzałam się po pokoju. Złość kipiała ze mnie jak mleko pozostawione na rozgrzanym palniku. Tamara widziała to, ale żadne tabletki na uspokojenie ani zioła nie sprostały wyzwaniu i chodziłam jeszcze bardziej podenerwowana niż wcześniej.
— Pani, jest już bardzo późno, powinnaś zjeść kolację. Tamara stała teraz pomiędzy moimi walizkami z Pakistanu,
które przywieziono niespełna godzinę po naszym przybyciu i pośpiesznie przyniesiono je do mojego pokoju, abym mogła się rozpakować. Pozwoliłam towarzyszyć sobie jedynie Tamarze, nikogo więcej tutaj nie znałam i nie chciałam poznawać.
— Nie chcę nic jeść — odpowiedziałam markotnie.
Co prawda burczało mi w brzuchu już blisko od godziny, ale nie wiedziałam, czy byłabym w stanie przełknąć choć kęs czegokolwiek, co pochodziło stąd, OD NIEGO. Na samą myśl żołądek kurczył się, jakby chciał wyrzucić z siebie wszystko to, co mogło się w nim znajdować. Problem w tym, że był doszczętnie pusty i nie byłoby to możliwe.
— Od momentu kiedy panią odebrałam, nie zjadła pani ni-czego prócz tabletek. — W głosie młodej Pakistanki usłyszałam troskę. — To niedobrze. Zniszczy sobie pani wątrobę i żołądek. Musi pani zjeść chociaż trochę chlebka naan, żeby nie zatruć or-ganizmu.
Spojrzałam na nią i skinęłam głową. Chyba miała rację.
— Dobrze — zgodziłam się. — Przynieś cokolwiek.
Tamara dygnęła lekko i już chwilę później zniknęła za drzwiami mojego pokoju. Ja natomiast opadłam swobodnie na miękkie łóżko. Wewnętrzną częścią dłoni przejechałam po je-dwabnej pościeli w barwie pereł. Spojrzałam w górę. Dopiero teraz zorientowałam się, że nade mną wisi baldachim w odcieniu morskiego błękitu uczepiony masywnej, drewnianej konstrukcji. Łóżko było wygodne, a nawet bardzo wygodne. Jak dla prawdziwej księżniczki, dla prawdziwej żony szejka.
Ściągnąwszy fioletową chustę z głowy i rozpuszczając długie, czarne włosy, poczułam się nieco lepiej. Położyłam się na plecy. Moja głowa dotknęła lnianej poduszki, niemal tak miękkiej jak futerko kociąt. Nagle poczułam się strasznie zmęczona. Dopiero teraz wszystkie leki i zioła zaczęły działać. Leżałam tak trochę otumaniona i wpatrywałam się niemo w walizki ustawione pod oknem w szeregu. Stały niczym żołnierze na defiladzie, idealnie i równo.
— Spocznij, żołnierzu — wyszeptałam i zapadłam w głęboki sen.
~*~*~*~
Z dnia na dzień próbowałam przywyknąć do nowej rzeczywi-stości, którą przyniósł mi niespodziewanie los. Mimo dość sporej perspektywy i ogromu miejsca, w którym się znalazłam, bardzo rzadko wychodziłam ze swojego pokoju. Tamara przynosiła mi wszystko, co było mi tylko potrzebne. Kucharz przygotowywał posiłki, jakie tylko sobie życzyłam, co w sumie składało się na zaledwie trzy potrawy, takie jak kurczak curry, curry z ciecierzycą oraz kurczak biryani. Cieszyłam się, że choć w taki mały sposób jak pakistańska kuchnia mogłam wracać do mojego domu.
Ach tak, dom. Kilka dni po moim przyjeździe w willi poja-wił się również pan Khadam, informując mnie o wszystkich rozpoczętych już pracach nad remontem domu rodziców. Dzięki niemu mogłam również porozmawiać krótko z Ahmedem i ojcem o tym, jak mi się tutaj żyje. Po raz pierwszy kłamałam im w żywe oczy. Bo co miałam powiedzieć? Miałam mówić wprost, że nienawidzę tego miejsca? Że mój mąż ma mnie za sprzedajną szmatę, która wyszła za niego tylko dlatego, aby obłowić się pieniędzmi? A może o tym, że i ja również nie pałam sympatią do tego rozkokoszonego jedynaka, synka tatusia. Jedyny pozytyw, o którym mogłam wspomnieć, to Tamara. Prócz pana Khadama jedyna osoba tutaj, której potrafiłam zaufać.
— Kiedy możemy spodziewać się wnuków? — Gdzieś w oddali słyszałam pytanie mamy.
Nieznacznie wygięłam usta w grymasie.
„Teoretycznie w każdej chwili. Praktycznie jednak jestem nadal dziewicą i wątpię, że kiedykolwiek nadejdzie dzień, kiedy ten stan mógłby ulec zmianie” — moje myśli prawie wyrwały się z ust, ale na szczęście tam pozostały.
— Zobaczymy — odpowiedziałam krótko, ale sztucznie. Widziałam, jak twarz Ahmeda przybiera dziwny wyraz. Znał mnie zbyt dobrze, aby nie domyślić się, że coś jest nie tak.
— Khafiyah, czy mógłbym zamienić z tobą słówko całkiem na osobności? — padło z jego ust.
Spojrzałam na pana Khadama, a ten skinął głową i chwilę później wraz z Tamarą opuścił mój pokój. Ahmed przełączył na tryb słuchawek i odszedł od reszty rodziny, która powoli zaczęła uwijać się z przenoszeniem kartonów z bibelotami.
— Khafiyah, coś się stało? Twoja reakcja była bardzo dziwna — powiedział półgębkiem.
— Tak, wszystko jest w jak najlepszym porządku. — Znowu skłamałam.
— Przecież widzę, że coś cię trapi. Coś jest nie tak. Powiedz. Przygryzłam wargi. Gdybym zrobiła to nieco mocniej, po podbródku przeleciałaby stróżka krwi. Na szczęście opanowałam się jednak.
— On ma mnie za sprzedajną dziwkę, która wyszła za niego dla pieniędzy. — Te słowa ledwo przeszły mi przez gardło, a każde kolejne wypowiadałam z większą pogardą i złością.
Przez chwilę po drugiej stronie słuchawki panowała całkowita cisza. Ahmed chyba nie wiedział, co ma odpowiedzieć, ciągnę-łam więc dalej:
— Tak mnie powitał. Kiedy Tamara prowadziła mnie do po-koju, po prostu rozmawiał z jakimś mężczyzną. O mnie. O kontr-akcie. A zresztą. — Machnęłam na to ręką. — Nieważne. Nie mów tylko rodzicom, będą mieć poczucie winy, a to mogłoby pogorszyć ich stan zarówno psychiczny, jak i fizyczny.
— Skoro tak uważasz. — Głos Ahmeda był teraz nieco poważniejszy. — Ale dzwoń, jeśli coś by się działo, dobrze?
— Dobrze.
Rozłączyłam się.
Myśl o pytaniu matki jeszcze przez wiele dni obijała się głuchym echem po czaszce, od ucha do ucha. Byłam pewna, nie było takiej opcji, aby rodzice doczekali się wnuków. Szyb-ciej Zainab zajdzie w ciążę, nawet jeśli byłaby bezpłodna, niż ja z Rahimem. Mężem, który nigdy nie chciał widzieć swojej żony.
~*~*~*~
W końcu skończył się czerwiec i rozpoczął lipiec, miesiąc jeszcze bardziej gorętszy od poprzedniego. Temperatura sięgała prawie czterdziestu stopni Celsjusza, co za tym szło, że nawet gdybym chciała, nie było mowy o wyjściu do ogrodu, który dotychczas podziwiałam jedynie z okna pokoju.
Wspomniany ogród mierzył kilkanaście metrów długości i szerokości, których nie dało się zmierzyć gołym okiem. Raz zapytałam Tamarę, ile tak właściwie może on mieć hektarów, ale ta tylko odpowiedziała, że zazwyczaj nie chodziła do ogrodu, gdyż nim zajmował się ogrodnik, a ona nigdy nie miała więcej czasu wolnego na jakikolwiek relaks.
Aby wyjść na ogród, trzeba było zejść na pierwsze piętro posiadłości i kierując się krętym korytarzem, znaleźć wielkie, szklane drzwi prowadzące na dwór. To właśnie tam znajdował się ogromny, kulisty krużganek, na którym można by urządzić niejedno przyjęcie w jednym czasie. Dopiero z niego trzeba było przejść siedem schodków w dół i wtedy można było dotknąć stopami zielonej, soczystej trawy. Na początku wydawało mi się, że jest ona sztuczna ze względu na to, że była wręcz idealna. Tamara jednak zdradziła, że cała tajemnica leży w ogrodniku. Jusuf, bo tak nazywał się ów ogrodnik, strzegł ogrodu willi jak oka w głowie. Czasami widziałam przez okno, z jak wielką pasją zajmuje się klombami dzikich róż i hortensji. Przepełniało mnie nieodparte wrażenie, że ten ogród to jego miłość. Jedyna i prawdziwa. Pomyślałam, że chciałabym kiedyś kochać coś tak samo, jak on kocha swój ogród i kwiaty.
Nie miałam odwagi tam pójść, nie chciałam ryzykować spotka-nia z Rahimem, choć jeszcze nigdy nie widziałam, aby wychodził
do ogrodu. Tak naprawdę nie widziałam go od momentu naszego pierwszego spotkania. Tylko Tamara wspominała, że mężczyzna pracuje w swoim biurze na pierwszym piętrze.
„Tak, pracuje” — kpiłam w myślach, nie wierząc, że taki typek jak on zniżyłby się do wykonywania pracy. Przecież nie musiał. Pieniądze z firm jego ojca starczyłyby do końca życia jego pra-wnuków, a może i jeszcze dłużej, więc jakim problemem było zapewnić panu Amirowi synowi godne życie.
„Godne, ale czy szczęśliwe?” — Pokręciłam głową.
— Pani, czy jest jeszcze coś, co mogłabym dla ciebie zrobić? — zapytała Tamara jednego z tych dusznych wieczorów, podczas których mimo otwarcia wszystkich okien w pomieszczeniu człowiek nadal musiał walczyć z falą duchoty. Ci, którzy posiadali klimatyzację, mogli cieszyć się tak jak my.
Był to piątek, dzień święty, podczas którego każdy męż-czyzna powinien wybrać się do meczetu na wspólną modlitwę z braćmi w wierze. Ja jako kobieta nie musiałam pojawiać się regularnie w meczecie. Było to spowodowane jednym prostym faktem — podczas miesiączki kobieta jest zwolniona z modlitwy, więc mężczyźni bez trudu mogliby wyłapać, kiedy która kobieta miesiączkuje, co mogłoby być nieprzyjemne dla sióstr.
Okres to sprawa naprawdę intymna, zwłaszcza w środowisku muzułmańskim. To właśnie on wyznacza nam czas, kiedy po raz pierwszy powinnyśmy założyć chustę na włosy. To on również mówi, kiedy dojrzałyśmy fizycznie do małżeństwa. A także zwalnia nas z pięciu modlitw w ciągu dnia, których nie musimy nadrabiać, całkiem inaczej niż mężczyźni.
— Jeśli byłabyś tak dobra, przynieść mi trochę lodowatego soku winogronowego — odpowiedziałam z uśmiechem, a dziewczyna w mgnieniu oka zniknęła w drzwiach.
Tamara była naprawdę dobrą dziewczyną, a przede wszystkim bardzo praktykującą muzułmanką, na co wskazywał nie tylko niqab noszony przez nią na twarzy, ale również zadziwiająca liczba sur z Koranu, które znała na pamięć, i dywanik modlitewny tak zużyty, że kiedy tylko go zobaczyłam, pomyślałam, że w miejscu, gdzie za każdym razem dziewczyna wykonuje pokłon podczas modlitwy, materiał w końcu wytrze się i pozostawi dwie bądź trzy dziury na wylot. Więc jej radość, gdy podarowałam jej jeden ze swoich dywaników, była nie do opisania.
Czułam się trochę jak starsza siostra. W rodzinie to ja zawsze byłam tą najmłodszą, a teraz role zamieniły się i to ja miałam kogoś pod swoimi skrzydłami. A tym kimś była Tamara, którą z czasem zaczęłam traktować jak swoją siostrę. Kogoś równego sobie, bo tak naprawdę byłyśmy równe. Wszyscy byliśmy równi. Bóg stworzył nas równymi, różnymi pod względem charakterów i przekonań. Nasz status materialny mógł różnić się jedynie z woli Boga, co za tym szło, człowiek powinien być wdzięczy za każdy grosz. Winien dzielić się z innymi, tak nakazywał święty Koran. Słowa Boga i naszego proroka Muhammada mówiły jasno, że ten, który jest zamożny, powinien płacić zakat, jałmużnę dla potrzebujących. Jak widać, jednak niektórzy mieli z tym problem, jak Rahim.
— Dziękuję. — Uśmiechnęłam się do niej, kiedy przyniosła mi szklankę zimnego napoju. Był idealny w tak gorący dzień.
Wskazówki zegara wiszące nad drzwiami pokoju przesuwały się naprzód. Spostrzegłam, że cienkie kreseczki zbliżają się do godziny dwunastej, co znaczyło, że nadszedł odpowiedni czas na dhur, drugą z pięciu codziennych modlitw. Wraz z Tamarą ruszyłyśmy do mojej prywatnej łazienki, której drzwi mogłyśmy znaleźć w kącie pokoju.
To pomieszczenie również zostało bogato urządzone. Beżowe kafelki pochłaniały niemal całą łazienkę, pnąc się aż do białego sufitu. Gdy tylko ktoś zapalał żarówki, światło odbijało się od ich tafli i zatrzymywało się na bieli wanny z masażem, która bez problemu mogłaby pomieścić pięciu chłopa. Pod jedną ze ścian stało podwójne siedzenie specjalnie przystosowane do wykonywania rytualnej ablucji, bez której jakakolwiek modlitwa nie byłaby ważna.
Wraz z Tamarą obmyłyśmy twarz, dłonie i stopy. Następnie wróciłyśmy do pokoju, aby rozłożyć oba dywaniki modlitewne w kierunku Al-Kaaby. To w jej kierunku należało się modlić.
— Allahu Akbar.
Obie uniosłyśmy otwarte dłonie na wysokość głowy i rozpoczęłyśmy czterorakatową modlitwę. Recytowałyśmy po kolei wszystkie sury, które nasze umysły były w stanie przypomnieć sobie tego dnia. Niemal równocześnie wykonywałyśmy wszystkie skłony i pokłony, a także czołobicia. Ktoś, kto oglądałby nas z boku, pomyślałby, że działamy synchronicznie, jak roboty. Myliłby się. Modlitwa nigdy nie powinna być wykonywana z au-tomatu, nie jest bowiem wtedy modlitwą. Każde słowo trzeba wypowiadać pewnie, bez wahania, z nadzieją, że zostanie ono wysłuchane przez Boga. Nawet teraz mogłam sięgnąć pamięcią dnia, kiedy ojciec powiedział mi coś bardzo ważnego:
— Pamiętaj, córciu, osoba, która nie modli się trzy dni z rzędu, a nie jest z modlitwy zwolniona na przykład, jak miesiączkująca kobieta, przestaje być muzułmaninem.
Od tamtej pory starałam się jak najlepiej przestrzegać czasu i liczby modlitw podczas dnia, rozpoczynając od fadżr i kończąc na isha, zazwyczaj w późnych godzinach nocnych. Lecz odkąd przyjechałam do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, trudno mi było skupić się porządnie nad modłami. Wszystko potrafiło mnie rozkojarzyć, nawet najmniejszy drobiażdżek, jak źle pościelone łóżko czy nieodpowiednio zapięta chusta. Nie wiedziałam, czy to ze względu na całkiem nowe środowisko, czy na fakt, że musiałam mieszkać pod jednym dachem z Rahimem.
— A Salamu Aleykum Wa Rahmatullah — zakończyłyśmy mo-dlitwę obróceniem głowy na lewo i prawo, po czym zwinęłyśmy oba dywaniki.
„Na niezwiniętym dywaniku modli się Iblis” — słyszałam głos ojca.
— Tamaro. — Zawahałam się dosłownie tylko chwilę i spojrzałam w stronę oświetlonego ogrodu. Nudziło mnie już bezczynne siedzenie w czterech ścianach. Miałam przecież prawo wyjść choć na chwilę, pooddychać świeżym powietrzem. Nawet jeśli Rahim nagle znikąd by się tam pojawił, nie miałby prawa powie-dzieć mi słowa. — Pokaż mi drogę do ogrodu.
— Tak jest — odpowiedziała mi równie szerokim uśmiechem. Przebrałam się szybko w luźniejszy salvar kameez w odcieniu jasnego fioletu z różowym wykończeniem i założyłam na włosy chustę w tym samym kolorze. Na nogi wsunęłam nowiusieńkie sandały w kwiaty, które dostałam w prezencie ślubnym od jednej z ciotek. Na szczęście idealnie pasowały. Tamara tylko poprawiła swoją czarną chustę i poprowadziła mnie przez korytarz na pierwsze piętro, gdzie znajdowało się wyjście.
Na niebieskim niebie zbierały się ciemne chmury. Zupełnie tak, jakby powoli zbierało się na burzę. „To dobrze” — pomy-ślałam. Dzięki ulewie duchota zniknęłaby chociaż na jakiś czas, a płuca mogłyby zaczerpnąć świeżego, delikatnego powietrza. Klimat różnił się znacznie od pogody w Pakistanie. Przyjechałam raptem dwa tygodnie temu, a zdążyłam już przeżyć tutaj dwie ulewy, na które w Pakistanie musiałabym czekać o wiele dłużej, a jedynym zjawiskiem, jakiego mogłabym być świadkiem, była burza piaskowa.
Zeszłam do ogrodu po marmurowych schodach. Z tej per-spektywy wydawał mi się o wiele większy, niż widziałam go z drugiego piętra. Drzewa, przede wszystkim to one były o wiele wyższe, choć nie tak gęste, jak myślałam. Pośród idealnie przystrzyżonych krzewów wiła się cienka, kamienna dróżka prowadząca przez cały ogród. Idąc nią, bez problemu można było przejść cały ogród wzdłuż. Wszerz było już nieco trudniej.
Zeszłam na ową ścieżynkę i ruszyłam przed siebie leniwym krokiem. Podziwiałam drzewa, krzewy i kwiaty. Wszystko tutaj było piękne, świeże i radosne. Inne niż mój pokój w willi. Tak jakby zderzyły się dwa całkiem różne światy. Tam zamknięcie niczym klatka. Tutaj wolność. Chociaż złudzenie wolności, bo wiedziałam, że idąc dalej w głąb, w końcu natrafiłabym na wysoki mur odgradzający wszystko od świata zewnętrznego. Niemniej jednak niejeden odczułby znaczną różnicę.
Cieszyłam się jak dziecko, mogąc przespacerować się po ciepłej trawie łaskoczącej bose stopy. Zaraz przy wejściu ściągnęłam buty i zostawiłam je na schodach. Nie było żadnej mowy, aby w trawie znaleźć szkło czy inne rzeczy, którymi mogłabym w jakiś sposób się skaleczyć. Czułam się lekko, jak motyl, jak kanarek, który został wypuszczony z pozłacanej klatki. Wąchałam kwiaty, dotykałam igieł sosny i liści lipy. Muskałam palcami palmy unoszące się wysoko ponad ziemię.
Nagle zostałam całkiem sama.
Choć nie. Nie sama. Pośród zieleni ogrodu towarzyszył mi jedynie Bóg. Jedyny. Miłosierny i Sprawiedliwy.
W końcu zmęczona spacerem od każdej, nawet najmniejszej roślinki, do drugiej i z powrotem opadłam na trawę i wsłuchałam się w śpiew ptaków. Nawet one tu były. Przyleciały, czy też Rahim trzymał je na uwięzi, aby nie odleciały w siną dal, ku wolności? A może przebywały tu z własnej, nieprzymuszonej woli? Tego nie wiedziałam i pewnie nigdy nie przyjdzie mi się dowiedzieć.
Zamknęłam oczy i odpłynęłam. Odpłynęłam w dal, hen za horyzont, jak najdalej stąd. Znalazłam się w odległej krainie.
Wielkie baobaby pięły się pod niebo, próbując złapać zielonymi rączkami nogi Boga. Na próżno. U ich stóp wił się szeroki, krystalicznie czysty strumyczek, z którego wodę czerpały sarny i leśne zające. A wiatr ścigał się z echem na leśnych drogach prowadzących w nieznane.
Ocknęłam się w momencie, gdy poczułam na twarzy krople deszczu. Zaczynało padać. Chmury całkowicie zasłoniły niebo, ale ktoś postanowił na dodatek rozpruć je ostrym nożem. Po chwili lunęło. Zerwałam się z ziemi i czym prędzej pobiegłam z powrotem w kierunku willi. Tamara już tam na mnie czekała, nie ośmielając się zawołać, bo doskonale wiedziała, że chciałam odetchnąć, a deszcz mógłby bez większego problemu zmyć ze mnie wszystkie negatywne emocje. Ale czy tak się stało?
— Zanosi się na silną burzę — powiedziała. — Zechce pani zostać na zewnątrz czy jednak wrócimy do środka?
Coś pchnęło mnie do podniesienia wzroku na parter i za-trzymania go na jednym z łukowych okien zdobionych śnież-nobiałymi ramami. Dostrzegłam w nich poważną twarz Rahima. Spoglądał na mnie z góry. Tak jak władca patrzył na swe sługi. Z wyższością i pychą. Z obrzydzeniem.
Czułam, jak zalewa mnie fala gorąca. Moje oczy płonęły, tę-czówki zlewały się ze źrenicami. Nienawiść buzowała w paki-stańskich żyłach. A on stał tam dalej. Król lodu z sercem z kamienia.
4 — Tamara
NARRATOR
Siedem lat wcześniej
Siedział w głębokim fotelu na sto pięćdziesiątym ósmym piętrze Burdż Chalifa w samym sercu Dubaju. W jednej dłoni trzymał szklankę do połowy napełnioną alkoholowym trunkiem, w drugiej zaś powoli dopalające się cygaro. Oświetlała go jedy-nie średniej wielkości lampa usytuowana na hebanowej szafce w kącie gabinetu. Wzrok miał wbity w wielkie zdjęcie jego i jego syna.
Ach, Rahim, jego jedyny, pierworodny syn. Był z niego dumny. Ba! Dumny to mało powiedziane! Co prawda miał bardzo wiele udziału w przekonywaniu nauczycieli i wykładowców, aby chłopak zdawał każdy test z najwyższą oceną, ale i tak nie mógł przestać chwalić się znajomym. Nikt z nich przecież nie wiedział, że syn największego bilionera na świecie nie musiał martwić się o oceny na uczelni. Jego ojciec zajął się tym i opłacił wszystkich nauczycieli. Nawet jeśli ktoś domyślałby się tego, nie pisnąłby ani słowem, aby nie stracić stołka.
Upił łyk alkoholu, który na dobrą sprawę wcale nie powi-nien znajdować się w jego pobliżu jako muzułmanina. Ale czy faktycznie jeszcze nim był? Ile wiary pozostało w sercu Amira? Sam nie potrafił odpowiedzieć sobie na to dosyć trudne pytanie. A może najprościej w świecie nie chciał na nie odpowiadać, pozostawiając wszystko takim, jakie jest. Przecież to on był najbogatszym człowiekiem na ziemi. To on jako jedyny mógł równać się samemu Bogu. „O ile on w ogóle istnieje” — dodawał w my-ślach.
Już od wielu lat kolana Amira nie dotknęły dywanika modlitewnego, a czoło nie pokłoniło się przed Najwyższym z Najwyż-szych. Podczas świętego miesiąca Ramadanu nie pościł, nawet nie próbował. Wolał zajmować się poszukiwaniem nowych, zagranicznych kontrahentów, którzy chcieliby podjąć z nim współ-pracę.
Nagle w gabinecie rozległ się dzwonek telefonu stojącego na blacie ciemnobrązowego biurka. Mężczyzna od niechcenia pod-niósł słuchawkę, aby po chwili usłyszeć w niej głos sekretarki.
— Panie Amirze, przybył pan Abdullah. Mówi, że był z panem umówiony.
— Wyślij go do mnie.
Kilka dni wcześniej jego przyjaciel ze szkoły średniej, Ab-dullah, zadzwonił do niego i poprosił o jak najszybsze spotka-nie w Dubaju. Amir zgodził się bez wahania. Doskonale pamię-tał, jak Pakistańczyk pewnego razu uratował mu życie, zabija-jąc w ostatniej chwili kobrę królewską, która już chciała wbić się śmiercionośnymi kłami w jego nogę. Skoro stary przyjaciel chciał się spotkać, musiał mieć do niego sprawę. A jeśli przyjaciel ma sprawę, oznaczało to, że przyszedł czas Amira na spłacenie starego długu. Mężczyzna był gotowy na każdą zachciankę Abdullaha. W wąskiej szufladzie biurka miał nawet przyszykowany czek, który w każdej chwili mógłby wypisać zadowalającą przy-jaciela kwotą.
Z racji tego, że droga na jedno z ostatnich pięter najwyższej budowli świata mającej niemal kilometr wysokości zajmowała niemało czasu nawet windą, Amir czekał cierpliwie aż do momentu, kiedy rozległo się ciche pukanie do drzwi.
— Proszę wejść.
Klamka poruszyła się, a drzwi otworzyły. Do gabinetu wszedł niewysoki, zmarnowany mężczyzna z podkrążonymi oczyma. Każdy z siwiejących włosów układał się w przeciwnym kierunku, sprawiając wrażenie, jakby ich właściciel nie czesał się od dawna. Przybysz miał narzuconą na ramiona granatową kurtkę, a na nogach zużyte, szare adidasy, które w przeszłości z pewnością były białe. Abdullah trzymał za rączkę na oko dziewięcioletnią dziewczynkę odzianą w długą, burgundową sukienkę z kokardką.
— A Salamu Aleykum — przywitał się mężczyzna.
— Wa Salam. — Amir odpowiedział w skrócie na powitanie to-warzysza. Wskazał dłonią na dwa puste krzesła przed biurkiem. — Proszę, usiądźcie.
Abdullah opadł ciężko na krzesło. Dziewczynka zaś wdrapała się na drugie. Była jeszcze drobna. Patrząc na nią, można by rzec: Calineczka — taka nieduża i chudziutka. Mała wróżka zajmująca miejsce na przeogromnym tronie. Jej bystre, czarne oczy wodziły ciekawsko po całym gabinecie Amira. Najwyraźniej po raz pierwszy w życiu odwiedziła takie miejsce.
— Co cię do mnie sprowadza, mój drogi Abdullahu? — Biznesmen splótł obie dłonie ze sobą i oparł łokcie o blat przed nim.
Amir zawsze od razu przechodził do sedna sprawy. Nie lu-bił niczego owijać w bawełnę. Gdy coś mu nie odpowiadało, od razu o tym mówił. Kiedy coś urzekło jego ciało i umysł, również dawał o tym znać — oczywiście jeśli tyczyło się to spraw biznesowych. Żadnych innych.
— Jestem chory, Amirze. — Abdullah odpowiedział pewnie, prosto z mostu. — To rak, bardzo szybko postępuje.
— Och, jak mi przykro. — Amir udał przejęcie. W rzeczywistości już nic nie mogło go zaskoczyć. Nie znaczyło to jednak tego, że nie zrobiło mu się żal towarzysza, któremu zawdzięczał życie. — Chciałbyś więc, abym pomógł ci w leczeniu. Nie ma najmniejszego problemu. Powiedz tylko, jaka suma jest ci potrzebna.
— Nie chcę pieniędzy. — Ten pokręcił głową. — Nie przydadzą mi się. Lekarze mówią, że zostało mi może kilka tygodni życia. Może maksymalnie dwa miesiące. Nie da się już nic z tym zrobić. Nic.
Amir został zbity z tropu. Powoli przestawał rozumieć, dlaczego w takim razie przyjaciel postanowił go odwiedzić.
— Więc czego ode mnie oczekujesz?
— To moja jedyna córka, jedyne dziecko. — Spojrzał na dziew-czynkę, która w tej chwili z wielkim zainteresowaniem wpatrywała się w zdjęcie wiszące na ścianie. — Nie ma żadnej rodziny prócz mnie. Jej matka, a moja żona zmarła podczas porodu, niech Allah czuwa nad jej duszą.
— Amen — wyrzuciły usta Amira. Bo tak wypadało.
— Jestem jej jedyną rodziną, jedynym opiekunem. Prócz mnie nie ma nikogo, kto mógłby się nią zaopiekować. — Abdullah ciągnął dalej, a Amir doskonale widział, jak każde kolejne słowo odbiera mu coraz więcej energii. — Chciałbym, abyś wziął nas obojga pod swoje skrzydła, a kiedy odejdę z tego świata, Tamara będzie potrzebowała opieki. Proszę o to, abyś jej to zapewnił.
Mężczyzna dotknął ustami swoich splecionych dłoni uniesio-nych na wysokość twarzy. Wypuścił z ust trzymane w płucach przez chwilę powietrze. Doskonale wiedział, jak to jest stracić kogoś bliskiego. Rozumiał też troskę przyjaciela o córkę. Jedyną córkę. Tak samo jak on bał się i chciał jak najlepiej dla Rahima, tak Abdullah chciał dla Tamary.
— Zgoda — powiedział w końcu. — Jak najszybciej przenie-siecie się do jednej z moich willi w Abu Dhabi i tam zamieszkacie. Twoja córka zostanie dana pod opiekę pracujących tam kobiet i eunuchów. Kiedy osiągnie wiek dojrzałości, zadecyduje za siebie. Jeśli będzie chciała pozostać w willi, rozpocznie pracę dla mnie i zajmie się tamtym miejscem. Ale jeśli będzie chciała odejść, otrzyma pieniądze na start i godne życie.
— Dziękuje, Amirze.
Biznesmen nie zwykł ulegać nikomu ani niczemu. Abdullah był jednak osobą, bez której mógłby nie być tam, gdzie znajdował się teraz. W sumie gdyby nie mężczyzna siedzący teraz naprzeciwko niego, pewnie wąchałby kwiatki od spodu, a stamtąd bardzo trudno o budowanie światowych korporacji i stawianie wieżowców najnowszej generacji jak ten, w którym teraz oby-dwaj siedzieli.
Jeszcze tej samej nocy Abdullah spakował Tamarę i zabrani przez kierowcę wysłanego przez Amira ruszyli do miejsca, które od teraz mieli zwać domem. Miejsca, gdzie Abdullah miał doczekać swoich ostatnich dni, a Tamara spędzić całe dzieciństwo. Choć kto wie, może i całe życie.
Mimo iż Amir darzył przyjaciela wielkim szacunkiem, nie pojawił się na pogrzebie, kiedy ten odszedł na zawsze z tego świata pokonany przez raka wątroby. Sam nie wiedział, dlaczego tego nie zrobił. Nie zjawił się również ani razu na jego grobie, aby wykonać choć jedną modlitwę za jego duszę. Ale do kogo miał się modlić, skoro sam wątpił w istnienie jakiegokolwiek innego boga. Według niego jeśli Bóg naprawdę by istniał, nie sprowadzałby na ludzi tego całego cierpienia, nie odbierałby im bliskich. Nie osieracał dzieci, takich jak Rahim czy Tamara. Nie byłoby zła. Ale to wszystko egzystowało od zarania dziejów. I miało nie mieć końca.
5 — Kemal
RAHIM
Ostatnie ze słów Kemala zapadły mi głęboko w pamięć. Za-orały się w niej, przesiąkły i żaden płyn do płukania czy naj-droższy proszek nie był w stanie ich usunąć. Nawet teraz, po dwumiesięcznej nieobecności przyjaciela, potrafiłem przywołać wspomnienia tak realne, że wydawało mi się, iż stoi on obok mo-jego biurka.
— Rahimie, mimo wszystko jesteście teraz małżeństwem. — Słowa lekko buczały, jakby wypowiadane zza wodnej kurtyny. — Islam nakazuje ci, abyś darzył żonę szacunkiem. Pamiętasz o słowach naszego proroka? „Najlepszy jest ten, który jest najlepszy dla swoich żon”.
— Tak, pamiętam, Kemalu — odpowiedziałem pustce. — Pamię-tam również hadis mówiący: „Niech wierzący mężczyzna nie nienawidzi wierzącej kobiety. Jeśli nie lubi on jakiejś z jej cech, będzie on zadowolony z innej”.
„Jest tylko jeden problem, mój drogi przyjacielu” — dodałem w myślach. „Skąd ja miałem wiedzieć, czy ta kobieta jest jedynie muzułmanką z nazwy i pochodzenia, czy może jednak islam ma w sercu?”.
Zatopiłem obie dłonie w czarnych włosach, a łokcie oparłem o blat biurka, na którym piętrzyły się sterty dokumentów, w większości zbędnych. Tak samo jak słowa Kemala, zapamiętałem jej oczy, kiedy chcąc wyjść z gabinetu, natknąłem się na nią, stojącą za drzwiami. Przypuszczałem, że musiała tamtędy przechodzić prowadzona przez tę małą Tamarę zaraz po przyjeździe do willi. Jej wyraz twarzy wskazywał również na to, że musiała słyszeć choć kilka słów z naszej rozmowy. Bursztynowe oczy kobiety wówczas płonęły. Na Boga, jestem pewien, że widziałem w nich buchający płomień, który gdyby tylko mógł, oplótłby mnie ca-łego i strawił powoli, aby zadać jak najwięcej bólu.
Kolejnym razem widziałem ją, jak spacerowała po ogro-dzie. Radosna, jakby odzyskała coś, co utraciła. Szczęśliwa. Choć przez chwilę, bo zaraz, gdy z nieba lunęła struga zimnej wody, wróciła do schodów i podniosła głowę. Nasze spojrzenia ponownie się spotkały. Oczy Khafiyah znów żarzyły się nie-okiełznaną nienawiścią. Spoważniałem, moja twarz przybrała bezuczuciowy wyraz. W głowie widziałem, jak pomiędzy nami otwiera się przepaść.
Przepaść bez dna.
Nie wiedziałem, jak mam ją traktować. Ojciec nigdy nie był dla mnie wzorem. Odkąd mama odeszła, nie widziałem go z ja-kąkolwiek kobietą. Przynajmniej nie oficjalnie. Podejrzewałem, że na boku ma jakąś pannę i to nie jedną. Żadna z nich jednak nie mogła być kimś ważnym, inaczej poznałbym ją jako moją przyszłą macochę. Najwyraźniej ojczulek wolał nie chwalić się wycieczkami do domów publicznych, osuwających się w cień wraz z pobudką słońca. Teraz mógł robić, co mu się żywnie podoba, gdzieś w głębi miałem jednak nadzieję, że nigdy nie skrzywdził mamy. Tego nie mógłbym mu wybaczyć.
„Co powinienem teraz zrobić?” — zastanawiałem się, ale nic sensownego nie chciało przyjść mi do głowy. Jak na złość.
Kobiety. Je również trudno było mi zrozumieć, być może dlatego, że nigdy nie miałem z żadną normalnego, luźnego kontaktu. Jedne mnie uczyły, drugie opiekowały się mną, ale od nich wszystkich dzieliła mnie niewyobrażalna różnica wieku. Nawet gdybym nie wyznawał islamu, który nakazuje mi spuszczać wzrok, nie mógłbym pomyśleć o którejś z nich w sprośny sposób. Poza tym jedyne przedstawicielki płci pięknej, jakie zdarzało mi się widywać, były sekretarkami ojca. No i była jeszcze Tamara. Dziewczyna, dla mnie jedynie dziecko. Przez czarny niqab na jej twarzy nie mógłbym nawet określić, czy była piękna, a może brzydka. A może pod welonem ukrywała prawdziwy skarb?
Pokręciłem szybko głową, chcąc wymazać jakiekolwiek wspomnienie o Tamarze. To było nie na miejscu, chociażby przywoływać ją w myślach. Przynajmniej dla mnie.
Wstałem ciężko z krzesła, na którym dotychczas siedziałem, i postanowiłem przejść się po gabinecie w poszukiwaniu inspiracji. Powiodłem spojrzeniem po żółtych ścianach u dołu zakończonych brązowym paskiem wysadzanym kolorowymi kamieniami. Na moment zatrzymałem wzrok na czarnym regale na dokumenty rozciągającym się na całej ścianie. Uśmiechnąłem się na myśl, że wreszcie po wielu trudach uporządkowałem w nim wszystkie dokumenty według dat i tematów projektu ojca. Gdybym nagle potrzebował jakiejś z teczek, bez problemu mógłbym ją znaleźć pośród kilku setek innych.
Kiedy tylko ukończyłem studia, ojciec bez wahania zatrudnił mnie w swojej firmie. Tak naprawdę nie byłem temu przeciwny, nie wiedziałem, co chciałbym robić. Siedząc całymi dniami nad projektami w apartamencie w Dubaju, mogłem spokojnie prak-tykować. Problem pojawiał się tylko w każdy piątek, kiedy to każdy mężczyzna powinien wybrać się do meczetu na południową modlitwę i kazanie. Jako synowi najbardziej znanej osobistości w Zjednoczonych Emiratach Arabskich trudno było mi wtopić się w tłum. Większość okolicznych imamów znała mnie chociażby z widzenia i za każdym razem pytała, jak ma się ojciec, jak idzie mu biznes i czy nie chciałby przeznaczyć jakichś datków na rzecz meczetu. Problem leżał w tym, że większość dubajskich imamów niewiele różniła się charakterem od mojego ojca. Gdyby przepych panujący w Emiratach Arabskich był pod postacią płynu, przysiągłbym, że został on wstrzyknięty więk-szości — jeśli nie wszystkim — mieszkańców. Nawet imamowie, osoby, które mają za zadanie czuwać nad meczetem i prowadzić codzienne modlitwy, dali omamić się wizją szybkiego zarobku i często datki wiernych wpadały do ich kieszeni bez dna. Słyszałem kilka razy, że to samo dzieje się w Europie, gdzie większość dorobku wiernych zabierają księża.
Pewnego razu wybrałem się za miasto poszukać jakiegoś małego, wioskowego meczetu. Wiedziałem jednak, że gdybym przyjechał tam drogim samochodem, zaraz ludzie zaczęliby szeptać i pytać, czy nie przyjechałem przypadkiem z wielkiego miasta. Chcąc oszczędzić sobie zbędnych pytań i możliwe, że nawet nieprzyjemności, zdecydowałem się na spontaniczne kupno jakiegoś starego samochodu z wyblakłym lakierem i obłoconymi kołpakami. I tak ubrany w zwykłe spodnie i rozciągniętą koszulę w odcieniu spleśniałej zieleni wybrałem się za miasto. Po raz pierwszy.
Po raz pierwszy w życiu wyrwałem się z bogatego świata. Pozostawiłem cały Dubaj za sobą i czułem się przy tym wspa-niale. Uczucie narastającej euforii rosło z każdym przebytym kilometrem. Moim oczom zaczął ukazywać się prawdziwy świat. Drzewa, pola i ludzie pogrążeni w pracach. Usmarowani błotem wymieszanym z ich własnym potem.
— Przepraszam, nie orientuje się pan, gdzie znajdę jakiś meczet?
Zatrzymałem samochód przy drodze, którą szedł tęgi mężczyzna z pękiem siana na ramieniu. Pogładził szarą brodę sięgającą mu prawie do obojczyków. Obrzucił podejrzliwym spojrzeniem. Musiał się zorientować, że raczej nie pochodzę z tych rejonów.
— Jeśli pojedzie brat pięć kilometrów prosto i zaraz na pierwszym zjeździe skręci w prawo, to trafi brat do wioski. Meczetu trudno tam nie znaleźć. Adhan słyszany jest aż tutaj, echo rozchodzi się prawie aż do granicy miasta.
Spojrzałem szybko na prostą drogę i z powrotem na mężczyznę.
— Może pana podwieźć? — zapytałem, a widząc rosnącą nie-pewność w oczach nieznajomego, dodałem szybko: — To dla mnie nie problem. Pański snop możemy położyć na tylnym siedzeniu. Dopiero kiedy mężczyzna wybuchnął gromkim śmiechem, zrozumiałem sens własnych słów. Oblałem się ciemnym rumieńcem, czując, że powiedziałem coś naprawdę głupiego.
— Cóż. — Mężczyzna odłożył pakunek na ziemię. — Z miłą chęcią zabiorę się samochodem. Obawiam się, że nie zdążyłbym pieszo na rozpoczęcie modlitwy. A tobie — zaśmiał się ponownie — przyda się przewodnik. Czułem, żeś nie stąd.
— Proszę wsiadać. — Pochyliłem się, aby otworzyć mu drzwi od środka.
Stary zamek zachrobotał nerwowo, ale ku mojej wielkiej uldze drzwi otworzyły się i zamknęły bez problemu. Mężczyzna zajął miejsce pasażera i zapiął wysłużony pas bezpieczeństwa. Miałem wrażenie, że gdyby ktoś mocniej pociągnął za czarny materiał, ten przerwałby się na pół. Odpaliłem silnik i nacisnąłem pedał gazu. Wóz ruszył z miejsca, coś zgrzytnęło w okolicach silnika.
— Skąd przybyłeś? — padło z ust nieznajomego.
— Z dość… daleka.
— Jesteś nieswój. Nie pasujesz mi do tego starego klamota. — Poklepał szarą, plastykową skrytkę na klucze i apteczkę, która znajdowała się po jego stronie.
Czułem, jak mi się przygląda, ale widząc, że nie kwapię się do rozmowy, już nie odezwał się więcej prócz doprowadzenia samochodu prosto pod meczet. Zewnętrzny wygląd świątyni całkowicie przerósł moje oczekiwania. Tynk odpadał ze ścian, ukazując wyniszczoną cegłę, zapewne wziętą do jego budowy z innych budowli. Dach był całkowicie płaski, pozbawiony ko-puły, a wieżyczka, z której przed każdą modlitwą miał wydo-bywać się adhan, była popękana, bez dachu. Jakby ktoś przy-szedł tu nocą i uderzył tak mocno, że jej ściany popękały. Nikt o zdrowych zmysłach nie wszedłby na jej szczyt, ryzykując własne życie. Moje rozmyślania potwierdziły się, gdy jeden z mężczyzn, wychodząc z meczetu, zaczął nawoływać do po-łudniowej modlitwy.
Zaparkowałem samochód obok budowli. Wierni, w tym ko-biety i mężczyźni, którzy opuścili swe domostwa i podążyli ku drzwiom świątyni, przyglądali się mi z wyraźną dezaprobatą. Byłem tutaj bowiem kimś obcym, nowym i nieznanym. A to, że przywiozłem ich towarzysza, nie oznaczało, że mogli mi bezgranicznie ufać. Przecież mogłem być kimkolwiek.
Podczas modlitwy czułem, jak niektórzy mężczyźni mieli mnie na oku. Obserwowali mnie, a ja nie zwracałem na to zbytniej uwagi. Wiedziałem, że kobiety oddzielone za parawanem szepcą. Nie słyszałem ich, słyszała je moja dusza. Nikt jednak nie odważył się patrzeć na mnie dłużej niż kilka sekund. Prócz jednej pary oczu. Od momentu przybycia czułem je na sobie. Gdyby tylko mogły, wwierciłyby się w moje plecy i przedarły je na wylot. Kim był ich właściciel?
— Nigdy wcześniej cię tu nie widziałem. — Usłyszałem donośny głos z tłumu kłębiącego się przed meczetem po modlitwie i kazaniu.
Ludzie powoli opuszczali miejsce kultu islamskiego i wracali do swoich poprzednich zajęć. Wśród nich znajdował się posiadacz wścibskich oczu, to również on był właścicielem głosu.
Odwróciłem się. Mieszkańcy wsi utorowali mi prostą drogę do tego chłopaka. Siedział na wielkim kamulcu pozostawionym kilka metrów od wejścia do meczetu. Nad nim rozpościerała się zielona korona rozłożystego dębu. Na sobie miał znoszone jeansy i flanelową koszulę w odcieniu brudnego różu. Zauważyłem, że nie była do końca dopięta z powodu braku kilku górnych guzików.
Chłopak nie mógł być wiele starszy ode mnie, być może nawet byliśmy w tym samym wieku — dwadzieścia dwa lata. Uśmiech miał zadziorny, a pomiędzy zębami trzymał wykałaczkę.
„Zupełnie jak w filmie” — pomyślałem.
— Skąd jesteś? Z północy?