E-book
4.73
drukowana A5
39.77
Pełno tu miłości

Bezpłatny fragment - Pełno tu miłości

Poezja współczesna

Objętość:
198 str.
ISBN:
978-83-8431-632-0
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 39.77

Wołanie aniołów

Wypielęgnowana czułość

niezmiennych spraw.

Nieporuszenie sił, z jakimi jestem

za pan brat.


Uwalnia się we mnie mikrokosmos —

ciało zbyt stateczne,

aby nauczyć je istnienia.


Brak, tak bolesny brak samotności!

Przykładam smutek

do Twych łez — szukam

własnych trajektorii,

złudzeń, zdrad.


Być może nauczę się kochać

potajemnie; dziś jest to puste wyrzeczenie,

światło przyćmione nocą.


Drap, rozdrapuj

mój czas aż po szpik kostny!

Niech południe wymierzy

policzek wieczorowi.


Pragnę Cię jak wiersza,

który popełniłam

o niecodziennej porze.

Jestem zbyt stateczna,

aby przypodobać się wspomnieniom.


Cisza? Niech trwa,

póki słychać wołania aniołów.

W poprzek rzeki

Światłoczuła glino, serce nie do pary!

Czy jesteście, aby wyśnić mi

lżejszy poranek?

A może potrzebujecie ciszy,

żeby przemilczeć ból?


Skradam się, wnikam w Twoją skórę —

jest to nie do zniesienia.

Odnajdę pośród myśli tę,

która ma szansę stać się słowem.


Być może jutro

nauczy mnie śnić

bez wyrzutów sumienia.

Może czas roztrwoni sam siebie,

stanie w poprzek rzeki.


Nie ucz mnie wielbić

na przekór namiętności.

Nie pokazuj, ile łez potrzeba,

aby zarobić na tęsknotę.


Być może spóźnię się

na własne narodziny, nie wiem.

Jestem przekonana: serce,

zaciśnięte w pięść, długo będzie biło.


Być może roztropność nauczy mnie

lśnić i wierzyć, że słowność

jest rzeczą względną.

Blada przyszłość

Jestem tym samym stworzeniem,

które opłakiwało zniknięcie

ostatniego człowieka.

Jestem identyczną idyllą,

w którą wątpliwi najwięksi.


Ból, całe połacie strachu —

czy nauczę się, na czym polega

dorosłość?

A może odnajdę bilet wstępu

do dzieciństwa?


Ukatrupię Cię kilkoma

zamaszystymi słowami — nie uwierzę

własnym myślom.

Wytępię przyszłość, wyrzeknę

się duszy; nie czuj mnie

na swojej napiętej skórze.


Być może to światło udowodni,

że nie wypada ufać przestrzeni,

nosić kosmos w kieszeni?

Być może brak wiary

w świt wskaże właściwie pobocze?


Jestem przekonana,

że życie kąsa łapczywie; być może

na złość bladej przyszłości.

Marnotrawny deszcz

Przestraszyłam się własnych marzeń.

Uciekam przed biciem serca.

Co za skaza tkwi na Twoim policzku?

Może to światłość

wiekuista nauczy mnie

czytać od końca?


Łączę się z Tobą w pustce.

Dzielę Twój cień, boleśnie głęboki

tego wieczora.

Być może nauczę się,

jak stawiać krok w przepaść.


Odsłaniam przez Tobą zmysły —

niech będą świetną wymówką.

A może brak pretekstu

uczy mnie lśnić porządnie?


Proszę, naucz mnie płakać tak,

żeby nikt nie ufał łzom.

Być może ugrzęznę

gdzieś w połowie drogi po chleb.

Niewykluczone, że nauczę się

śnić wbrew przewidywaniom

ostatniego proroka.


Wierzę, że wyśnię wiatr,

co przepędzi bezpłodne chmury,

wskrzesi marnotrawny deszcz.

Wszystko w swoim czasie

Zadedykowałam Ci przedwczorajszą

prognozę pogody.

Powierzyłam zmierzch,

na jaki każdy czeka.


Być może złudzenie okaże się

okazją, aby zalśnić jeszcze raz.

Nie każ modlitwom

kończyć się

tym samym słowem;

być może powrót do ciała

okaże się większą niespodzianką.


Nie kocham Cię jednoznacznie,

wszystko w swoim czasie.


Gromadzą się chmury.

Czy anioły zlitują się

nad niebem?

A może brak skrzydeł

uwolni je od niepoukładanych łez?


Chodź, zrozum obecność

nietutejszych znaków.

Sen, jak świeżo wyprana mgła,

osiada na ustach, zatraca się.


Zielone myśli znalazły ujście w rozpaczy —

nie zginę, dopóki karmisz

mnie swym mlekiem.

Nie stworzę Ci

osobistego kalendarza.


Nie pocznę ciała,

które jest zmierzchem, igra z dniem.

Hieny

Przymierzam stale

ten sam uśmiech — hieny

ludzkich spojrzeń chylą się ku niebu.

Człowiek, okradziony

z sumienia, staje się pożywką

dla nieistniejących.


Cóż z życia, skoro ciało

przybiera wciąż te same normy?

Czy nienasycenie oznacza

samotność,

tyle że poczętą zbyt wcześnie?


Całokształt złudzeń uczy

kochać pomaleńku.

Zmysłom brak utrapienia, ciszy —

kolejnego zamku z piasku.


Odradzam się

po przeciwnej stronie światła —

cień przykrywa mnie oddechem.

Może do przyszłość nauczy

donosić na wieczność?


Dokucza mi Twój blask — znikomy

jak pierwszeństwo znaków,

litość czasoprzestrzeni.


Znikome są mgły, utkane

z Twoich spojrzeń w nieznane.

To uległość, namiętność i pasja,

nic więcej.

Jak wypada żyć

Ukrzyżowana za młodu, pogrążana

w wędrówce poza margines.

Dostarczona do nieba

na tacy — czuję, jak pęka

we mnie noc.


Siła, z jaką się obnoszę,

kojarzy się z echem

człowieczeństwa.

Jestem ciałem, za jakim podążają

chóry aniołów,

do jakiego łaszą się straceni.


Nie jestem przykładem,

jak wypada żyć; wątłe są Twoje barki,

jeszcze słabsze serce.

Obmyta ze snu, zadedykowana

prawdzie, kołyszę się u stropu,

tam, gdzie usechł

ostatni krzyk.


Może to przyszłość uczyni

wieczność zdatną do spożycia?

Kłębowisko zdarzeń, ciasto słów —

to ta sama bajka,

dla jakiej można potulne żyć.


Czy jesteś cudotwórcą,

z którym można kochać dożywotnio?

Uciekam

przed zjednoczeniem —

za dużo myśli, zbyt wiele marzeń,

które miały mi towarzyszyć.

Poczęte w nieładzie

Mroczny Mesjaszu! Znikome są

nieba, spisane

Twoją szlachetną dłonią.

Puste łzy, nadziewane wciąż

na palce, poczęte w nieładzie.


Prostolinijne są smutki,

które wypożyczyłam nie w porę.

Ciasno, okropnie ciasno

Twoim myślom — tłoczą się stale

w przeciwnym kierunku.


Czy to stały ląd, czy to cisza

karmi mnie łzami nie do pary?

Nie mogę kochać

wbrew przeciwnościom losu —

lęk jest zbyt serdeczny,

zbyt dosadny.


Mroczny Mesjaszu, skąd tyle trucizny

w spojrzeniach przyjaciół?

Skąd tyle ogłady

w milczeniu w tych, co żyją naprędce?


Nie chcę być

niezapisaną kartką,

Twoim pożegnalnym listem.

Może nasyci mnie ta sama bajka —

ta, którą Ty, Mroczny Mesjaszu,

skazałeś na porażkę.

Blade serce

Przyszłam z nieodpowiednią miną;

czas kłania się nisko.

Ciśnienie słów

jest zbyt okazałe — płodne

okazały się dzisiejsze gwiazdy.


Zanurzam się w świecie,

który współgra z bezkresem —

blade jest Twoje serce.


Robię zakupy o tej samej porze roku.

Kładę się u stóp snu,

dogorywam z prawdą na ustach.

Być może bezkształt

losu nauczy mnie żyć

bez rozkazu?


Porusza się we mnie pokuta — senna

i skazana do dożywocie.

Proszę, zadaj

uśmiech tak podatny na szczęście,

że zapomnę o życiu.


Zanim ugnę się pod porażką,

zanim lunie straszny deszcz —

ocknę się w nieodpowiednim piekle.

Niebo stale zsyła mi

tego samego anioła; czy to wołania,

czy to łzy karmią mnie nadzieją?


Być może nauczę się

żyć o poranku.

Może zamknę za sobą okno.

Ostatni anioł

mroczny mesjaszu

słyszę skowyt uosobionych słów

lubuję się w piekle

które wzniósł ostatni anioł


przymierzam te same maski

uśmiech jest brakującym elementem

nie płaczę bo zakazano

przyszłości


obmywam ciało z resztek

nieba

podzielam lęk ziemi

mroczny mesjaszu czy widzę cię

żebyś wydobył ze mnie

resztkę nadziei


pielęgnuję

ostatnią literę twojego imienia

rozpraszam się niby czas

na jaki nas skazano


może przyszłość uczyni

podatnymi na powietrze

może zginę aby przypieczętować

szczęście

Chwilowa miłość

wszystko zaczęło się po swojemu

zgasło ostatnie słowo zadane

z premedytacją


jestem

sen który nawraca jak chwilowa miłość

ciężkostrawne niebo

współgra z bólem ziemi


czy wiesz ile czasu odbierze

jeszcze jedno życie

może upadnę aby udowodnić

że jestem zwycięzcą


nadzieja przegrała zrezygnowała

zanim cię rozpoznałam

póki serce nie daje spokoju

będę trwać

bez względu na nikczemność gwiazd


być może ukaże mnie

dzisiejsza noc a światło

choć potulne

odnajdzie inne wytłumaczenie

Jako bohater

schwytana w klatkę ramion

poddana niby światło

głodne nocy

spisuję dla ciebie tę autobiografię


mijam się z nocą

niebo nie ma

nic do powiedzenia


czy gwiazda trawiona rdzą

okaże się lepszą wymówką

a może bezsens marzeń

nauczy iść dalej

pod prąd


dziś odchodzę na rozkaz świata

pławię się w nadziei

szczypie w rany


być może ukażę się jako bohater

którego wykreślono za wcześnie

mroczny mesjaszu

nasyć radością łzy

przywdziej sen co stale

odmawia posłuszeństwa

Trujące chmury

zwiędły przecenione usta

czar napotkanego poranka iskrzy się

niby słowo nie do pary

skąd się wzięło

tyle ciężarnych trujących chmur


spotkajmy się

w kolejnym rozdziale zanim

rozgrzeszy nas epilog


ciężkie słowa zrodziły się

z pobożnych myśli

niech mgły przyniosą uśmierzenie

zmysłom stale napiętym

w tym sezonie


mroczny mesjaszu zrozum prawdę

która jest pasożytem

kłamstwa

może gdzieś w tobie poruszy się łza

kompletnie zbędna

o tej porze roku


jestem aby zrozumieć

współczesnego człowieka

Biec ku światłu

życie zawsze zaczyna się

od samotności

czas biegnie wstecz dopóki ciało

nie sprzeciwia się cieniom


pomijam ostatnią odpowiedź

retoryczną

nie do twarzy mi z marzeniami

wczoraj o takiej samej porze

zakochałam się szaleńczo

w twoim niebie


słowa zbyt jałowe aby zasiać

ziarno kłamstwa

sączą się przez usta


nie jestem wybrana

aby zaciekawić ludzkość

ciekawe skąd w tobie tyle snów

ballada upodabnia się

do serca


być może rozkażę ci biec ku światłu

będziesz jadł mi z duszy

składam się

z łez wskrzeszonych krzykiem

Rozpoznać cień

pomijam definitywnie to

co odziedziczyłam

po ziemi

składam usta do pacierza

ciężkostrawne są słowa


być może nauczę się

kochać na rozkaz

ból będzie zbyt roztropny


nie widzę smutku w twojej łzie

przychodzę

aby rozpoznać cień


tam gdzie nie sięga rzeczywistość

piętrzy się mój dom z kart

ocieram twarz z resztek

wspomnień

delektuję się szeptem przerastającym krzyk


nie mogę powstrzymać cię

od rozpasanych uczuć

wypożyczę

dożywotnio parę zgrabnych

pytań retorycznych

Niedomknięte drzwi

z pokorą i pewnym smutkiem

przybywam tu

na krawędź wolności

odszukuję w tobie ślady

namaszczenia zanurzam się po szyję

samotność dogorywa

w mojej łzie


uchylam okna powiek

współczesna przeszłość jest

godna powrotu

być może nakarmię cię

błędnym złudzeniem porażką

w której mam swój udział


ugrzęzłam po serce

w natchnieniu wstyd przyznać się

do uśmiechu

rozdaję hojnie poematy

bez właściciela

czy chwałą jest zasłużyć


być może przekonam cię

do nieba

może wyważę niedomknięte drzwi

Na pamięć

pozostawiam niewyraźne ślady

jedność jest dobrą nowiną

błogosławię jutrzejszy dzień

niech będzie ostatni

w kolejce


podnoszę z serca cień

zbyt zimny aby ogrzać zmarznięte

sumienie

być może jestem

bezkształtną formą istnienia

spowiedzią zbyt naiwną

by uwierzyć


udałam się na niewłaściwą stronę

barykady

rozkochaj mnie dotykiem


powinnam zrozumieć

nieobecność przyszłości

zbyt wiele kosztował ten sen

może jestem śladem na policzku

dzieckiem

wyproszonym za drzwi


być może nauczę się

twoich marzeń na pamięć

Przemówiło światło

och zimno mi

tak niefortunnie że nikną

w przepaści ostatnie formy istnienia


trzęsę się choć noc jest

łaskawa

być może nauczysz mnie dotykać

zbyt pokornie

żeby gdzieś nieopodal

przemówiło światło


podaję ci serce

na srebrnej tacy snu

krwawisz

niby myśl która pozostała nieposłuszna


jesteś moim ostatnim aniołem

rozebranym do modlitwy

nieopierzonym

być może nauczę się kochać los

bez znaków zapytania


trzymaj mnie za kłamstwo

niedaleko stąd do ziemi

nauczę się wierzyć

w gwiazdy

w stopy niedopasowane do śladów

Oziębłe godziny

sprzedałam się niewłaściwej osobie

wydałam na świat poemat

bez początku i zakończenia


płonę

ciało milczy z zachwytu

zanikam choć o szybę

dzwonią łzy


być może wstanę i pokażę

wszystkim swoją samotność

udowodnię

niebo bywa czasem niebieskie


twój stróż choć w sobie zadurzony

jest gatunkiem

zagrożonym wyginięciem


być może stanę się

epoką

jaką zapamiętają moje ściany

zapadam się w twoje dłonie

złorzeczę nocy że dziś

nie nasyciła gwiazd


jesteś choć blisko stąd

do straconych oziębłych godzin

Parafraza

przychodzę żeby zrozumieć

ile słów mieści się

w jednej myśli

jestem na złość prawdzie

która nie zna własnego imienia


czy to ból

czy to nicość

nieznane są tutejsze wspomnienia

obcość złudzeń

nadmiar przypadków

to tylko cisza

w niej nie mieści się czas


służę samotności

niech jej szept wypełni

puste serce

być może stanę się drogą

powrotną dla wiary


istnieniem co woła o jeszcze

pokochaj mój wewnętrzny ogród

los jest parafrazą

której się poddajesz

Pretensje do człowieka

odpływasz

w nieznane strony czasu

pojawiasz się i znikasz

co więcej


otulasz się moim istnieniem

poematem z przetrąconą puentą

pora zrozumieć

intencje Boga jego pretensje

do człowieka


od wielu dekad moje słońce

wstawało sobie na złość

budziłam się

żeby przypodobać się winie


krzyczałam zbyt długo

łzom brakowało cienia


pewnego razu odszukam cię

pośród przeterminowanych marzeń

może przyszłość udowodni

że nawet niebu

należy się pokuta

Ten sam świat

to opowieść bez złudzeń

historia kończąca się

wbrew sobie

być może namaluję ci poranek

aby godzina okazała się

przysięgą straconych


ból smakuje lepiej

niż pocałunki

kłamstwo wywiera lepsze wrażenie

rzeczywiście

nawet nocą nosisz to samo spojrzenie


pomilcz przez chwilę

wybaczmy miłości

że nie zna własnego początku


pora przymierzyć słowo

do warg

niech życie zaufa swojemu ciału

pięknie myślisz o tęsknocie

jeszcze piękniej prosisz

o ten sam świat

Podatne na nadzieję

nie wiedziałam

twoje łzy znają własne trajektorie

rozumieją liczby

w których nie mieści się

życie


czy czas przeminie

zanim przebrzmi ostatnia nuta

tej ballady

a może miłość wróci

na swoje miejsce


pora przymierzyć świeżą maskę

przyozdobić usta

słowem modlitwy

zapłaczę nad twoją niedolą

przeżegnam się

abyś odszukał drogę na skróty


skończyła mi się kartka

pióro zaniemogło

w połowie słowa


zrozumiem bezmiar oczywistości

przygarnę ciało

podatne na nadzieję

Tęsknisz w nieznane

serce dopasowuje się

do twoich słów

dusza odnaleziona poniewczasie

maleje w porównaniu

z ogromem krzywdy


od kilku lat

gonię swoje ślady

ból zbyt wywyższony

jest niedokończoną autobiografią


usta stwarzają sen

brudny porzucony nadwrażliwy

jestem zaszczycona twoją nowomową

łzy są zbyt sztuczne

by zapamiętać


porozrzucane odciski palców

znikome wyobrażenia

jestem lękiem którego ci brakuje

za jakim tęsknisz

w nieznane


śpij

jutro to głuchoniema ballada

jawa bez odpoczynku

Pomaleńku

nie wiem czy to warto śnić

wciąż wbrew samotności

nie wiem

czy opłaca się otwierać okno serca

kiedy jest tak zimno


póki co zderzają się łzy

boleśnie do siebie podobne

kocham cię w snach

przepraszam

nie moja wina


od lat wierzyłam tylko w życie

tęsknota nie pasowała

do koloru oczu

może zostawię na pamiątkę

godzinę kiedy bezsenność

była zrozumiała


naucz wspomnienia

umierać pomaleńku

zostało trochę dróg na skróty

zapamiętaj ostatni uśmiech

Kochać słońce

jakiego koloru jest twoje serce

dlaczego łzy

zbyt słone

nie rozumiem drogowskazów

wiodących za granicę

miłości

budzę się o niestałej porze

anioły spieszą z samotnością


przymierzam twój uśmiech

jak ulał

być może stworzę ci prywatne niebo

ugrzęznę

po nieodpowiedniej stronie ciała


jak długo trzeba kochać

aby sumienie przyznało się

do czystości

lęk o który dbam mieni się

niby łzy przelane za szczęście


nauczę się kochać słońce

zrozumiem bliskość księżyca

odnajdę granicę

między milczeniem a wyznaniem

Na wymarciu

noce mijają się

z niedokończonymi dniami

ciała

oplecione samotnością

dziś kolidują ze znakami

zapytania


prowadzę cię na skraj

przyszłości

będzie nam do twarzy z miłością

skromność jest elementem

nienawiści

śpiesz się póki pragniesz cienia


może światło nauczy nas

wierzyć w sen

niedaleko do rozproszonych słów

zakochałam się

w twojej senności


nie ma złudzeń gwiazdy są

na wymarciu

czy nasyci nas niebo czy ziemia

zetrze piętno z czół


kłębią się reminiscencje

nie wystarczy łaski

aby udobruchać ostatniego anioła

Chłód

wiesz moja przyjaciółko

kochałam cię zbyt nieumyślnie

byłaś pragnieniem

łasiło się

do mojego nienasycenia


przeznaczenie tworzyło

dwie osobne historie

smutno mi było czuć chłód

w twoim sercu


choć klękałam błagałam

o okruch uśmierzenia

przestałaś istnieć dla mojego świata


zginęłaś

zanim spojrzałam w lustro

lunął deszcz ciężarne krople

roztrzaskiwały się o sumienie

wiedziałaś którędy iść

gdzie nie sięga mój oddech

nie słychać serca


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 39.77