Wołanie aniołów
Wypielęgnowana czułość
niezmiennych spraw.
Nieporuszenie sił, z jakimi jestem
za pan brat.
Uwalnia się we mnie mikrokosmos —
ciało zbyt stateczne,
aby nauczyć je istnienia.
Brak, tak bolesny brak samotności!
Przykładam smutek
do Twych łez — szukam
własnych trajektorii,
złudzeń, zdrad.
Być może nauczę się kochać
potajemnie; dziś jest to puste wyrzeczenie,
światło przyćmione nocą.
Drap, rozdrapuj
mój czas aż po szpik kostny!
Niech południe wymierzy
policzek wieczorowi.
Pragnę Cię jak wiersza,
który popełniłam
o niecodziennej porze.
Jestem zbyt stateczna,
aby przypodobać się wspomnieniom.
Cisza? Niech trwa,
póki słychać wołania aniołów.
W poprzek rzeki
Światłoczuła glino, serce nie do pary!
Czy jesteście, aby wyśnić mi
lżejszy poranek?
A może potrzebujecie ciszy,
żeby przemilczeć ból?
Skradam się, wnikam w Twoją skórę —
jest to nie do zniesienia.
Odnajdę pośród myśli tę,
która ma szansę stać się słowem.
Być może jutro
nauczy mnie śnić
bez wyrzutów sumienia.
Może czas roztrwoni sam siebie,
stanie w poprzek rzeki.
Nie ucz mnie wielbić
na przekór namiętności.
Nie pokazuj, ile łez potrzeba,
aby zarobić na tęsknotę.
Być może spóźnię się
na własne narodziny, nie wiem.
Jestem przekonana: serce,
zaciśnięte w pięść, długo będzie biło.
Być może roztropność nauczy mnie
lśnić i wierzyć, że słowność
jest rzeczą względną.
Blada przyszłość
Jestem tym samym stworzeniem,
które opłakiwało zniknięcie
ostatniego człowieka.
Jestem identyczną idyllą,
w którą wątpliwi najwięksi.
Ból, całe połacie strachu —
czy nauczę się, na czym polega
dorosłość?
A może odnajdę bilet wstępu
do dzieciństwa?
Ukatrupię Cię kilkoma
zamaszystymi słowami — nie uwierzę
własnym myślom.
Wytępię przyszłość, wyrzeknę
się duszy; nie czuj mnie
na swojej napiętej skórze.
Być może to światło udowodni,
że nie wypada ufać przestrzeni,
nosić kosmos w kieszeni?
Być może brak wiary
w świt wskaże właściwie pobocze?
Jestem przekonana,
że życie kąsa łapczywie; być może
na złość bladej przyszłości.
Marnotrawny deszcz
Przestraszyłam się własnych marzeń.
Uciekam przed biciem serca.
Co za skaza tkwi na Twoim policzku?
Może to światłość
wiekuista nauczy mnie
czytać od końca?
Łączę się z Tobą w pustce.
Dzielę Twój cień, boleśnie głęboki
tego wieczora.
Być może nauczę się,
jak stawiać krok w przepaść.
Odsłaniam przez Tobą zmysły —
niech będą świetną wymówką.
A może brak pretekstu
uczy mnie lśnić porządnie?
Proszę, naucz mnie płakać tak,
żeby nikt nie ufał łzom.
Być może ugrzęznę
gdzieś w połowie drogi po chleb.
Niewykluczone, że nauczę się
śnić wbrew przewidywaniom
ostatniego proroka.
Wierzę, że wyśnię wiatr,
co przepędzi bezpłodne chmury,
wskrzesi marnotrawny deszcz.
Wszystko w swoim czasie
Zadedykowałam Ci przedwczorajszą
prognozę pogody.
Powierzyłam zmierzch,
na jaki każdy czeka.
Być może złudzenie okaże się
okazją, aby zalśnić jeszcze raz.
Nie każ modlitwom
kończyć się
tym samym słowem;
być może powrót do ciała
okaże się większą niespodzianką.
Nie kocham Cię jednoznacznie,
wszystko w swoim czasie.
Gromadzą się chmury.
Czy anioły zlitują się
nad niebem?
A może brak skrzydeł
uwolni je od niepoukładanych łez?
Chodź, zrozum obecność
nietutejszych znaków.
Sen, jak świeżo wyprana mgła,
osiada na ustach, zatraca się.
Zielone myśli znalazły ujście w rozpaczy —
nie zginę, dopóki karmisz
mnie swym mlekiem.
Nie stworzę Ci
osobistego kalendarza.
Nie pocznę ciała,
które jest zmierzchem, igra z dniem.
Hieny
Przymierzam stale
ten sam uśmiech — hieny
ludzkich spojrzeń chylą się ku niebu.
Człowiek, okradziony
z sumienia, staje się pożywką
dla nieistniejących.
Cóż z życia, skoro ciało
przybiera wciąż te same normy?
Czy nienasycenie oznacza
samotność,
tyle że poczętą zbyt wcześnie?
Całokształt złudzeń uczy
kochać pomaleńku.
Zmysłom brak utrapienia, ciszy —
kolejnego zamku z piasku.
Odradzam się
po przeciwnej stronie światła —
cień przykrywa mnie oddechem.
Może do przyszłość nauczy
donosić na wieczność?
Dokucza mi Twój blask — znikomy
jak pierwszeństwo znaków,
litość czasoprzestrzeni.
Znikome są mgły, utkane
z Twoich spojrzeń w nieznane.
To uległość, namiętność i pasja,
nic więcej.
Jak wypada żyć
Ukrzyżowana za młodu, pogrążana
w wędrówce poza margines.
Dostarczona do nieba
na tacy — czuję, jak pęka
we mnie noc.
Siła, z jaką się obnoszę,
kojarzy się z echem
człowieczeństwa.
Jestem ciałem, za jakim podążają
chóry aniołów,
do jakiego łaszą się straceni.
Nie jestem przykładem,
jak wypada żyć; wątłe są Twoje barki,
jeszcze słabsze serce.
Obmyta ze snu, zadedykowana
prawdzie, kołyszę się u stropu,
tam, gdzie usechł
ostatni krzyk.
Może to przyszłość uczyni
wieczność zdatną do spożycia?
Kłębowisko zdarzeń, ciasto słów —
to ta sama bajka,
dla jakiej można potulne żyć.
Czy jesteś cudotwórcą,
z którym można kochać dożywotnio?
Uciekam
przed zjednoczeniem —
za dużo myśli, zbyt wiele marzeń,
które miały mi towarzyszyć.
Poczęte w nieładzie
Mroczny Mesjaszu! Znikome są
nieba, spisane
Twoją szlachetną dłonią.
Puste łzy, nadziewane wciąż
na palce, poczęte w nieładzie.
Prostolinijne są smutki,
które wypożyczyłam nie w porę.
Ciasno, okropnie ciasno
Twoim myślom — tłoczą się stale
w przeciwnym kierunku.
Czy to stały ląd, czy to cisza
karmi mnie łzami nie do pary?
Nie mogę kochać
wbrew przeciwnościom losu —
lęk jest zbyt serdeczny,
zbyt dosadny.
Mroczny Mesjaszu, skąd tyle trucizny
w spojrzeniach przyjaciół?
Skąd tyle ogłady
w milczeniu w tych, co żyją naprędce?
Nie chcę być
niezapisaną kartką,
Twoim pożegnalnym listem.
Może nasyci mnie ta sama bajka —
ta, którą Ty, Mroczny Mesjaszu,
skazałeś na porażkę.
Blade serce
Przyszłam z nieodpowiednią miną;
czas kłania się nisko.
Ciśnienie słów
jest zbyt okazałe — płodne
okazały się dzisiejsze gwiazdy.
Zanurzam się w świecie,
który współgra z bezkresem —
blade jest Twoje serce.
Robię zakupy o tej samej porze roku.
Kładę się u stóp snu,
dogorywam z prawdą na ustach.
Być może bezkształt
losu nauczy mnie żyć
bez rozkazu?
Porusza się we mnie pokuta — senna
i skazana do dożywocie.
Proszę, zadaj
uśmiech tak podatny na szczęście,
że zapomnę o życiu.
Zanim ugnę się pod porażką,
zanim lunie straszny deszcz —
ocknę się w nieodpowiednim piekle.
Niebo stale zsyła mi
tego samego anioła; czy to wołania,
czy to łzy karmią mnie nadzieją?
Być może nauczę się
żyć o poranku.
Może zamknę za sobą okno.
Ostatni anioł
mroczny mesjaszu
słyszę skowyt uosobionych słów
lubuję się w piekle
które wzniósł ostatni anioł
przymierzam te same maski
uśmiech jest brakującym elementem
nie płaczę bo zakazano
przyszłości
obmywam ciało z resztek
nieba
podzielam lęk ziemi
mroczny mesjaszu czy widzę cię
żebyś wydobył ze mnie
resztkę nadziei
pielęgnuję
ostatnią literę twojego imienia
rozpraszam się niby czas
na jaki nas skazano
może przyszłość uczyni
podatnymi na powietrze
może zginę aby przypieczętować
szczęście
Chwilowa miłość
wszystko zaczęło się po swojemu
zgasło ostatnie słowo zadane
z premedytacją
jestem
sen który nawraca jak chwilowa miłość
ciężkostrawne niebo
współgra z bólem ziemi
czy wiesz ile czasu odbierze
jeszcze jedno życie
może upadnę aby udowodnić
że jestem zwycięzcą
nadzieja przegrała zrezygnowała
zanim cię rozpoznałam
póki serce nie daje spokoju
będę trwać
bez względu na nikczemność gwiazd
być może ukaże mnie
dzisiejsza noc a światło
choć potulne
odnajdzie inne wytłumaczenie
Jako bohater
schwytana w klatkę ramion
poddana niby światło
głodne nocy
spisuję dla ciebie tę autobiografię
mijam się z nocą
niebo nie ma
nic do powiedzenia
czy gwiazda trawiona rdzą
okaże się lepszą wymówką
a może bezsens marzeń
nauczy iść dalej
pod prąd
dziś odchodzę na rozkaz świata
pławię się w nadziei
szczypie w rany
być może ukażę się jako bohater
którego wykreślono za wcześnie
mroczny mesjaszu
nasyć radością łzy
przywdziej sen co stale
odmawia posłuszeństwa
Trujące chmury
zwiędły przecenione usta
czar napotkanego poranka iskrzy się
niby słowo nie do pary
skąd się wzięło
tyle ciężarnych trujących chmur
spotkajmy się
w kolejnym rozdziale zanim
rozgrzeszy nas epilog
ciężkie słowa zrodziły się
z pobożnych myśli
niech mgły przyniosą uśmierzenie
zmysłom stale napiętym
w tym sezonie
mroczny mesjaszu zrozum prawdę
która jest pasożytem
kłamstwa
może gdzieś w tobie poruszy się łza
kompletnie zbędna
o tej porze roku
jestem aby zrozumieć
współczesnego człowieka
Biec ku światłu
życie zawsze zaczyna się
od samotności
czas biegnie wstecz dopóki ciało
nie sprzeciwia się cieniom
pomijam ostatnią odpowiedź
retoryczną
nie do twarzy mi z marzeniami
wczoraj o takiej samej porze
zakochałam się szaleńczo
w twoim niebie
słowa zbyt jałowe aby zasiać
ziarno kłamstwa
sączą się przez usta
nie jestem wybrana
aby zaciekawić ludzkość
ciekawe skąd w tobie tyle snów
ballada upodabnia się
do serca
być może rozkażę ci biec ku światłu
będziesz jadł mi z duszy
składam się
z łez wskrzeszonych krzykiem
Rozpoznać cień
pomijam definitywnie to
co odziedziczyłam
po ziemi
składam usta do pacierza
ciężkostrawne są słowa
być może nauczę się
kochać na rozkaz
ból będzie zbyt roztropny
nie widzę smutku w twojej łzie
przychodzę
aby rozpoznać cień
tam gdzie nie sięga rzeczywistość
piętrzy się mój dom z kart
ocieram twarz z resztek
wspomnień
delektuję się szeptem przerastającym krzyk
nie mogę powstrzymać cię
od rozpasanych uczuć
wypożyczę
dożywotnio parę zgrabnych
pytań retorycznych
Niedomknięte drzwi
z pokorą i pewnym smutkiem
przybywam tu
na krawędź wolności
odszukuję w tobie ślady
namaszczenia zanurzam się po szyję
samotność dogorywa
w mojej łzie
uchylam okna powiek
współczesna przeszłość jest
godna powrotu
być może nakarmię cię
błędnym złudzeniem porażką
w której mam swój udział
ugrzęzłam po serce
w natchnieniu wstyd przyznać się
do uśmiechu
rozdaję hojnie poematy
bez właściciela
czy chwałą jest zasłużyć
być może przekonam cię
do nieba
może wyważę niedomknięte drzwi
Na pamięć
pozostawiam niewyraźne ślady
jedność jest dobrą nowiną
błogosławię jutrzejszy dzień
niech będzie ostatni
w kolejce
podnoszę z serca cień
zbyt zimny aby ogrzać zmarznięte
sumienie
być może jestem
bezkształtną formą istnienia
spowiedzią zbyt naiwną
by uwierzyć
udałam się na niewłaściwą stronę
barykady
rozkochaj mnie dotykiem
powinnam zrozumieć
nieobecność przyszłości
zbyt wiele kosztował ten sen
może jestem śladem na policzku
dzieckiem
wyproszonym za drzwi
być może nauczę się
twoich marzeń na pamięć
Przemówiło światło
och zimno mi
tak niefortunnie że nikną
w przepaści ostatnie formy istnienia
trzęsę się choć noc jest
łaskawa
być może nauczysz mnie dotykać
zbyt pokornie
żeby gdzieś nieopodal
przemówiło światło
podaję ci serce
na srebrnej tacy snu
krwawisz
niby myśl która pozostała nieposłuszna
jesteś moim ostatnim aniołem
rozebranym do modlitwy
nieopierzonym
być może nauczę się kochać los
bez znaków zapytania
trzymaj mnie za kłamstwo
niedaleko stąd do ziemi
nauczę się wierzyć
w gwiazdy
w stopy niedopasowane do śladów
Oziębłe godziny
sprzedałam się niewłaściwej osobie
wydałam na świat poemat
bez początku i zakończenia
płonę
ciało milczy z zachwytu
zanikam choć o szybę
dzwonią łzy
być może wstanę i pokażę
wszystkim swoją samotność
udowodnię
niebo bywa czasem niebieskie
twój stróż choć w sobie zadurzony
jest gatunkiem
zagrożonym wyginięciem
być może stanę się
epoką
jaką zapamiętają moje ściany
zapadam się w twoje dłonie
złorzeczę nocy że dziś
nie nasyciła gwiazd
jesteś choć blisko stąd
do straconych oziębłych godzin
Parafraza
przychodzę żeby zrozumieć
ile słów mieści się
w jednej myśli
jestem na złość prawdzie
która nie zna własnego imienia
czy to ból
czy to nicość
nieznane są tutejsze wspomnienia
obcość złudzeń
nadmiar przypadków
to tylko cisza
w niej nie mieści się czas
służę samotności
niech jej szept wypełni
puste serce
być może stanę się drogą
powrotną dla wiary
istnieniem co woła o jeszcze
pokochaj mój wewnętrzny ogród
los jest parafrazą
której się poddajesz
Pretensje do człowieka
odpływasz
w nieznane strony czasu
pojawiasz się i znikasz
co więcej
otulasz się moim istnieniem
poematem z przetrąconą puentą
pora zrozumieć
intencje Boga jego pretensje
do człowieka
od wielu dekad moje słońce
wstawało sobie na złość
budziłam się
żeby przypodobać się winie
krzyczałam zbyt długo
łzom brakowało cienia
pewnego razu odszukam cię
pośród przeterminowanych marzeń
może przyszłość udowodni
że nawet niebu
należy się pokuta
Ten sam świat
to opowieść bez złudzeń
historia kończąca się
wbrew sobie
być może namaluję ci poranek
aby godzina okazała się
przysięgą straconych
ból smakuje lepiej
niż pocałunki
kłamstwo wywiera lepsze wrażenie
rzeczywiście
nawet nocą nosisz to samo spojrzenie
pomilcz przez chwilę
wybaczmy miłości
że nie zna własnego początku
pora przymierzyć słowo
do warg
niech życie zaufa swojemu ciału
pięknie myślisz o tęsknocie
jeszcze piękniej prosisz
o ten sam świat
Podatne na nadzieję
nie wiedziałam
twoje łzy znają własne trajektorie
rozumieją liczby
w których nie mieści się
życie
czy czas przeminie
zanim przebrzmi ostatnia nuta
tej ballady
a może miłość wróci
na swoje miejsce
pora przymierzyć świeżą maskę
przyozdobić usta
słowem modlitwy
zapłaczę nad twoją niedolą
przeżegnam się
abyś odszukał drogę na skróty
skończyła mi się kartka
pióro zaniemogło
w połowie słowa
zrozumiem bezmiar oczywistości
przygarnę ciało
podatne na nadzieję
Tęsknisz w nieznane
serce dopasowuje się
do twoich słów
dusza odnaleziona poniewczasie
maleje w porównaniu
z ogromem krzywdy
od kilku lat
gonię swoje ślady
ból zbyt wywyższony
jest niedokończoną autobiografią
usta stwarzają sen
brudny porzucony nadwrażliwy
jestem zaszczycona twoją nowomową
łzy są zbyt sztuczne
by zapamiętać
porozrzucane odciski palców
znikome wyobrażenia
jestem lękiem którego ci brakuje
za jakim tęsknisz
w nieznane
śpij
jutro to głuchoniema ballada
jawa bez odpoczynku
Pomaleńku
nie wiem czy to warto śnić
wciąż wbrew samotności
nie wiem
czy opłaca się otwierać okno serca
kiedy jest tak zimno
póki co zderzają się łzy
boleśnie do siebie podobne
kocham cię w snach
przepraszam
nie moja wina
od lat wierzyłam tylko w życie
tęsknota nie pasowała
do koloru oczu
może zostawię na pamiątkę
godzinę kiedy bezsenność
była zrozumiała
naucz wspomnienia
umierać pomaleńku
zostało trochę dróg na skróty
zapamiętaj ostatni uśmiech
Kochać słońce
jakiego koloru jest twoje serce
dlaczego łzy
zbyt słone
nie rozumiem drogowskazów
wiodących za granicę
miłości
budzę się o niestałej porze
anioły spieszą z samotnością
przymierzam twój uśmiech
jak ulał
być może stworzę ci prywatne niebo
ugrzęznę
po nieodpowiedniej stronie ciała
jak długo trzeba kochać
aby sumienie przyznało się
do czystości
lęk o który dbam mieni się
niby łzy przelane za szczęście
nauczę się kochać słońce
zrozumiem bliskość księżyca
odnajdę granicę
między milczeniem a wyznaniem
Na wymarciu
noce mijają się
z niedokończonymi dniami
ciała
oplecione samotnością
dziś kolidują ze znakami
zapytania
prowadzę cię na skraj
przyszłości
będzie nam do twarzy z miłością
skromność jest elementem
nienawiści
śpiesz się póki pragniesz cienia
może światło nauczy nas
wierzyć w sen
niedaleko do rozproszonych słów
zakochałam się
w twojej senności
nie ma złudzeń gwiazdy są
na wymarciu
czy nasyci nas niebo czy ziemia
zetrze piętno z czół
kłębią się reminiscencje
nie wystarczy łaski
aby udobruchać ostatniego anioła
Chłód
wiesz moja przyjaciółko
kochałam cię zbyt nieumyślnie
byłaś pragnieniem
łasiło się
do mojego nienasycenia
przeznaczenie tworzyło
dwie osobne historie
smutno mi było czuć chłód
w twoim sercu
choć klękałam błagałam
o okruch uśmierzenia
przestałaś istnieć dla mojego świata
zginęłaś
zanim spojrzałam w lustro
lunął deszcz ciężarne krople
roztrzaskiwały się o sumienie
wiedziałaś którędy iść
gdzie nie sięga mój oddech
nie słychać serca