Tom 1
PRZYBYCIE
Narrator wstępu
Przewodnik Ohtur członek Gallony Centrum.
Gallony System, dzień 3899631, rok 5622542 trójkąt 87, sektor 6523.
Tylko te myśli, które skłaniają nas do wyciągania wniosków, są twórcze, a ich źródło leży w energii Wszechświata. Łączą one bowiem nasze jestestwo z tym, co nakazuje prawo do istnienia wszystkiemu co trwa. Jednak myśl sama w sobie niczego nie tworzy, to energia przemiany przeistacza ją i przestawia na inny poziom, podnosi do innego wymiaru.
W otchłani wiecznego przemijania ułamek czasu tworzy nieskończony łańcuch wydarzeń. To, co wydaje się wiecznością, jest chwilą trwania błysku, to co jest błyskiem, przechodzi, żeby trwać zawsze. Nikt nie zdaje sobie sprawy z zależności, jakie istnieją w Przestrzeni opanowanej przez myśl, a to właśnie tam powstaje największa siła Wszechświata, to właśnie tam ginie najdłuższa moc trwania.
Kiedy te dwie siły połączą się w całość, wskrzeszają tunel w powierzchni światła o długości nieskończonej linii biegnącej prosto po łuku nachylenia. To nie jest zwykła droga, lecz przeznaczenie dla tych, których przywilejem jest na nią wejść. Nikt tam nigdy nie dojdzie do celu, ale każdy wędrowiec, który ruszy do przodu, dojdzie tam, gdzie doprowadzą go jego myśli. Podążanie po tej linii, która jest światłem istnienia i najwyższą wartością mijającego czasu, jest jedynym ratunkiem i warunkiem przetrwania. Nawet ci, którzy opanowali stan nicości, muszą się tutaj poruszać. To jest jedyny sposób na trwanie i warunek bycia.
Paradoksem tego istnienia jest to, że zależności te nie istnieją w realnej rzeczywistości. Nie może bowiem istnieć coś, czego nie ma. Czas to wymiar nicości w przestrzeni ruchu. Ruch to wymiar odczuwania myśli w czasie. Jeżeli nie istnieje czas, nie istnieje ruch, jeżeli nie istnieje ruch, nie ma on wymiaru. Czy istnieje więc coś, co trwa wiecznie bez istnienia? Czy istnieje myśl jeszcze nienarodzona? A jeśli myśl jest tym, co po stworzeniu trwa, przekształcając się w formy, których nie sposób przewidzieć? Myśl żyje tak długo, jak długo istnieje jej całokształt narodzin. To jest jedynym dowodem na jej bycie, lecz myśl istnieje tylko jako całość materii stworzenia jej. Ale myśl jest niematerialna, lecz czyż wówczas może zaistnieć jej zniszczenie? Jaki jest więc warunek upadku tej siły istniejącej jako całokształt, lecz niematerialnej w istnieniu?
W przestrzeni potęga myśli, kreuje świadomość i tworzy przeznaczenie. To tutaj to, co negatywne lub pozytywne ma siłę oddziaływania na to, co się wydarzy. Dlatego wszystko, co tworzy widmo świata odczuć, otwiera jednocześnie szansę poczucia niebezpieczeństwa lub spokoju.
Pękniecie myśli to śmierć Wszechświata, to chwila, której istnienie nie jest możliwe, a pomimo to może powstać. To miejsce, gdzie materialistyczny ciężar uczuć człowieczeństwa, zderza się z bezdusznym instynktem zwierzęcego przetrwania. To moment, od którego zaczyna się wszystko, i wszystko się jednocześnie wówczas kończy. Ktoś powie, że to niemożliwe. Jest to jednak realna zależność realności uczuć i przeistaczania się ich w procesie doskonaleniu naszych myśli.
To właśnie ta prawda nicości w spójności czucia jest nie do obalenia, ponieważ wszystko może istnieć w ciemności, a istnienie czegokolwiek to właśnie jest ciemność w jasności błysku rodzącej się gwiazdy życia. To właśnie tutaj zaczyna się, jest i kończy się Początek.
Rozdział 1
Grota.
Złota łuna przebijała się przez czarny horyzont, stopniowo wymazując z widnokręgu ciemne, lśniące gwiazdami niebo. Ciemne kontury wyrzeźbionych nieregularnie skał coraz wyraźniej odcinały się na tle wschodzącego dnia. Gładka powierzchnia czarnego asfaltu znikała pod kołami Dodge’a, ustępując miejsca ciemnościom kończącej się nocy. W kabinie, wypełnionej dźwiękami Pink Floyd, siedział mężczyzna w wieku czterdziestu kilku lat. Z determinacją i silnym niepokojem malującym się na twarzy mocno skoncentrowany prowadził samochód.
Gdy słońce wznosiło się coraz wyżej, rzucając ciepłe promienie na rozległą pustynię, myśli mężczyzny biegały pomiędzy tekstem utworu a czekającym go spotkaniem. Melancholijne melodie Pink Floyd przenikały kabinę, splatając się z jego wspomnieniami.
Mężczyzna wychował się w rodzinie, w której przemoc i alkohol były codziennością, a przyszłość zdawała się być z góry napisanym scenariuszem. Spędził dzieciństwo w częściach Los Angeles, gdzie blask neonów nocy kontrastował z mrokiem zaśmieconych ulic, a każdy dzień przynosił nowe wyzwania. Był świadkiem, jak przyjaciele z sąsiedztwa dorastali w tej mrocznej rzeczywistości; wszyscy pragnęli zdobyć szacunek, wszyscy chcieli przeżyć. Ulice były ich boiskami, a walki codziennością. W jego wnętrzu szalał ogień, który nie dawał mu spokoju. Wierzył, że jedynym sposobem na przetrwanie jest dołączenie do grupy, która wydawała się chronić go, ale tylko za cenę utraty kontroli nad własnym życiem. Przynależność do gangu gwarantowała bowiem przeżycie. Narkotyki, alkohol i rozboje kształtowały ich rzeczywistość. Twardość, niezłomna wiara w grupę i odwaga, często granicząca z samounicestwieniem, to były wymagania bycia dzieckiem Los Angeles, miasta aniołów.
Jednak oprócz buntu i złości nosił w sobie coś więcej. Gdy jego przyjaciele rozkoszowali się chaosem, on znajdował ukojenie w muzyce. To właśnie ona, odmieniając otaczającą go rzeczywistość, przemawiały do jego duszy, oferując wgląd w coś ponad brutalne ulice, które go wychowały.
Kiedy udawało mu się być samemu, ukrywał się w swoim małym pokoju z dala od hałasu i niebezpieczeństw. Otoczony kolekcją czarnych winylowych krążków, w blasku migoczącej żarówki, zatracał się w niezapomnianych melodiach Pink Floyd. Wówczas kształtowała się jego prawdziwa osobowość, wyczucie piękna oraz chęć poznania czegoś więcej. Surrealistyczne obrazy dźwięków gitary, eteryczny wokal i introspektywne teksty wywoływały emocje, których nie potrafił w pełni wyrazić.
Gdy muzyka przenikała przez szczeliny w kabinie, jego umysł zalewały wspomnienia — o straconych przyjaciołach, o czasach, gdy walczyli ramię w ramię na betonowych polach bitew oraz o skradzionych chwilach radości pośród chaosu. Pink Floyd stał się ścieżką dźwiękową jego życia, słodko-gorzkim refrenem, którym odbijały się echa jego zmagań i aspiracji. Wśród melancholii tlił się jednak także promyk nadziei. Historie opowiadane w tekstach pocieszały go; wiedział, że nie jest sam w swoich kłopotach.
Wyszukane i wzniosłe teksty zespołu dotykały ludzkich doświadczeń, eksplorując tematy izolacji, społeczeństwa i poszukiwania sensu. Choć odpowiedzi mogły być nieuchwytne, ich muzyka zapewniała mu więź i zrozumienie, a także moc, której tak bardzo potrzebował.
Z biegiem czasu zaczął dostrzegać świat poza granicami swojej okolicy. Muzyka otworzyła mu oczy na szersze spektrum emocji i możliwości. Powoli dystansował się od destrukcyjnej ścieżki, którą obrali jego przyjaciele; postanowił zamiast tego skierować swoje zmagania i ból w bardziej konstruktywne działania.
Sięgnął po gitarę, zainspirowany wspomnieniami melodii, które ukształtowały jego życie. Po wielu godzinach ćwiczeń odkrył swój własny głos, łącząc melancholijne tony Pink Floyd z osobistymi doświadczeniami i perspektywami. Grając i pisząc, znalazł sposób na przekazywanie emocji światu, wykorzystując muzykę jako środek oczyszczający.
Choć urodził się w świecie walki ulicznej i przetrwania, dzięki swojej więzi z muzyką Pink Floyd zdołał odnaleźć drogę do siebie. Ich melodie stały się kamieniem węgielnym, pomostem między trudną rzeczywistością jego wychowania a marzeniami skrytymi głęboko wewnątrz.
Teraz, gdy w kabinie rozbrzmiewały jego ulubione utwory, przeplatane wspomnieniami, wiedział, że mimo czekających go wyzwań, ma siłę, by zwyciężyć. Zgubiony w zakamarkach umysłu wspominał wydarzenia, które zaprowadziły go na tę misję.
To właśnie perypetie ostatnich tygodni poprowadziły go na ten odludny odcinek drogi, otoczony nicością. W miarę jak muzyka narastała, mężczyzna czuł rosnącą niecierpliwość. Miał nieustępliwie silne przeczucie, że wkrótce znajdzie tych, których szukał.
Dodge mknął przed siebie, jego opony pochłaniały asfalt, który zdawał się nie mieć końca. Przed nim rozciągała się pustynna droga, usiana jedynie okazjonalnymi kępami wyschłych krzaków, tańczących na wietrze. Mężczyzna wcisnął pedał gazu do oporu, wyciskając z samochodu wszystko, co tylko mógł. Musiał dotrzeć tam, gdziekolwiek to „tam” się znajdowało.
Godziny mijały, a krajobraz zmieniał się z jałowej pustyni na nierówne wzgórza. Złoty blask stawał się coraz jaśniejszy, malując niebo odcieniami różu i pomarańczy. Mężczyzna z zachwytem wpatrywał się w zapierający dech w piersiach widok wschodzącego słońca. Zawsze fascynowało go piękno natury, a ten wschód nie był wyjątkiem. To była chwila spokoju pośród chaosu jego życia.
Odsuwając na bok wszelkie wątpliwości, mocniej chwycił kierownicę. Muzyka Pink Floyd w tle tworzyła dźwiękową ścieżkę jego podróży, nadając jej surrealistyczny charakter. Z każdym pokonanym kilometrem oczekiwanie rosło, popychając go naprzód.
Czuł się zmęczony. Monotonna jazda przez pustynne obszary Utah zaczynała dawać mu się we znaki. Wiedział, że powinien zjechać i odpocząć, ale najpierw musiał dotrzeć do celu — zapomnianego zjazdu z autostrady, nigdy nieukończonego przez drogowców, prowadzącego do niewielkiej doliny, gdzie powinni już na niego czekać. Spojrzał na zegar — wskazywał 4:54. Do celu pozostało mu tylko około 15 kilometrów. Przyspieszył. Po dziesięciu minutach dostrzegł na tle jaśniejącego horyzontu wiadukt, oddalony o 200 metrów.
Gdy Dodge zbliżał się do przejazdu, zmęczone oczy mężczyzny rozszerzyły się w oczekiwaniu. Jechał godzinami, napędzany jedynie pragnieniem, by dotrzeć do celu i spotkać ludzi czekających na niego w tej małej dolinie. Złoty blask wschodzącego słońca oświetlał surowy krajobraz, nadając jałowej pustyni eterycznego piękna.
— To musi być tutaj — pomyślał.
Zwolnił i łagodnym łukiem zjechał z autostrady. Kiedy dojechał do poprzecznej drogi, skręcił w prawo. Po kilkunastu metrach skończył się asfalt. Dodge wjechał na gruby żwir, który tworzył miękką nawierzchnię. Mężczyzna prowadził ostrożnie po nierównym terenie. Silnik samochodu warczał jakby w proteście, gdy wspinał się wolno do przodu. Kurz uniósł się za samochodem, otaczając drogę mglistą zasłoną.
Kierowca chwycił mocno kierownicę, jego kostki zbielały. Nie spodziewał się, że droga zaprowadzi go tutaj, na odosobnioną ścieżkę, która wydawała się zapomniana przez czas. To konieczność ostatnich zdarzeń przywiodła go w stronę tego tajemniczego zjazdu, a teraz w jego umyśle nękała go niepewność.
Gdy Dodge kontynuował wspinaczkę, skały po lewej stronie zdawały się go otaczać, a ich stoicka obecność potęgowała niepokój. Żwir chrzęścił pod ciężarem samochodu, a dźwięk toczących się kół odbijał się echem w odosobnionej pustyni. Każda upływająca chwila potęgowała poczucie izolacji, jakby świat poza tą wąską ścieżką przestał istnieć.
Nagłe przejaśnienie przed nim zaskoczyło przybysza. Żwirowa droga stopniowo ustąpiła miejsca małej polanie. Pośrodku polany, stała jakaś kamienna konstrukcja, zniszczona przez czas. Po lewej stronie były wysokie, prawie pionowe skały. Dojechał do nich.
Zaparkował samochód i wyszedł na zalaną porannym słońcem kotlinę. Powietrze wypełnił zapach pustynnej szałwii, mieszając się z odległym dźwiękiem wiatru szepczącego w kanionach. Bardzo mocno wyczuwał poczucie potrzeby bycia tutaj i głęboką świadomość, że to jest najważniejszy moment w jego życiu.
Zza siedzenia wyjął pistolet, sprawdził, czy jest naładowany i odbezpieczył. Wcisnął broń z tyłu za pasek spodni i sięgnął po niewielką skurzaną torbę, która leżała na siedzeniu pasażera. Wyjął ją z kabiny i zamknął cicho drzwi samochodu.
Kamienna budowla przypominała starą, zapomnianą świątynię, na której ścianach wyryto dziwne symbole. Powietrze było ciężkie jakby od złych przeczuć, lecz powód, dla którego tutaj przybył nakazał mi pójść w stronę budowli. Podszedł do niej powoli i wyciągnął rękę, by prześledzić zawiłe znaki na jej powierzchni.
Wziął głęboki oddech i drżąc z mieszaniny podniecenia i niepokoju odsunął na bok pajęczynę przy wejściu. Wolno wszedł do środka.
Gdy tylko przekroczył próg, otoczyła go eteryczna poświata i jakiś słodki, nierozpoznawalny mu zapach. Wnętrze świątyni otworzyło się, ukazując przepastną komnatę skąpaną w nieziemskim blado niebieskim świetle. Skomplikowane malowidła ścienne zdobiły ściany, przedstawiając sceny zaginionych cywilizacji, planet, całych galaktyk i nieznanych technologii.
Oszołomiony tym hipnotyzującym widokiem, nie mógł oderwać wzroku od nieziemskiego dzieła sztuki. Każde miejsce zdawało się opowiadać jakąś historię, szepcząc jej sekrety tym, którzy odważyli się słuchać. Poczuł, jak zalewa go przemożne pragnienie odkrycia prawdy ukrytej za tymi starożytnymi rysunkami. Z niezachwianą determinacją zapuszczał się w głąb komnaty. Był gotowy na to, co go czekało, bez względu jak bardzo było to obce.
W pewnej chwili wróciła mu świadomość, otrząsnął się i wybiegł ze świątyni, której wnętrze wysysało jakby jego myśli. Podbiegł do skał i otarł pot z czoła. Jeszcze chwile głęboko oddychał nie rozumiejąc tego, co zaszło w momencie, kiedy wszedł do wnętrza tej kamiennej budowli. Odczekał, aż wróci mu świadomość w jakim celu tutaj przyjechał.
— Mary i Justyn, tak jestem tutaj, żeby ich zabrać — przypomniał sobie.
Uspokojony rozejrzał się zupełnie przytomnie i ostrożnie doszedł do końca skalnej ściany, przy której stał. Wolno się wychylił i zajrzał za krawędź.
Ujrzał niewielką kotlinkę, a po przeciwnej stronie wąski przesmyk pomiędzy skałami. Delikatnie stąpając, poszedł w tamtym kierunku. Wszedł do wąwozu, który tutaj miał nie więcej jak 3 metry szerokości. Na końcu przejścia widać było wejście do jakiejś groty.
Według otrzymanych instrukcji tam mieli na niego czekać. Podbiegł do ciemnego otworu w skale i ostrożnie zajrzał do mrocznego wnętrza. Po przeciwnej stronie, w odległości około 60 metrów w szarej smudze światła dochodzącego z góry siedzieli związani plecami do siebie jego żona Mary z ich synem Justin’em. Nie poruszali się. Wyjął broń i rozglądając się wokoło, ostrożnie wszedł do środka. Przyłożył dłoń do ust i cicho się odezwał:
— Mary, Justin… słyszycie mnie? — odpowiedziała mu cisza.
Serce mu zamarło, gdy zdał sobie sprawę, że są nieprzytomni. Ogarnęła go panika i strach, ale wiedział, że musi zachować spokój i skupienie, jeśli chce ocalić swoją rodzinę. Ostrożnie ruszył w ich stronę, wyostrzając zmysły wypatrując jakichkolwiek oznak niebezpieczeństwa.
Delikatnie próbował ich obudzić, cicho wypowiadając ich imiona. Mary jakby zaczęła się poruszać. Justin, choć wciąż nieruchomy, wykazywał oznaki powolnego odzyskiwania przytomności. Gdy już miał wykonać ruch, jaskinia nagle zagrzmiała i zadrżała w posadach. Kurz opadł ze stropu, powodując, że otoczyła go chmura kurzu.
Nagle jego żona poruszyła się i spojrzała w jego kierunku. Miała zakneblowane usta. Machnął do niej ręką, ale kobieta nie zareagowała. Sprawiało to wrażenie, jakby go w ogóle nie dostrzegła.
— Jestem w mroku i pewnie mnie nie widzą, pomyślał. Muszę się wysunąć dalej — myśląc tak postąpił kilka kroków do przodu.
— Justin! — zwrócił się tym razem do syna, ale ten również nie reagował na wezwania.
Mężczyzna ruszył tym razem już pewniej w ich kierunku. Nagle usłyszał niski warkot, który odbił się echem po jaskini. Wywołało to zimne dreszcze, które poczuł, jak przechodzą mu po plecach. W ułamku sekundy podniósł broń, gotowy bronić swojej rodziny przed nieznanym zagrożeniem. Ale gdy już przygotowywał się do odparcia ataku, w jaskini rozległ się głos, cichy, ale władczy:
— Wystarczy! Zatrzymaj się tam, gdzie jesteś! — Dominik stanął.
— Masz wszystko?
— Tak.
— Gdzie?
— Tutaj — podniósł torbę, którą zabrał z samochodu.
— Wyjdź z groty i połóż torbę po przeciwnej stronie kotliny. Wróć do miejsca, w którym jesteś teraz i nie ruszaj się. Jeżeli wszystko będzie się zgadzać, będziesz mógł podejść do swoich i ich uwolnić.
Dominik pokiwał głową ze zrozumieniem, a jego serce biło mieszaniną strachu i nadziei. Powoli odwrócił się i ruszył w stronę wejścia do jaskini. Kiedy wyszedł na słabe światło, poczuł, jak ogarnia go napięcie. Każdy instynkt kazał mu uciec z tego przerażającego miejsca, ale najpierw musiał uratować swoich.
Z torbą mocno ściskaną w dłoni szedł szybko na przeciwną stronę kotlinki. Jakieś niesprecyzowane surrealistyczne warknięcia rozeszły się echem wokół niego, potęgując przeczucia zagrożenia. Wyczuwał obecność czegoś czającego się w cieniu, czekającego na okazję do uderzenia.
Szybko przebiegł na drugą stronę i biorąc głęboki wdech, delikatnie położył torbę na ziemi i wolno się cofnął. Czas zdawał się nie płynąć, cisza była ogłuszająca, przerywana jedynie dźwiękiem szybkiego bicia jego serca. Odwrócił się i pobiegł z powrotem. Wszedł do środka groty. Jego żona i syn siedzieli w tym samym miejscu tak, jak ich tam zostawił.
— Macie torbę, idę do swoich! — krzyknął i rozejrzał się wokoło — Mary, Justin jesteście OK?
Nikt mu nie odpowiedział. Spojrzał na żonę i syna, nie poruszali się. Cofnął się i wyjrzał z groty. Torba, którą położył pod przeciwległą ścianą, nadal tam była. Odwrócił się i pobiegł do kobiety i chłopca. W poświacie dochodzącego z góry światła dokładnie widział siedzących i nagle zobaczył coś dziwnego. Obraz jego rodziny zrobił się mniej wyraźny, jakby przezroczysty.
Przyspieszył kroku i nagle na ułamek sekundy Mary i ich syn zniknęli zupełnie, żeby po chwili się pojawić. Podbiegł bliżej i znieruchomiał. Jego rodzina, to, co widział, było to nic innego, jak obraz hologramowy. W jaskini tak naprawdę oprócz niego nikogo więcej nie było. Odwrócił się i wybiegł z groty.
Musiał znaleźć odpowiedzi. Zniknięcie żony i syna było jakimś horrorem nie mógł pojąć tego, co właściwie się tutaj wydarzyło. Zdeterminowany i przepełniony przemożnym poczuciem pośpiechu pobiegł z powrotem do miejsca, gdzie zostawił torbę. Być może tam kryją się odpowiedzi.
Kiedy tam dotarł, nic nie znalazł. Torba zniknęło, tak jak jego rodzina. Zalała go fala rozpaczy, ale nie poddał się. Musiał istnieć inny sposób, wskazówka, którą przeoczył.
Gorączkowo przeszukał okolicę, serce biło mu w piersi i wtedy kątem oka zauważył niezwykły znak na skalanej ścianie. Wyglądało to jak symbol, który widział już wcześniej, ale nie potrafił go dokładnie zlokalizować w pamięci.
Kierowany ciekawością i desperacją ruszył w tamtym kierunku mając nadzieję, że doprowadzi go to do prawdy. W jego głowie krążyły najróżniejsze scenariusze. Kiedy ostrożnie podszedł do znaku, czuł, że natknął się na coś niezwykłego.
W chwili, kiedy wyciągnął rękę, by dotknąć wykutych w skale symboli, przez jego ciało przepłynął przypływ energii, coś podobnego do uczucia ze świątyni, do której wszedł zaraz po przybyciu tutaj. Przed jego oczami pojawiały się wizje, fragmenty jego przeszłości, teraźniejszości i obrazy nieznane, które dopiero miały nastąpić.
Z nowo odkrytą wiedzą zdał sobie sprawę, że jego własny strach i żal zrodziły tę alternatywną rzeczywistość. Pustka, jaskinia, obraz hologramowy, wszystkie fragmenty jego wyobraźni ukazały się, gdy jego umysł desperacko trzymał się pozorów normalności.
Był to dla niego mechanizm radzenia sobie, sposób na przetrwanie nieznośnej straty, której doświadczył. Jednak nie do końca był przekonany, że te halucynacje wytworzył samodzielnie jego mózg. Czuł, że został zmanipulowany.
Teraz, uzbrojony w tę wiedzę, nie mógł już zaprzeczać prawdzie. Musiał zmierzyć się z rzeczywistością, w której jego żona i syn zniknęli. Ból związany z tą świadomością ścisnął jego serce, ale wiedział, że nie może się poddać.
Przebiegł krótki wąwóz i wybiegł zza skały do miejsca, gdzie stał jego Dodge. Kiedy dobiegł do samochodu, usłyszał dochodzące z tyłu łopotanie wirnika. Po chwili ujrzał niewielki helikopter unoszący się i odlatujący w kierunku już mocno teraz wschodzącego słońca. Chwycił broń oburącz, wycelował i wypalił cały magazynek w kierunku maszyny. Kiedy echo wystrzałów ucichło, zapanowała cisza.
Nie zwlekając, wskoczył do samochodu i z rykiem silnika ruszył w kierunku szosy. Wypadł na twardą nawierzchnię, wyprostował ślizgający się pojazd i wcisnął pedał gazu do oporu. Potężny ośmiocylindrowy diesel zagrał wszystkimi tłokami. Po chwili pędził z maksymalną prędkością, ale mały śmigłowiec był coraz dalej.
Zdeterminowany, aby nie pozwolić celowi wymknąć się, manewrował, umiejętnie mijając nieliczne samochody i zmieniając pasy ruchu. Adrenalina krążyła w jego żyłach, podsycając determinację, by za wszelką cenę dogonić helikopter.
Jego myśli pracowały jak szalone. Dlaczego ich przetrzymywanie było tak ważne? Jakie tajemnice lub informacje kryły się za porwaniem jego rodziny? Jego determinacja w poszukiwaniu odpowiedzi na mnożące się pytania tylko się wzmocniła.
Nie poddając się, umiejętnie prowadził samochód, doprowadzając pojazd do granic możliwości. Otworzył okno. Teraz wiatr rozwiewał jego włosy, które od czasu do czasu ograniczały widzenie, ale nie pozwolił, aby cokolwiek oderwało go od jego misji.
Droga ciągnęła się przed nim, wijąc się teraz przez górzysty teren. Helikopter wydawał się nietykalny, bez wysiłku szybując po niebie. Skręcał, zanurzał się i wznosił, a jego ruchy niemal kpiły z jego pościgu.
Jego sylwetka widoczna na błękicie nieba powoli znikała z pola widzenia. Przejechał tak jeszcze kilka mil, w końcu zjechał na pobocze i zatrzymał wóz. Puścił kierownicę i oparł głowę na zagłówku. Czuł zupełną niemoc i ogarniającą go wściekłość. Zamknął oczy.
—
Wrócił myślami do tego tragicznego dnia. Widział to tak, jakby tam teraz był. Niczego nie zapomniał, może, dlatego bolało go to jeszcze bardziej. Owego dnia, kiedy przywieźli go z pracy, nie wysiadł jak zwykle przy parkingu, tylko po przeciwnej stronie ulicy przy sklepie spożywczym. Kiedy spojrzał w stronę, gdzie był zaparkowany ich samochód obok stał jakiś duży van, którego nie rozpoznawał. Siedział w nim mężczyzna w długich, czarnych włosach.
Kiedy go zobaczył, jego twarz wydała mu się znajoma. Dominik zaniechał robienia zakupów i szybko zawrócił w kierunku swojego samochodu. Poczuł jakiś niepokój związany z tym obcym autem stojącym tuż obok ich minivana.
Gdy zbliżał się do nieznanej furgonetki, nie mógł pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak, że ten mężczyzna z długimi czarnymi włosami ma jakieś dziwne spojrzenie. Serce Dominika biło jak szalone.
Kiedy przebył połowę drogi, zauważył, że szyba kierowcy jest opuszczona. Mężczyzna poruszył się, a jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, gdy napotkał wzrok Dominika. Widząc konsternację w jego oczach, kierowca pospiesznie zamknął szybę i powiedział coś przez krótkofalówkę.
Po chwili zza jego samochodu wybiegło dwóch ludzi. Prowadzili wyrywającą się z ich rąk jego żonę. Spojrzał ponownie na zaparkowany samochód i teraz zobaczył swojego syna, który siedział na tylnym siedzeniu.
Chłopiec był zakneblowany i przerażony. Porywacze wcisnęli Mary do wnętrza pojazdu i z piskiem opon ruszyli. Dominik biegł, jak najszybciej potrafił i kiedy auto starało się go ominąć rzucił się na maskę odjeżdżającego samochodu. Wpadł na przednią szybę, ale pęd odbił go i zrzucił na asfalt. Zdążył tylko zauważyć tablicę rejestracyjną. Był na niej krótki numer 333 i dwie litery DE. Zauważył też kierowcę o długich czarnych włosach.
Kiedy poturbowany leżał na asfalcie, a piekący ból przeszywał jego ciało, nie pozwolił, aby go pochłonął. Adrenalina podsyciła jego determinację, gdy podniósł się jego umysł był laserowo skupiony na odnalezieniu żony i syna.
Ignorując pulsujący żar w żebrach i krew spływającą po czole, potykając się ruszył w stronę zaparkowanego samochodu. Drżącymi rękami wyciągnął telefon z kieszeni i wybrał numer alarmowy. Jego głos był stłumiony i ochrypły, ale pełen pilności i powagi sytuacji.
Kiedy opisywał dyżurnemu policjantowi szczegółowy opis pojazdu, jego serce ścisnęło się z niepokoju. Jedyne, o czym mógł myśleć, to strach w oczach syna i desperacja w głosie Mary, gdy wołała o pomoc. Wiedział, że czas gra kluczową rolę i każda mijająca sekunda jest na wagę życia lub śmierci.
W ciągu kilku minut na miejsce porwania przybyła policja. Dominik opowiedział każdy szczegół, jaki zapamiętał, podkreślając znaczenie tablicy rejestracyjnej, którą udało mu się dojrzeć. Władze zapewniły go, że zrobią wszystko, co w ich mocy, aby bezpiecznie zlokalizować jego rodzinę.
Czas upływał, a o jego bliskich nie było żadnych informacji. Dni zamieniały się w bezsenne noce, gdy Dominik czekał na jakiś znak nadziei. Wzmianka o tablicy rejestracyjnej „333 DE” okazała się jedynym punktem zaczepienia. Doprowadziła policję do okrytej złą sławą organizacji przestępczej znanej jako „Czarna Enigma”.
Operacje Czarnej Enigmy były owiane tajemnicą, chociaż policji było wiadomo, że chodzi o nielegalne transakcje biznesowe. Ich przestępstwa rozciągały się od handlu ludźmi po przemyt i rozprowadzanie narkotyków, pozostawiając po sobie ślad zrujnowanych istnień. Rodzina Dominika stała się pionkiem w ich złowrogiej grze, policja to wiedziała a Dominik, tego ani nie rozumiał, ani nie zaakceptował.
Chcąc nie dopuścić, by rozpacz ogarnęła go zupełnie, Dominik szukał pocieszenia w swojej wewnętrznej sile. Sięgał po wszelkie dostępne mu zasoby informacji, nie chcąc spocząć, dopóki jego bliscy nie wrócą do domu cali i zdrowi.
Mijały dni i właśnie wtedy, gdy wydawało się, że nadzieja słabnie, nastąpił przełom. Dwa tygodnie po porwaniu otrzymał krótki telefon, w którym poinformowano go, co ma zrobić, jeśli chce swoją rodzinę zobaczyć żywą. Adrenalina, która do tej pory zdawała się być wypalona, nagle wróciła z nową siłą, a każde uderzenie w jego sercu stawało się donośniejsze. Bez wahania zgodził się na warunki, wiedząc, że stoi przed nim ogromne wyzwanie. To był moment, w którym musiał to wszystko przyjąć — skupić się na tym, co najważniejsze. Bezpieczeństwo i ich życie było w tej chwili najwyższym priorytetem.
Wreszcie zrozumiał, gdzie jest przyczyna i co się kryło za porwaniem, chodziło o tajemniczą paczkę, którą przechowywał dla przyjaciela. Stan jego umysłu stworzony do tej pory przez niepewność i strach rozrywał w nim logiczne myślenie. Teraz w jego sercu pojawiała się nowa siła. Zrozumiał, że porywacze nie byli zwykłymi przestępcami, a motywy ich działania były złożone i złowrogie, ale zrozumienie powodu dawało szanse uwolnienia bliskich. Jego myśli krążyły wokół pytań: dlaczego czekali aż dwa tygodnie z kontaktem z nim? Co mogli planować przez ten cały czas? Czego zażądają w zamian?
Odkrycie powodu porwania wskrzesiło w nim nadzieję, ale jednocześnie nie uspokoiło jego nerwów. W miarę rozwoju sytuacji, każda sekunda wydawała się wiecznością, a każdy dźwięk uruchamiał alarm w jego umyśle. Cała ta sprawa była mu zresztą od początku nie na rękę. Stało się coś, czego nie mógł przewidzieć ani zrozumieć w momencie podejmowania decyzji o wsparciu przyjaciela. Zrobił to dla niego w chwili, kiedy tamtemu groziło niebezpieczeństwo i musiał uciekać. Tak postąpiłby każdy z ich paczki — to był ich kod, ich przyjaźń. Ale teraz sytuacja się zmieniła. Teraz wchodziło w grę życie jego najbliższych.
Podjął decyzję, aby w pełni skupić się na strategii, która mogłaby uratować jego rodzinę. W jego umyśle zaczęły rodzić się plany. Zaczął notować wszystko, co wiedział, analizować dotychczasowe wskazówki oraz przesłanki, które mogły mu pomóc w odkryciu dalszej drogi. Wiedział, że teraz nie ma czasu na brawurę, a jedynie na taktykę opartą na zimnej kalkulacji.
Z każdą minutą budował w sobie siłę, motywując się, aby nie pozwolić, by strach zdominował jego działania. To, co teraz czuł, to nie lęk, ale determinacja. Obiecał sobie, że nie spocznie, dopóki nie zdoła uratować swoich bliskich. W tej samej chwili zrozumiał, że każdy krok, który postawi, musi być zaplanowany z rozwagą.
Wiedział, że musi zerwać umowę i oddać im to, co dał mu do przechowania przyjaciel. Zadzwonił do znajomego, u którego ukrył klucz od schowka. Poprosił o spotkanie w pobliskim barze jeszcze tego samego wieczora. Odebrał od niego klucz i udał się w na dworzec autobusowy, gdzie znajdowała się skrzynka do przechowywania bagaży.
Otworzył drzwiczki schowka, wyjął skórzaną teczkę i wrócił do domu po broń. Po chwili wyszedł zatrzaskując drzwi. Otworzył pilotem zamek auta, wskoczył do Dodga i wyjechał w drogę. Miał tylko jeden cel, uwolnić jak najszybciej z rąk porywaczy Mary i Justina.
Reflektory oświetlały ciemną noc, gdy pędził do celu wskazanego w rozmowie telefonicznej. Serce biło mu w piersi, a mieszanka adrenaliny, strachu i determinacji napędzała jego działania. Wrócił myślami do czasu, kiedy po raz pierwszy spotkał Mary, swoją żonę i kiedy urodził się Justin, ich syn.
Byli dla niego wszystkim, powodem do życia, do robienia czegokolwiek i nie mógł pozwolić, żeby coś im się stało. Kiedy jechał, jego myśli wróciły do przyczyny, dla której znalazł się w tym bałaganie. Wszystko zaczęło się, gdy jego przyjaciel, w chwili zaufania wręczył mu tę torbę, prosząc, aby zachował ją w bezpiecznym miejscu do czasu jego powrotu.
Teraz ci sami ludzie, którzy ścigali jego przyjaciela, przyszli po niego, wykorzystując jego rodzinę jako zakładników i szantaż. W głowie Dominika kłębiły się myśli i plany. Wiedział, że musi działać szybko i sprytnie, aby przechytrzyć prześladowców kimkolwiek byli i uratować swoich.
Głuchy grzmot odleglej burzy wyrwał go z zamyślenia. Podniósł głowę, włączył bieg i ruszył. Wiedział, że musi odnaleźć miejsce, dokąd odleciał helikopter. Droga ciągnęła się przed nim, wijąc się teraz przez górzysty teren. Helikopter wydawał się nieuchwytny, bez wysiłku szybując po niebie. Skręcał, zanurzał się i wznosił, a jego ruchy niemal kpiły z jego pościgu.
Sylwetka maszyny widoczna na błękicie nieba powoli znikała z pola widzenia. Przejechał tak jeszcze kilka mil, w końcu zjechał na pobocze i zatrzymał wóz. Puścił kierownicę i oparł głowę na zagłówku. Czuł zupełną niemoc i ogarniającą go wściekłość. Zamknął oczy. Wiedział, że nie może się poddać. Każda sekunda była bezcenna.
Podniósł głowę i rzucił przelotne spojrzenie w stronę horyzontu, gdzie słońce nadal wschodziło, kładąc złote promienie na odchodzące cienie nocy. Jego umysł pracował na pełnych obrotach. Wspomnienia wcześniejszych wydarzeń przelatywały mu przed oczami. Miał nadzieje, że helikopter wylądów gdzieś niedaleko. Czuł, że czas się kurczył. Zanim ruszył, zerknął w lusterko wsteczne. Nic. Ani śladu. Zacisnął palce na kierownicy, skupiając się na drodze przed sobą. Ruszył. Musiał działać szybko.
Rozdział 2
Kilka lata wcześniej.
Miasto Salinas leży około 170 kilometrów na południe od San Francisco w zakątku Kalifornii zwanym hrabstwo Monterey. Jest przemysłowym i gospodarczym centrum, które tętni produkcją warzyw i owoców zapewniając pracę tysiącom robotników.
Mimo swojego znaczenia jako centrum produkcji żywności w Kalifornii, Salinas boryka się z poważnymi problemami społecznymi, gdzie wielu pracowników, odpowiedzialnych za dostarczanie świeżych owoców i warzyw, żyje w skrajnej biedzie, zmuszonych do nocowania w schroniskach, samochodach lub improwizowanych dziurawych starych namiotach pozszywanych ze znalezionych na ulicy i w śmietnikach szmat.
Tego dnia Justin przebudził się, zanim jeszcze wstało słońce. Był w swoim zwykłym miejscu, na podłodze między przednimi siedzeniami a środkowym rzędem w grubym brązowym śpiworze, który miał wyglądać jak tygrys. Dzwoniący coraz głośniej telefon jego ojca, który leżał gdzieś na desce rozdzielczej wstrząsnął 8-latkiem. Jego mama śpiąca na tyłach minivana na dźwięk telefonu, też się przebudziła. Wyłaniając się teraz z plątaniny koców, ręczników i poduszek powiedziała cicho:
— To pewnie do ciebie dzwonią… z tej farmy.
Ojciec Justina, Dominik spał na siedzeniu kierowcy, które było odchylone jak najdalej do tyłu. Otworzył teraz oczy i przetarł je dłońmi. Sięgnął po aparat.
— Słucham — powiedział nie do końca rozbudzony.
Przez chwilę wsłuchiwał się w to, co mówi dzwoniący. Wreszcie powiedział:
— Tak, będę gotowy. Jesteśmy koło szpitala przy Bulwarze Konstytucji i Laurel Drive — wyłączył telefon i opadł z powrotem na siedzenie. Po chwili podciągnął oparcie w górę, spojrzał na żonę i powiedział:
— Przyjadą zaraz po mnie, może dostanę tę pracę.
To już przez prawie jedenaście miesięcy rodzina mieszkała w minivanie, przemieszczając się i nocując na parkingach lub różnych polach i skwerkach w Salinas. Okoliczności, które doprowadziły ich do braku dachu nad głową i do tak trudnej sytuacji nie były wbrew pozorom niczym szczególnie wyjątkowym w tym mieście. Kryzys mieszkaniowy w Salinas stale się pogłębiał i coraz więcej ludzi traciło możliwość utrzymania miejsca do życia. Pomimo że rodzice Justina zdawali sobie sprawę z pogłębiającego się problemu mieszkaniowego w regionie, wciąż wydawało im się, że byli nielicznymi, którzy znaleźli się w tak dramatycznej sytuacji.
Oprócz utrzymania stałego dachu nad głową, dodatkowym problemem było znalezienie miejsca do zaparkowania samochodu na noc. Okazało się to trudniejsze niż się spodziewali. Na początku rodzina wypróbowała parkingi dużych sklepów spożywczych. Udawało się to z reguły na jedną noc. Już następnego ranka ochroniarz sklepu pukał w okna i kazał się wynosić. Kiedyś ktoś ostrzegł ich, aby tu już nie wracali. Tłumaczył, że tutejszy gang kontroluje ten teren i nie jest przyjazny w stosunku do bezdomnych. Powiedział, że niedawno przecięli czyjeś opony, porozbijali szyby w samochodzie i się odgrażali. Rodzina pojechała, więc do pobliskiej farmy owocowej, która okazała się bardziej gościnna. W zamian za robienie prac wokół domu, sprzątanie i opróżnianie śmieci, właściciel farmy pozwolił im zostawać na noc i nawet raz napełnił zbiornik paliwa. W końcu inne rodziny będące w podobnej sytuacji i mieszkające we własnych samochodach zaczęły się pojawiać. Pewnego dnia właściciel powiedział, że będą musieli pojechać gdzie indziej. Przenieśli się pod szpital publiczny.
Teraz byli na parkingu Centrum Medycznego, tuż przed izbą przyjęć. Miejsce było dobrze oświetlone, a w poczekalni Pogotowia Ratunkowego znajdowały się łazienki otwarte przez całą dobę. Personel szpitala był w większości przyjaźnie nastawiony, rozumiejąc sytuację rodziny.
Jako rodzice Dominik i Mary wierzyli, że najważniejsze jest wzbudzanie bezpieczeństwa i wrażenia u Justina, że mają plan. Para starała się nie martwić o to, jak długo będą mieszkać w samochodzie lub dokąd pojadą dalej, ale trudno było o tym nie myśleć. Czasami coś pękło i wówczas rozlegały się przekleństwa i poczucie, że jeszcze jedna minuta w pojeździe wypełnionym całym ich dobytkiem, doprowadzi ich do szaleństwa. Poranki były najcięższe. Wszyscy byli obolali, zmęczeni po niewygodnym spaniu. Mary i Dominik robili wszystko, żeby zachować pozory porządku.
— Nie jesteśmy jak inni ludzie — tłumaczył kiedyś Dominik Justinowi — to, co jest teraz, niedługo się już zmieni.
— Ale na razie śpimy na parkingach w samochodzie — żalił się chłopiec.
— No tak jest na razie — tłumaczyła Mary, — ale pomimo to pierzemy nasze ubrania, nie sikamy w krzakach, dbamy o czystość — wyjaśniała.
Dzisiaj była szansa, że wszystko się faktycznie zmieni. Ten poranny telefon to zwiastun i nadzieja na pracę dla Dominika. Jadą po niego, żeby zabrać go na farmę. Jak będzie dobry, to go przyjmą na stałe do zbierania owoców. Dominik uruchomił silnik, odsunęli siedzenia z powrotem na miejsce, zapięli pasy bezpieczeństwa i wyjechali z parkingu szpitala.
W radiu podawali poranne wiadomości. Jak zwykle większość to zdarzenia lokalne. Dominik przełączał stacje, szukając jakiejś muzyki, kiedy Mary powiedziała:
— Zaczekaj, oni wczoraj coś o tym mówili.
Z głośnika słychać było głos komentatora:
— … lekarze stwierdzili zgon dzisiaj rano o godzinie 4:05. Pan Carrington był znanym przedsiębiorcom i doradcą finansowym dla międzynarodowej firmy Lloyd Financial Investment. Pacjent nigdy nie wybudził się z komy. Przyczyna śmierci jest nadal nie do końca jasna, chociaż niektórzy z bliskiego otoczenia twierdzą, że Carrington padł ofiarą nowego środka odurzającego znanego pod nazwą „Miód” ….
— O właśnie ten „Miód”, ja o tym słyszałam. To jakiś nowy narkotyk, podobno bardzo niebezpieczny, zabija pamięć — wtrąciła Mary.
„… przyczyna przedwczesnej śmierci pana Carringtona jest obecnie badana i pozostaje niejasna. Należy zauważyć, że oskarżenia związane z „Miodem” nie zostały jeszcze uzasadnione, a władze aktywnie pracują nad zebraniem większej ilości informacji, aby zrozumieć okoliczności towarzyszące śmierci finansisty.
W miarę trwania dochodzenia konieczne jest, aby opinia publiczna zachowała czujność i ostrożność. Władze wzywają każdą osobę, która posiada wiedzę na temat rzekomego narkotyku „Miód”, lub jakiekolwiek informacje związane ze sprawą pana Carringtona, aby zgłosiła się i pomogła w toczącym się dochodzeniu.
Utrata pana Carringtona to nie tylko osobista tragedia dla jego przyjaciół i rodziny, ale także znaczący cios dla środowiska biznesowego, w którym odgrywał on kluczową rolę. Jego zaangażowanie i wiedza jako doradcy finansowego pomogły ukształtować sukces Lloyd Financial Investment i zdobyć zaufanie zarówno wśród współpracowników, jak i klientów.
Będziemy w dalszym ciągu informować państwa na temat tego niefortunnego zdarzenia. Składamy najgłębsze kondolencje bliskim pana Carringtona w tym trudnym czasie, gdy opłakują stratę niezwykłej osoby, która pozostawiła niezatarty ślad w świecie finansów.
— Nie rozumiem tych ludzi, pieniądze mają, stanowiska i właściwie wszystko, co do życia konieczne w zasięgu ręki i nadal szukają więcej, to jest chore — podsumował płynące z radia wiadomości Dominik.
— Ale to jest epidemia jakaś, słuchaj… — zatrzymała wywody męża Mary.
Komentator w radiu kontynuował:
— Według danych z ostatniego krajowego badania dotyczącego zażywania narkotyków i zdrowia prawie 23 miliony Amerykanów potrzebuje leczenia problemu narkotykowego lub alkoholowego i choć może to brzmieć banalnie, uzależnienie to jest naprawdę chorobą, która nie dyskryminuje.
Dominik zjechał na pobocze drogi i zatrzymał toyotę blisko skrzyżowania. Tutaj miał zjawić się samochód z farmy. Zgasił silnik. W radiu komentator kontynuował:
— Wiele osób prowadzi walkę z nadużywaniem narkotyków — niektóre z tych historii kończą się tragicznym zakończeniem, któremu często można było zapobiec. Śmierć Carrington’ a jest zaskakująca dla większości osób, które go znały. Mężczyzna nie wykazywał nigdy objawów, że używa środków odurzających. Był doskonałym finansistą, a w ostatnich miesiącach jego decyzje przyniosły firmie Lloyd Financial niebagatelne zyski. Wypadek zaskoczył wszystkich. Policja prowadzi szczegółowe dochodzenie w tej sprawie. Jeżeli sekcja zwłok potwierdzi przypuszczenia o nadużyciu tzw. „Miodu”, oznacza to, że mamy tutaj do czynienia z nowym, bardzo niebezpiecznym narkotykiem. Pytanie tylko, dlaczego człowiek sukcesu taki, jakim był pan Carrington, sięgnął po coś takiego?
— W ciągu ostatnich 3 dekad przedawkowanie narkotyków zabiło około 870 000 osób w Stanach. Odkąd pierwsza fala epidemii opioidów rozpoczęła się w latach 90. XX wieku, epidemia rozszerzyła się na narkotyki syntetyczne, w tym heroinę i fentanyl. Ponieważ nowe dane CDC i inne badania oferują aktualizacje na temat epidemii, oto 5 rzeczy, o których należy wiedzieć…
— Chyba to oni — powiedział nagle Dominik, patrząc w boczne lusterko. Na drodze pojawił się szary van. Podjechał bliżej ich samochodu a człowiek siedzący obok kierowcy, otworzył okno i zapytał:
— Dominik?
— Tak.
Kiedy pojazd zatrzymał się równo z ich zaparkowaną toyotą mężczyzna powiedział:
— Wsiadaj.
Dominik machnął żonie na pożegnanie i bez słowa wskoczył na jedno z tylnych siedzeń. Van ruszył i po chwili wjechali na ruchliwą o tej porze autostradę, wtapiając się w płynący tam sznur aut. Rozpoczynał się kolejny dzień, którego przeznaczeniem dla tych bardziej fortunnych było go przepracować i zarobić na kolejny posiłek, a dla mniej szczęśliwych przetrwać w nadziei lepszego jutra.
— —
Podróż wzdłuż stanowej autostrady numer 68, 20-milowej drogi biegnącej od centrum Salinas do Asilomar State Beach w Pacific Grove, jest jak przejście z jednej wersji Kalifornii do drugiej. Na Półwyspie Monterey znajdują się ekskluzywne dzielnice z dostępem do malowniczych plaż, słynne pola golfowe, takie jak Pebble Beach i dobrze prosperujący przemysł turystyczny. Na przeciwległym końcu leży Salinas, miasto klasy robotniczej o wskaźniku ubóstwa znacznie przekraczającym średnią stanową.
Dzieje się tak nie dlatego, że w Dolinie Salinas brakuje perspektyw i zasobów naturalnych. Rozległe farmy tego regionu produkują około dwóch trzecich krajowej produkcji warzyw. Gospodarka rolna napędzana przez korporacyjnych gigantów to wartość produkcji przekraczająca 8 miliardów dolarów rocznie. Sprawia to, że dolina stała się miejscem ogromnego bogactwa, ale również bezlitosnej walki o podział tego bogactwa. Paradoksem i konsekwencją takiej sytuacji jest, że dziesiątki tysięcy robotników rolnych pracujących w regionie żyje w skrajnej nędzy.
I to już nie bieda była problemem, ale nawet głód stał się tak powszechny, że Czerwony Krzyż ostrzegał przed epidemią niedożywienia wśród pracowników i ich rodzin. Ironią stał się fakt, że „Dolina, która karmi naród”, jak nazywa się ten region w mediach, walczy o wyżywienie tych, którzy produkują tę żywność.
Aktywiści twierdzą, że brak uczciwych wynagrodzeń w rolnictwie jest głównym czynnikiem problemu żywnościowego. Spowodowane jest to zabójczą konkurencją i walką o istnienie na rynku, a ofiarą tej wojny gigantów padają ci, którzy znajdują się na dnie finansowo-korporacyjnej piramidy.
Do tego dochodzi narastająca trudność ze znalezieniem niedrogiego mieszkania na wynajem. W ostatnich latach coraz więcej dobrze zarabiających pracowników technologii komputerowej z centrum Doliny Krzemowej i okolic San Francisco przeprowadziło się do hrabstwa Monterey. Napływ bogatych specjalistów branży elektronicznej doprowadził do wzrostu czynszów, co z kolei spowodowało niespotykaną niestabilność mieszkaniową wśród biednych pracujących w regionie. Obecnie ceny wynajmu małego mieszkania przekraczają koszty podobnych mieszkań w takich aglomeracjach jak Miami i Chicago. W takiej sytuacji wystarczy jeden tydzień bez pracy, żeby rodzina znalazła się na ulicy. Właściciele posesji ustalają swoje regulacje, które ułatwiają im eksmitowanie tych, których nie stać na płacenie więcej. Tak stało się w przypadku rodziców Justina.
— —
Kiedy Mary i Dominik po raz pierwszy się spotkali, byli przekonani, że jeśli będą wystarczająco ciężko pracować, utrzymają swoją rodzinę. Ich drogi skrzyżowały się w supermarkecie Wal Mart w Denver w Kolorado, gdzie oboje pracowali.
Mary, która urodziła się w Chicago, przeprowadziła się do Kolorado z rodziną jeszcze, jako małe dziecko. Dominik zaś przyszedł na świat i wychował się w Los Angeles, a do Denver trafił, jako nastolatek. Matka, obawiając się, że jej nastoletni syn może zostać zabity przez rywalizujących członków gangu, odseparowała go, wysyłając do krewnych mieszkających na Środkowym Zachodzie.
— Byłem wtedy w naprawdę złym miejscu — twierdził Dominik. — Wówczas ten wyjazd nie podobał mi się, teraz wiem, że dzięki temu żyję.
Krewni jego matki, którzy zgodzili się przyjąć młodego chłopaka, należeli do ludzi gorąco wierzących i oddanych swojemu kościołowi. Dominik pod ich wpływem stał się praktykującym chrześcijaninem. Wiara i radykalna zmiana otoczenia sprawiły, że zaadoptował inną, zupełnie nową wersję życiowego szczęścia. Stabilizacja i rodzina to był teraz jego cel. Był gotowy na związek.
Ze swej strony Mary, już jako nastolatka oderwała się od rodziców. Wchodząc w niesprawdzony związek wybudowany na chwilowej namiętności i złudzeniach szczęścia szybko zdała sobie sprawę z pomyłki. Po bolesnym rozstaniu szukała nowego sposobu na życie. Pod wpływem kolorowych wizji telewizyjnych reklam uwierzyła, że najpewniejszą drogą do lepszej przyszłości jest dołączenie do armii.
Sytuacja zmieniła się, kiedy poznała Dominika. Szybko zauważyła, że jest to zupełnie inny człowiek jak ten, który zniszczył jej kilka młodych lat. Ponownie zaczęła wierzyć, że może być jeszcze inaczej. Po dwóch latach bycia parą okazało się, że jest w ciąży. Nie stawiała warunków i była gotowa wychować syna sama, ale Dominik nie chciał słuchać jej zapewnień o niezależności. Po kilkudniowych rozmowach zdołał ją przekonać, że jest dla nich przyszłość.
— Widziałam, jak bardzo kochał mnie i nienarodzonego jeszcze naszego synka — mówiła Mary — byłam przekonana i mogłam to stanowczo powiedzieć, że bardzo poważnie podchodził do bycia z nami.
W niedługim czasie pobrali się i urodził się Justin. Gdy po kilku latach stało się jasne, że w Kolorado niewiele im zostało, oboje zgodzili się, że wyjazd do Kalifornii był ich najlepszą opcją. W Salinas mieszkała teraz matka Dominika. Było, u kogo się zaczepić i rozpocząć nowe życie.
Wkrótce po przyjeździe do Złotego Stanu trójka przeprowadziła się do małego mieszkania w północnej Salinas. Oboje dostali się do fabryki mrożonego burrito. Żartowali, że są przeznaczeni do wspólnej pracy przez resztę życia. Najbardziej ekscytował ich jednak fakt, że zarabiali o wiele więcej, niż mogliby oczekiwać w Denver. Jednak szybko okazało się, że czynsz i podstawowe rachunki pochłaniały ponad dwie trzecie dochodów. Kiedy więc rozchorowała się matka Dominika, która zajmowała się Justinem w czasie dnia, Mary musiała przestać pracować, aby zostać z synem w domu. Wówczas zdali sobie sprawę, że ich sytuacja finansowa była mniej bezpieczna, niż się wydawało. Było jasne, że z jednej pensji nie dadzą rady opłacać samodzielnego mieszkania. Mary była wdzięczna za ofertę od teściowej, żeby zamieszkali u niej. Mieli tam dodatkowy pokój, lokalizacja była wygodniejsza i, co najważniejsze, teściowa nadal pomorze w opiece nad Justinem.
Był jednak jeden problem. Będący własnością i zarządzany przez Urząd Mieszkaniowy Hrabstwa Monterey kompleks, miał surowe zasady dotyczące tego, kto może tam mieszkać. Ponieważ lokal był wynajęty na nazwisko matki Dominika, według nie do końca jasnych zarządzeń kompleksu mieszkaniowego, jej dzieci i wnuki nie mogły się tam zameldować. Współczujący kierownik zapewnił ich jednak, że jeśli będą się zachowywać spokojnie i parkować samochód poza terenem, nie zgłosi ich, jako mieszkających „poza dzierżawą”. Wszystko szło dobrze przez jakiś czas, aż do dnia, kiedy jakiś anonimowy wścibski sąsiad zagroził, że zgłosi rodzinę. Zaczęły się szantaże. Ktoś ich sfotografował, gdy wychodzili i codziennie wchodzili do mieszkania. Wreszcie kierownik nie miał innego wyjścia, musiał powiedzieć im, że muszą się wyprowadzić. Jak nie, to wszyscy będą mieli kłopoty, łącznie z matką Dominika.
— Byliśmy całkowicie przestraszeni i zszokowani — powiedziała Mary do przyjaciółki w pracy. — Wiedzieliśmy, że musimy się natychmiast wynieść. Jeśli nie, mama Dominika również mogłaby zostać eksmitowana.
Czas nie mógł być gorszy. Dominik i Mary, którzy teraz oboje ponownie pracowali, poczuli, że w tej sytuacji ich najpilniejszą potrzebą jest samochód. Po przeprowadzce do matki Dominika sprzedali swoje auto, które stało się wówczas tylko zbędnym obciążeniem ich budżetu. Teraz, jeśli chodzi o transport, byli zupełnie zależni od przyjaciół i miejskich autobusów. Obliczyli, że mieli dość pieniędzy, aby kupić minivana za 6 000 dolarów. Równało się to jednak z faktem, że prawie wszystkie oszczędności zostaną wyczerpane. Zdawali sobie sprawę, że zajmie im, co najmniej kilka miesięcy, a może dłużej, zanim będą mogli pozwolić sobie na depozyt zabezpieczający i czynsz, żeby wynająć jakiś lokal.
Zdesperowani udali się do jedynego miejsca, o którym mogli pomyśleć — schroniska dla bezdomnych. Ten stary 90-pokojowy nieczynny hotel był jedynym publicznym budynkiem do schronienia na noc dla rosnącej populacji bezdomnych w Salinas. Wszyscy jednak musieli wychodzić rano i ustawiać się ponownie wczesnym wieczorem. Co było tam ważne to to, że serwowano w ośrodku gorące posiłki, wolontariusze pomagali dzieciom w odrabianiu lekcji, a ściany i dach zapewniały ochronę przed zimową pogodą na Wybrzeżu Centralnym. Dominik i Mary mieli nadzieje przetrwać tam przez parę miesięcy, żeby uzbierać na czynsz na nowe mieszkanie.
Incydent, który uniemożliwił im pozostanie w schronisku, wydarzył się na kilka godzin po przybyciu. Justin próbował przekonać innego chłopca, że jego rodzice nie są bezdomnymi. Tamten nie reagował i posypały się wyzwiska. Kiedy chłopiec się odwrócił, Justin złapał go za kaptur bluzy i popychając, spowodował, że tamten się poślizgnął i uderzył głową o podłogę. Rodzice chłopca nie chcieli słuchać o prowokacyjnym zachowaniu ich syna. Byli wściekli, a Dominik i Mary zostali poproszeni o odejście.
Od tego wydarzenia rodzina spała w swoim minivanie. Sprawę pogarszał fakt, że w przeciwieństwie do innych kalifornijskich miast, w których ustanowiono „bezpieczne miejsca parkingowe” dla wysiedlonych mieszkańców, Salinas nie miała nic takiego. W rzeczywistości spanie w pojeździe na terenie publicznym było nielegalne. Stanęli przed twardym faktem. W mieście istniała jedna placówka, w której rodziny bezdomne mogły znaleźć krótkotrwałą ulgę i właśnie ich stamtąd wyrzucono. Kilka dni później Dominik odebrał ostatnią wypłatę. To jednak było wiele miesięcy temu, od dzisiaj wszystko miało się zmienić. Dominik ma szansę dostać ponownie pracę, oboje gorąco w to wierzyli.
Rozdział 3
Przyjaciel.
Podróż trwała prawie godzinę, kiedy zjechali na słabo oznakowany zjazd. Szary van, kołysząc się, wjechał na gęsto zarośniętą po obu stronach wysokimi eukaliptusami drogę. Dominik nigdy nie był w tej części Doliny Salinas. Wiedział tylko, że jechali na południe. Po około 10 minutach wjechali na obszerny dziedziniec. Kierowca zatrzymał samochód przed szerokim wejściem do dużego budynku gospodarczego, wyglądającego na magazyn. Wszyscy zaczęli wysiadać. Wyskoczył z samochodu i ruszył za innymi.
— Dominik! — usłyszał nagle swoje imię.
Spojrzał w prawo. Kierowca, który ich tutaj przywiózł, machnął na niego ręką, nakazując mu pójść za sobą. Skierowali się w przeciwnym kierunku niż reszta przybyłych, ku jednopiętrowemu budynkowi z bali, wyglądającego na główny dom farmy. Przed wejściem stał zaparkowany czarny mercedes, dwa sportowe auta i luksusowy SUV. Kierowca zaprosił Dominika do środka. Kiedy weszli przez szerokie solidne dębowe drzwi, mężczyzna wskazał mu stojący opodal w holu drewniany stół i kilka foteli.
— Usiądź i poczekaj, zaraz cię zawołają.
Dominik rozejrzał się po pomieszczeniu. Było udekorowane w sposób sugerujący, że właściciel posesji jest zapalonym myśliwym. Na ścianach z drewnianych bali porozwieszano trofea z wypraw i nagrody świadczące o sukcesach tutejszego łowcy. Pośrodku nad kamiennym kominkiem zawieszono dwie strzelby marki Remington. Dominik znał się na broni i wiedział, że są to doskonałe flinty myśliwskie, stanowiące ważną częścią kolekcji każdego łowcy. Wiedział też, że ludzie pasjonujący się polowaniem są zawsze doskonale przygotowani do tego, co zamierzają zrobić. Najbardziej skuteczni myśliwi to ci, którzy dokładnie planują swój wypad w teren. Trofea znajdujące się w pokoju świadczyły jednoznacznie o tym, że ich zdobywca nie podejmuje pochopnych decyzji. Był to również dowód na to, że dzisiejsza jego tutaj obecność nie jest przypadkowa.
— Proszę, niech pan wejdzie — usłyszał męski głos.
W uchylonych drzwiach po drugiej stronie holu stał wysoki mężczyzna w czarnych jak smoła, krótko przyciętych włosach. Otworzył szerzej drzwi i zniknął we wnętrzu pokoju, do którego go zaprosił. Dominik wstał i pewnym krokiem wszedł do pomieszczenia. Za wielkim dębowym stołem siedziało trzech ludzi: ten, który go zawołał, jakiś młody człowiek w okularach przypominających takie, jakie nosił John Lennon i mężczyzna w wieki około 65 lat. Wszyscy teraz przyglądali się wchodzącemu.
— Proszę, niech pan usiądzie — zaprosił go ten starszy, wskazując jedno z wysokich krzeseł przy stole.
Dominik usiadł na wskazanym miejscu. Nie bardzo wiedział, czego od niego oczekują. Sądził, że po prostu jest to rozmowa rekrutacyjna do pracy na farmie. Spojrzał na mężczyznę, który wskazał mu krzesło i zapytał:
— W czym mogę panom służyć?
— Moje nazwisko Gosse, a to są moi współpracownicy, Marco Harton i Wick Carpenter — przedstawił siebie i obecnych.
— Bardzo mi miło — odpowiedział Dominik.
— Otrzymał pan dzisiaj wezwanie do pracy na naszej farmie, jako zbieracz — stwierdził Gosse. — Jednak wiadomo nam, że jest pan zawodowym kierowcą. Jeździ pan osiemnasto-kołowcami tak dobrze, jak każdym innym pojazdem, który posiada przynajmniej dwa koła i kierownicę. Czy jest to zgodne z prawdą?
— Tak, jestem zawodowym kierowcą.
— Mamy, więc dla pana propozycję pracy w pana zawodzie. Czy interesuje to pana?
— Oczywiście! — Szczerze ucieszył się Dominik. — Jest, to zajęcie, którego nieskutecznie poszukiwałem od dłuższego czasu.
— Czy ma pan przy sobie swoje prawo jazdy?
— Tak, mam — odparł Dominik wciąż zaskoczony takim obrotem sprawy.
— Mogę zobaczyć? — zapytał ten w okularach.
Dominik wyjął dokument i podał mężczyźnie, który powstał i zapytał.
— Chce sprawdzić autentyczność, pozwoli pan? — zapytał Dominika.
— Proszę, zapewniam, że jest w porządku — odparł Dominik.
— To tylko formalność — wtrącił Gosse. — Jak długo jest pan bez pracy?
Pytanie wydawało się nie na miejscu i wykraczające poza standardy, ale Dominik postanowił odpowiedzieć, zależało mu na tym zajęciu.
— Już kilka miesięcy staram się coś znaleźć, nie jest łatwo — szczerze przyznał.
— Jeżeli wszystko będzie prawidłowo, u nas może pan zagościć długoterminowo — wtrącił się do rozmowy trzeci mężczyzna.
W tym momencie wrócił Carpenter, podał prawo jazdy Dominikowi i powiedział:
— Wszystko w porządku szefie.
Dominik odetchnął z ulgą, ciesząc się, że jego prawo jazdy przeszło pozytywnie weryfikację. Miał nadzieję, że to oznacza, iż jego starania o pracę mogą się udać.
— Dziękuję, cieszę się, że wszystko w porządku — odpowiedział, starając się brzmieć pewnie, mimo że w sercu wciąż czuł drobny niepokój. Jego rozmówcy wymienili między sobą spojrzenia, a Dominik z niecierpliwością czekał na dalsze informacje.
— Oto co chcielibyśmy, aby pan zrobił — kontynuował Gosse, powracając do wcześniejszego wątku. — Pracujemy nad nowym projektem, który wymaga nie tylko umiejętności technicznych, ale także skoordynowania działań zespołu. Będzie pan odpowiedzialny za transport materiałów oraz organizację pracy na placu budowy.
Dominik skinął głową, usiłując zrozumieć, na co dokładnie się godzi. Chociaż nigdy wcześniej nie miał do czynienia z takim rodzajem zadań, był gotów nauczyć się wszystkiego, aby zdobyć tę pracę.
— Czy to oznacza, że będę musiał prowadzić samochód służbowy? — zapytał.
— Dokładnie. Otrzyma pan odpowiednie informacje dotyczące bezpieczeństwa oraz procedur. To bardzo ważne, aby każdy członek zespołu rozumiał swoje zadania — dodał Carpenter, który zdawał się być doświadczonym pracownikiem w tej firmie.
— Rozumiem, jestem gotowy — odpowiedział z zapałem Dominik. Poczuł, że to może być dla niego nowa szansa
— W takim razie jeszcze dzisiaj zostanie panu zlecone zadanie — powiedział Gosse -Chodzi o oczyszczenie terenu budowy nowych magazynów. Budowa mieści się około 25 mil na południe od Salinas. Marco — tutaj wskazał na mężczyznę o czarno-kruczych włosach, — zapozna pana z procedurą, pańską ekipą oraz przydzieli samochody.
— Ekipą? — Zdziwił się Dominik.
— Otrzyma pan dwóch kierowców i operatora koparki do pomocy. Mówi pan po hiszpańsku?
— Tak, jest to mój drugi język — odpowiedział nieco zaskoczony kierowniczym stanowiskiem Dominik.
— Waszym zadaniem będzie oczyścić z gruzu i śmieci teren budowy — wyjaśnił mężczyzna w okularach.
— Nie ma problemu — odpowiedział Dominik.
— Ze względu na różnorodność naszych operacji mam jeszcze jedno pytanie.
— Tak słucham.
— Czy jest pan gotowy na dłuższe wyjazdy, mam na myśli dwu, trzy tygodniowe tury w teren bez powrotu w czasie trwania zlecenia do domu?
Dominik był gotowy na każdy rodzaj pracy. Wprawdzie niemożność powrotu na noc do Mary i Justina nie była najlepszym rozwiązaniem, ale w ich obecnej sytuacji był przekonany, że jego żona to zaakceptuje.
— Tak, nie ma problemu. Czy będę miał możliwość kontaktu z moją rodziną w czasie trwania wyjazdów? — Zapytał.
— O ile tylko połączenie będzie dostępne, to oczywiście — odpowiedział trzeci z mężczyzn, który przysłuchiwał się rozmowie.
— W takim razie to wszystko. Życzę panu sukcesu i witamy na pokładzie TonFruit Incorporation — zakończył spotkanie starszy mężczyzna.
— Czy mógłbym wiedzieć, jaka będzie moja gaża? — Zapytał Dominik.
— Otrzyma pan 900 dolarów tygodniowo plus wyżywienie i opłacone noclegi, jeśli będą takie konieczne. Odpowiada pan za swoją ekipę i terminowe wykonanie zleconych prac. Czy są to warunki do zaakceptowania?
— Oczywiście, dziękuję za szansę i zaufanie — odpowiedział Dominik, starając się ukryć chęć wybuchu radości, jaką poczuł w chwili, kiedy dowiedział się o wysokości swojego wynagrodzenia.
Ich stan finansowy był w tak opłakanym miejscu, że nawet przez chwilę się nie wahał, akceptując propozycję pracy. Wiedział, że Mary nie będzie szczęśliwa, kiedy dowie się o jego wyjazdach, ale nie ma innego wyjścia. Ta robota wyciągnie ich z dołka, w którym są. Muszą się zebrać i przetrzymać. Jeśli nocowanie na terenie szpitalnego parkingu będzie możliwe jeszcze przez jakiś czas, to przy jego zarobkach najdalej za dwa miesiące, znajdą jakieś mieszkanie. Czuł, że tym razem trafił na dobry wiatr. Wstał i kłaniając się lekko, powiedział:
— Jeszcze raz dziękuję i mogę panów zapewnić, że wywiążę się z powierzonych mi zadań w stu procentach. Możecie na mnie polegać.
— No to do roboty — zakończył rzeczowo rozmowę starszy mężczyzna i spojrzał na człowieka, którego nazywał Marco.
— Proszę za mną — powiedział tamten do Dominika, po czym wstał i skierował się ku drzwiom.
Wyszli z domu i Marco, pilotem uruchomił silnik zaparkowanego przed wejściem SUV-a. Wsiadł za kierownicę i poczekał, aż Dominik ulokuje się na siedzeniu obok i zapnie pas, po czym wolno ruszył. Skierowali się w odwrotnym kierunku jak ci, z którymi tutaj rano przybył. Przejechali dziedziniec i wjechali na polną drogę w kierunku niskiego lasu. Po kilkunastu minutach jazdy auto wtoczyło się na niewielki ogrodzony plac. Stało tam zaparkowanych szereg samochodów ciężarowych. Marco podjechał bliżej i zatrzymał pojazd.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział do Dominika i wysiadł. — Hej! Matt, Harry chodźcie tutaj — krzyknął w kierunku kręcących się wokoło wywrotek ludzi.
Dwóch zawołanych mężczyzn podbiegło w ich kierunku.
— To jest Dominik, będziecie z nim dzisiaj pracować — poinformował ich Marco. — Przygotujcie samochody, za piętnaście minut wyjeżdżacie. A ty chodź, pokażę ci, co i jak — zwrócił się do Dominika, pociągając go lekko za ramię.
Odwrócił się i poszedł w kierunku kontenera, który był pomieszczeniem biurowym na placu. Wszedł za niewielkie biurko i rozłożył mapę okolicy. Wskazał na niej jakieś miejsce i powiedział:
— Pojedziecie do tego kanionu. Jest to plac przygotowany pod rozpoczęcie budowy budynku. Trzeba uporządkować teren, zebrać wszystko i jeszcze dzisiaj wywieźć na wysypisko… o tutaj — wskazał palcem inne miejsce na mapie.
— OK — odpowiedział Dominik. — Damy radę w jeden dzień? — Zapytał.
— Dlatego daje ci dwóch ludzi. Będzie tam też operator koparki. Jutro lub pojutrze przyjeżdża sprzęt budowlany, plac musi być gotowy.
— W porządku, zrobimy.
— No to zbieraj się i wyjeżdżajcie. Nawigacja wskaże wam jak tam dojechać. Tutaj są kluczyki do twojego samochodu. Jak wrócicie, to zadzwoń z tego biura na ten numer — wskazał na leżącą obok telefonu kartkę z napisanym ręcznie numerem — ktoś po was przyjedzie.
Marco podał mu rękę i wyszedł z biura, nic już więcej nie mówiąc. Wsiadł do SUV-a i odjechał. Dominik podszedł do drzwi i wyszedł na zewnątrz. Spojrzał na kluczyki. Był do nich przypięty czarny breloczek z wybitym logo firmy i z kartką, na której widniał numer ciężarówki. Rozejrzał się po placu. Stało tam szereg zaparkowanych pod ogrodzeniem wozów. Jego był to trzeci samochód od lewej. Podszedł i wsiadł do kabiny. Uruchomił silnik, włączył nawigację i wprowadził cel, do którego jechali. Ruszył i wyjechał na tą samą drogę, którą tutaj przybył. Za nim podążali Matt i Harry. Kiedy wszystkie trzy ciężarówki minęły bramę, za konwojem Dominika wyjechał jeszcze jeden pojazd, czarny Jeep. Kierowca chwycił krótkofalówkę i powiedział do mikrofonu:
— Wyjechali, jadę za nimi. Bądźcie na nasłuchu. Bez odbioru.
Droga prowadziła początkowo przez pola sałaty i kukurydzy, żeby po kilku milach skręcić w lewo, w nisko zarośnięte nieużytki. Po jakimś czasie wjechali pomiędzy niewysokie wzgórza. Dominik zastanawiał się, co ma być wybudowane na tym odludziu. W pewnej chwili nawigacja wskazywała, żeby skręcić w lewo. Dominik podążał według tego, jak prowadziło go urządzenie. Na końcu prostej drogi, prowadzącej tutaj w dół, ukazał się wąwóz. Konwój wjechał pomiędzy skały. Po kilkuset metrach przesmyk rozszerzył się, tworząc sporą kotlinę otoczoną urwiskami żółto-czerwonych zboczy. Dominik zobaczył jakieś baraki i mnóstwo porzuconych materiałów budowlanych, pustych beczek i desek. Szybko ogarnął śmietnisko wzrokiem. Wyglądało, że uporają się z robotą bez problemu. Po prawej stronie stała koparka z założoną na hydraulicznym ramieniu wielką łychą. To było to miejsce. Wjechali na plac i stanęli na środku. Matt i Harry ustawili się obok. Dominik otworzył drzwi kabiny i zeskoczył na żwir. Rozejrzał się wokoło. Obok koparki stał człowiek i przyglądał się przybyłym. Dominik ruszył w jego kierunku.
— Poczekajcie tutaj — zwrócił się do swoich pomocników — pójdę z nim pogadać.
— —
Czarny Jeep jadący do tej pory za konwojem Dominika nie skręcił do wąwozu, tylko pojechał w prawo, wąską drogą w górę. Zaparkował za kępą drzew. Kierowca wysiadł i ostrożnie podbiegł do krawędzi urwiska. Było stamtąd dokładnie widać plac budowy, na który wjechały trzy ciężarówki. Mężczyzna położył się, wyjął lornetkę i spojrzał w dół. Zobaczył jak jeden z kierowców wysiadł i idzie w kierunku koparki, przy której stał jakiś człowiek. Sięgnął po mały radar dźwiękowy i założył na uszy słuchawki. Wymierzył urządzenie w kierunku, gdzie stał operator maszyny.
— Cześć nazywam się Dominik, przyjechaliśmy uporządkować teren — usłyszał w słuchawce głos podchodzącego do operatora koparki mężczyzny.
Tamten nic nie odpowiedział, tylko uważnie przyglądał się podającemu mu rękę przybyłemu. Dominik spojrzał na mężczyznę i głośniej powtórzył:
— Jestem Dominik, przyjechaliśmy…
— Dominik! — Mężczyzna wszedł mu w zdanie. Powtórzył jego imię, jakby nie wierzył, że nazywa się Dominik i bacznie zaczął mu się przyglądając. W końcu uśmiechając się uścisnął podawaną mu dłoń.
— Fabian? — Dominik dopiero teraz skojarzył mężczyznę, z którym się witał.
— Pracujesz dla Gosse ’a? — zapytał Fabian.
— Tak, dzisiaj jest mój pierwszy dzień. Mieli mnie dać na pola do zbiorów, ale jak dowiedzieli się, że jestem kierowcą, to dostałem tę fuchę. Mamy tutaj posprzątać i wywieźć wszystko na wysypisko.
— Ale przypadek! Nigdy nie wiesz, kiedy spotkasz starego kumpla. Co u ciebie? — zapytał Fabian.
— Nie było łatwo, ale teraz jak mam tę robotę, będzie dobrze — odpowiedział z optymizmem Dominik.
— A co u ciebie amigo, wyjechałeś z L.A. na dobre? — zapytał.
— Tak. Po twoim zniknięciu zaczęły się prawdziwe przepychanki. Kilku załatwili i nie było innej opcji jak spłukać się z terenu. Wiesz, ja byłem zaangażowany, ale co mi po tym jakby mnie zdjęli — usprawiedliwiał się jakby Fabian.
— Dawno tutaj jesteś? — dopytywał Dominik, zamykając tamten temat.
— Będzie już z rok. Kumpel mi to załatwił i tak jakoś, na razie się kreci.
— Przynajmniej masz, coś na stałe — odparł Dominik.
— Nic szczególnego. Jak widzisz, załapałem się na operatora i przez ostatnie parę tygodni kopię tutaj dziury, spycham ziemię i wyrównuję teren.
— No to pomożesz nam to wszystko posprzątać — powiedział Dominik. — Mam dwóch chłopaków do pomocy.
— Nie ma sprawy. Cały bałagan jest za tymi barakami — Fabian wskazał kilka stojących w oddali budynków przypominających hangary.
— Myślałem, że to te śmieci tutaj — zdziwił się lekko Dominik. — No to chodźmy, musimy to dzisiaj skończyć. Takie mam zlecenie — zakończył pewnie.
— Dominik — Fabian zatrzymał odwracającego się mężczyznę.
— Co jest?
— Ta robota tutaj, to ma być na jeden dzień? — zapytał zdziwiony.
— Tak mi powiedzieli. Dlatego jest nas trzech.
— W jeden dzień to i dziesięciu nie dałoby rady. Dominik, jesteś pewien, że ma to być wszystko dzisiaj zrobione? — Fabian nie odpuszczał.
— Tak. O co chodzi Fabian? — Dominik się zatrzymał. — Gdzie są te śmieci?
— Śmieci są, ale nie da się ich wywieźć w jeden dzień bro! — Odpowiedział tamten i ruszył w kierunku zabudowań.
— Zobacz sam — Fabian wyszedł za narożnik hangaru i wskazał plac przed sobą.
Otoczona wysokimi skałami przestrzeń zapełniona była gruzem, drewnem i różnymi odpadkami. Wokoło leżały jakieś pordzewiałe puste beczki i masa skrzyń z wybitym na nich logo firmy TonFruit Inc. Była to góra śmieci wznosząca się na ponad 5 metrów i wypełniająca plac przynajmniej w połowie jego powierzchni. Dominik zatrzymał się.
— Nie rozumiem. Może oni nie wiedzieli, ile tego jest? — szukał wyjaśnienia.
Fabian stał i przyglądał się chwilę wysypisku. Nagle odwrócił się i ruszył z powrotem do koparki. Machnął ręką na Dominika i nie odwracając się, powiedział:
— Musimy to dzisiaj zrobić. Skoro tak ci powiedzieli — wycedził przez zęby z jakąś niejasną złością i podenerwowaniem.
Rozdział 4
Szafirowa kula.
Mężczyzna leżący na skraju urwiska podniósł się. Schował radar nasłuchowy do samochodu i wsiadł do auta. Nie włączając silnika, wybrał numer na telefonie. Po chwili usłyszał w słuchawce twardy głos odbierającego połączenie:
— Quello che hai — Co masz? — zapytał tamten po włosku.
— Mają wyczyścić teren za hangarem.
— Ilu ich tam jest?
— Trzech i operator koparki. Oni się znają, ten operator i jeden z kierowców to jacyś kumple sprzed lat. Chyba byli w jednym gangu w L.A.
— Znają się? Ciekawe, sprawdzimy to no, ale nie o to teraz chodzi. Ile czasu będą tam robić?
— Ten kierowca powiedział, że mają zadanie wywieźć ten bałagan jeszcze dzisiaj.
— Tego nie zrobią tak szybko w trzech — stwierdził stanowczo głos w słuchawce. — To nie o to chodzi. Jest to dowód na to, że się spieszą. Wracaj tam i obserwuj ich. To może się pokazać w każdej chwili.
— Co mam zrobić, jak znajdą kamień? — Zapytał.
— Zlikwidujesz ich, przejmiesz „Straniero” i przywieziesz tutaj. Masz ze sobą opakowanie?
— Tak.
— Dobrze. Uważaj tylko i nie dotknij bezpośrednio tego świecidełka. Jak pojawiłoby się tam więcej ludzi, daj znać, wyślemy ci ekipę. Nie ryzykuj sam.
— Francesco, nie musisz mnie pouczać — zirytował się.
— Alessandro, ja cię nie pouczam, wykonuje tylko polecenia Angelo. Jak wrócisz, polecisz na Mozia. Jest spotkanie rodziny w tej sprawie.
— Va bene, mi ha portato via non essere arrabbiato — powiedział po włosku, co znaczyło — w porządku, poniosło mnie, nie gniewaj się.
— —
Alessandro i Francesco Ricci byli braćmi i obaj należeli do organizacji o nazwie „Orizzonte”, najpotężniejszej struktury przestępczości zorganizowanej na świecie. Interesy „Orizzonte”, obejmują produkcję i przemyt ponad 75 procent kokainy w samej tylko Europie. Dochodzi do tego globalny handel bronią i machinacje finansowe polegające na szantażu, wymuszaniu i zwykłych morderstwach. Mafia malwersuje dziesiątki miliardów z Unii Europejskiej i włoskiego rządu. Posiada wpływy wszędzie tam, gdzie jest to konieczne.
Dzięki temu jest tak potężna. „Orizzonte”, przeniknęła do każdego większego centrum finansowego, jest właścicielem firm i finansuje partie polityczne na całym świecie. Jest częścią współczesnego życia i właśnie o to chodzi. Organizacja wrosła w struktury zarówno biznesowe, jak i rządowe tak głęboko, że stała się niezbędna do ich funkcjonowania.
Jednym z powodów, dla których „Orizzonte” jest tak mocno zakorzeniona w struktury rządzące współczesnym światem, jest to, że organizacja wybudowana jest w schemacie horyzontalnym. Cała siła spoczywa w rękach klanów należących do „Orizzonte”. Jest to rodzaj sojuszu ponad 270 rodzin. W tym systemie przewodnictwa obok jednej hierarchii zawsze jest inna, która może ją uzupełnić.
„Orizzonte” jest niezniszczalna. Gdy jedna rodzina straci kontrolę, inna natychmiast przejmuje jej miejsce. Oznacza to również, że bardzo trudno jest ustalić zakres wszystkich operacji „Orizzonte” która, co roku zarabia nielegalnie miliardy dolarów. Nikt jednak nie może tego zatrzymać, ponieważ nikt z klanu, żadna rodzina członkowska, nie zna prawdziwego zasięgu działalności „Orizzonte”.
Był jeden człowiek, który od lat w milczeniu obserwował działania mafii Orizzonte. Nazywał się Lorenzo Moreno, tajny agent włoskiej policji, z powodzeniem przeniknął do środka organizacji. Z czasem zyskał zaufanie i dostęp do ich wewnętrznego kręgu. Jego ostatecznym celem było rozbicie struktur mafii od wewnątrz i zatrzymanie ich przestępczego procederu.
Moreno był świadkiem gwałtownego wzrostu wpływów Orizzonte, przenikających każdy aspekt społeczeństwa. Od handlu narkotykami po przemyt ludzi, od prania pieniędzy, po wymuszenia — wydawało się, że ich nielegalne przedsięwzięcia nie mają granic. Ich sieć rozciągała się daleko i szeroko, usidlając polityków, biznesmenów, a nawet wysokich rangą urzędników organów ścigania.
Gdy Moreno zagłębił się w tajne interesy Orizzonte, potwierdził przypuszczenia międzynarodowych służb ścigania, że mafia skupiła się na masowej, globalnej operacji obejmującej handel bronią, cyberprzestępczość, a nawet międzynarodowy terroryzm. Planowali rozpętać chaos na niespotykaną dotąd skalę, wykorzystując swoje ogromne zyski do dalszego terroryzowania świata.